Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Wystarczy jedno spotkanie z wirusem, by rozpoczął się koszmar, który zagraża całej ludzkości.
Usiłując zafundować sobie odrobinę normalności podczas pandemii COVID-19, Brian Murphy wybiera się z rodziną na Cape Cod. Nagle u jego żony Emmy pojawiają się niepokojące grypopodobne objawy. Podczas powrotu do Nowego Jorku Emma dostaje napadu padaczkowego. W szpitalu lekarze rozpoznają u niej wschodnie końskie zapalenie mózgu, śmiertelną chorobę roznoszoną przez komary. Trudna sytuacja rodziny zmienia się w prawdziwy horror, gdy szpital wystawia Brianowi gigantyczny rachunek za pobyt żony na OIOM-ie, a jego firma ubezpieczeniowa odmawia pokrycia kosztów leczenia. Mimo że okoliczności sprzysięgły się przeciwko niemu, Brian usiłuje walczyć o sprawiedliwość z szokująco zobojętniałym systemem opieki zdrowotnej.
W swoim najnowszym thrillerze medycznym Robin Cook pozwala czytelnikowi zajrzeć za kulisy bezlitosnego układu, który żeruje na pacjentach, i po mistrzowsku obnaża okrucieństwo opartego na żądzy zysku i chciwości systemu opieki zdrowotnej.
Robin Cook, z wykształcenia lekarz, jest autorem kilkudziesięciu powieści. Od jego pierwszej, bestsellerowej książki zatytułowanej Coma rozpoczęła się szalona popularność gatunku literackiego zwanego thrillerem medycznym.
robincook.com
Rzadko zdarza się autor, który potrafi nas zabrać do dynamicznego, cudownego, często przerażającego świata współczesnej medycyny w taki sposób, jak robi to Robin Cook”. - David McCullough, autor The Greater Journey. Americans in Paris.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 456
Książka ta powstała z nadzieją, że członkowie Kongresu Stanów Zjednoczonych zrozumieją potrzebę powołania do życia publicznej służby zdrowia.
Pandemia COVID-19 sprawiła, że nagle w centrum naszej uwagi znów znalazł się wirus jako niebezpieczny i przerażający wróg. Podobnie było przed wiekiem podczas pandemii hiszpanki. Wywołujące te choroby wirusy – SARS-CoV-2 i wirus grypy A(H1N1) – powodują zakażenia dróg oddechowych, które łatwo przenoszą się od osoby do osoby, i w rezultacie szybko ogarnęły cały świat. W ciągu kilku miesięcy obie te plagi objęły miliony ludzi, z których wielu zmarło.
Choć obecnie nasza uwaga skupia się na tych dwóch jednostkach biologicznych, istnieje przecież wiele innych wirusów, które powinny wywoływać taki sam niepokój i zdecydowanie zasługują na zainteresowanie, zwłaszcza że choroby, które wywołują, są jeszcze bardziej zabójcze oraz wiążą się z poważniejszymi powikłaniami. Mimo że nie są przenoszone drogą kropelkową, a zatem trudniej się nimi zarazić, one również rozprzestrzeniają się po świecie – wolniej, a jednak to tempo narasta dzięki zmianom klimatycznym i wkraczaniu ludzi na izolowane dotychczas tereny. Dotyczy to szczególnie tych wirusów, których wektorem są komary. Roznoszą one między innymi żółtą febrę, dengę, gorączkę Zachodniego Nilu oraz cały wachlarz innych chorób, które wywołują niebezpieczne zapalenie mózgu, czyli encephalitis. Do tej ostatniej grupy należy także wschodnie końskie zapalenie mózgu, czyli EEE, którego śmiertelność wynosi aż trzydzieści procent. W wyniku zmian klimatycznych agresywne komary, takie jak na przykład azjatyckie komary tygrysie, które roznoszą te niebezpieczne wirusy, a które jak dotąd ograniczały się do klimatów tropikalnych, stopniowo i nieubłaganie obejmują swoim zasięgiem coraz więcej regionów strefy klimatów umiarkowanych – na północy docierają aktualnie aż na wysokość stanu Maine w Ameryce Północnej i Holandii w Europie.
