Czy to jest człowiek, Rozejm, Pogrążeni i ocaleni - Primo Levi - ebook + książka

Czy to jest człowiek, Rozejm, Pogrążeni i ocaleni ebook

Primo Levi

4,7

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Ze wstępem Dariusza Czai

Można by rzec, że odyseja obozowa kończy się mimo wszystko szczęśliwie – bohater ocalał. Jednak Levi, podobnie jak wielu innych więźniów nazistowskich obozów, wraca do punktu wyjścia już jako zupełnie inny człowiek: naznaczony, spopielały, z trawiącym go poczuciem wstydu z powodu tego, że przeżył. Levi opuścił Auschwitz, ale Auschwitz nie opuściło go nigdy. Przenikało jego życie i jego myślenie niedostrzegalnie, ale skutecznie, aż do niejasnej, zagadkowej śmierci w kwietniu 1987 roku. Rok pobytu w obozie zagłady naznaczył go na resztę życia. To znamienne: o swoich obozowych przeżyciach opowiadał niemal zaraz po wyjściu za bramę, zagadywał przypadkiem poznanych w powrotnej drodze ludzi i mówił, mówił, mówił… Wspominał chwile spędzone za drutami, przytaczał fakty, dawał świadectwo, odczuwał bowiem – jak wspominał po latach – nieodpartą, kompulsywną niemal potrzebę, by opowiedzieć o tym, co przydarzyło się w obozie jemu i jego towarzyszom. Cały czas miał niestygnące poczucie powinności, świadomość, że opowiada przeciw zapomnieniu, że opowiada, aby pamiętać. Wiedział, że jest w posiadaniu cennej i osobliwej wiedzy; wiedzy danej nielicznym. I dzielił się nią hojnie przez całe życie.

Ze wstępu

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 823

Oceny
4,7 (7 ocen)
5
2
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Tytuły oryginałów włoskich Se questo è un uomo; La tregua; I sommersi e i salvati

Projekt okładki Agnieszka Pasierska

Projekt typograficzny i redakcja techniczna Robert Oleś

Fotografia na okładce © Gianni GIANSANTI / Gamma-Rapho / Getty Images

Se questo è un uomo © 1958, 1963, 1971, 2005 e 2014 Giulio Einaudi editore s.p.a., Torino

La tregua © 1963, 1971, 1997 e 2014 Giulio Einaudi editore s.p.a., Torino

Copyright © for the Polish translation by Krzysztof Żaboklicki & Wydawnictwo Literackie, 2024

I sommersi e i salvati © 1986, 1991, 2003 e 2007 Giulio Einaudi editore s.p.a., Torino

Copyright © for the Polish translation by Katarzyna Otwinowska, 2024

Copyright © for Przystanek Auschwitz. Epilogi by Dariusz Czaja, 2024

Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Czarne, 2024

Opieka redakcyjna Tomasz Zając

Korekta Justyna Rochacewicz / d2d.pl, Iwona Łaskawiec / d2d.pl

Skład Robert Oleś

Konwersja i produkcja e-booka: d2d.pl

ISBN 978-83-8191-882-4

Dariusz Czaja

Przystanek Auschwitz. Epilogi

Od tego czasu, o niepewnej porze,

Powraca tamto cierpienie,

I jeśli nie ma się przed kim wygadać,

W piersi piecze go serce.

Primo Levi, Ocalony, przeł. J. Mikołajewski

1

W swojej książce o duchowym dziedzictwie świata żydowskiego rabin Byron L. Sherwin przypomniał pewną chasydzką opowieść:

W latach sześćdziesiątych XVIII wieku młody rabin Elimelech i jego brat, rabin Zusja, wędrowali przez Polskę z miasta do miasta. […] Pewnego popołudnia obaj bracia przybyli wyczerpani i głodni do niewielkiego miasteczka. Chociaż byli głodni, nie mogli jeść. Chociaż byli wyczerpani, nie mogli spać. Odczuwali coś, czego nigdy przedtem nie zaznali. Ogarnęło ich poczucie niewymownego lęku. Przejmowała ich straszliwa bojaźń. Ogarniał ich najgłębszy smutek. W środku nocy opuścili miasto i już nigdy do niego nie wrócili. To miasto nazywa się po hebrajsku Uszpizin. Dzisiaj, gdy upłynęło ponad dwieście lat od czasu, kiedy po raz pierwszy opowiedziano to zdarzenie, świat zna to miasto pod nazwą Oświęcim[1].

My, którzy korzystamy z łaski późnego urodzenia, wiemy już, że rabina Elimelecha i rabina Zusję nie zmyliło jasnowidzące przeczucie. Wystarczyło trochę obrotów Ziemi, by to ciemne, niezrozumiałe i strasznecoś, co wówczas niewidzialnie, ale w całkowicie realny i dojmujący sposób zaatakowało obydwu chasidim, wypełzło na powierzchnię w całej swojej potworności, już bez zasłon i masek. Ale tak, to już wtedy, w Oświęcimiu, uczeni rabini doświadczyli cieleśnie zapowiedzi objawienia w przyszłości esencjalnego zła, choć ta intuicja nie została przez nich wyraźnie nazwana. Ponad dwieście lat później, w tym samym miejscu, doszło do jego uzewnętrznienia, do czytelnej, jawnej, dostępnej ad oculos epifanii zła. Od tego momentu Uszpizin-Oświęcim-Auschwitz nabył nową tożsamość: przestał być zwykłym punktem w neutralnej i niemej dotąd kartografii, zmienił się – już na zawsze – w rozpoznawalny synonim zbiorowego mordu. Stał się mrocznym (ale przeraźliwie jasnym) i cichym (ale krzyczącym wniebogłosy) toponimem masowej zagłady.

W konsekwencji nazwa ta oderwała się od swoich geograficznych konotacji, Oświęcim wypadł z atlasu i wiedzie dziś żywot osobny w przestrzeni doświadczeń duchowej natury. Oznacza rzeczywistość, której – jak przekonuje wielu – opisać nie sposób, niepodobna zrozumieć ani sobie wyobrazić. W takich przypadkach z pomocą przychodzą zazwyczaj metafory. W literaturze obozowej Auschwitz pseudonimują, między innymi, takie określenia jak: grobowiec, cmentarz, otchłań, piekło, czarna dziura, jądro ciemności, anus mundi, wszystkie z negatywnego krańca aksjologicznego spektrum. Te określenia zostały tu obsadzone w funkcji nazywania nienazywalnego. Mamy wszelako świadomość (choć może nie wszyscy), że to tylko przybliżenia, lepsze czy gorsze analogie. Wygląda to tak, jak gdyby wobec obozowej rzeczywistości język zaniemówił, jak gdyby załamał się w jednej ze swoich prymarnych funkcji: nazywania rzeczy po imieniu. Wciąż nie znamy prawdziwego imienia Auschwitz. Sięgając więc po metafory, bezradnie ślizgamy się po powierzchni zdarzeń, próbujemy choć trochę zbliżyć się do tej ciemni bez dna po to, by – mimo wszystko – jakoś umieścić das Ereignis Auschwitz w mniej lub bardziej zrozumiałym porządku słów i ich zwyczajowych odniesień.

2

Dziś, kiedy czytam przejmującą chasydzką historię opowiedzianą przez rabina Sherwina, mija prawie osiemdziesiąt lat od czasu, gdy w lutym 1944 roku do obozu zagłady Auschwitz-Birkenau przybywa w transporcie Primo Levi, włoski Żyd z Piemontu. Otrzymuje numer 174 517. Przydzielony zostaje do pracy w fabryce gumy w podobozie w Monowicach. Udaje mu się przeżyć, skrajnie wycieńczony, ciężko chory obserwuje wyzwolenie obozu przez Rosjan w styczniu 1945 roku. Spośród sześciuset czterdziestu dziewięciu włoskich Żydów, którzy wraz z nim przybyli w transporcie, przeżyło tylko dwudziestu trzech więźniów. Po wielu miesiącach tułaczki, zmieniając kierunki i kraje tranzytowe, w końcu powraca do domu: „Przyjechałem do Turynu 19 października po trzydziestu pięciu dniach podróży. Dom stał, wszyscy członkowie rodziny żyli, nikt na mnie nie czekał” [PO, 400][2].

Można by rzec, że odyseja obozowa kończy się mimo wszystko szczęśliwie – bohater ocalał. Jednak Levi, podobnie jak wielu innych więźniów nazistowskich obozów, wraca do punktu wyjścia już jako zupełnie inny człowiek: naznaczony, spopielały, z trawiącym go poczuciem wstydu z powodu tego, że przeżył. Levi opuścił Auschwitz, ale Auschwitz nie opuściło go nigdy. Przenikał jego życie i jego myślenie niedostrzegalnie, ale skutecznie, aż do niejasnej, zagadkowej śmierci w kwietniu 1987 roku. Rok pobytu w obozie zagłady naznaczył go na resztę życia. To znamienne: o swoich obozowych przeżyciach opowiadał niemal zaraz po wyjściu za bramę, zagadywał przypadkiem poznanych w powrotnej drodze ludzi i mówił, mówił, mówił… Wspominał chwile spędzone za drutami, przytaczał fakty, dawał świadectwo, odczuwał bowiem – jak wspominał po latach – nieodpartą, kompulsywną niemal, potrzebę, by opowiedzieć o tym, co przydarzyło się w obozie jemu i jego towarzyszom. Cały czas miał niestygnące poczucie powinności, świadomość, że opowiada przeciw zapomnieniu, że opowiada, aby pamiętać. Wiedział, że jest w posiadaniu cennej i osobliwej wiedzy; wiedzy danej nielicznym. I dzielił się nią hojnie przez całe życie.

