Tytuł dostępny bezpłatnie w ofercie wypożyczalni Depozytu Bibliotecznego.
Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej!
Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych.
Doktor Laurie Montgomery bada serię nagłych zgonów – pacjenci jednej z sieci szpitali umierają z powodu zakażenia gronkowcem. Laurie jest tym bardziej zaniepokojona, że w jednym z tych szpitali ma się poddać operacji jej mąż, Jack Stapleton.
Lekarka stopniowo nabiera pewności, że zakażenia nie są przypadkowe. Za wszelką cenę chce rozwikłać zagadkę, by zmusić męża do odłożenia zabiegu. Niestety, Jack jest bardzo uparty, a właściciele sieci szpitali walczą, by informacje o sytuacji kryzysowej nie ujrzały światła dziennego...
Kolejny bestseller niezawodnego mistrza thrillera medycznego Robina Cooka, w którym miłość miesza się ze zbrodnią, a dynamiczna akcja trzyma w napięciu do ostatniej strony.
[Opis okładkowy]
Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego.
Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych.
Książka dostępna w zasobach:
Gminna Biblioteka Publiczna im. Czesława Chruszczewskiego w Mieścisku
Biblioteka Publiczna Miasta i Gminy Barcin im. Jakuba Wojciechowskiego (3)
Miejska Biblioteka Publiczna im. Jana Pawła II w Opolu (8)
Biblioteka Publiczna Miasta i Gminy Jarocin (2)
Biblioteka Publiczna Gminy Nadarzyn
Gminna Biblioteka w Pruszczu
Biblioteka Publiczna im. H. Święcickiego w Śremie
Biblioteka Publiczna i Dom Kultury Gminy Zduny
Miejska Biblioteka Publiczna im. Adama Asnyka w Kaliszu (3)
Miejska Biblioteka Publiczna im. Zofii Urbanowskiej w Koninie (3)
Biblioteka Miejsko-Powiatowa w Kwidzynie
Miejska Biblioteka Publiczna im. Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego w Morągu
Miejska Biblioteka w Mszanie Dolnej (3)
Miejska i Powiatowa Biblioteka Publiczna w Słupcy
Biblioteka Publiczna w Stęszewie
Biblioteka Publiczna w Dzielnicy Wola m.st. Warszawy (3)
Miejska Biblioteka Publiczna im. Stefana Żeromskiego w Zakopanem (3)
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 532
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Nakładem Domu Wydawniczego REBISukazały sięnastępujące książki Robina Cooka:
Chromosom 6Coma
DewiacjaDopuszczalne ryzyko
EpidemiaGorączkaInwazjaMarker
MózgMutantNapadNosiciel
Oślepienie
Oznaki życia
Rok internySfinks
Stan terminalnySzkodliwe intencjeŚmiertelny strach
Toksyna
UprowadzenieWstrząs
Zabawa w BogaZabójcza kuracja
Zaraza
ROBIN
COOK
CZYNNIKKRYTYCZNY
PrzełożyłPaweł Korombel
DOM WYDAWNICZY REBISPoznań 2008
Tytuł oryginału
Critical
Copyright © 2007 by Robin CookAll rights reserved
Copyright © for the Polish edition by REBIS Publishing House Ltd.,Poznań 2008
RedaktorElżbieta Bandel
Projekt okładkiZbigniew Mielnik
Fotografia na okładceMasterfile
Wydanie I
ISBN 978-83-7510-077-8
Dom Wydawniczy REBIS Sp. z o.o.ul. Żmigrodzka 41/49, 60-171 Poznańtel. 061-867-47-08, 061-867-81-40; fax 061-867-37-74 e-mail: [email protected]
Skład ZAPIS
Gdańsk, tel. 058-347-64-44
Cameronowi za radość,
którą przynosi, poświęcam
Podziękowania
Dominique Borse, MBA,
inwestorowi w przemyśle rozrywkowym
Joe Coksowi, J.D., LLM,
adwokatowi, specjaliście od nieruchomości i podatków
Jean E. R. Cook, MSW, CAGS,
psychologowi
Rose Doherty, A.M.,
pracownikowi naukowemu
Markowi Flomenbaumowi, M.D., Ph.D.,
Inspektorowi Medycyny Sądowej Commonwealth
of Massachusetts
Angelowi MacDonaldowi, J.D.,
adwokatowi, specjaliście od prawa karnego
Na przełomie marca i kwietnia 2007 roku pewne poważne, nieoczekiwane zmiany w życiu trzech ludzi, z których dwaj zmarli, miały zapoczątkować całą serię powiązanych ze sobą zdarzeń i wpłynąć na egzystencję setek, a nawet tysięcy osób. Żadna z ofiar nie spodziewała się swojego losu. Chociaż wszyscy byli zdrowymi, żonatymi mężczyznami w zbliżonym wieku, to jednak uprawiali zupełnie różne zawody i się nie znali ani na gruncie towarzyskim, ani zawodowym. Jeden był białym lekarzem; bolesna kontuzja unieruchomiła go na boisku sportowym. Drugi Murzynem, programistą komputerowym; zmarł w wyniku błyskawicznie postępującego, śmiertelnego zakażenia pooperacyjnego. Trzeci, z pochodzenia Azjata, był księgowym i padł ofiarą bezwzględnej mafijnej egzekucji.
Jak większość ludzi lekarz medycyny Jack Stapleton nigdy naprawdę nie doceniał tego anatomicznego i fizjologicznego cudu, jakim są stawy kolanowe, a uświadomił go sobie dopiero wieczorem dwudziestego szóstego marca dwa tysiące siódmego roku. Tego dnia od rana pracował w Biurze Głównego Inspektora Inspektoratu Medycyny Sądowej dla Miasta Nowy Jork, czyli Inspektoracie Medycyny Sądowej, gdzie był zatrudniony na etacie lekarza sądowego. Kursując dzień w dzień między domem a miejscem pracy na swoim ukochanym rowerze górskim marki Cannon, ani razu nie zastanowił się nad tym, jak bardzo obciąża swoje kolana. Przed południem przeprowadził trzy sekcje, z których jedna była skomplikowanym zadaniem, wymagającym skrupulatnego prześledzenia torów pocisków w ranach postrzałowych. W sumie spędził w piekle, jak nazywano prosektorium, cztery godziny, cały czas stojąc lub chodząc, nieświadomy tego, jak bardzo obciąża nogi. Ani razu nie pomyślał o kolanach ani o tym, do jakiego wysiłku zmusza więzadła, które mimo znacznych naprężeń wiernie chroniły stawy, oraz łąkotki łagodzące znaczny nacisk, wywierany na zakończenia kości piszczelowych przez długie kości biodrowe.
Katastrofa wydarzyła się dopiero wieczorem, pod koniec jednego z krótkich meczów koszykówki na lokalnym boisku, w których Jack uczestniczył. Ku jego smutkowi nie wygrali ani razu i przez niekończące się kwadranse osowiali okupowali ławę, zanim znów mogli wrócić na boisko. Nie miało znaczenia, że tego wieczoru walczył obok naprawdę znakomitych graczy, w tym jego bliskich kumpli, Warrena i Błyska.
Kiedy czas wlókł się powoli, Jack bez przypomnień Warrena wiedział, że jest odpowiedzialny za kilka katastrof, do których doprowadził, nie odbierając podania albo gubiąc piłkę, jednak Warren i tak bezlitośnie zmywał mu głowę. Jack się nie bronił. Pod koniec pewnego wyrównanego meczu zrobił z siebie wyjątkowego palanta. Zahaczył czubkiem jednej stopy o piętę drugiej, stracił piłkę i doprowadził do przegranej.
Tak naprawdę jednak zhańbił się pod koniec finałowej rozgrywki, po przejęciu długiego podania od Warrena. Jako że stan meczu znów był remisowy i następna piłka miała zdecydować o wyniku, Jack postanowił się zrehabilitować. Ku jego zachwytowi w ostatecznym, jak miał nadzieję, starciu, od kosza przeciwnika dzielił go tylko jeden obrońca, nazywany „Splujem” z powodu jednego z jego mniej uroczych nawyków, ale co ważniejsze z perspektywy Jacka, wysoki, niezgrabny i nie dorównujący mu szybkością.
- Zasuwaj! - zawył Warren z połówki boiska przeciwnika, na sto procent pewien, że Jack przerobi Spluja i zostawi go daleko za sobą.
Jack najpierw zrobił sprawny zwód w lewo, zaakcentowany błyskawicznym kozłem w tym kierunku, po czym runął w prawo. Uniósł nad nawierzchnię boiska prawą nogę, wpierw uginając i zaraz prostując kolano. Gdy tylko stopa opadła na asfalt, Jack wykręcił tors w prawo, zamierzając obiec Spluja, który nadal stał jak słup soli po zwodzie i koźle. Kiedy lewa stopa Jacka uniosła się nad nawierzchnię, cały ciężar jego ciała został przerzucony na częściowo ugięte prawe kolano, nadto zmuszone wytrzymać nagły obrót górnej części kończyny.
Gdyby Jack dał sobie na wstrzymanie i obliczył siły działające na jego pięćdziesięciodwuletnie stawy, może by poszedł po rozum do głowy i uznał, że zbyt wiele wymaga od swojej do tej pory wiernej cielesnej konstrukcji. Chociaż więzadła poprzeczne wytrzymały, gdyż działające na nie siły rozłożyły się stosunkowo równo na ich całej, znacznej szerokości, sytuacja inaczej wyglądała w wypadku przednich więzadeł krzyżowych, które w miarę jak Jack się starzał, nieco się wydłużyły. Na próżno stosunkowo wąski pasek tkanki - traktowany przez większość ludzi jako chrząstka, gdy mocują się z kawałkiem jagnięciny na talerzu - ale który Jack znał pod nazwą „tkanka kolagenowa”, usiłował powstrzymać kość biodrową przed rozstaniem z piszczelową. Niestety, działające siły pokonały więzadło. Rozdarło się z suchym trzaskiem i na moment wypuściło kość biodrową z panewki stawu. Równocześnie naderwaniu uległy delikatne brzegi łąkotek.
Prawa noga Jack złożyła się. Upadł na szorstką nawierzchnię boiska i wykonawszy półmetrowy ślizg, zostawił na niej tęgi płat skóry. W jednej chwili był skoordynowaną, ukierunkowaną na cel masą mięśni i kości, w następnej potłuczoną i krwawiącą galaretą. Krzywił się z bólu, ściskając kolano. Nie ogarniał całkowicie tego, co się stało, ale z grubsza przewidywał konsekwencje kontuzji. Mógł tylko żywić nadzieję, że się myli.
- Chłopie, coraz gorzej z tobą - zrzędził Warren, po tym jak przygnał na najwyższych obrotach i upewnił się, że Jack jeszcze zipie. Z jego głosu przebijały ulga i obrzydzenie. Wyprostował się i wziął pod boki, mierząc karcącym spojrzeniem kontuzjowanego przyjaciela. - Może robisz się za stary, żeby biegać z piłką, doktorku? Jarzysz, co mówię?
- Przepraszam - z trudem wykrztusił Jack. Czuł się zażenowany. Wszyscy się na niego gapili.
- Jesteś załatwiony na dzisiaj, czy jak? - spytał Warren.
Jack wzruszył ramionami. Ból wzrósł i zelżał, napawając go fałszywą nadzieją. Niezdarnie wstał i stopniowo obciążył kontuzjowany staw. Znów wzruszył ramionami i ostrożnie przekuśtykał kilka kroków.