Te inne, przerażające wirusy nie mogły wybrać sobie lepszego nosiciela. Jako owady, które potrzebują krwi, żeby się rozmnażać, komary generalnie znajdują się oczywiście wysoko na listach niezwykle irytujących rzeczy. Niemal każdy z nas ma w pamięci jakąś letnią drzemkę, wieczorny spacer, wyprawę do lasu czy grilla na plaży zrujnowane charakterystycznym bzyczeniem komarzycy. Samice komarów to istoty zaprojektowane doskonale przez sto milionów lat ewolucji (męczyły już dinozaury). Zdobywają swój krwisty posiłek albo giną, walcząc o niego. Z jakiegoś – wciąż czekającego na wyjaśnienie – powodu samice komara tygrysiego są szczególnie łase na krew kobiet o grupie krwi 0, choć gdy jej brak, zadowolą się każdym typem krwi, także męskiej.
O skuteczności partnerstwa między komarami a patogenami świadczy chociażby to, że co roku od chorób roznoszonych przez komary ginie blisko milion osób. Niektóre źródła podają nawet, że choroby przenoszone przez komary zabiły jak dotąd niemal połowę ludzi, którzy kiedykolwiek się urodzili.
dr Robin Cook
Choć komary powodują ponad dwa tysiące zgonów dziennie, ich zgubny wpływ nie ogranicza się jedynie do tego. Śmierć, którą sieją, powoduje przecież dalsze poważne komplikacje społeczne. Taka właśnie smutna seria tragedii rozpoczęła się latem 2020 roku w wyniku lawiny wydarzeń, która miała początek w sielskim miasteczku Wellfleet w stanie Massachusetts, położonym na półwyspie Cape Cod od strony zatoki. Wszystko zaczęło się w dość ograniczonej przestrzeni porzuconej opony opartej o ścianę rozpadającego się garażu. W oponie zebrała się odrobina deszczówki. Tu jaja złożyła samica azjatyckiego komara tygrysiego.
Dwudziestego lipca z jaj rozwinęły się larwy, rozpoczynając oszałamiającą metamorfozę w poczwarkę, a następnie w postać dorosłą. W tej postaci komary potrafią latać, już więc trzy dni później podążyły za nieodpartą potrzebą reprodukcji, która z kolei zmusza samice do zdobywania krwi. Zdając się na swoje zmysły, doskonale rozwinięte w procesie ewolucji, namierzyły ofiarę w postaci niczego niepodejrzewającej modrosójki błękitnej. Ani one, ani ptak nie wiedziały oczywiście, że na początku lipca tego roku został on zakażony wirusem EEE, czyli wschodniego końskiego zapalenia mózgu. Ani ptak, ani komary nie przejmowały się tym w ogóle, ponieważ takie ptaki jak modrosójka błękitna są normalnymi nosicielami EEE, to znaczy żyją z nimi w swego rodzaju relacji pasywnego pasożytnictwa, natomiast układ odpornościowy komarów trzyma tego wirusa w ryzach. Wyssawszy krew modrosójki, komarzyce odleciały, żeby znaleźć odpowiednie miejsce do złożenia jaj.
Kilka tygodni później chmara zakażonych komarów przeniosła się na wschód w stronę Atlantyku. Ich liczba znacznie się już zmniejszyła, ponieważ po drodze padły ofiarą wielu drapieżników. Jednocześnie zdobyły też więcej doświadczenia. Nauczyły się preferować ludzi, jako że stanowili oni łatwiejsze ofiary niż opierzone ptaki czy porośnięte sierścią ssaki. Zrozumiały też, że plaża to dobre miejsce na późnopopołudniowy czy wczesnowieczorny posiłek, bo zawsze można tam znaleźć stosunkowo dużo niezbyt mobilnych osobników o dużych obszarach odsłoniętej skóry.
Piętnastego sierpnia o piętnastej trzydzieści rój roznoszących wirusa EEE samic azjatyckiego komara tygrysiego obudził się po dziennej drzemce, na którą komarzyce skryły się przed południowym żarem pod werandą wokół budynku nad jeziorem Gull. Chwilę potem wygłodniała chmura uniosła się w powietrze z charakterystycznym bzyczeniem. Poza kilkoma pechowymi osobnikami większość uniknęła niebezpiecznych, lepkich pajęczyn i wyłoniła się na światło słoneczne. Przegrupowały się i wyruszyły niczym dywizjon sił powietrznych. Instynkt podpowiedział im, że plaża znajduje się sześćset metrów na wschód za lasem złożonym głównie z dębów barwierskich i sosen smołowych. Zakładając, że po drodze nie zostaną zjedzone i nie będą musiały się zmagać z wyjątkowo silnym wiatrem, rój powinien dotrzeć do tłumu potencjalnych ofiar mniej więcej za czterdzieści pięć minut.