Zebrane w tym tomie trzy książki Leviego (przyjęta przez wydawcę kolejność zachowuje chronologię ich włoskich pierwodruków) to w zasadzie jeden długi tekst, tyle że rozpisany na trzy głosy. W każdej z nich, od pierwszej, dość ascetycznej relacji z obozu (Czy to jest człowiek), przez uważaną za najlepszą literacko opowieść o powrocie do rodzinnego domu (Rozejm), aż po najbardziej może syntetyczne studium świata obozowych katów i ofiar (Pogrążeni i ocaleni) – Levi stara się maksymalnie wiernie opisać doświadczenie Auschwitz i jego powidoki. Szczególnie zależy mu na tym, by odpowiedzieć na pytanie o wagę i znaczenie tego wydarzenia dla nas, dzisiaj. Dlatego też zapuszcza analityczną sondę w ciemny lej pamięci, by wydobyć z niego fakty, zdarzenia, imiona własne. A wszystko po to, by precyzyjnie opisać anatomię obozowego mikroświata i zrozumieć racje, które stały u źródeł powołania do życia tej demonicznej fabryki śmierci. Ale także po to, by pokazać, że doświadczenie obozowe pozostanie już na zawsze – chcemy czy nie – częścią naszej powojennej historii. Że Auschwitz to nie jest czas przeszły dokonany. Że to raczej imię utajonej w nas możliwości, czekającej tylko na dogodny moment, by się zrealizować. W Pogrążonych i ocalonych cel swojego pisania określił jasno i precyzyjnie:

Chciałbym, żeby ta książka przyczyniła się do lepszego zrozumienia pewnych aspektów obozu, które ciągle jeszcze wydają się niejasne. Wyznaczam sobie nawet cel ambitniejszy, zamierzam odpowiedzieć na pytanie bardziej naglące, na pytanie budzące lęk w tych, którzy mieli okazję czytać nasze opowieści: Ile z tego świata obozów koncentracyjnych przepadło i nigdy już nie pojawi się powtórnie, podobnie jak ustrój niewolniczy czy jak rycerski kodeks honorowy? I z kolei ile z niego powróciło lub właśnie powraca? Co może uczynić każdy z nas, by z tego naszego świata pełnego zagrożeń przynajmniej tamto straszliwe zagrożenie zostało na trwałe usunięte? [PO, 415–416]

To samo można powiedzieć o przedrukowanych tu pozostałych dwóch książkach Leviego, a także o wielu wierszach, z których bodaj najmniej jest znany[3]. Zgromadzone tu teksty, oglądane z pewnego oddalenia, traktować można jak ponawiane przez niego glosy i komentarze do rzeczywistości obozowej, jak epilogi upiornego świata, który z latami zdaje się coraz bardziej niewyobrażalny, ale który niestety był brutalną realnością. Historie obozowe, o których opowiada Levi, nie są tylko rzeczowymi relacjami o mrocznej i traumatycznej przeszłości, ich autor ma wzrok zwrócony w kierunku minionej historii, ale opowiadając o niej, cały czas myśli o doświadczeniu tych, którzy urodzili się po wojnie. Owszem, Auschwitz jest dla niego wydarzeniem historycznym, lecz jakże różnym od bitwy pod Austerlitz: to ostatnie powinno być dociekliwie badane przez historyków, jednak jego ramą pierwotną i docelową pozostaje pierwotny kontekst historyczny. Z Auschwitz sytuacja wygląda inaczej. Oczywiście, obóz także jest częścią historii, konieczność jego wstępnej kontekstualizacji nie podlega dyskusji, ale znaczenie tego, co miało tam miejsce, znacznie wykracza poza wyjściowy kontekst: to zdarzenie, by tak rzec, dalekiego rażenia, zmieniające radykalnie nowoczesną świadomość. Mówiąc inaczej: długi cień obozowej rzeczywistości pada także i na nas. Co oznacza, że konsekwencje mentalne (i duchowe) tego zdarzenia dotyczą rzeczywistości, w której żyjemy. Innymi słowy: rozumienie hermetycznego świata obozu zagłady nie może zamykać się i kończyć w zadośćuczynieniu pozytywistycznemu pragnieniu Rankego, by opisać, „jak to było naprawdę”.

Levi nie był zawodowym historykiem, jego opowieści obozowe to nie tylko sprawozdania zawierające fakty, to także – a może przede wszystkim – świadectwo ocalałego. Ich siła bierze się z personalnego poświadczenia prawdy, o której mówią. Za umieszczonymi w nich danymi stoi żywy człowiek, ktoś, kto nie tylko stwierdza i konstatuje, ale także apeluje do czytelnika. Bodaj nikt już obecnie nie kwestionuje walorów literackich tych książek, czytamy dziś Leviego z dobrodziejstwem inwentarza: już nie tylko „przezroczyście”, faktograficznie, jak to miało miejsce wiele lat temu, ale także ze świadomością użytych w jego tekstach tropów retorycznych[4].

3

Pomieszczone w tym tomie teksty czytać można na różne sposoby. Można traktować je czysto referencyjnie, szukając w nich prawdy materialnej dotyczącej Auschwitz, można widzieć w nich zapis świadectwa pojedynczego życia i niepojętych meandrów ludzkiego losu, można wreszcie porównywać je z innymi ważnymi tekstami Zagłady, skupiając się bardziej na środkach wyrazu, za pomocą których autor przekazuje swoją wiedzę o traumatycznej przeszłości. A to niejedyne zapewne możliwości. Nie ma, rzecz jasna, jednej uprzywilejowanej lektury Leviego, to zawsze będzie funkcja naszych zainteresowań i oczekiwań wobec tekstu. Jestem antropologiem. Pewnie dlatego najbardziej interesuje mnie, zdeponowana w tych trzech książkach, szczególna wiedza o człowieku, a więc przede wszystkim ich aspekt poznawczy. Levi zstąpił do otchłani, a szczęśliwy los sprawił, że powrócił stamtąd do żywych. Stąd też, twierdzę, jego świadectwo w tej materii ma znaczenie zupełnie wyjątkowe, a wiedza antropologiczna, którą nabył – jest zupełnie unikatowa. Byłoby intelektualną niefrasobliwością z tej okoliczności nie skorzystać.

Z antropologicznego punktu widzenia jednym z ważniejszych rozdziałów prezentowanej książki wydaje się ten opatrzony tytułem Szara strefa z Pogrążonych i ocalonych. Pokazuje w nim Levi na kilku instruktywnych przykładach, jak mylące są jednoznaczne i proste kwalifikacje dzielące ludzi na dobrych i złych, jak czarno-biały schemat skutecznie uniemożliwia nam zobaczenie rzeczywistości w jej złożoności i wielowymiarowości. Obozowa „szara strefa” to nazwa przestrzeni o rozmytych konturach, określenie osobliwej zony oddzielającej i zarazem łączącej ofiary i prześladowców, więcej: to obszar, w którym ofiary i prześladowcy niebezpiecznie upodabniali się do siebie. Levi upiera się, by wejść odważnie w tę ciemną strefę i skrupulatnie opisać ludzi, którzy tę przestrzeń zaludniali. Jednym z analizowanych przez niego przykładów są członkowie oświęcimskiego Sonderkommanda – grupa żydowskich więźniów formowana co pewien czas do obsługi krematoriów, w których unicestwiano ich pobratymców. Ponieważ mieli oni dostęp do największej tajemnicy obozu, po kilku miesiącach byli metodycznie likwidowani; przychodzący oddział rozpoczynał pracę od spalenia swoich poprzedników. Powołanie takich oddziałów Levi nazywa „najbardziej demoniczną zbrodnią narodowego socjalizmu” [PO, 445]. Diabelstwo tego pomysłu polegało na uczynieniu z ofiar oprawców. Ci, którzy znaleźli się w obozie, w oczekiwaniu na własną śmierć zmuszeni zostają do tego, by pomagać strażnikom w mordowaniu innych współwięźniów. Tym samym, za pośrednictwem Sonderkommanda, Niemcy przerzucali ciężar winy na ofiary, pozbawiając je poczucia niewinności, kolejne Oddziały Specjalne stawały się wspólnikami nazistów w zbrodni. To tajne i upiorne „pokrewieństwo dusz” zaowocowało nawet czymś tak niepoczytalnym, jak obozowy mecz piłki nożnej pomiędzy reprezentacją SS a członkami Oddziału. Tylko ci ostatni mogli dostąpić tego zaszczytu. Pisze Levi:

W tle tego chwilowego zawieszenia broni słychać było szatański chichot: oto się dokonało, udało nam się, już nie jesteście tą inną rasą, tą antyrasą, głównym wrogiem tysiącletniej Rzeszy, już nie jesteście narodem, który odrzuca złote cielce. Objęliśmy was uściskiem, zdeprawowali, pociągnęli na dno razem ze sobą. Już jesteście tacy jak my – wy, tak z siebie dumni; macie krew na rękach tak samo jak my. Wy także, jak my i jak Kain, zabiliście brata. Podejdźcie bliżej, możemy razem zagrać w piłkę [PO, 446].

Kim więc byli ludzie z Sonderkommanda? Jakie miary moralne przyjąć do oceny ich zachowania? Kto ma prawo ich osądzać i jaki jest sens takiego gestu etycznego? Levi nie ma żadnej wątpliwości, że stajemy tu wobec tajemnicy natury ludzkiej, a na powyższe pytania nie ma i nie może być jednoznacznej odpowiedzi. Jako były więzień Auschwitz sugeruje twardo, by przypadek „kruków z krematorium” rozpatrywać rzetelnie, okazywać im miłosierdzie, ale z całą pewnością ich nie osądzać. Giorgio Agamben, kontynuujący myśl Leviego, idzie nawet dalej. Utrzymuje, że niebywałe odkrycie antropologiczne Leviego polega na wyodrębnieniu strefy, która wyłamuje się z wszelkich prób przypisania odpowiedzialności. W „szarej strefie” bowiem dobro i zło zamieniają się miejscami, ofiary z oprawcami, zachodzi osobliwa postać szarej alchemii, w której pierwiastki pozostające normalnie w opozycji wobec siebie poczynają się ze sobą stapiać. Dlatego tak trudno dokonać tu jednoznacznej kwalifikacji moralnej. „Szara strefa” to inaczej strefa nie-odpowiedzialności, obszar, który nie tyle sytuuje się „poza dobrem i złem”, ile znajduje się – w jakimś sensie –przed nimi[5]. W tym kontekście można by pytać o głęboki sens upiornego piłkarskiego meczu, o którym wspomina Levi. Pozornie wydarzenie to wydaje się przebłyskiem człowieczeństwa w upiornym świecie nieustającego mordu, podczas gdy ta właśnie chwila normalności, pisze Agamben, to przejaw prawdziwego obozowego okrucieństwa. Zwraca przy tym uwagę na coś jeszcze. Chodzi o to, że ten mecz nie dobiegł jeszcze końca, że wciąż jest rozgrywany, nadal trwa. Był czymś wypadającym poza rutynową logikę w czasie rzeczywistym, ale także i dzisiaj jest dla nas wyzwaniem: „uczestniczymy w niepojęty sposób w owym meczu, rozgrywanym na naszych oczach, na naszych stadionach, oglądanym na ekranach naszych telewizorów, stanowiącym nieodłączny element naszej codzienności i normalności. Jeśli nie zdołamy owego meczu pojąć, doprowadzić do jego zakończenia, nie pozostanie już żadna nadzieja”[6].