- Nie jest tak źle - oświadczył, oceniwszy otarcia na łokciu i kolanie. Spróbował zrobić kolejne kilka kroków. Szło mu całkiem nieźle, dopóki nie skręcił w bok. Znów doszło do dyslokacji stawu kolanowego i kolejny raz zaliczył nawierzchnię boiska. Z trudem się podniósł. - Jestem załatwiony - powiedział tyleż z rezygnacją, co z żalem. - Jestem naprawdę załatwiony. To na pewno nie jest tylko zwykłe naciągnięcie.
Jak większość ludzi David Jeffries nigdy naprawdę nie doceniał molekularnego cudu, jakim są bakterie, ani nie ogarniał faktu, że gdy zakażenie już się zacznie, to zostanie powstrzymane lub nie po epickiej molekularnej bitwie między zajadłymi bakteriami a czynnikami obronnymi ludzkiego organizmu. Nigdy też naprawdę nie doceniał zagrożenia, jakie nadal stwarzają bakterie mimo rozległej palety antybiotyków, dostępnej współczesnemu lekarzowi. Wiedział, że odpowiadają za straszliwe niegdysiejsze zarazy, w tym dżumę, ale to było dawno. Z pewnością nie traktował bakterii z takim niepokojem, jakiego doznawał, słysząc o wirusach w rodzaju H5N1 (ptasiej grypy), Ebola czy wirusie powodującym AIDS, które to zagrożenia nieustannie podkreślały media. Poza tym miał mętne pojęcie o istnieniu „dobrych bakterii”, które są niezbędne do wyrobu takich produktów spożywczych, jak sery i jogurty. Tak więc gdy pewnego poniedziałkowego ranka dwa tysiące siódmego roku zgłosił się do szpitala ortopedycznego Angels na przeszczep przednich więzadeł krzyżowych, ani mu było w głowie przejmować się bakteriami. Jeśli już coś nie dawało mu spokoju, to narkoza i obawa, że się nie obudzi po operacji oraz że ta cała męka (tak określił zabieg pewien jego znajomy) okaże się nieskuteczna i nie zapewni mu powrotu do tego, co najbardziej uwielbiał, czyli do gry w tenisa.
Będąc programistą komputerowym w firmie informatycznej na Manhattanie, spędzał, jak to sam określał, masę czasu na tyłku, przykuty do monitora. Firma była na dorobku i każdy pracownik musiał zasuwać pełną parą. Poza tym David od zawsze uwielbiał sport, a szczególnie konkurencje, w których wysiłek fizyczny łączył się ze współzawodnictwem, więc tenis widniał na szczycie listy jego upodobań. Do czasu kontuzji, której się nabawił miesiąc przed operacją, biegał po korcie co najmniej cztery razy w tygodniu. Nawet usiłował zainteresować tym sportem swoich dwóch nastoletnich synów, chociaż na próżno.
Co się tyczy samej kontuzji, to nie miał pojęcia, jak mogło do niej dojść. Dotychczas zawsze był w formie. Pamiętał tylko, że nastąpiła po tym, jak wystartował do siatki, wcześniej wyprowadzając, jak się mu wydawało, wygrywające uderzenie. Niestety, nie okazało się tak skuteczne, jak na to liczył, i przeciwnik odpowiedział na jego bekhend wyśmienitym returnem. David, biegnąc, wyrzucił przed siebie nogę, postawił stopę i równocześnie skręcił w lewo, próbując dosięgnąć piłki. Ale nic z tego nie wyszło. Osiągnął tyle, że się rozkraczył i padł, ściskając bolące kolano, które natychmiast zaczęło potwornie puchnąć.
Biorąc pod uwagę piorunujące tempo zakażenia, które nastąpiło po operacji, z pewnością można by powiedzieć, że David powinien bardziej się wystrzegać bakterii. W kilka godzin po tym, jak wywieziono Davida z sali operacyjnej, stosunkowo niewielką kolonia gronkowców, która znalazła drogę do jego kolana i obrzeży oskrzelików płucnych, rozpoczęła swoje molekularne czary.
Gronkowiec to często spotykany rodzaj bakterii. W każdej chwili dwa miliardy ludzi, jedna trzecia ziemskiej populacji, żyje z nim symbiotycznie, zapewniając mu lokum w jamie nosowo-gardłowej i wilgotnych zakamarkach skóry. Również David był nosicielem tego rodzaju drobnoustrojów. Ale to nie dotychczas noszony szczep wdarł się do organizmu, lecz szczególny typ gronkowca złocistego, który wykorzystał łatwość, z jaką gronkowce wymieniają się genetycznymi informacjami, tak potęgując swoją wirulencję i przewagę w starciu z innymi organizmami. Ten szczególny podgatunek nie tylko był oporny na antybiotyki z rodziny penicylin, ale niósł geny dla zastępu niemiłych molekuł, z których część pomagała atakującym bakteriom przylgnąć do komórek biegnących wzdłuż włosowatych naczyń krwionośnych Davida, podczas gdy inne zniszczyły komórki obronne, wysłane przez jego organizm, by poradziły sobie z rozwojem infekcji. Po nadwerężeniu osłony komórkowej liczba atakujących bakterii zaczęła gwałtownie rosnąć i w ciągu kilku godzin osiągnęły fazę namnażania intensywnego. W tym momencie włączyły się inne geny, należące do tego szczególnego genomu gronkowca, które pozwalają mikroorganizmom wyprodukować całą serię jeszcze bardziej złośliwych molekuł, nazywanych toksynami. Te zaczęły siać spustoszenie w ciele Davida, między innymi doprowadzając do czegoś, co nosi nieformalną nazwę „efektu zjadania ciała”, jak również przynosząc objawy zespołu wstrząsu septycznego.
David pierwszy raz zdał sobie sprawę z nadciągającej burzy, gdy sześć godzin po operacji pojawiła się lekka gorączka, na jakiś czas przed tym, jak atakujące bakterie osiągnęły fazę namnażania intensywnego. Nie poświęcił wzrostowi temperatury wielkiej uwagi, podobnie młoda pielęgniarka, która tylko mechanicznie zanotowała objaw na karcie pacjenta. Następnie poczuł coś, co później nazwał uciskiem w piersiach. Mając pod ręką środki przeciwbólowe, których dozowanie sam regulował, nie narzekał. Uważał, że to typowe objawy pooperacyjne, dopóki nie pojawiły się kłopoty z oddychaniem i nie zaczął odpluwać zabarwionej krwią flegmy. Nagle wydało mu się, że nie może złapać tchu. W tym momencie naprawdę się przejął. Jego niepokój wzrósł jeszcze bardziej, gdy zwrócił uwagę na swój stan i pielęgniarki zaczęły się kręcić jak w ukropie. Pobrały mu krew, dodały do kroplówki antybiotyki, przeprowadziły gorączkowe rozmowy telefoniczne i zasugerowały natychmiastowy transport do kliniki uniwersyteckiej, na co David z wahaniem zapytał, czy wtedy lepiej się poczuje.
- Zaraz poczuje się pan lepiej - odruchowo odpowiedziała jedna z pielęgniarek.
Ale słowa nie pomogły. David zmarł po kilku godzinach w wyniku ostrej posocznicy i ogólnej niewydolności narządowej, będąc w drodze do szpitala ogólnego, w pełni wyposażonego i przygotowanego do leczenia wszelkiego typu powikłań pooperacyjnych.
Jak większość ludzi, Paul Yang nigdy się naprawdę nie martwił, jaki będzie jego ostateczny los, a powinien, zwłaszcza gdy David Jeffries przegrywał swoją molekularną bitwę z bakteriami. Podobnie do wielu jego bliźnich, nad którymi ciąży klątwa świadomości końca, nie zastanawiał się nad ponurą realnością śmierci, mimo że mniej więcej od osiemnastych urodzin miewał natrętne poczucie stopniowego, coraz szybszego starzenia się. W wieku pięćdziesięciu jeden lat miał zbyt wiele bardziej bezpośrednich zmartwień, takich jak rodzina, w której skład wchodziła rozrzutna, nienasycona żona, dwoje dzieci w college’u i kolejne, które niedługo miało iść w ich ślady, a także duży dom na przedmieściu z poważnie obciążoną hipoteką, wymagający kapitalnego remontu. Jakby nie dość tego w ciągu ostatnich trzech miesięcy praca nieustannie dostarczała mu kolejnych zmartwień.
Pięć lat wcześniej Paul zrezygnował z wygodnej, ale jednocześnie przewidywalnej i w gruncie rzeczy nudnej posady w przedsiębiorstwie trwale zakorzenionym na liście 500 największych firm „Fortune”, i został głównym i jedynym księgowym obiecującego, zaczynającego od zera interesu, mającego budować i prowadzić prywatne szpitale specjalistyczne. Nie zgłosił się sam, został bez ceregieli ściągnięty przez byłego szefa, którego z kolei na stanowisko dyrektora finansowego, CFO, ściągnęła znakomita lekarka Angela Dawson, świeżo po MBA na Uniwersytecie Columbia. Decyzja o zmianie posady była dla Paula trudna, gdyż z natury nie był ryzykantem, ale potrzeba większych dochodów i szansa wybicia się na szybko rosnącym, przynoszącym bilionowe zyski rynku ochrony zdrowia przeważyła poczucie niepewności i ryzyka.
Co niezwykłe, wrodzone zdolności doktor Angeli Dawson do prowadzenia interesów sprawiły, że wszystkie plany dotyczące jej firmy, Angels Healthcare, ziściły się co do joty. Z tymi akcjami, świadectwami udziałowymi i opcjami, którymi Paul dysponował, od bogactwa dzieliły go tylko tygodnie - tak jak innych założycieli, inwestorów Angels i w mniejszym stopniu ponad pięciuset lekarzy, właścicieli udziałów spółki. Pierwsza publiczna oferta sprzedaży akcji, IPO, była tuż-tuż i dzięki wyjątkowo udanej prezentacji prospektu emisyjnego, która doprowadziła instytucjonalnych inwestorów do ślinotoku, cena akcji oscylowała w górnej strefie oczekiwań.
Spodziewając się uzyskania przez spółkę pięciuset milionów dolarów po pierwszej emisji, Paul powinien być w stanie bliskim nirwany. Ale nie był. Przeżywał największą udrękę w życiu, uwikłany w niebywały dylemat etyczny, doprowadzony do wręcz gigantycznych rozmiarów niedawnymi skandalami w świecie księgowości korporacyjnej, na przykład w Enronie, które w ostatnich sześciu czy siedmiu latach zachwiały światem finansów. Fakt, że Paul nie uprawiał kreatywnej księgowości, nie był pocieszeniem. Trzymał się ogólnie przyjętych procedur księgowania jak papież dziesięciorga przykazań i był pewien, że jego rachunki zgadzają się co do centa. Problem polegał na tym, że nie chciał, by ktokolwiek oprócz założycieli spółki zaglądał do ksiąg, właśnie dlatego, że były dokładnie prowadzone i dobitnie wskazywały, że spółka generuje wyższe koszty niż przychody. Problem zrodził się trzy i pół miesiąca wcześniej, tuż po badaniu audytora przeprowadzonym ze względu na prospekt emisji akcji. Z wątłego ostrzegawczego światełka szybko przeistoczył się w opętańczo błyskające światła alarmu. Dylemat Paula polegał na tym, że wedle przepisów niedobory gotówki winien zgłosić nie tylko swojemu dyrektorowi finansowemu, ale również państwowej Komisji Papierów Wartościowych i Giełdy, SEC. Rzecz w tym, że, jak to szybko zauważył dyrektor finansowy, taki raport rozłożyłby IPO i cała ich roczna harówka poszłaby w diabły, a niewykluczone, że przyszłość spółki również. Dyrektor i doktor Dawson przypomnieli Paulowi, że nieoczekiwanie wysoki współczynnik spalania, czyli tempo, z jakim młodziutka spółka zużywa kapitał zakładowy, zanim zacznie wypracowywać dochody, to tylko drobna, z pewnością chwilowa anomalia, jako że już przystąpiono do uzdrawiania tego stanu rzeczy.