– Dobra, dziewczyny! Jest wpół do piątej, czas na grilla! – zarządził Brian Yves Murphy, klaszcząc w dłonie, żeby zwrócić na siebie uwagę rodziny. Jego żona Emma i córka Juliette leżały w salonie w ich skromnej chatce o dwóch sypialniach, którą wynajęli na dwa tygodnie niedaleko plaży w Wellfleet w Massachusetts, zaraz za portem. Wszyscy troje byli zupełnie wykończeni po aktywnym, pełnym atrakcji dniu. Zaczynał się drugi tydzień ich wakacji. Z powodu pandemii COVID-19 zdecydowali się na podróż samochodem, zamiast jak zwykle polecieć na Florydę, żeby spędzić urlop w pustym mieszkaniu rodziców Emmy.
– A nie możemy chwilę odsapnąć? – błagała żartem Emma, wiedząc dobrze, że Brian nawet nie będzie chciał o tym słyszeć.
Prawda była jednak taka, że tak samo jak on chciała wykorzystać każdą minutę tych wakacji, póki dopisywała im pogoda. Poza tym Emma była równie sprawna i wręcz kompulsywnie aktywna jak jej mąż. Tego ranka obudziła się zaraz po świcie i bezszelestnie wymknęła się z domu na przejażdżkę rowerową. W ten sposób jako pierwsza stanęła w kolejce do PB Boulangerie, by kupić ich niepowtarzalne, świeżutkie, chrupiące migdałowe croissanty. Cóż to była za niespodzianka, gdy odkryli tę francuską piekarnię tak daleko od wszelkiej cywilizacji. Całe życie mieszkali w dzielnicy Inwood na Manhattanie, mieli się więc za nowojorczyków do szpiku kości, a wszystko, co znajdowało się poza tym centrum wszechświata, uważali za prowincję.
– Nie ma zmiłuj, trzeba korzystać z wakacji – odpowiedział Brian. – Chcę dotrzeć do parkingu przy Newcomb Hollow przed wieczornym tłumem, bo inaczej w ogóle nie znajdziemy tam miejsca.
Już w pierwszych dniach pobytu zachwycili się położoną nad Atlantykiem plażą Newcomb Hollow. Było tu mniej ludzi, a wysokie wydmy służyły za naturalne, chroniące od wiatru parawany.
– Po co się tak spieszyć? – rzuciła Emma. – Razem z pozwoleniem na ogniska dostaliśmy przecież pozwolenie na parkowanie przy plaży.
– Pozwolenie pozwala parkować, ale nie gwarantuje miejsca. Poza tym Newcomb Hollow to popularne miejsce z oczywistych względów.
– No dobra – poddała się Emma.
Wstała i rozciągnęła obolałe nieco ręce. Rano wybrali się bowiem na Long Pond na kajaki, choć kajakarstwo nie należało do ich podstawowego zestawu ćwiczeń. Potem wczesnym popołudniem zrobili z Brianem swój codzienny minitriathlon: przejechali na rowerze dziesięć mil do Truro i z powrotem, przepłynęli milę w zatoce, a na koniec jeszcze przebiegli pięć mil do Cape Cod National Seashore. W tym czasie czteroletnia Juliette została pod opieką licealistki z okolicy, Becky, którą szczęśliwie znaleźli sobie jako opiekunkę do dziecka już pierwszego dnia. Bardzo fortunnie się złożyło, że Becky, choć była zaledwie nastolatką, wykazywała się zaskakująco dużym zrozumieniem dla wymogów wynikających z pandemii COVID-19 i bez słowa robiła sobie testy, nosiła maseczkę i zachowywała dystans społeczny.
– Zapakuję do samochodu ręczniki, grilla, brykiet, krzesła plażowe i zabawki – nawijał Brian, ruszając w stronę kuchni.
Już od kilku dni miał ochotę na tego grilla. Choć po atlantyckiej stronie nie zobaczą zachodu słońca, który mogli oglądać od strony zatoki, to jednak nad oceanem było tak pięknie, szczególnie w porównaniu z wąską, usłaną muszlami plażą przed chatką.
– Tak jest – rzuciła Emma.
Obejrzała się na Juliette. Dziewczynka wyglądała tak, jakby drzemała, ale Emma dobrze wiedziała, że może tylko udawać. Robiła tak często, gdy chciała mieć święty spokój. Z przymkniętymi powiekami i lekko rozchylonymi wargami ściskała ulubioną przytulankę, z którą nigdy się nie rozstawała – królicę imieniem Bunny. Bunny miała trzydzieści centymetrów długości, była mięciutka, jasnobrązowa i bardzo sfatygowana, a do tego brakowało jej jednego oka. Emma zapatrzyła się na córkę z rozczuleniem, myśląc, jak to matka, że z tym jej lekko zadartym noskiem, ustami niczym łuk Kupida i gęstymi jasnymi włosami Juliette jest pewnie najpiękniejszym dzieckiem na świecie.