Innym z przełomowych odkryć Leviego w dziedzinie antropologii jest wyodrębnienie osobnej klasy ludzi zwanych w obozowym slangu muzułmanami, a nade wszystko próba zrozumienia ich roli w dziele świadczenia, dawania świadectwa. Podobnie jak ludzie „szarej strefy”, także i postać muzułmana (nazwa o niejasnym pochodzeniu) wypada poza rutynowe schematy myślenia o człowieku. Figura ta nie pozwala włączyć się do utrwalonych nawykiem potocznych klasyfikacji. Muzułman w zasadzie nie jest już pośród żywych, choć nie jest jeszcze martwy w ścisłym sensie słowa. Jest „żywym trupem”, jest „martwym żywym” i może dopiero te oksymoroniczne formuły zbliżają się nieco do adekwatnego opisu jego stanu. Muzułman tkwi w zawieszeniu, jego wątła pograniczna egzystencja mieści się w pełni na tej cienkiej linii oddzielającej życie od śmierci. Jego fizyczna i psychiczna degradacja została posunięta do tego stopnia, że istniejące słowniki nie nadają się do opisu jego szczególnego stanu. Wydaje się, że nawet umieszczenie muzułmanów na pograniczu życia i śmierci nie oddaje istoty rzeczy; to raczej, jak mówi Levi, „półludzie”, chodzące trupy, osobliwe istnienia na granicy ludzkiego i nieludzkiego. W Czy to jest człowiek pozostawił taką ich charakterystykę:

Historia wszystkich „muzułmanów”, którzy idą do gazu, jest taka sama, a ściślej mówiąc, nie mają oni żadnej historii; stoczyli się po prostu po pochyłości aż na dno, jak strumienie, które zbiegają do morza. Znalazłszy się w obozie, na skutek wrodzonej nieudolności, nieszczęścia czy jakiegoś przypadku zostali pokonani, zanim zdołali się przystosować; minęli się z czasem; zaczęli rozumieć niemiecki i orientować się trochę w piekielnej gmatwaninie praw i zakazów, gdy ich ciało było już w rozkładzie i nic nie mogło ich uratować przed selekcją lub śmiercią z wycieńczenia. Ich życie jest krótkie, ale ich liczba nieskończona; to oni, Muselmänner, potępieni, są jądrem obozu; oni, anonimowa masa, wciąż odnawiana i zawsze jednakowa, półludzi, którzy maszerują i męczą się w milczeniu, bo zagasła w nich iskra Boża, bo zbyt wielka jest w nich pustka, by mogli naprawdę cierpieć. Trudno jest nazwać ich żywymi – trudno jest nazwać śmiercią ich śmierć, której nawet się nie boją, gdyż są zbyt zmęczeni, aby ją zrozumieć [CTJC, 107].

Tym bardziej zadziwiające jest, że to właśnie ich, muzułmanów, czyni Levi prawdziwymi świadkami Zagłady. Nie są nimi ci, którzy przeżyli. Nie są, bo ich wiedza w przedmiocie sprawy musi być, z natury rzeczy, niepełna. Tylko muzułmanie, a więc ci, którzy spotkali się oko w oko z otchłanią i którzy w niej pozostali, dysponują wiarygodną wiedzą o esencji obozu śmierci. Niestety nie są w stanie z nikim się nią podzielić. Pisze Levi: „Kto zszedł na dno, kto nie uniknął wzroku Meduzy, ten nie powrócił, by dać świadectwo, albo powrócił niemy. Jednak to tylko oni, muzułmanie, na zawsze pogrążeni, prawdziwi świadkowie, mogliby udzielić wyjaśnień, które miałyby sens ogólny. Oni stanowią regułę – my zaś wyjątek” [PO, 473]. Tkwi w tym jawny paradoks: oto za właściwego świadka uznaje się tego, kto nie mówi, tego, kto nie jest już w stanie nic powiedzieć. Prawdziwy świadek więc to ten, kto nie dał żadnego świadectwa, więcej: kto nie mógł dać żadnego świadectwa („nawet gdyby mieli pod ręką papier i pióro, nie daliby świadectwa, gdyż ich śmierć zaczęła się wcześniej” [PO, 474]). To świadek, który świadczy milczeniem. Ale ten brak, jak się okazuje, nie oznacza w żaden sposób słabości czy podrzędności świadectwa. Jeszcze raz podkreślmy paradoksalność tej formuły: ci, którzy ocaleli i mówią, nie mogą dać właściwego świadectwa; prawdziwe świadectwo mogliby dać tylko ci, którzy zaniemówili, ale oni właśnie nie mogą tego zrobić. Ci, którzy pozostali, pseudoświadkowie, jak chce Levi, przemawiają jedynie w ich imieniu, mówią zamiast nich. Dają więc świadectwo temu świadectwu, które nie zostało dane. Jak dopowiada celnie Agamben: „Mówienie tutaj o przemawianiu w ich imieniu nie ma jednak najmniejszego sensu: pogrążeni nie mają nic do powiedzenia, nie mają pouczeń ani wspomnień, które mogliby przekazać. Nie mają »historii« ani »oblicza«, a tym bardziej obca jest im jakakolwiek »myśl«”[7]. A jeśli tak, to sytuacja ta zmusza do przedefiniowania samej definicji świadectwa, jako że ten, który bierze na siebie brzemię świadczenia, świadom jest tego, że musi świadczyć z powodu niemożliwości dania świadectwa. Zmienia to rutynowe znaczenie „świadectwa” i sytuuje w nieznanej wcześniej strefie.

Innym jeszcze przypadkiem granicznej antropologii jest historia kilkuletniego Hurbinka, którego poruszającą historię opowiada Levi w Rozejmie. Już po wyzwoleniu obozu, po przeniesieniu ocalałych z Monowic do „dużego obozu” w Auschwitz, jego uwagę zwrócił mały chłopiec, niemowa i kaleka, rozpaczliwie czepiający się życia:

Hurbinek był nikim, synem śmierci, synem Auschwitz. Wyglądał na trzy lata, nikt o nim nic nie wiedział. Nie umiał mówić i nie miał imienia; osobliwe imię Hurbinek nadaliśmy mu chyba my, a może jedna z kobiet, która zrozumiała w ten sposób nieokreślone odgłosy, wydawane od czasu do czasu przez małego. Był sparaliżowany od pasa w dół, wskutek atrofii nogi miał cienkie jak patyki, ale jego oczy, zagubione w trójkątnej, wymizerowanej buzi rzucały wokół błyskawice, wyrażając niezliczone pragnienia, wolę przetrwania, działania, wydobycia się z grobu niemoty. Brakowało mu słowa. Jego wzrok świadczył dobitnie o gwałtownej potrzebie słów, których nikt nie chciał go nauczyć. Był to wzrok dziki, a jednocześnie głęboko ludzki, wzrok człowieka dojrzałego, zdolnego osądzić innych; wzrok przepełniony siłą i cierpieniem tak bardzo, że nikt z nas nie potrafił go wytrzymać [R, 209–210].

Po kilku dniach pobytu ocalali więźniowie zauważyli, że dziecko obsesyjnie powtarza kilka dźwięków, które miały zapewne ułożyć się w jakieś znaczące słowo. Coś, co brzmiało, wedle relacji Leviego, jak „mass-klo”, czy „matisklo”[8]. Mimo wysiłków ze strony więźniów reprezentujących różne języki jego bełkotliwa mowa nie została jednak odczytana. Tego języka, który dopiero chciał być językiem, którego pierwiastkowe elementy składały się – mimo wszystko – na tajemną idiomatykę cierpienia i afirmującej tożsamości, nie zrozumiał niestety nikt. To dziecięce gaworzenie, ów domagający się odczytania szyfr pragnienia i niemocy, nie został finalnie złamany. Hurbinek chce dać świadectwo, jedyne, niepowtarzalne, na swoją miarę, ale jego kaleka mowa na to nie pozwala. Do końca pozostaje zatrzaśnięty w swoim kruchym ciele, niewysłuchany, niezrozumiany. Umiera w pierwszych dniach marca 1945 roku. Levi staje się jego pełnomocnikiem w dziele zaświadczania. Daje świadectwo temu, czemu nie sposób dać świadectwo: „Nic po nim nie zostało. Składa swoje świadectwo tymi moimi słowami” [R, 211].

Przypominam niezwykłą postać obozowego Hurbinka, bo jeszcze w inny sposób każe nam ona spojrzeć na to, co znaczy „być człowiekiem”. Trzyletnie, kalekie dziecko, bezimienne i nieposługujące się artykułowaną mową – to jeszcze inna postać rekonstruowanej tu antropologii liminalnej Leviego. Hurbinek, zdawać by się mogło, nie jest w pełni człowiekiem nie tylko ze względu na wiek, ale nade wszystko na brak języka. „Nieumiejętność mówienia – pisze filozof – jest czymś tak znamiennym, że aż jest u źródeł imienia, jakie nowo narodzony otrzymuje jeszcze przed chrztem: ten, który jeszcze nie mówi, nie-mowlę, infans (bo to z łacińskiego wzorca korzysta tu polszczyzna)”[9]. Bo w kulturze zachodniej być w pełni człowiekiem – to mieć imię; być w pełni człowiekiem – to mówić, posługiwać się językiem. Kaleki Hurbinek nie może wykazać się tymi przymiotami, jest bytem na wpół animalnym, z trudem więc można zaliczyć go do jednostki taksonomicznej: człowiek. Tymczasem, nie może być wątpliwości, więźniowie obozu – sami na skraju wyczerpania, na granicy utraty wszelkich oznak człowieczeństwa – traktowali Hurbinka jak równego sobie, mimo braku rozpoznawalnych oznak przynależności do gatunku ludzkiego. Być może pierwotna i przeważająca okazała się tu wspólnota w cierpieniu: jak gdyby Homo patiens brał górę nad Homo loquens, jak gdyby przeżywane i ujawniane (choć pozasłowne) cierpienie było wystarczającą przepustką do klasy: byt ludzki. Pewnie też dlatego Levi mógł napisać te wstrząsające zdania, które brzmią jak epitafium dla zapomnianego (ludzkiego) bohatera: „Hurbinek miał trzy lata, urodził się prawdopodobnie w Auschwitz i nigdy nie widział drzew. Walczył jak mężczyzna, do ostatniego tchnienia, aby zdobyć sobie miejsce w świecie ludzi, z którego wygnała go zwierzęca moc” [R, 211].