Chociaż Paul wiedział, że wszystko, co usłyszał od zwierzchników, jest zapewne prawdą, miał świadomość, że nie składając raportu do Komisji, po prostu łamie prawo. Konflikt między wrodzonym poczuciem uczciwości a osobistymi ambicjami, splecionymi z potrzebami wiecznie spragnionej pieniędzy rodziny doprowadzał go do obłędu. Mało tego, zaczął zaglądać do kieliszka. Lata temu pokonał tę słabość, ale obecna sytuacja przerosła jego siły. Pocieszał się jedynie myślą, że nie jest całkowicie uzależniony, gdyż ograniczał się do kilku drinków, które wypijał, zanim wsiadł do pociągu kursującego między jego miejscem pracy a domem w New Jersey. Nie było mowy o powrocie do całonocnych popijaw i zabaw z damulkami z półświatka.
Krytycznego wieczoru drugiego kwietnia dwa tysiące siódmego roku zahaczył o wybrany wodopój i gdy pociągał trzecie martini z wódką, gapiąc się w swoje odbicie w przyciemnianym lustrze za barem, nagle postanowił, że następnego dnia sporządzi wymagany prawem raport. Wahał się dobre kilka dni, aż nagle uznał, że zdoła jednocześnie zachować i zjeść ciastko. Lekko podchmielony wydumał, że ponieważ sprzedaż akcji jest tuż-tuż, raport nie dotrze na czas do inwestorów, gdyż wpierw zalegnie w trzewiach biurokratycznego potwora, jakim była Komisja. Tak uspokoił swoje sumienie i nabrał nadziei, że nie załatwi publicznej oferty sprzedaży akcji. Ogarnięty nagłą euforią z powodu podjętej decyzji (nawet jeśliby przez noc miała przybrać zgoła odmienną postać) nagrodził się czwartym koktajlem.
Ostatnia dawka wódki z wermutem smakowała Paulowi jeszcze bardziej niż poprzednie, ale być może to ona sprawiła, że godzinę później zrobił coś, na co normalnie nigdy by się nie odważył. Sunąc wężykiem ze stacji do domu, pozwolił, aby kilka kroków przed celem zatrzymali go i przeprowadzili z nim rozmowę dwaj co prawda porządnie ubrani, ale w jakiś nieuchwytny sposób niepokojący mężczyźni, którzy wysiedli z wielkiego, czarnego, staromodnego cadillaca.
- Pan Paul Yang? - chrapliwym głosem spytał jeden z nich.
Paul zatrzymał się, co było jego pierwszym błędem.
- Tak - odpowiedział. To był błąd numer dwa. Powinien po prostu dalej iść. Nagle przystanąwszy, musiał się lekko pochylić, by utrzymać równowagę, i kilka razy zamrugał, próbując odzyskać ostrość widzenia. Nieznajomi byli w tym samym wieku i tego samego wzrostu, mieli ostre rysy, głęboko osadzone oczy i ciemne, gładko zaczesane do tyłu włosy. Mówił tylko jeden z nich. Jego towarzysza wyróżniała poryta bliznami twarz.
- Czy byłby pan tak uprzejmy i poświęcił nam nieco czasu? - padło pytanie.
- Czemu nie? - rzekł Paul, zaskoczony rozziewem między elegancką formą pytania a prostackim nowojorskim akcentem.
- Zechce pan wybaczyć, że narażam go na zwłokę - kontynuował mężczyzna. - Z pewnością spieszy się pan, by dotrzeć w domowe pielesze.
Paul odwrócił głowę i popatrzył na frontowe drzwi swojego domu. Poczuł się trochę niewyraźnie, słysząc, że nieznajomi wiedzą, gdzie mieszka.
- Nazywam się Franco Ponti - przedstawił się mężczyzna - a to pan Angelo Facciolo.
Paul rzucił przelotne spojrzenie na mężczyznę ze szpetnymi bliznami. Wydawał się pozbawiony brwi. W półświetle wyglądał jak stwór z innej planety.
- Pracujemy dla pana Vinniego Dominicka. Nie sądzę, aby dżentelmen o tym nazwisku był panu znany.
Paul potwierdził to przypuszczenie skinieniem głowy. Nie wydawało mu się, by kiedykolwiek poznał pana Dominicka.
- Pan Dominiek zezwolił mi przekazać panu pewną finansowo znaczącą informację o Angels Healthcare, niedostępną dla żadnej z osób związanych z firmą - kontynuował Ponti. - W zamian za tę informację, co do której pan Dominiek jest pewien, że będzie dla pana interesująca, prosi tylko o uszanowanie jego prywatności i nieprzekazywanie nikomu tego, czego się pan dowie. Umowa stoi?
Paul starał się skupić, ale w tych okolicznościach było to trudne. Jednocześnie jako główny księgowy Angels Healthcare był ciekawy „finansowo znaczącej informacji”.
- Okej - w końcu powiedział.
- Muszę jednak pana ostrzec, że pan Dominiek ma zwyczaj trzymać ludzi za słowo i jeśli nie dotrzyma pan przyrzeczenia, konsekwencje takiego postępowania będą poważne. Rozumiemy się?
- Chyba tak - bąknął Paul. Nagle musiał zrobić krok w tył, by utrzymać równowagę.
- Pan Vinnie Dominiek jest prywatnym inwestorem w Angels Healthcare.
- Rany! - wykrzyknął Paul. Jako księgowy firmy wiedział, że ma ona prywatnego inwestora, który zaangażował piętnaście milionów dolarów i którego nazwiska nikt nie znał. Na domiar wszystkiego ten sam inwestor ostatnio dostarczył krótkoterminowej pożyczki na ćwierć miliona dolarów na pokrycie dziury w kasie. Z perspektywy firmy i Paula pan Dominiek był świetlaną postacią.
- Otóż tak się składa, że pan Dominiek ma prośbę o przysługę. Chciałby się z panem spotkać bez wiedzy władz Angels Healthcare. Powiedział mi, że martwi się, że spółka nie trzyma się litery prawa. Tak się składa, że nie wiem, w czym rzecz, ale on powiedział, że pan będzie wiedział.
Paul znowu skinął głową, próbując odzyskać zmąconą alkoholem trzeźwość umysłu. Oto problem, z którym walczył w pojedynkę od tygodni, i proszę, jak z nieba spada nieoczekiwane wsparcie. Odchrząknął i spytał:
- Kiedy chciałby się ze mną spotkać? - Pochylił się, zapuszczając żurawia do czarnego sedana, ale niczego nie dojrzał.
- W tej chwili - wyjaśnił Ponti - oceaniczna motorówka pana Dominicka cumuje w Hoboken. Kwadrans drogi stąd. Przewieziemy pana. Panowie sobie porozmawiacie i odstawimy pana z powrotem pod same drzwi. Wszystko zajmie najwyżej godzinę.
- Hoboken? - spytał Paul, żałując, że tak się rozpędził z koktajlami. Myślenie przychodziło mu z coraz większą trudnością. Przez chwilę nawet nie potrafił sobie uzmysłowić, gdzie jest Hoboken.
- Będziemy tam w kwadrans powtórzył Ponti.
Paul nie był zachwycony tym pomysłem, nienawidził, gdy go przypierano do muru. Był typowym księgowym, lubił się zajmować cyferkami, natomiast cierpiał, gdy musiał naprędce oceniać ludzi, szczególnie będąc po paru kieliszkach. W normalnych okolicznościach nigdy nie wsiadłby nocą do samochodu z zupełnie obcymi ludźmi, mającymi go zawieźć na spotkanie z człowiekiem - w dodatku na motorówce oceanicznej! - którego wcześniej nie widział na oczy. Ale w stanie podchmielenia i nęcony wizją, że tak poważny rozgrywający jak Vinnie Dominiek może go oświecić w ważnych sprawach zawodowych, nie mógł się oprzeć. W końcu skinął głową i chwiejnym krokiem skierował się do otwartych drzwi wozu. Facciolo pomógł mu, potrzymał mu laptop, gdy Paul mościł się na tylnej kanapie.
W milczeniu jechali w kierunku Nowego Jorku. Na tle świateł jadących z przeciwka samochodów ciemne, nieruchome głowy Pontiego i Facciola przypominały Paulowi wycinanki. Od czasu do czasu wyglądał przez boczną szybę i zastanawiał się, czy nie powinien był przynajmniej zajrzeć do domu i powiedzieć żonie, gdzie się udaje. Westchnął i pomyślał o plusach sytuacji. Chociaż wnętrze samochodu cuchnęło papierosami, ani Ponti, ani Facciolo nie palili. Przynajmniej za to Paul był wdzięczny losowi.
Przystań jachtowa była mroczna i opuszczona. Franco skierował się prosto do głównego pomostu, zatrzymał wóz i wszyscy wysiedli. Ponieważ sezon żeglarski jeszcze się nie zaczął, większość jednostek stała na brzegu na kozłach, okryta białymi pokrowcami ze sztucznego włókna. Wyglądały jak całuny. Nadal nie padło ani jedno słowo, gdy grupka szła pomostem. Zimne powietrze w pewnym stopniu otrzeźwiło Paula. Wchłaniał piękno nocnej panoramy Nowego Jorku, skażonej widokiem rzeki Hudson, bardziej przypominającej wypełniony naftą gigantyczny ściek niż wodne koryto. Fale łagodnie chlupotały o pale i zaśmiecony brzeg. W powietrzu unosił się lekki smród śniętych ryb. Paul nadal miał wątpliwości, czy postępuje sensownie, ale było za późno na zmianę zdania.
W połowie pomostu zatrzymali się przy mahoniowej rufie imponującej motorówki oceanicznej, na której umieszczono złoty napis Cała naprzód. W głównym salonie paliły się światła, ale nie było widać nikogo. Wzdłuż nadburcia rufy sterczały umieszczone w cylindrycznych uchwytach wędziska jak owłosienie grzbietu gigantycznego owada.
Facciolo przebiegł po trapie, wspiął się schodkami na górny pokład i zniknął.
Ku jego dalszemu zaskoczeniu Facciolo włączył silniki, które wydały potężny basowy ryk. Równocześnie Ponti szybko zebrał cumy i ściągnął trap. Dwaj mężczyźni niewątpliwie umieli obsługiwać motorówkę.
Niepokój Paula wzrósł jeszcze bardziej. Poprzednio założył, że do jego podobno krótkiego spotkania z Dominickiem dojdzie przy nabrzeżu. Kiedy motorówka oddalała się od miejsca cumowania, Paul przez krótką chwilę rozważał, czy nie zeskoczyć na pomost, ale jego wrodzone niezdecydowanie sprawiło, że ta możliwość uciekła bezpowrotnie. Zresztą wątpił, by po czterech martini zdobył się na taki sus, zwłaszcza z laptopem w objęciach.