Z początku, gdy zaczęły jej rosnąć włosy, byli w lekkim szoku. Spodziewali się, że albo będą rude jak u Emmy, albo kruczoczarne jak u Briana. Zamiast tego były jasne niczym złota pszenica, jakby dla podkreślenia faktu, że Juliette jest zupełnie niezależną osobą. Podobnie było z kolorem oczu. Miała zielone, choć Emma miała piwne, a Brian niebieskie. Mimo to łączyło ich wyraźne podobieństwo. Wszyscy troje mieli bladą, niemal półprzeźroczystą skórę, która wymagała stałego smarowania filtrami, żeby uniknąć poparzenia słonecznego. Podobne były także ich umięśnione sylwetki o długich, smukłych kończynach. Już w wieku czterech lat Juliette zapowiadała się na równie wysoką i wysportowaną co jej ojciec i matka, którzy mieli odpowiednio metr osiemdziesiąt pięć i metr siedemdziesiąt dwa wzrostu.
– Hej! Co robisz? – spytał Brian, kiedy przetaczając mały, przenośny grill przez salon, przyłapał żonę na staniu nad Juliette. – No, raz, dwa! Rusz się!
– A tak się zapatrzyłam na naszą córcię – wyznała Emma. – Mamy ogromne szczęście, że jest taka zdrowa i śliczna. W ogóle uważam, że to najpiękniejsze dziecko na świecie.
Brian skinął głową, ale też żartobliwie przewrócił oczami.
– To mi wygląda na lekki brak obiektywizmu typowy dla wszystkich rodziców. Nie twierdzę, że nie mamy szczęścia, ale czy możemy przesunąć te chwile zachwytu na moment, gdy już znajdziemy miejsce parkingowe i będziemy na plaży?
Cisnęła w niego czepkiem Speedo, który trzymała w dłoni. Zaśmiał się i zrobił unik, po czym wyturlał grilla na podwórko przed domem, nie przytrzymując drzwi z siatki. Ich charakterystyczne trzaśnięcie przypomniało Emmie lata, które spędzała jako dziecko na Long Island. Jej ojciec, Ryan O’Brien, dorobił się na firmie hydraulicznej w Inwood. Emma i Brian dorastali w tej samej, w dużej mierze irlandzkiej dzielnicy i nawet znali się jeszcze ze szkoły, choć on był o dwie klasy wyżej.
Jej udział w przygotowaniach do grilla ograniczył się do tego, że weszła do kuchni, wyciągnęła przenośną lodówkę i włożywszy do niej wkłady z zamrażarki, wypełniła ją hamburgerami, które naszykowała poprzedniego dnia. Do tego dorzuciła świeże, opłukane już małże, które kupili tego ranka w porcie, butelkę prosecco i jakiś sok owocowy dla Juliette. W osobnej torbie miała kukurydzę i millefeuille z piekarni.
Pół godziny później cała rodzina jechała już swoim subaru outbackiem na wschód, w kierunku rezerwatu przyrody Cape Cod National Seashore. Juliette siedziała w foteliku obok lodówki, dmuchanej deski i trzech składanych krzeseł plażowych. Jak zawsze w samochodzie przytulała królicę i oglądała kreskówkę na ekranie wbudowanym w zagłówek kierowcy. Pod jej nogami leżała reszta zabawek, w tym wiaderka, foremki, łopatki i zestaw rakietek.
Gdy przecięli trasę numer 6, ich oczom ukazał się komisariat policji. Był to osobliwy budynek o dwuspadowym dachu z lukarnami i białej elewacji z desek. Wyglądał raczej jak wiejska gospoda.
– Ciekawe, jak to jest być policjantem na takim pustkowiu – zaczęła się zastanawiać Emma.
Obejrzała się jeszcze na urokliwy budynek z drewnianym płotkiem okalającym parking. Wokół nie widać było żadnego policyjnego samochodu.
– Trudno to sobie wyobrazić – przyznał Brian, kiwając głową. Pomyślał o tym dokładnie w momencie, gdy Emma to powiedziała.