4

Europejski humanizm rozpoczął się w epoce renesansu, eksponując w herbie dumną maksymę rzymskiego pisarza Terencjusza: „Człowiekiem jestem i nic co ludzkie nie jest mi obce”. Rzeczywistość Auschwitz sprowadziła tę myśl do parteru i odsłoniła konsekwencje, które nie mogły się przyśnić jej autorowi w najczarniejszych nawet snach. Być człowiekiem po Auschwitz – znaczy już coś innego, niż projektodawcy europejskiego humanizmu mieli na myśli. Człowiek to już nie brzmi dumnie. Ale nie tylko. Z punktu widzenia obozu zagłady zachodnie fundamenty poznania antropologicznego chwieją się w posadach: zwyczajowe kwalifikacje etyczne przestają być funkcjonalne, nie sposób przeprowadzić jasnego rozróżnienia między żywymi i zmarłymi, nawet język (tytuł do chwały Homo sapiens) okazuje się niekonieczny do tego, by być policzonym w poczet ludzi. Rozpoznania Leviego w tej materii są wyjątkowo wiarygodne.

Tak czy inaczej, z lektury Leviego wynika jasno, że „ludzkość” nie jest pojęciem biologicznym, ale moralnym. W jego mrocznej opowieści o tym, co przydarzyło się gatunkowi ludzkiemu w wieku XX, błyska czasem światło. W antropologicznych wywodach snutych wokół i w pobliżu „pogrążonych i ocalonych” cały czas obecna jest myśl, że – jednak, mimo wszystko – istnieje coś takiego, jak niezniszczalne jądro człowieczeństwa: „szkielet, kościec, kształt ludzki” [CTJC, 54]. Że istnieją sfery niepodlegające „zezwierzęceniu” ani osunięciu się człowieka do poziomu „nieokrzesanego Pigmeja”. Z dzisiejszej perspektywy (posthumanistycznej i postkolonialnej) te sformułowania nie brzmią oczywiście najlepiej. Ale nie ma chyba większego sensu czytać tych uwag nazbyt literalnie ani – zupełnie anachronicznie – postrzegać Leviego jako tępego wyznawcę antropocentryzmu czy zgoła apologetę rasizmu. Używając tych, niepoprawnych dziś politycznie określeń, Levi chce powiedzieć rzecz ważną i prostą: że patrząc na świat ludzki z obozowego punktu widzenia, istnieje jednak coś takiego, jak przywiązanie do żywiołu nieredukowalnie „ludzkiego”, choćby było to pragnienie nieziszczalne i trwało w nas jedynie jako idea regulatywna. I że czasem może się ono realizować tylko jako twarda niezgoda na wtargnięcie „dzikości” w granice porządku uchodzącego za ludzki. To chyba, przede wszystkim, chce powiedzieć Levi w zakończeniu swojej pierwszej książki pod tytułem – nomen omen – Czy to jest człowiek: „Człowiekiem jest ten, kto zabija, człowiekiem jest, kto popełnia niesprawiedliwość lub ulega jej; nie jest człowiekiem ten, kto zagubiwszy wszelkie hamulce wewnętrzne, dzieli łóżko z trupem. Kto czeka, aby jego sąsiad umarł nareszcie, aby zawładnąć jego ćwiartką chleba […]” [CTJC, 191].

O tym, także o tym, jest ta książka. „Wy, co żyjecie bezpiecznie / W swoich ciepłych domach, / Wy, co wieczorem wracacie / Do gorącej strawy i przyjaznych twarzy”[10] – spróbujcie chociaż przez chwilę o tym pomyśleć…

CZY TO JEST CZŁOWIEK

Przełożyła Halszka Wiśniowska

Na swoje szczęście zostałem deportowany do Oświęcimia dopiero w 1944 roku, to znaczy już po decyzji rządu niemieckiego – spowodowanej coraz większym niedoborem sił roboczych – o przedłużeniu średniej życia więźniów przeznaczonych do eksterminacji przez wprowadzenie znacznego polepszenia warunków życia i czasowe wstrzymanie zabójstw, dokonywanych dla kaprysu przez poszczególne jednostki.

Dlatego, jeśli chodzi o okrutne szczegóły, książka moja nie dodaje niczego nowego do tego, co znane jest czytelnikom całego świata na koszmarny temat obozów zagłady. Nie została napisana w celu sformułowania nowych punktów oskarżenia, będzie mogła natomiast dostarczyć dokumentów do obiektywnego studium niektórych aspektów duszy ludzkiej. Zdarza się, że wiele osób i narodów sądzi mniej lub bardziej świadomie, iż „każdy obcy jest wrogiem”. To przekonanie przeważnie drzemie w głębi umysłów jak utajona infekcja; ujawnia się jedynie w sporadycznych i nieskoordynowanych czynach, nie leży jednak u źródeł systemu myślowego. Ale gdy taka sytuacja zajdzie, gdy niewyznany dogmat stanie się przesłanką większą sylogizmu, wówczas na końcu łańcucha znajdzie się lagier. Jest on wytworem koncepcji świata doprowadzonej do ostatecznych konsekwencji z rygorystyczną ścisłością: jak długo istnieje koncepcja, jej skutki zagrażają nam. Historia obozów zagłady powinna być dla wszystkich złowrogim sygnałem niebezpieczeństwa.

Zdaję sobie sprawę z wad strukturalnych książki i proszę o wybaczenie. Choć nie faktycznie, lecz jako zamiar i pomysł narodziła się ona jeszcze w czasach obozowych. Potrzeba opowiedzenia o tym „innym”, zrobienia z „innych” współuczestników stała się w nas, przed wyzwoleniem i później, impulsem równie bezpośrednim i gwałtownym, jak inne elementarne potrzeby; książka ta powstała dla zaspokojenia tej potrzeby; przede wszystkim więc dla wyzwolenia wewnętrznego. Stąd jej fragmentaryczny charakter; rozdziały napisane zostały nie w kolejności logicznej, lecz pod nakazem konieczności. „Montaż” i połączenie całości następowały powoli i są sprawą późniejszą.

Nie potrzebuję chyba dodawać, że żaden z faktów nie jest zmyślony.

Primo Levi

CZY TO JEST CZŁOWIEK

Wy, którzy żyjecie bezpiecznie

W waszych ciepłych domach,

Wy, którzy wracając wieczór,

Zastajecie ciepły posiłek i przyjazne twarze;

Zastanówcie się, czy jest człowiekiem

Ten, co pracuje w błocie,

Co nie zna spokoju,

Co walczy o połówkę chleba,

Co umiera bez żadnego powodu.

Zastanówcie się, czy to jest kobieta,

Bez włosów i bez nazwiska,

Z pustką w oczach i wyschłym łonem,

Jak zimowa żaba,

I nie ma już siły, by pamiętać.

Pomyślcie, że tak było:

Przekazuję wam te słowa.

Wyryjcie je w swym sercu,

Siedząc w domu, idąc ulicą,

Kładąc się spać i wstając;

Powtórzcie je waszym dzieciom.

Albo niech się zawali wasz dom,

Niech was porazi choroba,

Wasze potomstwo niech odwróci od was twarz.

Podróż

Milicja faszystowska aresztowała mnie 13 grudnia 1943 roku. Miałem dwadzieścia cztery lata, mało rozsądku, żadnego doświadczenia i zdecydowaną skłonność – wspomaganą odosobnieniem, do jakiego od czterech lat zmuszały mnie prawa rasowe – do życia we własnym, niezbyt realnym świecie, zaludnionym widmami kultury kartezjańskiej i ożywionym szczerą przyjaźnią męską i anemiczną przyjaźnią kobiecą. Moje zrywy buntownicze były umiarkowane i raczej abstrakcyjne.

Niełatwo mi było wybrać się w góry i przyczynić się do założenia tego, co w moim i niewiele bardziej doświadczonych ode mnie przyjaciół mniemaniu miałoby stać się oddziałem partyzanckim przyłączonym do Giustizia e Libertà[11] (Sprawiedliwości i Wolności). Brakowało kontaktów, broni, pieniędzy i doświadczenia, by to wszystko zdobyć; brakowało odpowiednich mężczyzn, zalewała nas natomiast fala ludzi uczciwych i nieuczciwych, którzy przychodzili z niziny w poszukiwaniu nieistniejącej organizacji, kwater, broni albo tylko opieki, schronienia, ognia czy pary butów.

Nie była mi jeszcze wówczas znana doktryna, której później bardzo szybko miałem nauczyć się w lagrze, a według której pierwszym obowiązkiem człowieka jest dążyć do celu odpowiednimi środkami, a kto popełni błąd, musi za niego płacić; dlatego dalszy rozwój wydarzeń muszę uważać za zgodny ze sprawiedliwością. Trzy centurie milicji, które w pełni nocy wyszły złapać inną bandę, znacznie potężniejszą od nas i niebezpieczniejszą, zaszytą w przyległej dolinie, wtargnęły do naszej kryjówki upiornym śnieżnym świtem i odprowadziły mnie w dół jako osobę podejrzaną.

Podczas przesłuchania wolałem zadeklarować się jako „obywatel włoski rasy żydowskiej”, gdyż sądziłem, że inaczej nie zdołałbym usprawiedliwić swojej obecności w miejscu zbyt odosobnionym nawet dla „ewakuowanego”, i uważałem (niesłusznie, jak się okazało), iż przyznanie się do działalności politycznej pociągnęłoby za sobą tortury i niechybną śmierć. Jako Żyd zostałem wysłany do Fossoli koło Modeny, gdzie wielki obóz dla internowanych, przeznaczony dla angielskich i amerykańskich jeńców wojennych, gromadził liczne kategorie osób niemiłych nowo narodzonemu faszystowskiemu reżimowi republikańskiemu.

W chwili mojego przybycia, to znaczy z końcem stycznia 1944 roku, Żydów włoskich było w obozie prawie stu pięćdziesięciu, ale w ciągu kilku tygodni liczba ich wzrosła do przeszło sześciuset. Były tam przeważnie całe rodziny, aresztowane przez faszystów lub nazistów z powodu własnej nieostrożności albo na skutek donosu. Niektórzy z nich, nieliczni, zgłosili się dobrowolnie, doprowadzeni do rozpaczy tułaczym życiem, albo dlatego, że nie mieli środków do życia, albo aby nie rozstawać się z aresztowanym członkiem rodziny, albo też – absurd! – aby „być w zgodzie z prawem”. Oprócz tego było tam ze stu internowanych wojskowych jugosłowiańskich i trochę innych cudzoziemców uważanych za politycznie podejrzanych.

Przybycie małego oddziału Niemców powinno było wzbudzić obawy nawet u optymistów; tymczasem fakt ten interpretowano różnie, nie wyciągając z niego jednak najoczywistszych wniosków, tak że mimo wszystko zapowiedź wywiezienia spadła na ludzi nieprzygotowanych.

20 lutego Niemcy dokonali starannego przeglądu obozu, udzielili publicznej i ostrej nagany komisarzowi włoskiemu za kiepską organizację służb kuchennych i za skąpą ilość drewna przydzielonego na opał; zapowiedzieli nawet, że niedługo zacznie działać izba chorych. Ale już rankiem 21 lutego wiadomo było, że nazajutrz Żydzi wyjadą. Wszyscy, bez żadnego wyjątku. Nawet dzieci, starcy i chorzy. Dokąd – nie wiadomo. Przygotować się na piętnaście dni podróży. Za każdego, kto się nie stawi na apel, dziesięciu zostanie rozstrzelanych.