Zajrzał przez bulaj do salonu, w nadziei, że dojrzy gospodarza. Podszedł do drzwi i spróbował przekręcić gałkę. Drzwi ustąpiły. Obejrzał się na Pontiego, który buchtował cumy, kładąc grube zwoje przy stosie pustaków. Mężczyzna gestem zachęcił go, by wszedł do środka. Rosnący huk diesli utrudniał rozmowę.
Kiedy tylko drzwi się za nim zamknęły, Paul z ulgą skonstatował, że nie słyszy łoskotu silników, chociaż nadal czuł wibrację pokładu pod stopami. Wnętrze urządzono z drogim bezguściem. Wielki płaski telewizor i rząd głębokich foteli, stół do gry w karty i krąg krzeseł, duża kanapa w kształcie litery L i imponująco zaopatrzony barek. Przeszedł przez salon i zajrzał głębiej. Były tam prowadzące do kambuza schodki i korytarz, od którego odchodziło kilka zamkniętych pomieszczeń, zapewne kabiny.
- Panie Dominiek...! - zawołał. Żadnej odpowiedzi.
Oparł się o ścianę, gdy silniki zwiększyły obroty i dziób łodzi uniósł się, po czym szybko opadł. Wyjrzał przez bulaj. Łódź zwiększyła prędkość. Nagły huk zwrócił uwagę Paula na drzwi prowadzące na pokład rufowy. To wszedł Facciolo i podszedł do niego, wcześniej zamknąwszy za sobą drzwi. W pełnym świetle blizny szpecące twarz mężczyzny ukazały się w całej potworności. Nie tylko nie miał brwi, ale także rzęs. Co jeszcze bardziej uderzające, niezwykle cienkie wargi miał ściągnięte do tego stopnia, że nieustannie szczerzył pożółkłe zęby.
- Pan Dominiek - oświadczył, podając Paulowi otwarty telefon komórkowy.
Powstrzymując nagły przypływ irytacji, złości i bezradności, spowodowany absurdalnością sytuacji, Paul wyrwał mu komórkę z rąk. Rzucił laptopa na stolik karciany, usiadł i przyłożył telefon do ucha, zerkając na Facciola, który przysiadł bokiem na poręczy fotela.
- Panie Dominiek... - warknął Paul, wyrażając w ten sposób swoje poirytowanie i frustrację, po tym jak podstępem ściągnięto go na pokład łodzi po to tylko, by porozmawiał przez telefon, gdy równie dobrze mógł to zrobić z samochodu. Zamierzał się również poskarżyć, że nie jest zadowolony z tego, że prowadzi poufną rozmowę w zasięgu słuchu Facciola, który nie wykazywał chęci do wyjścia.
- Słuchaj, miły przyjacielu - przerwał mu Dominiek. - Czemu nie mówisz mi „Vinnie”, skoro pewnie jesteśmy skazani na to, żeby podziałać ramię w ramię i oczyścić ten cały chlew w Angels. I zanim przejdę do kolejnych spraw, chcę przeprosić, że nie wpadłem osobiście. Taki miałem plan, ale wyskoczyła sprawa zawodowa i muszę się nią natychmiast zająć. Mam nadzieję, że mi wybaczysz.
- Myślę... - zaczął Paul, ale Vinnie znowu mu przerwał.
- Ufam, że Franco i Angelo zajęli się tobą z całą gościnnością, skoro sam nie mogłem tego zrobić. Plan zakładał, że zgarną mnie z kei przy Jacob Javits Center, ale utknąłem w Queens. Czy zaproponowali ci chociaż drinka?
- Nie, ale nie potrzebuję drinka - skłamał Paul. Oddałby życie za mocnego gola. - Za to wołałbym, żeby zawieziono mnie z powrotem do mariny. Moglibyśmy porozmawiać po drodze.
- Już kazałem Francowi i Angelowi, żeby przywieźli cię z powrotem - powiedział Vinnie. - Tymczasem przejdźmy do sprawy. Sądzę, że masz już pojęcie o stopniu mojego zaangażowania w interesy Angels Healthcare.
- Jak najbardziej i dziękuję. Sytuacja Angels Healthcare byłaby zupełnie inna, gdyby nie twoja hojność.
- Moje zaangażowanie nie ma żadnego związku z hojnością. To wyłącznie interes... poważny interes, dodajmy.
- Oczywiście - szybko wtrącił Paul.
- Jako osobie zorientowanej obiło mi się o uszy, że są poważne kłopoty z płynnością finansową. To plotki czy prawda?
- Zanim odpowiem - powiedział Paul, oglądając się na Angela, który nonszalancko obgryzał paznokcie - wiedz, że jeden z twoich ludzi siedzi mi na karku i może wszystko usłyszeć. Czy to w porządku?
- Jak najbardziej - odparł bez wahania Vinnie. - Franco i Angelo są jak członkowie rodziny.
- W takim razie muszę przyznać, że to nie plotki. Są bardzo poważne kłopoty z płynnością finansową. - Paul w nietypowy dla siebie sposób seplenił, jakby mu język spuchł.
- I dowiedziałem się również, że zasady SEC wymagają złożenia w określonym terminie raportu z każdej istotnej zmiany w sytuacji materialnej spółki.
- To również prawda - przyznał Paul, czując się winny. - Taki raport sporządza się na formularzu o nazwie osiem K, który winien zostać złożony w ciągu czterech dni.
- Poinformowano mnie także, że wymagany formularz nie został złożony.
- Znów się zgadza - wyznał Paul. - Raport sporządzono, ale nie został przedłożony. Mój szef, dyrektor finansowy, powiedział, żebym tego nie robił.
- A jak się to zwykle robi?
- Elektronicznie, przez Internet - wyjaśnił Paul. Wyjrzał na zewnątrz. Zastanowiło go, dlaczego nie zmienili kursu na marinę. Miał lekkie mdłości; żołądek jeździł mu w górę i w dół.
- Tak więc, jeśli dobrze rozumiem, skoro nie zgłoszono raportu, łamiemy zasady SEC.
- Tak - przyznał z ociąganiem Paul. To, że kazano mu nie przedkładać raportu, nie zwalniało go z odpowiedzialności. Nowe, wprowadzone ustawą Sarbanesa-Oxleya zasady prowadzenia księgowości bardzo wyraźnie o tym mówiły. Paul zerknął na Angela. Mimo zapewnień Dominicka nie czuł się komfortowo, prowadząc obciążającą rozmowę w obecności tego typa.
- Uświadomiono mi również, że nieprzedłożenie raportu w terminie może być uznane za ciężkie przestępstwo, tak więc chciałbym wiedzieć, czy zamierzasz coś z tym zrobić, żeby żaden z nas nie został uznany współwinnym.
- Jutro zamierzam przeprowadzić jeszcze jedną rozmowę z szefem. Bez względu na jej wynik postanowiłem zgłosić raport. Tak więc odpowiedź na twoje pytanie brzmi „tak”.
- No, to dla mnie ulga - powiedział Vinnie. - Gdzie dokładnie jest ten raport?
- Tu, w moim laptopie.
- Jeszcze gdzieś?
- W pen drivie. Ma go moja sekretarka - wyjaśnił Paul. Czuł, że wibracje silników łagodnieją. Patrząc przez tylny bulaj, ocenił, że zwolnili.
- Czy trzyma go z jakiegoś konkretnego powodu?
- Po prostu na wszelki wypadek. Nie ulega kwestii, że szef i ja mieliśmy różne zdanie na temat raportu. Laptop jest firmowy.
- Cieszę się, żeśmy sobie pogadali, bo wygląda mi na to, że ty i ja myślimy podobnie - powiedział Vinnie. Chwała twojemu moralnemu kompasowi. Musimy postąpić jak należy, choćby nawet to znaczyło, że IPO się odwlecze. Przy okazji, jak się nazywa twoja sekretarka?
- Amy Lucas.
- Czy jest lojalna?
- Absolutnie.
- Gdzie mieszka?
- Gdzieś w New Jersey.
- Jak wygląda?
Paul przewrócił oczami. Musiał się zastanowić.
- Bardzo drobna, z buźką jak myszka. Wygląda na znacznie młodszą, niż jest. Chyba najbardziej rzucają się w oczy jej włosy. Zrobiła się na blondynkę z limonkowymi pasemkami.
- Powiedziałbym, że to coś wyjątkowego. Czy wie, co jest na tym komputerowym gadżecie?
- Wie - powiedział Paul, słysząc, że silniki pracują ledwo ledwo. Oceniając po odległych światłach wybrzeża, motorówka chyba stanęła w miejscu. Po drugiej stronie pokładu świeciła Statua Wolności.
- Czy jeszcze ktoś wypełniał ten formularz albo wie, że on istnieje? Nie chcę się przejmować jakimś panikarzem, który może chce cię ubiec i już szykuje to cholerstwo, żeby zarobić kilka dolców, twierdząc, że raport nie miał być wysłany.
- Nic mi o tym nie wiadomo - powiedział Paul. - Dyrektor mógł komuś powiedzieć, ale wątpię. Dał bardzo wyraźnie do zrozumienia, że nie chce, żeby ta informacja się rozeszła.
- Fantastycznie - stwierdził Vinnie.
- Panie Dominiek - powiedział Paul - myślę, że będzie pan musiał pogadać ze swoimi ludźmi, żeby dowieźli mnie z powrotem do przystani.
- Co? - spytał z przesadną niewiarą Vinnie. - Daj mi któregoś z tych tępaków. Już ja się z nimi rozmówię.
Paul miał zawołać Angela i przekazać mu telefon, gdy Franco, tupiąc, zbiegł z mostka i zbliżył się z wyciągniętą ręką. Zrobił to jak na sygnał i ten zbieg okoliczności zaskoczył Paula. Można by pomyśleć, że fagas był świadkiem rozmowy.
Podczas gdy Franco odszedł na bok, by porozmawiać, Angelo się podniósł. Usłyszał, że wracają do przystani, i kamień spadł mu z serca. Chociaż był skazany na częste rejsy Całą naprzód, nigdy nie przywykł do pokładu pod stopami. Kursy zawsze trafiały się nocą, zwykle transporty prochów z meksykańskich czy południowoamerykańskich jednostek. Sęk w tym, że Franco nie umiał pływać i na wodzie, szczególnie nocą, czuł się bardzo nieswojo. W tym momencie potrzebował czegoś mocnego.
Wyjął z baru staromodną szklankę i nalał sobie podwójną szkocką. Z tyłu dobiegały go pokorne „nie”, „okej” i „jasne”, jakby Franco nawijał z rodzoną mamuśką. Angelo chlapnął drinka i odwrócił się w tej samej chwili, w której Franco ze słowami: „Sprawa załatwiona” zamknął komórkę.