Często im się to zdarzało i uważali, że wynika to z tego, jak blisko siebie biegły ścieżki życia. Nie tylko dorastali zaledwie kilka przecznic od siebie w tej samej części Manhattanu i chodzili do tej samej szkoły, ale oboje wybrali potem studia związane z wymiarem sprawiedliwości, przy czym Brian poszedł na Adelphi University na Long Island, a Emma na Fordham w Bronksie. Choć studiowali na innych uczelniach, ich życie wyglądało bardzo podobnie – oboje dobrze sobie radzili z nauką, a do tego byli aktywnymi sportowcami. Brian uprawiał piłkę nożną, zapasy i baseball, a Emma – hokej na trawie, koszykówkę i softball.
– W porównaniu z naszymi doświadczeniami tu musi być okropnie nudno – mruknęła.
Oboje zaraz po studiach dostali się do akademii policyjnej. Patrolowali niebezpieczne dzielnice Nowego Jorku. Po pięciu latach wzorowej służby zostali przyjęci do prestiżowej i elitarnej jednostki nowojorskiej policji – NYPD Emergency Service Unit. I właśnie kiedy Emma była kadetem w akademii ESU, ich drogi wreszcie się spotkały. Brian, który był członkiem drużyny A ESU, zgłosił się na ochotnika, by w wolne dni pomagać instruktorom w akademii. Zrobił to tylko po to, by być zawsze na bieżąco i w dobrej formie, a tymczasem udało mu się poznać jedną z niewielu kobiet studiujących w akademii, zakochać się i ożenić.
– Szczególnie poza sezonem – powiedział. – Szczerze mówiąc, nie potrafiłbym tak. W życiu.
Jechali teraz przez las złożony głównie z sosen smołowych i dębów barwierskich. Minęli Gull Pond, jezioro położone na północy, ale blisko Long Pond, po którym tego ranka pływali kajakami.
Był to ich pierwszy w życiu wypad na Cape Cod i te jeziora o krystalicznie czystej wodzie tak blisko oceanu z jednej, a zatoki z drugiej strony absolutnie ich zachwyciły. Nawet spytali o nie jakiegoś miejscowego i powiedział im, że są to jeziora polodowcowe utworzone w wyniku topnienia lodu.
Gross Hill Road była ślepą ulicą i kończyła się na plaży Newcomb Hollow. Wjechali na parking i ucieszyli się na widok tłumu wymęczonych plażowiczów zmierzających w stronę samochodów. Ludzie targali niesamowite ilości sprzętu: krzesła plażowe, parasole i imponujące lodówki, przy których ich styropianowa lodóweczka prezentowała się dość skromnie. W tłumie widać było paru ogorzałych tubylców, ale w większości byli to wyraźnie spaleni słońcem turyści.
– Auć! – jęknęła Emma, spoglądając na nastolatkę o cerze równiej bladej jak jej własna. – Ta to będzie dziś w nocy cierpieć.
– Mamy fuksa – ucieszył się Brian, parkując na pustym miejscu bardzo blisko ścieżki, która prowadziła z parkingu na plażę przez imponującą piętnastometrową, porośniętą trawami wydmę. Juliette podekscytowana jak zawsze wizją zabawy na plaży pierwsza wyskoczyła z samochodu i niecierpliwie czekała, aż rodzice się rozpakują. Mimo to chętnie zgodziła się nieść torbę z kukurydzą i większość zabawek oraz oczywiście Bunny. Emma wzięła lodówkę i ręczniki, a Brian grilla, brykiet i aluminiowe krzesła.
Było już późne popołudnie i cała sceneria tonęła w złotych promieniach słońca. Wszyscy, których mijali, idąc w stronę plaży, mieli na twarzach maski. Gdy znaleźli się na szczycie wydmy, przystanęli zachwyceni widokiem szerokiej, piaszczystej plaży i olbrzymiej połaci Atlantyku. Wiał wiatr od morza, fale rozbijające się o brzeg miały pół metra, a może nawet metr wysokości. Był odpływ, więc na plaży zostało mnóstwo basenów pływowych, które Juliette wprost uwielbiała. Sam ocean wciąż nieco ją przerażał. Obrazu dopełniały wielkie cumulusy, które wisiały nad oceanem niczym puszysta bita śmietana.
– Gdzie idziemy? – zawołała Juliette przez ramię.
– Co myślisz? – spytał żonę Brian.
– Ja bym poszła na północ – stwierdziła Emma, rozejrzawszy się w obie strony. – Mniej ludzi. A tam z przodu widzę spory basenik.
– Idź w lewo! – krzyknął Brian do Juliette, która już biegła w kierunku wody.
Rozłożyli się jakieś trzydzieści metrów na północ od ścieżki, u stóp stromego zbocza wydmy. Podczas gdy Brian zmagał się z rozstawieniem grilla, Emma nasmarowała córkę kremem z filtrem, po czym podała go mężowi. Juliette rzuciła króliczka na jeden z ręczników i natychmiast popędziła w stronę baseniku pływowego.