Tylko niewielu naiwniaków i marzycieli upierało się przy nadziei; rozmawialiśmy długo z uchodźcami polskimi i chorwackimi i wiedzieliśmy, co to znaczy wyjechać.

W stosunku do skazanych na śmierć tradycja nakazuje stosowanie surowego ceremoniału, aby podkreślić, że wszelkie namiętności i gniew już wygasły i że akt sprawiedliwości jest jedynie smutnym obowiązkiem wobec społeczeństwa – tak smutnym, iż może nawet budzić współczucie dla ofiary u samego wykonawcy tego aktu. Nie naraża się więc skazańca na żadne obce kontakty, zostawia się go w samotności i – o ile zapragnie – udziela mu się wszelkiej pociechy duchowej, słowem, postępuje się tak, by nie czuł on dokoła siebie nienawiści czy samowoli sądzących, tylko konieczność i sprawiedliwość, a jednocześnie z karą – przebaczenie.

Nam jednak nie udzielono tej łaski, gdyż było nas zbyt wielu, a czasu mało; a w końcu za co mieliśmy się kajać i co mieliby nam wybaczać? Komisarz włoski nakazał więc, aby wszystkie zajęcia odbywały się dalej, aż do ostatecznego odwołania; tak więc i kuchnia była czynna, i czystość utrzymywała się jak zwykle, i nawet nauczyciele małej szkółki prowadzili wieczorem lekcje jak codziennie. Tyle tylko, że tego wieczoru dzieciom nie zadano do domu.

I nadeszła noc, a była to taka noc, że oczy ludzkie nie powinny były jej oglądać i żyć dalej. Wszyscy to czuli: żaden ze strażników, czy to włoskich, czy niemieckich, nie miał odwagi przyjść i zobaczyć, co robią ludzie, którzy wiedzą, że mają umrzeć.

Każdy pożegnał się z życiem we właściwy sobie sposób. Niektórzy modlili się, inni pili ponad miarę, jeszcze inni haniebnie szukali zapomnienia w ostatniej namiętności. Ale matki z tkliwą starannością przygotowały pokarm na drogę, umyły dzieci, spakowały bagaż, a o świcie druty kolczaste pełne były suszącej się bielizny dziecięcej; nie zapomniały ani o pieluszkach, ani o zabawkach, poduszkach i setkach drobiazgów im tylko znanych, bez których dzieci w żadnej sytuacji obejść się nie mogą. Czy i wy nie postąpilibyście tak samo? Czy gdyby was jutro mieli zabić razem z dzieckiem, czy nie dalibyście mu dzisiaj jeść?

W baraku 6A mieszkał stary Gattegno z żoną i całą masą dzieci, wnuków, zięciów i pracowitych synowych. Wszyscy mężczyźni byli stolarzami; przyjechali z Trypolisu po długich, okrężnych podróżach; zawsze wozili ze sobą narzędzia zawodowe, naczynia kuchenne oraz harmonie i skrzypce, gdyż byli to ludzie weseli i pobożni, i po całym dniu pracy lubili grać i tańczyć. Ich kobiety najwcześniej ze wszystkich uporały się z przygotowaniami do podróży, szybko i w milczeniu, aby mieć czas na żałobę, i kiedy wszystko było już gotowe, podpłomyki upieczone, węzełki związane – zdjęły obuwie, rozplotły włosy, ustawiły na ziemi żałobne świece, zapaliły je według zwyczaju przodków, usiadły kręgiem na ziemi i całą noc lamentowały, modliły się i płakały. Wielu z nas stało przed ich drzwiami i zapadł w nasze dusze nieznany nam dotąd prastary ból ludu, który nie ma ojczyzny, beznadziejny ból masowej emigracji powtarzającej się w każdym stuleciu.

Świt podszedł nas zdradziecko, jakby nowe słońce sprzymierzyło się z ludźmi w postanowieniu zniszczenia nas. Wstrząsające nami różne uczucia: świadomej rezygnacji, bezpłodnego buntu, religijnego poddania się, strachu, rozpaczy – przeszły teraz, po bezsennej nocy, w zbiorowe nieokiełznane szaleństwo. Skończył się czas rozpamiętywania i rozumowania i wszelkie odruchy rozsądku rozpłynęły się w niepohamowanym zgiełku, z którego na moment wynurzały się bolesne jak uderzenia szpadą, tak bliskie jeszcze w czasie i przestrzeni, drogie wspomnienia naszych domów.

Wiele rzeczy zostało wówczas powiedzianych i dokonanych – lepiej jednak, by pamięć o nich zaginęła.

Z absurdalną drobiazgowością, do której później mieliśmy się przyzwyczaić, Niemcy zrobili apel. W końcu sierżant zapytał: „Wieviel Stück?”, a kapral zasalutował raptownie i odpowiedział, że „sztuk” jest sześćset pięćdziesiąt i że wszystko jest w porządku; wtedy załadowali nas do otwartych ciężarówek i zawieźli na stację Carpi. Tu czekały na nas pociąg i eskorta podróżna. Tu otrzymaliśmy pierwsze kułaki; to było dla nas tak nowe i bezsensowne, że nie odczuliśmy bólu ani fizycznego, ani psychicznego. Tylko głębokie zdumienie: jak można bić kogoś bez złości?

Wagonów było dwanaście, a nas sześćset pięćdziesiąt; w moim wagonie było czterdzieści pięć osób, ale to był mały wagon. Oto więc przed naszymi oczami i pod naszymi stopami jeden z owych słynnych wojskowych pociągów niemieckich – tych, które nie powracają, tych, o których z drżeniem i zawsze trochę z niedowierzaniem słyszeliśmy tyle razy. Dokładnie takie właśnie, jak nam opowiadano: wagony towarowe zamykane od zewnątrz; wewnątrz mężczyźni, kobiety, dzieci ściśnięci bezlitośnie jak bydło rzeźne w drodze donikąd, w drodze na dno. Tym razem my jesteśmy wewnątrz.

Każdy wcześniej czy później w swoim życiu odkrywa prawdę, że doskonałe szczęście jest nieosiągalne, lecz mało kto zastanawia się nad odwrotnością tej prawdy: że mianowicie równie nieosiągalne jest doskonałe nieszczęście. Elementy niedopuszczające do realizacji żadnego z tych krańcowych stanów są tej samej natury: wypływają one z naszych warunków ludzkich, obcych wszelkiej nieskończoności. Nie dopuszcza do tego nasza zawsze niewystarczająca znajomość przyszłości, co w jednym wypadku nazywa się nadzieją, w innym – niepewnością jutra. Nie dopuszcza do tego nieuchronność śmierci, która wyznacza granice każdej radości, ale też i każdemu cierpieniu. Nie dopuszczają do tego nieuniknione troski materialne, które, z jednej strony, psują każdą radość, z drugiej – odrywają ustawicznie naszą uwagę od grożącego nam nieszczęścia, dzięki czemu zdajemy sobie z niego sprawę w sposób abstrakcyjny i dlatego łatwiejszy do zniesienia.

I właśnie niewygody, razy, zimno, pragnienie brały górę nad otchłanią rozpaczy w czasie naszej podróży i potem. Nie chęć życia ani nie świadoma rezygnacja, gdyż niewielu ludzi zdolnych jest do nich, a my byliśmy jedynie zwykłym ułamkiem ludzkości.

Drzwi zamknięto natychmiast, lecz pociąg ruszył dopiero wieczorem. Z ulgą dowiedzieliśmy się o miejscu naszego przeznaczenia: Auschwitz; nazwa wówczas dla nas nieznacząca, musiała jednak odpowiadać jakiemuś miejscu na ziemi.

Pociąg jechał wolno, z długimi, denerwującymi postojami. Przez podłużne okienka widzieliśmy mijające nas wysokie białe skały doliny Adygi, ostatnie nazwy miast włoskich. O dwunastej następnego dnia przejechaliśmy Brenner i wszyscy podnieśli się, lecz nikt nie wyrzekł słowa. W duszy utkwiła mi myśl o powrocie i z całym okrucieństwem wyobrażałem sobie, jaką nieludzką rozkoszą byłaby ta druga podróż przy otwartych drzwiach, bo nikt nie pragnąłby uciec, pierwsze nazwy włoskie… rozejrzałem się dokoła, myśląc, ilu też spośród tej nędznej masy ludzkiej dosięgnie przeznaczenie.

Z czterdziestu pięciu osób w moim wagonie cztery jedynie wróciły do domu, a był to wagon bardzo uprzywilejowany.

Dokuczały nam pragnienie i zimno; na każdym przystanku wołaliśmy wielkim głosem o wodę, a przynajmniej o garść śniegu, lecz rzadko ktoś nas słyszał; żołnierze z eskorty odpychali każdego, kto próbował zbliżyć się do konwoju. Dwie młode matki z dziećmi przy piersi dniem i nocą jęczały, błagając o wodę. Mniej dręczące były dla wszystkich głód, zmęczenie i bezsenność, bo napięcie nerwowe pozwalało je łatwiej znieść; lecz noce były niekończącym się koszmarem.

Mało ludzi umie iść na śmierć z godnością, i często nie są to ci, po których byś się tego spodziewał. Mało ludzi umie milczeć i uszanować cudze milczenie. Nasz niespokojny sen co chwila przerywały hałaśliwe kłótnie o byle co, przekleństwa, kopniaki i ciosy pięści, rozdawane na ślepo jako obrona przed potrąceniem, nieuniknionym w tym tłoku. Wówczas ktoś zapalał świecę i jej ponury płomyk odsłaniał skłębioną ciemną masę ludzką, odrętwiałą i zbolałą, poruszającą się od czasu do czasu w gwałtownych konwulsjach, które jednak zaraz zamierały pod wpływem zmęczenia.

Przez podłużne okienko znane i nieznane nazwy miast austriackich – Salzburg, Wiedeń – potem czeskich, wreszcie polskich. Wieczorem czwartego dnia zimno wzmogło się; pociąg przejeżdżał przez niekończące się ciemne lasy świerkowe, po terenie wznoszącym się nieznacznie. Śnieg leżał grubą warstwą. Musiała to być jakaś boczna linia, stacyjki były małe i prawie puste. Podczas postojów nikt nie usiłował nawet kontaktować się ze światem zewnętrznym: czuliśmy się już „po tamtej stronie”. Nastąpił długi postój w otwartym polu, potem dalsza jazda w ogromnie zwolnionym tempie, i w pełni nocy pociąg zatrzymał się ostatecznie na ciemnej i cichej równinie.