2 kwietnia 2007 roku
19.20
W wieku trzydziestu siedmiu lat Angela Dawson poznała, co to przeciwieństwa losu i cierpienie, mimo że dorastała w bogatej rodzinie, mieszkającej na zamożnym przedmieściu Englewood w stanie New Jersey. Zakosztowała wszystkich związanych ze swoją pozycją udogodnień, w tym korzyści, jakie zapewniają wszechstronne studia na dobrych i drogich uczelniach. Uzbrojona w dyplom magistra medycyny i MBA, a także doskonałe zdrowie powinna beztrosko cieszyć się życiem, zwłaszcza że tego kwietniowego wieczoru miała na wyciągnięcie ręki wszelkie przyjemności, które zapewnia zamożność, w tym bajeczny apartament w Nowym Jorku i oszałamiający domek przy plaży w Martha’s Vineyard. A jednak się nie cieszyła. Przeciwnie, przeżywała ogromny niepokój i stres, stojąc przed największym wyzwaniem w swojej zawodowej karierze. Angels Healthcare, którą założyła i rozwinęła w ciągu ostatnich pięciu lat, chwiała się na krawędzi oszałamiającego sukcesu albo całkowitej klęski. Jej los miał się wyjaśnić w następnych kilku tygodniach i zależał tylko i wyłącznie od Angeli Dawson.
Jakby nie dość było takiego ogromnego wyzwania, Michelle Calabrese, dziesięcioletnia córka Angeli, przeżywała właśnie kryzys. I podczas gdy dyrektor finansowy i dyrektor do spraw operacyjnych, zastępca Angeli, dyrektorzy trzech szpitali należących do Angels Healthcare i świeżo zatrudniona specjalistka od zwalczania zakażeń niecierpliwie oczekiwali w sali konferencyjnej w głębi korytarza, Angela musiała poradzić sobie z Michelle, z którą rozmawiała przez telefon już od ponad piętnastu minut.
- Wybacz, skarbie - powiedziała, starając się zachować równocześnie spokojny i zdecydowany ton. - Odpowiedź brzmi: „Nie!” Rozmawiałyśmy o tym, przemyślałam to, ale ostatecznie mówię „nie”. N-i-e.
Angela zagryzła zęby i oparła się pokusie, by odpowiedzieć na bolesny komentarz córki. Ale zamiast to zrobić, odwróciła się z fotelem i wyjrzała przez okno swojego narożnego gabinetu. Angels Healthcare mieściło się na dwudziestym piętrze Trump Tower przy Piątej Alei. Jej prywatny gabinet wychodził na południe i zachód, a biurko było skierowane na północ. W tym momencie patrzyła na południe, na zakorkowaną samochodami Aleję. Czerwone światła pozycyjne mrugały jak tysiące rubinów. Wiedziała, że córka reaguje tak, jak każę jej gniew dziecka mającego rozwiedzionych rodziców, i próbuje wykorzystać matkę, by dopiąć swego. Niestety, w przeszłości tego rodzaju komentarze na temat eksmęża Angeli kilka razy poskutkowały i doprowadziły ją do furii, ale postanowiła, że już nigdy się to nie powtórzy. Zwłaszcza że mimo napiętej sytuacji w spółce musiała zachować spokój przed zbliżającą się konferencją. Wychowywania dziecka i prowadzenia firmy wartej wiele milionów często nie dawało się pogodzić i musiała oddzielić obowiązki matki od obowiązków dyrektora naczelnego.
- Mamo, jesteś tam? - spytała Michelle. Wiedziała, że posunęła się za daleko, i już żałowała swojego komentarza. Ani jej w głowie było mieszkać z ojcem i jego stukniętymi dziewczynami.
- Jestem - powiedziała Angela. Odwróciła się do skromnie urządzonego, nowoczesnego gabinetu. - Ale twój ostatni komentarz bardzo mi się nie podobał.
- Ale to ty byłaś nie fair. Przecież pozwoliłaś mi przekłuć uszy.
- Uszy to jedna rzecz, a kolczyk w pępku to coś całkiem innego. Ale nie chcę więcej o tym mówić, przynajmniej na razie. Zjadłaś kolację?
- Uhm - westchnęła z przygnębieniem Michelle. - Haydee zrobiła paellę.
Dzięki ci, Panie, za Haydee, pomyślała Angela. Haydee Figueredo była miłą Kolumbijką, którą Angela przyjęła do pracy zaraz po rozwodzie z Michaelem Calabrese, powierzając jej obowiązki gosposi i niani. Michelle miała wtedy tylko trzy latka, a Angela miała przed sobą jeszcze ciężkie pół roku stażu na internie. Haydee okazała się darem niebios.
- Kiedy wracasz do domu? - spytała Michelle.
- Nie wcześniej niż za kilka godzin - powiedziała Angela. - Będę miała ważne spotkanie.
- Ty zawsze masz spotkania.
- Może masz rację, ale to jest naprawdę ważne. Masz lekcje do odrobienia?
- Czy niebo jest niebieskie? - spytała wyniośle Michelle.
Angeli nie spodobał się niegrzeczny komentarz i ton córki, ale nie zareagowała ani na jedno, ani na drugie.
- Jeśli będziesz potrzebowała pomocy, nie ma sprawy. Tylko muszę najpierw dojechać do domu.
- Chyba będę już spała.
- Naprawdę? Dlaczego tak wcześnie?
- Muszę jutro wcześnie wstać, bo mamy wycieczkę do Cloisters.
- O tak, zapomniałam - powiedziała Angela, krzywiąc się, jakby ją zęby rozbolały. Nie cierpiała zapominać o ważnych wydarzeniach w życiu córki. - Jeśli będziesz spała, wejdę po cichutku, dam ci całusa i zobaczymy się rano.
- Okej, mamo.
Mimo wcześniejszego tonu matka i córka wymieniły serdeczne czułości, zanim się rozłączyły. Angela jeszcze przez dłuższą chwilę siedziała przy biurku. Rozmowa przypomniała jej okres i epizod z jej życia, które były dla niej takim samym wyzwaniem i stresem jak obecna sytuacja. Wtedy borykała się z procesem rozwodowym i bankructwem - straciła praktykę w biednej, śródmiejskiej okolicy - i fakt, że wcześniej udało jej się wykaraskać z kłopotów, napawał ją teraz poczuciem wiary we własne siły.
Czując nieco większy optymizm, Angela odepchnęła się od biurka, zabrała notatki i wyszła z gabinetu. Była zaskoczona, widząc sekretarkę, Loren Stasin, strażującą obowiązkowo na stanowisku. Przez ostatnie trzy godziny Angela nie poświęciła jej ani jednej myśli.
- Dlaczego wciąż tu siedzisz? - spytała, tknięta poczuciem winy.
Loren wzruszyła wąskimi ramionami.
- Myślałam, że mogę być potrzebna.
- Na Boga, nie. Sio, do domu! Widzimy się rano.
- Mam pani przypomnieć, że jutro rano ma pani spotkanie w Manhattan Bank and Trust, a potem z panem Calabrese w jego biurze?
- Niespecjalnie - powiedziała Angela. - Ale i tak dzięki. A teraz wynocha!
- Dziękuję, doktor Dawson - powiedziała Loren, ukradkiem odkładając książkę.
Angela poszła ponurym korytarzem. Zapowiedziane na następny dzień spotkania nie cieszyły jej z wielu powodów. Próby pozyskania środków finansowych zawsze były dla niej w jakiś sposób poniżające, a teraz, w tej rozpaczliwej sytuacji, miały być jeszcze przykrzejsze. Co gorsza, jedną z osób, które miała prosić o pieniądze, był jej eksmąż. Kiedykolwiek się z nim spotykała, bez względu na okazję, prawie nigdy nie udawało jej się uciec przed nawrotem tamtego całego emocjonalnego rozgardiaszu towarzyszącego rozwodowi, a zwłaszcza przed irytacją na samą siebie za to, że poślubiła Mike’a. Powinna być mądrzejsza. Wiele znaków na niebie i ziemi zapowiadało, że okaże się równie niepoważnym człowiekiem jak jej własny ojciec i że jej sukcesy sprowokują go do niewłaściwych zachowań.
Zatrzymała się przed drzwiami sali konferencyjnej, wzięła głęboki oddech i weszła do środka. Wnętrze było tak samo sterylne i nowoczesne jak jej gabinet. Dominował w nim okrągły stół z grubym na pięć centymetrów szklanym blatem na białej podstawie imitującej kapitel jońskiej kolumny. Podłogę wyłożono białymi marmurowymi płytami. W boczne ściany wkomponowano płaskie monitory służące do prezentacji w PowerPoincie. Ściana w głębi była cała ze szkła i wychodziła na Piątą Aleję, dokładnie na złocone zwieńczenie Crown Building. Światła najwyższej części fasady słały do surowego wnętrza ciepły blask.
Okrągły blat był pomysłem Angeli. Jej styl zarządzania był raczej nakierowany na pracę zespołową niż przestrzeganie zasad hierarchii, a okrągły stół zapewniał większą równość niż zwykły konferencyjny mebel. Chociaż otaczało go piętnaście foteli, tylko pięć z nich było zajętych. Dyrektor finansowy siedział naprzeciwko, osamotniony, plecami do okna. Trzej dyrektorzy szpitali zajmowali miejsca po lewej ręce Angeli. Dyrektor do spraw operacyjnych siedział kilka foteli od finansowego, po prawej ręce Angeli. Obok niego specjalistka od zakażeń.
Celowo nie zaproszono żadnego z szefów działów Angels Healthcare: zaopatrzenia, pralni, techniczno-eksploatacyjnego, administracji, public relations, zasobów ludzkich, służb laboratoryjnych, pielęgniarskiego ani lekarskiego. Nie zaproszono pozostałych członków zarządu. Żadnego nawet nie powiadomiono o konferencji.
Angela uśmiechała się serdecznie, gdy kiwając głową, szybkim spojrzeniem omiotła zebranych. Tamci odpowiedzieli jej niespokojnymi spojrzeniami. Jedynie Bob Frampton, dyrektor finansowy, miał na twarzy typowy dla niego wyraz wiecznego niewyspania, a dyrektor do spraw operacyjnych Carl Palanco - wiecznego zdziwienia.
- Witam wszystkich - powiedziała Angela, siadając. Kolejny raz ogarnęła spojrzeniem zebranych. - Zacznę od przeprosin, że kazałam wam czekać. Wiem, jest późno, śpieszy się wam do domów, do rodzin, więc nie będziemy długo siedzieć.
Dobra wiadomość jest taka, że wciąż działamy. - Popatrzyła na dyrektorów. Wszyscy lekko skinęli głową. - Zła jest taka, że nasze kłopoty z płynnością finansową ze stanu niepokojącego przeszły w krytyczny. Oczywiście, spodziewaliśmy się tego już miesiąc temu, ale jest gorzej, niż miało być. - Wskazała na Boba Framptona, który potrząsnął głową, jakby chciał się obudzić. Pochylił się, oparł łokcie na stole i splótł grube palce. - Szybko zbliżamy się do granicy ośmiu procent ponad ustalony margines zadłużenia w Manhattan Bank and Trust, jeśli już jej nie przekroczyliśmy. Musieliśmy sprzedać pewną liczbę udziałów, żeby zapłacić dostawcy stentów. Groził przerwaniem dostaw.
- Biorąc pod uwagę, jak napięty jest nasz budżet, chcę osobiście podziękować za tę decyzję - powiedziała doktor Niesha Patrick. Była młodą Afroamerykanką o jasnobrązowej skórze. Piegi na jej nosie i policzkach były ułożone w kształcie skrzydeł motyla. Jak Angela poza studiami medycznymi miała na koncie również MBA. Angela podkupiła ją z wielkiej firmy na Zachodnim Wybrzeżu, zajmującej się opieką zdrowotną. Zarządzała szpitalem kardiologicznym Angels. - Po tym jak zamknięto do odwołania oddziały operacyjne, nasze jedyne źródło dochodu to kardiologia interwencyjna i plastyka wpustu. Bez stentów nawet te wpływy byłyby zagrożone.