– Tylko nie wchodź sama do oceanu! – krzyknął za nią Brian, a ona pomachała na znak, że słyszy.
– Kiedy jemy? – spytała Emma.
Wzruszył ramionami.
– Kiedy tylko chcesz. Ale daj mi z piętnaście, dwadzieścia minut, żeby się rozpaliło. – Wsypał brykiet do grilla i zamknął pokrywę. – A póki co chodźmy do Juliette.
Przez następne czterdzieści pięć minut skakali przez fale, to goniąc Juliette, to przed nią uciekając. Brianowi udało się nawet namówić córkę, żeby weszła z nim za rękę nieco głębiej, ale widział, że nie czuje się pewnie, więc szybko wrócili do baseniku. Niedługo potem Brian zauważył, że w ich skrytym już teraz w cieniu grajdołku Emma zaczęła przygotowywać kukurydzę. Natychmiast powiedział Juliette, że czas na grilla, i zaproponował wyścig do mamy. Zachwycona nadzieją na pokonanie taty Juliette popędziła z piskiem i głównie dzięki temu, że tak szybko wystartowała, rzeczywiście wyprzedziła Briana.
– Obawiam się, że mamy nieproszonych gości – ostrzegła ich Emma, gdy tylko się pojawili.
– Co masz na myśli? – spytał. Spojrzał w niebo.
Gdy byli tu poprzednio, mieli kilka starć z natrętnymi mewami, których bezczelność zupełnie ich zaskoczyła.
– Tym razem nie mewy – powiedziała Emma, jakby czytając mu w myślach. – Komary.
– Naprawdę? – zdziwił się. Przecież wiał dość silny wiatr od morza.
– Tak – potwierdziła. – Zobacz!
Uniosła lewą rękę i wskazała na przedramię. Siedział na nim czarny komar w biały wzorek. Zanim jednak zdążył ukłuć, Emma pacnęła go otwartą dłonią. Gdy odsunęła rękę, po owadzie zostało tylko krwawe truchło, co świadczyło o tym, że już wcześniej kogoś ukąsił, ale widać mu nie wystarczyło.
– Nigdy w życiu nie widziałem takiego komara – przyznał Brian. – Co za dziwny kolor.
– Znam je – odparła Emma. – To komary tygrysie.
– Jakim cudem potrafisz rozpoznać komara tygrysiego?
– Na wykładach z medycyny w akademii uczyliśmy się o flawiwirusach i różnych innych wirusach, chorobach, które przenoszą, i o zmianie klimatu. Wykładowca mówił też o komarach tygrysich, które kiedyś występowały tylko w tropikach, ale teraz rozpanoszyły się już także na północy i docierają aż na wysokość Maine. One właśnie przenoszą te wirusy.
– Ja nie miałem takich wykładów – pożalił się.
– Czasy się zmieniają, staruszku – zażartowała. – Pamiętaj, że ty byłeś tam wcześniej.
– A w ogóle co to są flawiwirusy?
– Czytałeś o żółtej febrze i budowie Kanału Panamskiego, prawda? No to właśnie na przykład żółtą febrę wywołuje flawiwirus.
– Oj – mruknął Brian. – Ale czy w Stanach kiedykolwiek mieliśmy żółtą febrę?
– Ostatni raz w 1905 roku w Nowym Orleanie, jeżeli dobrze pamiętam – odpowiedziała Emma. Szybko przeczesała włosy ręką i pomachała nią nad głową. – O nie, słyszę więcej tych paskud. Ciebie to nie denerwuje?
– Jeszcze nie. Juliette, słyszysz komary?
Juliette nie odpowiedziała, ale tak jak jej matka nagle zaczęła machać rękami wokół głowy, co świadczyło o tym, że jednak je słyszy.
– Wziąłeś spray na owady? – spytała Emma z niepokojem.
– Jest w samochodzie. Zaraz po niego skoczę.
– To pędź! – poprosiła. – Bo inaczej będzie z nami krucho.
Brian natychmiast chwycił maskę i pobiegł przez plażę, a dalej po wydmie. Tak jak przypuszczał, w schowku był OFF. Kiedy niecałe dziesięć minut później wrócił, Juliette już znów była w baseniku.
– Nie masz pojęcia… – zaczęła Emma, pryskając się repelentem – jakie namolne były te latające paskudy, kiedy ciebie nie było. Musiałam wysłać Juliette z powrotem do wody.