Po obu stronach toru widać było jak okiem sięgnąć szeregi białych i czerwonych świateł; nic jednak z tego stłumionego gwaru, który z daleka zwiastuje okolice zamieszkane. Przy nędznym światełku ostatniej świecy, gdy zamilkł rytm kół sunących po szynach, w ciszy niezakłóconej żadnym odgłosem ludzkim, czekaliśmy, aby coś zaczęło się dziać.

Obok mnie, przyciśnięta ciałem do mojego ciała, przez cały czas podróży stała kobieta. Znaliśmy się od wielu lat i nieszczęście uderzyło w nas jednocześnie, lecz niewiele wiedzieliśmy o sobie. Teraz, w tej decydującej godzinie, powiedzieliśmy sobie to, o czym nie mówi się wśród żywych. Pożegnaliśmy się, trwało to moment: wzajemnie pożegnaliśmy w sobie życie. Nie baliśmy się już.

Nareszcie coś się stało. Z hałasem otwarto wagon, ciemność rozbrzmiała obcymi rozkazami, tym barbarzyńskim szczekaniem komenderujących Niemców, które wydaje się wyzwalać wściekłość nagromadzoną przez wieki. Oświetlony reflektorami, ukazał się rozległy peron. Trochę dalej – sznur ciężarówek. Potem znów wszystko umilkło. Ktoś przetłumaczył: trzeba wysiąść z bagażem i położyć go wzdłuż pociągu. W jednej chwili peron zaroił się cieniami, baliśmy się jednak przerwać to milczenie, wszyscy krzątali się koło bagażu, szukali się i wołali wzajemnie, lecz nieśmiało, półgłosem.

Dziesięciu esesmanów stało na boku z szeroko rozstawionymi nogami i obojętnymi minami. W pewnej chwili weszli między nas i z kamiennymi twarzami, przyciszonym głosem zaczęli jeden po drugim szybko zadawać nam pytania w kiepskiej włoszczyźnie. Nie pytali wszystkich, tylko niektórych. „Ile lat?”, „Zdrowy czy chory?”, i na podstawie odpowiedzi kierowali nas w dwie różne strony.

Wokół było cicho jak w akwarium albo jak podczas niektórych snów. Spodziewaliśmy się czegoś bardziej apokaliptycznego, a oni wyglądali na zwykłych stróżów porządku. Zbijało to z tropu i było rozbrajające. Ktoś ośmielił się zapytać o bagaż, odpowiedzieli: „Bagaż później”; ktoś inny nie chciał opuścić żony; powiedzieli: „Później znowu razem”; wiele matek nie chciało rozstać się z dziećmi; powiedzieli: „Dobrze, dobrze, bądź z dzieckiem”. Zawsze ze spokojną pewnością siebie tego, kto pełni swój codzienny obowiązek; ale gdy Renzo trochę za długo żegnał się z Francescą, swoją narzeczoną, jednym silnym ciosem w twarz zwalili go na ziemię. To był ich codzienny obowiązek.

W ciągu niecałych dziesięciu minut my, wszyscy zdrowi mężczyźni, zostaliśmy zgromadzeni w jedną grupę. Co się stało z innymi – kobietami, dziećmi, starcami – nie zdołaliśmy dowiedzieć się ani wtedy, ani potem: po prostu i dosłownie pochłonęła ich noc. Dziś jednak wiemy, że ten szybki i pobieżny przegląd zadecydował o każdym z nas, czy może użytecznie pracować dla Reichu, czy nie: wiemy, że do obozów w Monowicach-Bunie i Brzezince z naszego transportu weszło tylko dziewięćdziesięciu sześciu mężczyzn i dwadzieścia dziewięć kobiet, i że z całej reszty, to znaczy przeszło pięciuset osób, nikt nie żył dłużej jak dwa dni. Wiemy też, że nawet ta mało istotna podstawa rozdziału na zdatnych i niezdatnych nie zawsze była stosowana i że potem często przyjmowano znacznie prostszy system: otwierano obie strony wagonów, nie uprzedzając i nie informując nikogo. Ci, którzy przypadkiem wysiedli jedną stroną wagonu, wchodzili do obozu, inni szli do gazu.

Tak umarła trzyletnia Emilia, gdyż dla Niemców oczywista była historyczna konieczność uśmiercania dzieci żydowskich. Emilia, córeczka inżyniera Alda Leviego z Mediolanu, była niezwykłą i śmiałą dziewczynką, wesołą i inteligentną; jej rodzicom podczas podróży w przepełnionym wagonie udało się wykąpać ją w cynowym kuble, w ciepłej wodzie, której zwyrodnialec maszynista niemiecki pozwolił nabrać z lokomotywy wiozącej nas wszystkich na śmierć.

I tak w jednej chwili w podstępny sposób zniknęły nasze kobiety, nasi rodzice, nasze dzieci. Prawie nikt nie zdążył się nawet z nimi pożegnać. Przez moment widzieliśmy ich jako ciemną masę na drugim końcu peronu, potem nie widzieliśmy już nic.

W świetle latarni natomiast wypłynęły dwie kolumny dziwnych osobników. Maszerowali po trzech w szeregu zabawnym, niepewnym krokiem, ze zwieszoną głową i sztywnymi ramionami. Na głowach mieli śmieszne bereciki i ubrani byli w długie pasiaste opończe, brudne i podarte, czego można się było domyślić nawet w nocy i z daleka. Zatoczyli szerokie koło, by się do nas nie zbliżać, i w milczeniu zajęli się naszym bagażem, wchodząc i wychodząc z pustych wagonów.

Patrzyliśmy na nich bez słowa. Wszystko było niezrozumiałe i szalone, ale jedną rzecz zrozumieliśmy. Taka metamorfoza czekała i nas. Jutro my także będziemy tak wyglądali.

Zostałem, sam nie wiem jak, zataszczony do ciężarówki wraz z trzydziestoma towarzyszami, samochód odpłynął w noc na pełnym gazie; był nakryty i nic nie było widać, jedynie wstrząsy wskazywały na to, że droga miała dużo zakrętów i wybojów. Byliśmy bez eskorty?… rzucić się w dół? Za późno, za późno, wszyscy schodzimy „w dół”. Zresztą wkrótce przekonaliśmy się, że nie jesteśmy bez eskorty: dziwna to była eskorta. Żołnierz niemiecki, uzbrojony po zęby, nie widzimy go, gdyż jest bardzo ciemno, lecz za każdym razem, gdy wstrząs ciężarówki rzuca nas wszystkich to w prawo, to w lewo, czujemy jego twarde dotknięcie. Zapala ręczną latarkę i zamiast krzyczeć „Gorze wam, duchom przeklętym”[12], pyta każdego po kolei grzecznie w języku niemieckim i w jakiejś mieszaninie języków, czy ma pieniądze lub zegarek; i tak potem nie będą nam potrzebne. Nie jest to rozkaz, nie wymaga tego regulamin; jasne jest, że to drobna prywatna inicjatywa naszego Charona. Budzi to w nas złość i śmiech i sprawia dziwną ulgę.

Na dnie

Podróż trwała tylko około dwudziestu minut. Potem ciężarówka zatrzymała się i zobaczyliśmy wielką bramę, a na niej jasno oświetlony napis (jego wspomnienie do dziś prześladuje mnie w snach): ARBEIT MACHTFREI – „praca czyni wolnym”.

Wysiedliśmy, wprowadzono nas do obszernego, gołego i słabo ogrzanego pokoju. Mamy takie pragnienie! Cichy szmer wody w kaloryferach doprowadza nas do szału: od czterech dni nic nie piliśmy. Ale przecież jest kran; nad nim kartka oznajmiająca, że zakazuje się pić, gdyż woda jest zanieczyszczona. Bzdury, wydaje mi się rzeczą oczywistą, że ta kartka to kpiny, „oni” wiedzą, że umieramy z pragnienia i umieszczają nas w pokoju, gdzie jest kran i Wassertrinken verboten. Piję i zachęcam towarzyszy, ale woda jest ciepła, słodkawa i śmierdzi bagnem; muszę ją wypluć.

Oto jest piekło. W naszej epoce tak musi wyglądać piekło: wielka i pusta sala, my ledwie trzymający się na nogach i kran z kapiącą wodą, ale nie można jej pić, i czekamy na coś na pewno straszliwego, a tymczasem nic się nie dzieje, ciągle nic się nie dzieje. Co myśleć? Nie można już myśleć, jest tak, jakbyśmy już umarli. Ktoś siada na ziemi. Czas mija kropla po kropli.

Nie umarliśmy: drzwi otworzyły się i wszedł, paląc papierosa, esesman. Patrzy na nas i bez pośpiechu pyta: „Wer kann Deutsch?”[13]. Występuje naprzód ktoś spośród nas, kogo nigdy dotąd nie widziałem, nazywa się Flesch: on będzie naszym tłumaczem. Esesman wygłasza do niego długie, spokojne przemówienie, a on tłumaczy. Trzeba ustawić się w szeregu po pięciu, w odległości dwóch metrów jeden od drugiego; potem trzeba się rozebrać i zwinąć w węzełek ubranie w specjalny sposób: wełnianą odzież oddzielnie, a całą resztę osobno, zdjąć buty, ale bardzo uważać, żeby ich nie ukradziono.

Kto i dlaczego miałby kraść nasze buty? A nasze dokumenty i to niewiele, co mamy w kieszeni? Zegarki? Wszyscy patrzymy na tłumacza, a tłumacz pyta Niemca, ale Niemiec pali i patrzy poprzez niego, jakby był przezroczysty, jakby nikt nic nie mówił.

Nigdy dotąd nie widziałem starszych mężczyzn nagich. Pan Bergmann nosił pas rupturowy i zapytał tłumacza, czy ma go też odłożyć, tłumacz się zawahał. Ale Niemiec zrozumiał i coś poważnie powiedział do tłumacza, wskazując mu kogoś; widzieliśmy, jak tłumacz przełknął ślinę, a potem powiedział: „Sierżant mówi, żeby odłożył, dostanie za to pas pana Coena”. Widać było, jak Flesch wypluwa słowa z goryczą, to był jego sposób drwiny z Niemca.

Potem przychodzi inny Niemiec i mówi, żeby postawić buty w kącie, i my je tam stawiamy, gdyż teraz to już koniec; czujemy się poza światem i jedyne, co możemy czynić, to słuchać. Przychodzi jakiś człowiek z miotłą i wymiata wszystkie buty za drzwi. Zwariował chyba: pomiesza je wszystkie, dziewięćdziesiąt sześć par, potem się ich nie dobierze. Drzwi wychodzą na dwór, wpada przez nie lodowaty wiatr, a my jesteśmy nadzy, osłaniamy więc brzuchy rękami. Wiatr rzuca drzwiami i zamyka je; Niemiec otwiera je z powrotem i zamyślony patrzy, jak kręcimy się i usiłujemy schronić się przed wiatrem jeden za drugim; potem wychodzi, zamykając drzwi za sobą.