Była szkolną koleżanką Angeli, specjalistką od chorób zakaźnych i epidemiologiem. Angela zatrudniła ją trzy i pół miesiąca wcześniej, kiedy zaczął się problem z zakażeniami szpitalnymi. Cynthia miała ciemną karnację, kruczoczarne
włosy i niezły temperament. Angela była gotowa znieść gruboskórne i często kostyczne uwagi dawnej koleżanki, ponieważ ceniła jej wykształcenie, poświęcenie, inteligencję i reputację. Wsławiła się, wyciągając z kłopotów kilka szpitali, które nie radziły sobie z opanowaniem infekcji szpitalnych własnymi siłami.
- Może i tak, ale wykorzystuje je tylko ułamek naszego personelu medycznego - zauważył doktor Herman Strauss.
Angela zwerbowała go z bostońskiego szpitala miejskiego, gdzie był szanowanym zastępcą szefa administracji. Wielki, atletycznie zbudowany mężczyzna o otwartym sposobie bycia, szczególnie chętnie współpracował z ortopedami. Ta cecha i przebyte szkolenie w administracji w Cornell Hospital, sprawiły, że wydawał się idealnym kandydatem na dyrektora szpitala ortopedycznego Angels, a jego osiągnięcia potwierdzały tę ocenę.
- A czemu to? - spytała Angela. - Przecież muszą wiedzieć, że zaraz zajęliśmy się tym problemem. Cynthio, przypomnij wszystkim, co zrobiono.
- Wszystko, co się dało - warknęła Cynthia. - Wszystkie oddziały operacyjne zostały oczyszczone chloranem sodu i przynajmniej raz przeprowadzono sterylizację gazową produktem o nazwie NAV-CO2. To gazowy niepalny alkohol połączony z dwutlenkiem węgla.
- Ale za niemałą cenę - wtrącił Bob.
- A czemu użyto właśnie tego środka? - spytał Carl.
- Bo MRSA, oporny na metycylinę gronkowiec złocisty, jest bardzo wrażliwy na ten szczególny preparat - bezzwłocznie odpowiedziała Cynthia takim tonem, jakby nawet dziecko to wiedziało.
- Proszę, panujmy nad sobą - zaapelowała Angela. Chciała, żeby spotkanie odbyło się w przyjacielskiej i, miała nadzieję, produktywnej atmosferze. - Wszyscy jedziemy na tym samym wózku. Nikt nikogo o nic nie oskarża. Co jeszcze zrobiono?
- Wszystkie pomieszczenia szpitalne, które mogły zostać zainfekowane, odkażono podobnie - ciągnęła dalej Cynthia. - Co może ważniejsze, to, jak wszyscy wiecie, na bieżąco bada się na posiew wszystkich pracowników szpitali, nie tylko członków personelu medycznego, i każdy nosiciel otrzymuje mupirocin, dopóki badania nie dadzą wyniku negatywnego.
- Również za sporą cenę - dodał Bob.
- Proszę, Bob...! - skarciła go Angela. - Wszyscy zdajemy sobie sprawę, ile ta katastrofa nas kosztuje. Cynthio, kontynuuj! Czy myślisz, że badania na posiew i leczenie personelu i pracowników mają decydujące znacznie?
- Jak najbardziej. Moglibyśmy rozważyć, czy nie postępować podobnie z pacjentami, zanim zostaną przyjęci. Holandia i Finlandia miały szczególne kłopoty z MRSA i poradziły sobie z nimi, badając i lecząc zarówno personel, jak i pacjentów, każdego nosiciela. Zaczynam się zastanawiać, czy nie będziemy musieli zrobić tego samego. Ale tak naprawdę najbardziej martwi mnie to, że MRSA pojawił się we wszystkich trzech naszych szpitalach. Co to oznacza? Że jeśli odpowiedzialny jest nosiciel, to musi regularnie bywać we wszystkich trzech. W związku z tym od dzisiaj nakazałam badanie i leczenie każdej osoby... nawet tu, w siedzibie firmy... która regularnie pojawia się we wszystkich szpitalach, bez względu na to, czy kontaktuje się z pacjentami czy nie.
- Coś jeszcze? - spytała Angela.
- Zaleciliśmy dokładne mycie rąk środkami odkażającymi po każdym kontakcie z pacjentem, szczególnie lekarzom i pielęgniarkom. Wprowadziliśmy ścisłą kwarantannę pacjentów zakażonych MRSA i częstsze zmiany odzieży personelu medycznego, zarówno kitli, jak i strojów noszonych na salach operacyjnych. Zarządziliśmy też używanie większej ilości alkoholu do czyszczenia sprzętu medycznego, na przykład mankietów ciśnieniomierzy. Nawet zbadaliśmy na posiew wszystkie pojemniki kondensacyjne przewodów grzewczych, wentylacyjnych i klimatyzacyjnych we wszystkich szpitalach. Wszędzie wyniki były negatywne, stwierdzono brak patogenów, szczególnie tego szczepu gronkowca, który nas prześladuje. W sumie robimy wszystko, co się da.
- W takim razie dlaczego lekarze nie przyjmują pacjentów? - zapytał Bob. - Przecież wszyscy są współwłaścicielami firmy, więc powinni zdawać sobie sprawę, że rezygnują z pieniędzy, które wpłynęłyby do ich kieszeni, zwłaszcza jeśli ogłosimy bankructwo.
- Nie chcę słyszeć tego słowa - zareagowała Angela, która już przeszła tę poniżającą procedurę.
- To oczywiste, dlaczego nie przyjmują - zaczął wyjaśniać Stewart. - Są przerażeni wizją, że mimo wszystkich stosowanych metod i środków pacjenci mogliby zapaść na infekcję pooperacyjną. System ubezpieczeń nie pozwala na zwrot kosztów leczenia infekcji szpitalnej, tak więc zajmowanie się pacjentem, który jej uległ, obniża wskaźnik produktywności lekarza, decydujący o dochodach całego personelu medycznego. Poza tym obawiają się oskarżeń o błąd w sztuce. Kilku naszych chirurgów plastycznych i paru okulistów już oskarżono z powodu tych zakażeń gronkowcem. Tak więc sytuacja jest banalnie prosta. Mimo że lekarze są właścicielami spółki, bardziej opłaca się im wrócić do kliniki uniwersyteckiej czy szpitala ogólnego, przynajmniej na razie.
Przez chwilę panowała cisza.
Oczy wszystkich skierowały się na Cynthię. Twarze zebranych wyrażały gniew, rozczarowanie lub pytanie: jak to się mogło stać mimo wszystkich środków ostrożności, które wprowadziła, na dodatek kosztem poważnych wydatków, mimo że nie było ich na nie stać?
- Nie ma potwierdzenia, że to gronkowiec oporny na metycylinę - burknęła z niechęcią Cynthia. Tuż przed konferencją wezwał ją szef zespołu do spraw opanowania zakażeń i poinformował o nowym przypadku.
- Jeśli chodzi o to, że nie zrobiono posiewu, to tak, zgoda - powiedział Herman. - Ale nasz VITEK dał wynik pozytywny, a moi kierownicy laboratoriów twierdzą, że nigdy nie dał mylnego wyniku pozytywnego; mylny negatywny tak, ale nie mylny pozytywny.
- Dobry Boże - powiedziała Angela, starając się nie utracić panowania nad sobą. - Czy ten pacjent był operowany dzisiaj?
- Przed południem - wyjaśnił Herman. - Przeszczep tylnego więzadła krzyżowego.
- Jak się czuje? A może nie powinnam pytać?
- Zmarł w trakcie przewożenia do kliniki. Z oczywistych przyczyn po stwierdzeniu wstrząsu septycznego uznano, że tam będzie miał dużo lepszą opiekę.
- Dobry Boże - powtórzyła Angela. Była załamana. - Chyba zdajecie sobie sprawę, że to była zła decyzja. Wysłanie dwóch pacjentów w tak krótkim czasie do ogólnego stwarza ryzyko, że media uznają to za sensację. Już widzę nagłówki: „Szpitale specjalistyczne bezradne”. To byłby koszmar dla naszego wizerunku i wpłynąłby negatywnie na sprzedaż akcji. A przecież wyłazimy ze skóry, żeby tego uniknąć.
Herman wzruszył ramionami.
- To nie była moja decyzja. Tak postanowili lekarze. Nie miałem nic do gadania.
- Jak przyjęła to rodzina Jeffriesa? - spytała Angela.
- Tak jak można się było spodziewać - odparł Herman.
- Rozmawiałeś z nimi osobiście?
- Tak.
- Jak myślisz, będą nas skarżyć? - spytała. W tym momencie najważniejsze było ograniczenie strat.
- Za wcześnie na oceny, ale zrobiłem, co należało. Przyjąłem odpowiedzialność na szpital, bardzo przeprosiłem i opowiedziałem o wszystkim, co robimy, i co będziemy robić, żeby uniknąć podobnych tragedii.
- Okej, niczego więcej nie dało się zrobić - powiedziała Angela, bardziej żeby poprawić nastrój sobie niż Hermanowi. Zrobiła krótką notatkę. - Poinformuję szefa obsługi prawnej. Im szybciej się tym zajmą, tym lepiej.
- Jeśli już miało dojść do kolejnego zakażenia pooperacyjnego, to pomijając fakt, że to oczywista tragedia dla wszystkich zaangażowanych, lepiej, że zgon pacjenta nastąpił wcześniej niż później. Ponieśliśmy niższe koszty, a w tych okolicznościach one mają decydujące znaczenie.
- Sprawdź, czy zabieg przeprowadzono w sali operacyjnej, która była świeżo odkażona - poleciła Cynthii Angela. - Niezależnie od tego, co usłyszysz, każ ją znowu odkazić, ale nie zamykajcie całego oddziału operacyjnego. I dowiedz się, czy pobrano materiał na posiew od całego personelu, który brał udział w operacji, i czy ktoś okazał się nosicielem.
Cynthia skinęła głową.
- Czy nie ma jakiegoś sposobu, żeby nakłonić lekarzy do zwiększenia liczby zabiegów? - spytał Bob. - To bardzo by nam pomogło. Musimy mieć dochody. Mógłbym z góry wysłać faktury Medicare, gdyby przestój miał trwać tylko kilka tygodni.
Dyrektorzy szpitali wymienili między sobą spojrzenia, sprawdzając, kto chce zabrać głos. Padło na Hermana.
- Nie wydaje mi się, żeby można było zwiększyć liczbę zabiegów, zwłaszcza teraz, kiedy mamy ten nowy przypadek MRSA. Nie wiem, jak uważają moi koledzy, ale ortopedzi są bardzo wyczuleni na infekcje, ponieważ zwykle są one długotrwałe, gdy zaatakują kości i stawy, i zajmują lekarzom dużo czasu nawet w najbardziej sprzyjających okolicznościach. Poruszałem ten problem z szefem personelu medycznego. Wprowadził mnie w sprawę.
- Ja rozmawiałam z moim szefem - dodała Niesha. - W zasadzie powiedział mi to samo.
- U mnie jest to samo - zakończył tę serię wystąpień Stewart. - Wszyscy chirurdzy wolą dmuchać na zimne, jeśli chodzi o zakażenie.