– Pędziłem co sił w nogach.
On także się spryskał, a potem zawołał Juliette, żeby i ją psiknąć.
Gdy już opanowali sytuację z komarami, mogli zacząć szykować jedzenie. Pierwsze na grilla trafiły kolby kukurydzy, potem hamburgery, a na końcu małże. Gdy wreszcie jedzenie było gotowe i podane, cała plaża kryła się już w cieniu wydm, choć ocean i chmury wciąż zalane były blaskiem słońca.
Najadłszy się i posprzątawszy nieco, Brian i Emma usiedli na plażowych krzesłach, żeby dopić prosecco, zjeść deser i napawać się widokiem. Zachodzące za ich plecami słońce oświetlało puchate chmury różowym blaskiem. Juliette znów wróciła do baseniku, żeby budować zamki z mokrego piasku.
Przez chwilę żadne z nich nic nie mówiło. W końcu ciszę przerwała Emma.
– Nie chciałabym psuć tej sielanki – powiedziała, odwracając się w stronę męża – ale tak sobie myślałam… Może powinniśmy wrócić trochę wcześniej do Nowego Jorku.
– Serio? Dlaczego? Chatę mamy do dyspozycji jeszcze przez niemal cały tydzień.
Jej propozycja zupełnie go zaskoczyła. Wyjazd na Cape Cod był jej pomysłem i bardzo dobrze się tu czuli. Nawet pogoda im dopisała.
– Tylko że gdybyśmy byli w domu, może udałoby się nam jakoś rozkręcić biznes.
– A masz jakiś nowy pomysł, jak to zrobić? – spytał. – Te pojedyncze zlecenia, które dostaliśmy pod koniec wiosny, i tak już się skończyły w lipcu.
Przed ośmioma miesiącami Brian i Emma zrezygnowali z pracy w policji, żeby założyć własną agencję ochroniarską, którą nazwali Personal Protection LLC. Wiązali z nią wielkie nadzieje, szczególnie biorąc pod uwagę szkolenia, jakimi mogli się pochwalić. Do tego dochodziło przecież doświadczenie w NYPD ESU – Brian służył tam przez sześć lat, a Emma przez cztery, a wcześniej jeszcze pracowali jako zwykli policjanci. Kiedy odchodzili z NYPD, oboje byli już w stopniu sierżanta, a Brian miał nawet za sobą egzamin na porucznika, który zdał celująco. Firma konsultingowa, którą zatrudnili pod koniec zeszłego lata, żeby zasięgnąć rady w sprawie rokowań firmy, przewidywała szybki sukces i rozwój. Pracownicy firmy twierdzili, że wzięli pod uwagę wszystkie możliwe czynniki. Tylko że nikt nie przewidział pandemii COVID-19, która zmniejszyła zapotrzebowanie na tego typu usługi niemal do zera. Prawda była taka, że w minionym miesiącu nie otrzymali ani jednego zlecenia.
– Nie, nie doznałam nagle żadnego olśnienia – przyznała Emma. – Ale zaczynam mieć wyrzuty sumienia, że tak sobie tu leniuchujemy, nie wiedząc, co przyniesie jesień. Wiem, że potrzebowaliśmy tej przerwy po tym, jak całą wiosnę siedzieliśmy w domu, szczególnie Juliette była ona potrzebna, ale już wypoczęliśmy. W każdym razie ja już mogę wracać.
– Jesień nie zapowiada się najlepiej – odparł Brian. – Kiedy tylko odwołano sesję Zgromadzenia Ogólnego ONZ-etu, wiedziałem, że wszystkie nasze przewidywania szlag trafił. Ten jeden tydzień miał wypromować naszą firmę. – Dzięki zawodowym koneksjom z NYPD otrzymali setki zgłoszeń, bo takie tygodniowe posiedzenie Parlamentu Narodów zawsze ogromnie obciążało nowojorską policję. Jeszcze w grudniu obawiali się, czy będą mieli dość ludzi, żeby obstawić choćby połowę przewidywanych zleceń.
– Nie martwisz się o to, jak damy radę przetrwać tę pandemię? Już się mówi o jesiennej fali, a tymczasem zalegamy nawet ze spłatami hipoteki.
Oboje od dziecka byli bardzo oszczędni i ostrożni, jeśli chodzi o finanse. Kiedy pracowali w policji, odłożyli więcej oszczędności niż ich koledzy z pracy, a do tego bardzo rozważnie je inwestowali. Kiedy się pobrali po tym, jak Emma ukończyła akademię ESU, a tuż przed narodzinami Juliette, stać ich było na jeden z niewielu wolnostojących domów w stylu Tudorów w Inwood na 217 Zachodniej Ulicy. Nieruchomość znajdowała się zaledwie przecznicę od domu rodzinnego Emmy na Park Terrace West i poza subaru stanowiła właściwie jedyną ich większą własność.