Następuje drugi akt. Wpadają gwałtownie czterej z brzytwami, pędzlami i nożycami do strzyżenia, mają spodnie i bluzy w pasy i numer wyszyty na piersiach; może należą do tego samego gatunku co tamci, widziani wieczorem (dziś wieczorem czy wczoraj?); ale ci są silni i krzepcy. Zadajemy im wiele pytań, oni tymczasem chwytają nas i momentalnie jesteśmy ogoleni i ostrzyżeni. Jakie śmieszne twarze mamy bez czupryn! Wszyscy czterej mówią językiem nie z tego świata, na pewno nie po niemiecku, ja trochę niemiecki rozumiem.

W końcu otwierają się inne drzwi, i oto jesteśmy wszyscy zamknięci, nadzy, ogoleni i stoimy w wodzie, jest to bowiem sala z natryskami. Jesteśmy sami, z wolna nasze zdumienie ustępuje i mówimy, wszyscy pytają i nikt nie odpowiada. Jeżeli jesteśmy nadzy w sali z prysznicami, to znaczy, że mamy iść pod prysznic. Jeżeli mamy iść pod prysznic, to widocznie jeszcze nas nie zabiją. A w takim razie dlaczego każą nam stać i nie dają nic do picia, i nikt nam niczego nie tłumaczy, i nie mamy ani butów, ani ubrań, i stoimy wszyscy z nogami w wodzie, a jest zimno i od pięciu dni podróżujemy i nie możemy nawet usiąść.

Nasze kobiety?

Inżynier Levi pyta mnie, jak myślę: czy nasze kobiety są w tej chwili w takiej sytuacji jak my i gdzie są, i czy będziemy mogli je widzieć. Ponieważ jest żonaty i ma córeczkę, odpowiadam mu, że tak, na pewno je zobaczymy. Ale ja już uważam, że cała ta wielka machina jest po to, żeby z nas drwić i poniewierać nami, a potem – jasne, że nas zabiją; ten, kto myśli, że będzie żył, jest szalony, to znaczy, że dał się nabrać, ale ja nie, ja już zrozumiałem, że to niedługo się skończy, może nawet w tej sali, kiedy znudzi się im patrzeć na nas, jak nadzy przestępujemy z jednej nogi na drugą i co chwila próbujemy usiąść na podłodze, ale na niej jest kilka centymetrów zimnej wody i nie możemy siedzieć.

Pętamy się bezładnie tam i z powrotem i mówimy, każdy mówi ze wszystkimi naraz, i robi się wielka wrzawa. Otwierają się drzwi, wchodzi Niemiec, ten sam sierżant co przedtem, mówi jakieś krótkie zdanie, tłumacz tłumaczy. „Sierżant mówi, że macie być cicho, bo tu nie cheder”. Te słowa – nie jego – złe słowa, wypowiada z takim grymasem, jakby wypluwał niesmaczny kąsek. Prosimy go, aby zapytał, na co czekamy, jak długo jeszcze mamy tu stać, co z naszymi kobietami, aby zapytał o wszystko, ale on odpowiada, że nie, że nie chce pytać. Ten Flesch, który z wielką niechęcią tłumaczy na włoski mrożące zdania niemieckie i odmawia powtarzania po niemiecku naszych pytań, bo wie, że to się na nic nie przyda, jest Żydem niemieckim, ma około pięćdziesiątki i na twarzy dużą bliznę po ranie otrzymanej w bitwie przeciw Włochom nad Piawą. Jest to człowiek milczący i zamknięty w sobie i mam dla niego instynktowny szacunek, gdyż czuję, że zaczął cierpieć znacznie wcześniej niż my.

Niemiec wychodzi, a my milczymy, choć wstydzimy się trochę tego milczenia. Była ciągle noc, zadawaliśmy sobie pytanie, kiedy nareszcie zrobi się dzień. Znów otworzyły się drzwi i wszedł taki w pasiaku. Różnił się od tamtych: wyglądał kulturalniej, był starszy, w okularach i nie taki silny jak tamci. Zaczął do nas mówić, i to po włosku.

Niczemu się już nie dziwimy. Wydaje nam się, że bierzemy udział w jakimś wariackim dramacie, w takim sztuczydle z czarownicami, Duchem Świętym i szatanem. Mówi po włosku źle, z silnym obcym akcentem. Mówi długo, jest bardzo uprzejmy, stara się odpowiedzieć na wszystkie nasze pytania.

Jesteśmy w Monowicach, blisko Auschwitz, na Górnym Śląsku, w regionie zamieszkiwanym wspólnie przez Niemców i Polaków. Ten obóz to obóz pracy, po niemiecku Arbeitslager; wszyscy więźniowie (a jest ich około dziesięciu tysięcy) pracują w fabryce gumy, która się nazywa Buna, dlatego i sam obóz nazywa się Buna.

Dostaniemy buty i ubrania, nie, nie nasze: inne buty i ubrania, takie jak jego. Teraz jesteśmy nadzy, gdyż czekamy na prysznic i dezynfekcję, które odbędą się zaraz po pobudce, nie można bowiem wejść do obozu, nie przeszedłszy dezynfekcji.

Praca będzie, pewnie, wszyscy tu muszą pracować. Ale różne są prace: on na przykład jest lekarzem, węgierskim lekarzem, który studiował we Włoszech, jest dentystą obozowym. W lagrze jest od czterech lat (nie w tym: Buna istnieje dopiero od półtora roku), a jednak widzimy sami: ma się dobrze, nie jest zbyt chudy. Dlaczego jest w lagrze? Jest Żydem jak my?

– Nie – odpowiada z prostotą – ja jestem kryminalistą.

Stawiamy mu wiele pytań, on czasem śmieje się: na jedne odpowiada, na inne nie, jest jasne, że unika pewnych tematów. O kobietach nie mówi; mają się dobrze, niedługo je zobaczymy, ale nie mówi ani jak, ani gdzie. Opowiada nam natomiast co innego, rzeczy dziwne i szalone, może on także drwi sobie z nas. Może jest wariatem; w lagrze można zwariować. Mówi, że co niedziela są koncerty i mecze piłki nożnej. Mówi, że kto dobrze się boksuje, może zostać kucharzem. Mówi, że kto pracuje dobrze, dostaje bony premiowe, za które można kupić tytoń i mydło.

Mówi, że woda rzeczywiście nie nadaje się do picia, lecz za to co dzień dają namiastkę kawy, której jednak na ogół nikt nie pije, bo zupa jest dostatecznie wodnista, aby zaspokoić pragnienie. Prosimy go, by wystarał się nam o coś do picia, lecz on odpowiada, że nie może, że przyszedł do nas po kryjomu, wbrew zakazowi esesmanów, gdyż nie jesteśmy jeszcze zdezynfekowani, i musi zaraz odejść; przyszedł, ponieważ Włosi są mu sympatyczni i ponieważ, jak mówi, „ma trochę serca”. Pytamy go jeszcze, czy są w obozie inni Włosi; odpowiada, że jest kilku, niewielu, nie wie ilu, i szybko zmienia temat. Tymczasem zadźwięczał dzwon, więc uciekł, zostawiając nas zdumionych i oszołomionych. Niektórzy czują się pokrzepieni, ja nie, w dalszym ciągu myślę, że i ten dentysta, to nieodgadnione indywiduum, chciał się zabawić naszym kosztem, i nie chcę wierzyć ani jednemu jego słowu.

Słychać było, jak na dźwięk dzwonu ciemny obóz budził się. Nagle z pryszniców wytrysnęła wrząca woda, pięć minut rozkoszy; ale zaraz wpadają czterej (może to fryzjerzy), wrzeszcząc i rozdzielając kułaki, wypychają nas mokrych i dymiących parą do sąsiedniej lodowatej sali; tu inni wrzeszczący ludzie rzucają nam jakieś łachy, wpychają nam do ręki parę bucisków z drewnianą podeszwą i nim mamy czas się połapać, już jesteśmy na dworze, na błękitnym i zamarzniętym śniegu porannym; bosi i nadzy, z całą garderobą w garści, musimy biec ze sto metrów, aż do drugiego baraku. Tutaj wolno nam się ubrać.

Gdy skończyliśmy się ubierać, staliśmy każdy w swoim kącie i nie mieliśmy odwagi spojrzeć jeden na drugiego. Nie ma się w czym przejrzeć, ale każdy z nas ma swój obraz przed sobą odbity w setce sinych twarzy, w setce nędznych i brudnych marionetek. Oto już przemieniliśmy się w widma widziane wczorajszego wieczoru.

Wówczas po raz pierwszy zdaliśmy sobie sprawę, że w naszym języku nie ma słów na wyrażenie tej zniewagi, tego zniszczenia człowieka. W jednym momencie w przypływie proroczej niemal intuicji objawiła nam się rzeczywistość: zeszliśmy na dno. Niżej już zejść nie można, nędzniejsze bytowanie ludzkie nie istnieje, jest nie do pomyślenia. Nie mamy już nic swojego: zabrano nam ubrania, buty, nawet włosy; jeżeli coś powiemy, nie będą nas słuchali, a gdyby nawet słuchali, nie zrozumieliby nas. Odbiorą nam też i imię: chcąc je zachować, będziemy musieli znaleźć siłę w samych sobie, aby poza imieniem pozostało jeszcze coś z nas takich, jakimi byliśmy.

Wiemy, że niełatwo jest nas zrozumieć, ale tak nawet lepiej. Lecz niech każdy się zastanowi, ile wartości, ile znaczenia zawiera się w najdrobniejszych nawet naszych przyzwyczajeniach codziennych, w różnorakich przedmiotach, które posiada najnędzniejszy żebrak: chustka do nosa, stary list, fotografia bliskiej osoby. Te przedmioty są cząstką nas samych niemal w tym samym stopniu, co nasze ciało; w naszym świecie nie do pomyślenia jest, aby być pozbawionym tych rzeczy, bowiem zawsze możemy znaleźć inne na miejsce dawnych, które znów będą nasze, bo przechowują i wywołują nasze wspomnienia.