- Zresztą i tak jest pewnie za późno - powiedziała Angela, próbując ochłonąć po nowej nawale złych wieści. - Ale pytanie Boba trafia w sedno sprawy, z której powodu zwołałam to zebranie. Najpierw chciałam, byście się dowiedzieli o środkach, które przedsięwzięła doktor Sarpoulus, żeby uporać się z MRSA. Oczywiście nie było mi wiadomo o nowym przypadku. Naprawdę miałam nadzieję, że te problemy mamy za sobą. Ale jest, jak jest, i musimy jakoś przetrzymać następne kilka tygodni. - Odwróciła się do Cynthii. - Angels Healthcare dziękuje ci za twoje nieustanne wysiłki, niezależnie od tego, co się dziś wydarzyło. A teraz czy byłabyś tak dobra i zostawiła nas, żebyśmy mogli pogwarzyć o naszych nudnych finansach?
Początkowo Cynthia nie zareagowała. Jej czarne jak węgiel oczy na krótko spoczęły na Angeli, po czym obiegły innych. Bez słowa wstała od stołu i wyszła. Drzwi zatrzasnęły się z wymownym hukiem.
Przez chwilę nikt się nie odzywał.
- Uparta jak osioł - ocenił jej zachowanie Bob, przerywając ciszę.
- Uparta, ale oddana pracy - poprawił go Carl. - Bierze sobie do serca ten cały problem. Ale rzeczywiście wciąż daje się nam we znaki. Pewnie myśli, że teraz będziemy na nią najeżdżać, zwłaszcza po tym, co się niedawno wydarzyło.
- Jutro dodam jej otuchy - powiedziała Angela. - Ale teraz przejdźmy do istoty sprawy. Jak wszyscy wiecie, do zamknięcia pierwszej oferty publicznej pozostały dwa tygodnie. Problem w tym, jak je przetrzymać, zachowując w tajemnicy przed ewentualnymi inwestorami i urzędnikami Komisji nasze załamanie płynności finansowej. Jak na razie mamy szczęście mimo pozwów o błędy w sztuce lekarskiej. Mamy również to szczęście, że gronkowiec pojawił się po audycie, tak że problem nie znalazł odbicia w prospekcie emisyjnym. Wiem, że wszyscy zdobyliście się na ogromne osobiste poświęcenia. Przez ostatnie dwa miesiące nikt z wyższego kierownictwa nie brał pensji, ja również. Wszyscy musieliśmy do maksimum wykorzystać nasze linie kredytowe. Dziękuję za tę postawę. Mogę zapewnić, że żebraliśmy i zapożyczyliśmy się do maksimum u wszystkich inwestorów, w tym na ćwierć miliona w naszym wiodącym związku. Ironia tej rozpaczliwej sytuacji polega na tym, że jeśli sprzedaż akcji przebiegnie według planu, to subskrybenci w sumie wnoszą pięćset milionów dolarów, co oznacza, że wszyscy będziemy bogaci i firma będzie opływać w gotówkę. Co równie ważne, ruszy budowa trzech szpitali zaplanowanych w Miami i trzech w Los Angeles. Jesteśmy pierwszą prywatną firmą opieki zdrowotnej, która wejdzie na giełdę po tym, jak senat Stanów Zjednoczonych zniósł moratorium na budowę szpitali specjalistycznych, a weźmy pod uwagę, że proponujemy usługi we wszystkich najbardziej lukratywnych specjalizacjach. Trudno o lepsze zgranie w czasie. Rysują się nieograniczone możliwości. Wystarczy je wykorzystać. - Zrobiła pauzę i po kolei spojrzała w oczy wszystkim zebranym, upewniając się, że zgadzają się z jej wizją. Nikt się nie poruszył, nikt nie zabrał głosu. Angela zerknęła do notatek. - Nie szuka się winnych zaistniałej sytuacji - zapewniła zebranych. - W żadnej z wcześniej opracowanych symulacji, nawet przewidujących najczarniejsze scenariusze, nie było takiej katastrofy, żeby wszystkie bloki operacyjne były równocześnie zamknięte. Przy dochodach bliskich zeru i wysokich kosztach stałych nasz fundusz na nieprzewidziane wydatki malał w takim tempie, że tu, w dyrekcji firmy, włos się nam jeżył. Ale wiecie o tym wszystkim i z waszą pomocą przetrwaliśmy. Kulejąc, szliśmy dalej, zalegając z płatnościami dostawcom tak długo, jak się dało. Nadal tak postępujemy, ale to może nie wystarczyć. Bob, powiedz wszystkim, ile potrzebujemy kapitału, żeby dokończyć IPO.
- A co z wstrzymaniem się od płacenia zaliczek na podatek dochodowy od pracowników? - zasugerował Stewart. - To tylko dwa tygodnie.
- Zły pomysł - powiedział z wahaniem Bob. - Zaliczki są przelewane elektronicznie. Jeśli ktoś z was lub z nas zatrzyma te pieniądze, bank również się o tym dowie, bo będziemy musieli wydać mu polecenie, żeby to zrobił. Taka instrukcja będzie niezwykle widocznym sygnałem.
- A może zwrócić się do naszego wiodącego inwestora? - zasugerowała Niesha.
- Spróbuję jutro - obiecała Angela. - Nie spodziewam się jednak wiele. Agent od wyszukiwania kapitału, który znalazł nam tego inwestora, już miesiąc temu wycisnął z niego ćwierć miliona i dał mi do zrozumienia, że z tego źródła nie przybędzie ani cent więcej. Ale mimo to spróbuję.
- Co z krótkoterminową pożyczką bankową? - powiedział Stewart. - Wiedzą o IPO? Do diabła, to tylko dwa tygodnie. Przy tych odsetkach, które płacimy od pożyczek, zbili na nas fortunę.
- Zapominasz o tym, co powiedziałem na wstępie - rzekł Bob. - W piątek dostałem telefon z banku od kierownika działu firm opieki zdrowotnej. Był zaniepokojony tym, że obniżyliśmy wartość spółki, sprzedając udziały, żeby zapłacić dostawcy stentów. W tej chwili bank nie darzy nas najcieplejszymi uczuciami. Gdyby zażądał spłaty chociaż niewielkiej części kredytu, którego nam udzielił, moglibyśmy zwijać interes.
W tym momencie Angela znów przyjrzała się wszystkim po kolei. Siedzieli ze wzrokiem wbitym w podłogę.
- W porządku - powiedziała, gdy stało się jasne, że nikt nie ma innych pomysłów. - Wybieram się do banku, a jutro do naszego pośrednika. Zrobię, co się tylko da. Jeśli ktoś ma jeszcze jakieś pomysły, moja komórka jest wciąż czynna. Dziękuję wszystkim za przybycie.
Rozległo się szuranie wykończonych teflonem nóg foteli, gdy wszystkie poza fotelem Angeli, odjechały do tyłu. Towarzystwo wymaszerowało z sali, przy czym większość pożegnała się ze swoją dyrektor naczelną, ściskając jej ramię na znak pokrzepienia. Przez chwilę nie ruszała się z miejsca, tylko patrzyła na złocony spiczasty dach Crown Building po drugiej stronie ulicy i rozmyślała o sytuacji przedsiębiorstwa. To było nieuczciwe, że po wszystkich wysiłkach i niepokojach ona i jej budząca się do życia firma mogły zostać pokonane przez jakieś wredne bakterie. Równocześnie jednak nie była zaskoczona. W świecie finansów bez względu na to, czy w grę wchodziła produkcja żarówek czy zapewnienie opieki zdrowotnej, uczciwość w najlepszym razie była tyle warta, ile musztarda po obiedzie. Rządził pieniądz i boleśnie się o tym przekonała, na próżno starając się nie dopuścić do likwidacji swojej praktyki lekarza pierwszego kontaktu, ponad miarę obciążonej pacjentami z ubezpieczalni. To właśnie przede wszystkim bolesne przeżycia związane z bankructwem zaprowadziły ją na studia biznesu, które, jakby mszcząc się na przeznaczeniu, skończyła z wyróżnieniem, uświadamiając sobie, że właściwie zorganizowana opieka medyczna nie tylko może być finansowo opłacalna, ale wręcz zapewnić znakomite dochody.
Czując przypływ zdecydowania, Angela odepchnęła fotel i wstała. Zabrała z gabinetu płaszcz i parasolkę, ale celowo zostawiła notatki i teczkę. Zamierzała zabrać je rano, przed pierwszym zaplanowanym na ten dzień spotkaniem. Wiedziała, że jeśli się ma dobrze wyspać i jutro być w najwyższej formie, maksymalnie skoncentrowana, teraz musi się zdobyć na wysiłek fizyczny, który przejaśni jej w głowie. Dawniej stosowała w podobnych okolicznościach aktywny relaks i następnego dnia nie tylko czuła się lepiej, ale często widziała problemy z innej perspektywy i miała nowe pomysły. Odprężona podświadomość przychodziła jej w sukurs, przyspieszając proces podejmowania decyzji.
Na rogu Piątej Alei i Pięćdziesiątej Szóstej Ulicy Angela wyszła krok na jezdnię i uniosła rękę, licząc na złapanie taksówki, mimo że o wpół do dziewiątej wieczór było to raczej marzenie ściętej głowy, zwłaszcza w deszczowy dzień. Wiele korporacji taksówkarskich miało koniec zmiany i większość pojazdów jechała z wygaszonymi kogutami. Reszta była zajęta. Do zeszłego miesiąca Angela regularnie korzystała z firmowego samochodu, ale wobec mizerii na koncie była zmuszona poprzestać na taksówkach. Już miała ruszyć piechotą do swojego mieszkania przy Siedemdziesiątej Ulicy, gdy podjechała taksówka z pasażerem. Kiedy zapłacił i wysiadł, Angela skorzystała z okazji.
Gdy samochód wiózł ją pod wskazany adres, Angela głęboko i głośno odetchnęła. Dopiero teraz sobie uświadomiła, jak bardzo jest spięta. Skrzyżowawszy ręce na piersiach, rozmasowała mięśnie barków, a potem skronie. Zesztywniałe mięśnie brzucha i ud powoli się rozluźniły. Otworzyła oczy i patrzyła na światła miasta, odbijające się w śliskich od deszczu ulicach. Było dużo przechodniów, w tym wiele par przytulonych pod jednym parasolem. To w takich chwilach, między wymogami pracy i obowiązkami matki, Angela uświadamiała sobie, że nie ma życia towarzyskiego, zwłaszcza żadnych kontaktów damsko-męskich. Z mężczyznami miała do czynienia jedynie na płaszczyźnie zawodowej, z rzadka na spotkaniach rodziców w szkole lub, co już było naprawdę smutne, w kolejce do kasy podczas zakupów. Fakt, że postanowiła żyć bez mężczyzny, w żaden sposób nie łagodził pożądania, jakie czasem czuła. Co z tego, że przedkładała pracę nad wszystko inne, skoro wcześniejsze przeżycia uświadomiły jej, że tak naprawdę wcale nie jest stworzona do samotnej egzystencji.
Postanowiła przerwać te rozważania. Wyjęła komórkę i zadzwoniła do domu. Spodziewała się usłyszeć głos córki, gdyż ta zwykle odbierała po pierwszym dzwonku, ale słuchawkę podniosła Haydee, gosposia i zarazem niania. Angela tak wiele czasu poświęcała na pracę, że osoby z jej najbliższego otoczenia były zmuszone pełnić niejedną rolę.