– Wielu ludzi zalega z hipoteką – zaoponował Brian. – I rozmawialiśmy przecież z naszym doradcą. Mamy jeszcze kilka innych należności. A z hipoteką nie będzie problemu. Myślę, że dobrze zrobiliśmy, zachowując gotówkę na pokrycie głównych biznesowych wydatków takich jak pensja dla Camili.
Camila Perez była jedynym pracownikiem Personal Protection LLC. Kiedy pandemia objęła Nowy Jork, wprowadziła się do Murphych i nadal z nimi mieszkała. Była to jedna z zalet posiadania domu o odpowiedniej powierzchni. Gdy minęła wiosna, Camila była już właściwie bardziej członkiem rodziny niż pracownikiem. Emma i Brian nalegali nawet, żeby zabrała się z nimi na wakacje, ale odmówiła z poczucia obowiązku i została, żeby zajmować się sprawami, które mogły się potencjalnie pojawić w związku z firmą. Tydzień przed wyjazdem dostali kilka zapytań o ewentualne usługi Personal Protection na weselach, które na jesieni miały się odbywać w Hamptons.
– Jakoś lepiej to znosisz niż ja – wyznała Emma. – Imponuje mi, że tak świetnie umiesz radzić sobie ze stresem.
– Prawdę powiedziawszy, wcale tak dobrze mi to nie idzie. Też się martwię – przyznał. – Ale niepokój pojawia się zwykle w środku nocy, kiedy mój umysł zupełnie nie potrafi się wyłączyć. Na plaży, kiedy słońce tak grzeje, to wszystko wydaje się takie odległe.
– Chcesz o tym dalej rozmawiać w tym pięknym otoczeniu? Czy wolisz, żebym się zamknęła?
– Oczywiście, że nie – zapewnił ją Brian. – Mów, ile chcesz!
– Wiesz, męczy mnie to, czy nie popełniliśmy błędu, odchodząc jednocześnie z NYPD – zwierzyła mu się. – Może jedno z nas powinno było zostać. Przynajmniej mielibyśmy jedną stałą pensję.
– Z perspektywy czasu byłoby to być może rozważniejsze – przyznał Brian. – Ale nie tego chcieliśmy. Oboje mieliśmy ochotę założyć firmę, zrobić coś kreatywnego i nowego. Jak niby mieliśmy zdecydować, które z nas ma się dobrze bawić i podejmować nowe wyzwania, a które musi nadal nudzić się w starej pracy? Mieliśmy ciągnąć słomki albo rzucać monetą? Poza tym jestem pewien, że wszystko będzie dobrze, gdy tylko zniknie ten cholerny koronawirus. Nie tylko nas to przecież dotknęło. Miliony ludzi odczuwają jego skutki.
– Obyś miał rację. – Emma westchnęła, po czym raptownie pacnęła się po głowie. – Cholera! Znowu te komary. Jak to jest, że ciebie jakoś w ogóle nie kąsają?
– Pojęcia nie mam. – Sięgnął za krzesło po OFF, żeby go jej podać. – Pewnie nie jestem tak słodki jak ty – dodał z łobuzerskim uśmiechem.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Tytuł oryginału: Viral
Copyright © 2021 by Robin Cook
All rights reserved
Copyright © for the Polish e-book edition by REBIS Publishing House Ltd., Poznań 2021
Informacja o zabezpieczeniach
W celu ochrony autorskich praw majątkowych przed prawnie niedozwolonym utrwalaniem, zwielokrotnianiem i rozpowszechnianiem każdy egzemplarz książki został cyfrowo zabezpieczony. Usuwanie lub zmiana zabezpieczeń stanowi naruszenie prawa.
Redaktor: Elżbieta Bandel
Projekt okładki: Zbigniew Mielnik
Opracowanie graficzne okładki: Urszula Gireń
Fotografia na okładce: Protasov AN/Shutterstock
Wydanie I e-book (opracowane na podstawie wydania książkowego: Wirus, wyd. I, Poznań 2022)
ISBN 978-83-8188-905-6
Dom Wydawniczy REBIS Sp. z o.o.
ul. Żmigrodzka 41/49, 60-171 Poznań
tel. 61 867 81 40, 61 867 47 08
e-mail: [email protected]
www.rebis.com.pl
Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w systemie Zecer