A teraz wyobraźmy sobie człowieka, któremu razem z drogimi istotami odbiera się dom, przyzwyczajenia, ubranie – słowem, wszystko, dosłownie wszystko, co posiadał: człowiek ten stanie się czymś pustym, zdolnym jedynie do cierpienia i zaspokajania podstawowych potrzeb; zapomni o godności i o rozsądku, bo ten, kto stracił wszystko, może łatwo zatracić samego siebie: stanie się więc czymś takim, że z lekkim sercem będzie można decydować o jego życiu lub śmierci, jako o stworzeniu niemającym już związku z człowieczeństwem; a jeśli, to w najlepszym razie tylko na zasadzie użyteczności. Kto się nad tym zastanowi, ten zrozumie podwójne znaczenie określenia „obóz zagłady” i co chcemy wyrazić, mówiąc: leżeć na dnie.

Häftling[14]: dowiedziałem się, że jestem Häftlingiem. Moje imię to 174 517; zostaliśmy ochrzczeni, do końca życia nosić będziemy na lewym ramieniu wytatuowane piętno.

Operacja była trochę bolesna i nadzwyczaj szybka: ustawili nas wszystkich rzędem i po jednym, według alfabetycznego porządku nazwisk, przechodziliśmy przed wprawnym funkcjonariuszem, zaopatrzonym w rodzaj strzykawki z króciutką igłą. I to było chyba prawdziwym wtajemniczeniem: tylko „pokazując numer”, dostaje się chleb i zupę. Minęło wiele dni i nazbieraliśmy sporo policzków i kułaków, nim przyzwyczailiśmy się do pokazywania numeru szybko, aby nie opóźniać codziennego obrzędu rozdziału posiłków; trzeba było tygodni i miesięcy, abyśmy nauczyli się jego brzmienia w języku niemieckim. I przez długi czas jeszcze, kiedy przyzwyczajenie z czasów wolności kazało mi spojrzeć na zegarek, rzeczywistość z ironią pokazywała mi moje nowe nazwisko, numer wyryty pod skórą niebieskimi znaczkami.

Dopiero znacznie później i stopniowo niektórzy z nas dowiedzieli się czegoś o tej ponurej historii numerów oświęcimskich, wyznaczającej etapy niszczenia żydostwa w Europie. Weteranom obozowym numer mówi wszystko: czas przybycia do obozu, transport, w którego skład wchodzili, i co za tym idzie, narodowość. Każdy z szacunkiem odnosi się do numerów od 30 000 do 80 000: jest ich już zaledwie kilkaset i należą do niewielu niedobitków z gett polskich. Należy być bardzo ostrożnym, nawiązując stosunki handlowe z 116 000 lub 117 000; jest ich teraz zaledwie czterdzieści, lecz noszą je Grecy z Salonik, trzeba uważać, by się im nie dać nabrać. Jeśli chodzi „o duże numery”, mają one w sobie taki sam element komiczny, jak w życiu normalnym słowo „poborowy” lub „rekrut”: typowy „duży numer” jest osobnikiem zażywnym, uległym i głupim, któremu możesz wmówić, że w izbie chorych rozdają skórzane buty dla osób o delikatnych stopach, namówić go, by tam poszedł i zostawił ci „pod opieką” swoją menażkę z zupą; któremu możesz sprzedać łyżkę za trzy racje chleba; możesz go posłać do najokrutniejszego kapo, aby go zapytał (to przytrafiło się właśnie mnie!), czy to prawda, że do jego kompetencji należy Kartoffelschälenkommando – Komando Obierania Ziemniaków – i czy mógłbyś tam być przyjęty.

Z drugiej strony – cały proces dostosowywania się do tej nowej dla nas dyscypliny wygląda jednocześnie szyderczo i groteskowo. Po operacji tatuażu zamknięto nas w całkiem pustym baraku. Prycze były zaścielone, ale surowo zabroniono nam dotykać ich i siadać na nich; kręciliśmy się więc tam i z powrotem przez pół dnia na tej niewielkiej przestrzeni, dręczeni wciąż strasznym pragnieniem. Potem otworzyły się drzwi i wszedł chłopiec w pasiaku, o wyglądzie dość kulturalnym, mały, chudy i jasnowłosy. Mówi po francusku, więc wielu z nas otacza go kołem, zarzucając wszystkimi pytaniami, jakie dotąd zadawaliśmy sobie wzajemnie bez skutku.

Ale on mówi niechętnie: każdy tu mówi niechętnie. Jesteśmy nowi, niczego nie mamy i nic nie wiemy: po cóż tracić czas dla nas? Z niechęcią objaśnia, że wszyscy inni są w pracy i wrócą wieczorem. On wyszedł dziś z izby chorych, na dzisiaj jest zwolniony z pracy. Spytałem go (z naiwnością, którą już po kilku dniach musiałem uznać za fantastyczną), czy przynajmniej zwrócą nam szczoteczki do zębów; nie roześmiał się, lecz z wyrazem najwyższej pogardy rzucił mi: „Vous n’êtes pas à la maison”. Ten refren słyszymy od wszystkich: nie jesteście już u siebie w domu, tu nie jest sanatorium, stąd wychodzi się tylko przez komin (co to może znaczyć, dowiemy się o tym niedługo).

I rzeczywiście: dręczony pragnieniem, zobaczyłem za oknem piękny sopel lodu, który łatwo można było dosięgnąć ręką; otworzyłem okno i oderwałem sopel, lecz w tej chwili zbliżył się jakiś wielki i gruby Niemiec krążący właśnie pod oknem i wyrwał mi go brutalnie.

– Warum? – spytałem go moją nędzną niemczyzną.

– Hier ist kein warum (Tu nie ma żadnych dlaczego) – odpowiedział i popchnął mnie silnie do wewnątrz.

Wyjaśnienie jest paradoksalne, lecz proste: tutaj wszystko jest zabronione, nie z jakichś umotywowanych przyczyn, tylko dlatego, że właśnie w tym celu obóz został stworzony. Jeżeli chcemy tu żyć, trzeba szybko i dobrze zrozumieć słowa:

Nie kłaniaj! Tu nie wizerunek święty!

inszej tu zażyj niż w Serchio kąpieli[15].

Godzina po godzinie, ten pierwszy straszliwie długi dzień przedpiekla dobiega końca. Kiedy słońce chowa się za kłąb posępnych, krwawych chmur, każą nam wreszcie wyjść z baraku. Dadzą nam pić? Nie, ustawiają nas znowu w szereg, prowadzą na szeroki plac pośrodku obozu i skrupulatnie wyrównują kolumnę. Potem znowu przez godzinę nie dzieje się nic: wygląda na to, że na kogoś czekamy.

Obok bramy obozowej zaczyna grać orkiestra: rozbrzmiewa dobrze znana sentymentalna piosenka Rosamunde, i to wydaje się nam tak dziwaczne, że patrzymy jeden na drugiego z ironicznym uśmiechem. Doznajemy lekkiej ulgi: może ten cały ceremoniał jest tylko gigantycznym błazeństwem w teutońskim stylu. Ale orkiestra po zakończeniu Rosamunde gra dalej różne marsze, jeden po drugim, i oto ukazują się zastępy naszych towarzyszy wracających z pracy. Kroczą po pięciu w rzędzie: maszerują jakimś dziwnym krokiem, nienaturalnym, sztywnym jak drewniane marionetki, ale maszerują, dostosowując skrupulatnie krok do rytmu orkiestry.

Oni również ustawiają się tak jak my, w ściśle określonym porządku, na obszernym placu; gdy ostatnia kolumna wróciła, liczą nas i przeliczają przeszło godzinę, potem jeszcze taki jeden w pasiaku dokonuje niekończącej się kontroli i składa raport grupce esesmanów odbierających go w wojskowym ordynku.

Wreszcie już ciemno, lecz obóz jest silnie oświetlony latarniami i reflektorami, słychać wrzask: „Absperre!”, po którym wszystkie szeregi rozsypują się wśród zgiełku i zamieszania. Teraz już nie kroczą sztywni i wyprostowani jak przedtem: każdy wlecze się z widocznym wysiłkiem. Spostrzegam, że wszyscy albo niosą w ręce, albo mają zawieszoną u pasa blaszaną miskę wielkości niemal miednicy.

I my, nowo przybyli, krążymy wśród tłumu, szukając głosu czy twarzy przyjaznej, jakiegoś przewodnika. Pod drewnianą ścianą baraku siedzi na ziemi dwóch chłopców: są bardzo młodzi, mają najwyżej po szesnaście lat, a twarze i ręce czarne od sadzy. Kiedy ich mijamy, jeden z nich woła mnie i zadaje po niemiecku jakieś pytania, których nie rozumiem; potem pyta mnie, skąd pochodzimy.

– Italien –odpowiadam; chciałbym zapytać go o wiele rzeczy, ale mój zasób słów niemieckich jest bardzo ograniczony. – Jesteś Żydem? – pytam go.

– Tak, polskim Żydem.

– Od dawna jesteś w lagrze?

– Trzy lata – i podnosi trzy palce. Przyjechał tu więc jako dziecko, myślę z przerażeniem; z drugiej strony znaczy to, że jednak ktoś potrafi tu wyżyć.

– Jaka jest twoja praca?

– Schlosser – odpowiada. Nie rozumiem: – Eisen, Feuer (Żelazo, ogień) – tłumaczy cierpliwie i robi rękami ruchy kogoś, kto bije młotem w kowadło. Jest zatem kowalem.

– Ich Chemiker –oświadczam mu, a on przytakuje poważnie głową.

– Chemiker gut.

Ale to wszystko dotyczy dalekiej przyszłości; w tej chwili gnębi mnie jedynie pragnienie.

– Pić, woda. My żadnej wody – mówię mu. Patrzy na mnie z poważną, niemal surową miną i skanduje:

– Nie pić wody, towarzyszu – a dalej słowa, których nie rozumiem.

– Warum?

– Geschwollen – odpowiada telegraficznie; potrząsam głową na znak, że nie rozumiem. – Spuchnięty – daje mi do zrozumienia, wydymając policzki i szkicując rękami potworne obrzmienie twarzy i brzucha. – Warten bis heute Abend. – Czekać do dzisiejszego wieczoru, tłumaczę słowo po słowie.

Potem oznajmia mi:

– Ich Schlome. Du?

Mówię mu swoje imię, a on pyta:

– Gdzie twoja matka?

– We Włoszech.

Szloma zdumiewa się:

– Żydówka we Włoszech?

– Tak – wyjaśniam najlepiej, jak umiem – ukryta, nikt nie wie, ona uciec, nie mówić, nikt jej nie widzieć.

Zrozumiał; wstaje, zbliża się do mnie i obejmuje mnie nieśmiało. Na tym zdarzenie się skończyło i czuję, jak ogarnia mnie pogodny smutek, który jest niemal radością. Nie widziałem więcej Szlomy, ale nie zapomniałem tej poważnej i łagodnej twarzy chłopca, który przyjął mnie na progu domu śmierci.