- Gdzie potwór? - spytała Angela.
„Potwór” odnosiło się do Michelle. Matka i opiekunka tak żartobliwie nazywały dziewczynkę za jej plecami. Żartobliwie, gdyż tak naprawdę myślały o niej jak najczulej. Miewała okresy łagodnego buntu, o czym świadczył na przykład problem kolczyka w pępku, ale biorąc pod uwagę jej wiek, było to jak najbardziej naturalne. Poza tym była niemal doskonała.
Po krótkiej rozmowie na różne domowe tematy Angela podjęła nagłą decyzję. Zakończyła rozmowę, informując Haydee, by na nią nie czekała, ponieważ wróci do domu dopiero za kilka godzin.
Pochyliła się i powiadomiła taksówkarza o zmianie trasy. Zamiast jechać do śpiącej córki, zdecydowała się wybrać do klubu fitness. Przez ten cały młyn w pracy nie ćwiczyła od miesięcy, a wysiłek fizyczny był potrzebny nie tylko jej ciału, ale i duchowi. Poza tym uznała, że mogłaby z kimś pogadać i skorzystać z klubowej restauracji, która miała zadziwiająco dobrą kuchnię.
Fitness club miała pod nosem, zaledwie przecznicę od domu i kilka przecznic od Alei Kolumba. Bez problemu znalazła w swoim przeładowanym portfelu kartę członkowską. Szybko zmieniła strój i wsiadła na rowerek, z którego mogła równocześnie oglądać CNN. Z nieprzyjemnym zdziwieniem stwierdziła, że jest zupełnie bez formy. Po pięciu minutach ledwo zipała. Po dziesięciu parowała jak szklanka mrożonej herbaty w tropikach. Ale jednak uparcie pedałowała, dopóki nie przejechała wyznaczonych dwudziestu minut.
Zwlokła się z siodełka, oparła ręce na biodrach i próbowała złapać oddech. Przez chwilę nie było jej stać na nic innego. Nadal obficie spływała potem. Opaska na włosy, która zwykle służy paniom jako efektowny dodatek, teraz naprawdę się przydała i była całkowicie przemoczona. Angela miała poczucie, że wygląda jak wrak człowieka. Twarz jej płonęła, strój kleił się do ciała, a fryzura przypominała zużyty mop. Co tym bardziej żenujące, wszyscy na sąsiednich stanowiskach pedałowali z zupełną swobodą. Nikt się nie pocił, a wielu jeszcze czytało, jakby nigdy nic. Angela wiedziała, że podczas wysiłku nie mogłaby nawet marzyć o lekturze, zwłaszcza pod koniec.
Otarła twarz ręcznikiem. Skrępowana brakiem kondycji i nieciekawym wyglądem, szybko przebiegła po twarzach innych, przechodząc na siłownię. Poczuła się lepiej, stwierdziwszy, że nikt nie zwraca na nią uwagi, dopóki nie spotkała się wzrokiem z pedałującym jak szalony blondynem, który mimo wysiłku nie miał na czole ani kropli potu. Szybkość, z jaką uciekł wzrokiem, potwierdziła obawy Angeli o jej wygląd. Minąwszy mężczyznę, nie mogła się powstrzymać od uśmiechu, gdyż tak prawdę mówiąc, zupełnie jej nie obchodziło, co tamten myśli.
Kręciła się bez planu po siłowni, używając urządzeń na chybił trafił, pilnując jedynie, by nie stosować zbyt wielkich obciążeń ani zbytnio nie wydłużać serii. Ostatnia rzecz, na której jej zależało, to naciągnięcie mięśnia lub zwichnięcie stawu. Mimo późnej pory sala była pełna ćwiczących. Zauważyła, że całkiem sporo mężczyzn myszkuje po sali wzrokiem, ukradkiem oceniając kobiety. To po raz kolejny jej przypomniało, jacy są płytcy.
Sięgnęła po lekkie ciężarki i stanąwszy przed lustrem, rozpoczęła ćwiczenia mające raczej na celu rozciągnięcie niż profilowanie mięśni klatki piersiowej. Przyjrzała się sobie, starając zachować obiektywizm. Figurę zachowała dobrą, niemal identyczną jak przed kilkunastoma laty. Oczywiście, zawdzięczała to bardziej genom niż pracy nad sylwetką, gdyż zarządzając Angels Healthcare, bardzo rzadko zaglądała do klubu. Brzuch miała płaski, niezdeformowany ciążą, nogi kształtne, pośladki jędrniejsze niż na to zasługiwała. W sumie była całkiem zadowolona ze swojego wyglądu, pomijając fryzurę. A raczej jej brak.
Wystarczyło, że zmora MRSA potrzymała w swoich szponach Angels Healthcare zaledwie miesiąc, a Angela zauważyła u siebie kilka siwych włosów. Jej matka wcześnie posiwiała, więc sama nie powinna być zdziwiona tym stanem rzeczy, ale tak bardzo jej dokuczał, że po kryjomu kupiła w najbliższej aptece płukankę i kilka razy jej użyła. Chociaż siwizna zniknęła, obawiała się, że wraz z nią przepadł naturalny blask jej włosów. I teraz patrząc w lustro siłowni, nabrała pewności, że się tak stało.
Nagle wykrzywiła się ze zgrozą do lustra. Nie martwiła się jednak na serio, raczej kpiła z siebie, gdyż w gruncie rzeczy nie była próżna. Jej dokonania były dla niej ważniejsze niż wygląd.
- Dobrze się czujesz? - spytał jakiś głos.
Angela się odwróciła i spojrzała w twarz blondyna, z którym skrzyżowała spojrzenia w poprzedniej sali. Wyglądał na czterdziestolatka, był całkiem przystojny i pewnie tak samo inteligentny. Miał jasnoniebieskie oczy, krótkie włosy i beztroski zaraźliwy uśmiech. Nosił podkoszulek z napisem „Zrób mi frajdę”.
- Najzupełniej - powiedziała Angela, kończąc krótką ocenę nieznajomego. - Czemu pytasz?
- Przed chwilą myślałem, że zaraz się rozpłaczesz.
Angela serdecznie się roześmiała. Robiąc minę do lustra, zapomniała, że jest w pomieszczeniu pełnym samców, którzy nic tylko ukradkiem łypią oczami na lewo i prawo.
- Dlaczego się śmiejesz? Mówię serio! Chwilę temu, kiedy kręciłaś na rowerku, wyglądałaś tak, jakbyś miała się rozpłakać.
- Tłumaczenie trwałoby zbyt długo.
- Czas to dla mnie żaden problem. Co powiesz na drinka po siłowni? Mogłabyś mi to wytłumaczyć. A potem kto wie?
Angela z kwaśnym uśmiechem przyglądała się stojącemu obok niej mężczyźnie. Od dawna nie była obiektem takiego błyskawicznego, bezwstydnego rwania. W normalnych okolicznościach tylko by się uśmiechnęła i odeszła. W obecnym nastroju swawolna wymiana zdań i męskie towarzystwo miały nietypowy urok, może krótkotrwały, ale jednak. Przecież przyjechała tu, by odetchnąć.
- Nawet nie wiem, jak się nazywasz - powiedziała, w pełni zdając sobie sprawę, że trudno o bardziej jednoznaczną zachętę do dalszej rozmowy.
- Chet McGovern. A ty?
- Angela Dawson. Często tu podrywasz?
- Stale - przyznał się Chet. - Prawdę mówiąc, tylko dlatego skazuję się na te męczarnie.
Angela znów się roześmiała. Potrafiła docenić zarówno szczerość, jak i poczucie humoru. Wyglądało na to, że Cheta McGoverna stać było i na to pierwsze, i na drugie.
- Jeśli masz ochotę drinka, proszę bardzo, ale ja coś zjem - powiedziała. - Umieram z głodu.
- Umowa stoi, szanowna pani.
Po czterdziestu minutach, już przebrani i po prysznicu, zasiedli naprzeciw siebie w restauracji. Przy barze kipiał tłum. Chociaż za ladą wisiał płaski telewizor i transmitowano mecz baseballu, nikt nawet nie rzucił na niego okiem. Głosy ludzi przypominały gwar żerujących mew. Angela zwróciła na to uwagę, gdyż przez ostatnie lata rzadko przebywała w takim otoczeniu. Musiała się pochylić nad swoim łososiem z rusztu, by usłyszeć słowa rozmówcy.
- Pytałem, co robisz - powtórzył Chet. - Wyglądasz jak modelka.
- Och, pewnie - nachmurzyła się Angela. Komplement sugerował, że trafiła na faceta uważającego się za mistrza w podrywaniu.
- Naprawdę! - upierał się Chet. - Ile masz lat, dwadzieścia cztery, pięć?
- Tak naprawdę to trzydzieści siedem - odparła, hamując sarkazm.
- Nigdy bym nie zgadł. Widząc twoją figurę, nikt by w to nie uwierzył.
Angela tylko się uśmiechnęła. Miło się słuchało takich komentarzy, nawet jeśli nie były całkiem szczere.
- Jeśli nie jesteś modelką, to czym się zajmujesz?
- Biznesem - powiedziała Angela, nie rozwijając tematu, i szybko dodała, chcąc uniknąć dalszych pytań: - A ty kim jesteś? Gwiazdorem filmowym?
Z kolei Chet się roześmiał. Pochylił się i wyjaśnił:
- Lekarzem. - Opadł na oparcie.
Angeli się wydało, że jego uśmiech wyraża ogrom samozadowolenia. Zapewne powinna okazać, że jest pod wrażeniem.
- Hm - powiedziała tylko.
- Tak, i to z prawem do samodzielnego wykonywania zawodu.
Niezwykłe! - sarkastycznie pomyślała Angela, ale się do tego ograniczyła.
- Co konkretnie robisz?
- No cóż, muszę przyznać, że większość czasu próbuję zdobyć forsę, chociaż to wcale nic miłego. Startujące firmy są jak roślinki; nieustannie trzeba je podlewać i wymagają wiele zachodu, żeby w końcu dały owoc.
- Co za poetycki opis. Ile jeszcze czasu potrzebuje twoja firma, żeby wydać owoc?
- Bardzo niewiele. Dwa tygodnie dzielą nas od wejścia na giełdę.
- Dwa tygodnie! To pewnie musi być bardzo ekscytujące.
- W tym momencie bardziej niepokojące niż ekscytujące. Muszę zdobyć dwieście tysięcy dolarów, żebyśmy osiągnęli płynność finansową przed ogłoszeniem publicznej oferty.
Chet gwizdnął przez zęby. Był pod wrażeniem i uznał, że Angela musi być menedżerem wyższego szczebla.
- Czy to wykonalne?
- Staram się zachować optymizm, zwłaszcza że guru z banków inwestycyjnych obiecują, że wszystko pójdzie jak po maśle. Może jako lekarz chciałbyś w nas zainwestować. Naprawdę warto, czy to w udziały, czy w akcje. Mamy wielu inwestorów lekarzy, dokładnie ponad pięciuset.
- Naprawdę? Co to za firma?
- Angels Healthcare. Budujemy i prowadzimy specjalistyczne szpitale.
- To pewnie znaczy, że znasz się jako tako na lekarzach.
- Można by tak powiedzieć.
- To smutne, ale w tym momencie nie dysponuję taką gotówką, jak bym chciał - powiedział Chet. - Przykro mi.
- Nie ma sprawy. Zadzwoń do nas, jeśli zmienisz zdanie.