Wirus - Robin Cook - ebook + audiobook + książka

Wirus ebook

Robin Cook

3,8

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Wystarczy jedno spotkanie z wirusem, by rozpoczął się koszmar, który zagraża całej ludzkości.

Usiłując zafundować sobie odrobinę normalności podczas pandemii COVID-19, Brian Murphy wybiera się z rodziną na Cape Cod. Nagle u jego żony Emmy pojawiają się niepokojące grypopodobne objawy. Podczas powrotu do Nowego Jorku Emma dostaje napadu padaczkowego. W szpitalu lekarze rozpoznają u niej wschodnie końskie zapalenie mózgu, śmiertelną chorobę roznoszoną przez komary. Trudna sytuacja rodziny zmienia się w prawdziwy horror, gdy szpital wystawia Brianowi gigantyczny rachunek za pobyt żony na OIOM-ie, a jego firma ubezpieczeniowa odmawia pokrycia kosztów leczenia. Mimo że okoliczności sprzysięgły się przeciwko niemu, Brian usiłuje walczyć o sprawiedliwość z szokująco zobojętniałym systemem opieki zdrowotnej.

W swoim najnowszym thrillerze medycznym Robin Cook pozwala czytelnikowi zajrzeć za kulisy bezlitosnego układu, który żeruje na pacjentach, i po mistrzowsku obnaża okrucieństwo opartego na żądzy zysku i chciwości systemu opieki zdrowotnej.

Robin Cook, z wykształcenia lekarz, jest autorem kilkudziesięciu powieści. Od jego pierwszej, bestsellerowej książki zatytułowanej Coma rozpoczęła się szalona popularność gatunku literackiego zwanego thrillerem medycznym.

robincook.com

Rzadko zdarza się autor, który potrafi nas zabrać do dynamicznego, cudownego, często przerażającego świata współczesnej medycyny w taki sposób, jak robi to Robin Cook”. - David McCullough, autor The Greater Journey. Americans in Paris.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 456

Oceny
3,8 (376 ocen)
131
111
72
43
19
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Rallyfan71

Nie polecam

niewarto czytać tytuł niema nic wspólnego z treścią
21
aaniaa1912

Dobrze spędzony czas

Od wielu lat uwielbiam oglądać wszelkie seriale medyczne. Potrafiłam je oglądać całymi dniami. Gdy dowiedziałam się, że jest taki autor jak Robin Cook i tworzy thrillery medyczne, to od razu uznałam, że muszę się z nimi zapoznać. Od tamtej pory przeczytałam ich już kilka i każdy mi się spodobał. Nic więc dziwnego, że z wielką chęcią sięgnęłam po kolejny. Tym razem o tytule „Wirus”. Akcja książki „Wirus” dzieje się, gdy świat cierpi z powodu pandemii Covid. Nasi bohaterowie próbują trochę odpocząć i wrócić do normalności. Wyjeżdżają na wakacje. Niestety Emma zaczyna źle się czuć. Jeżeli ktoś pomyślał, że przyczyną jej choroby jest koronawirus to znaczy, że jeszcze nie zna twórczości Robina Cooka. Dla Cooka jeden wirus powodujący tysiące śmierci to za mało. Do swojej książki musiał wprowadzić inny, tym razem rzadkie wschodnie końskie zapalenie mózgu. Robin w swojej książce pokazuje, ile cierpienia spowodowały obie te choroby. Przeraża ukazując system opieki zdrowia, który nie zwraca uwag...
10
Blezydian

Dobrze spędzony czas

wciąga
00
ulrika
(edytowany)

Nie polecam

W czasach wyłącznie papierowych książek ten gniot nie ujrzałby światła dziennego. Teraz w czasach ebooków i audiobooków wydaje się każdy grafomański wybryk, byle zapełnić bazy danych. Straszne to było i zdecydowanie nie polecam. Pozytywne recenzje pochodzą chyba od botów albo zbieraczy punktów.
00

Popularność




Książka ta powstała z nadzieją, że człon­ko­wie Kon­gresu Sta­nów Zjed­no­czo­nych zro­zu­mieją potrzebę powo­ła­nia do życia publicz­nej służby zdro­wia.

Wstęp

Pan­de­mia COVID-19 spra­wiła, że nagle w cen­trum naszej uwagi znów zna­lazł się wirus jako nie­bez­pieczny i prze­ra­ża­jący wróg. Podob­nie było przed wie­kiem pod­czas pan­de­mii hisz­panki. Wywo­łu­jące te cho­roby wirusy – SARS-CoV-2 i wirus grypy A(H1N1) – powo­dują zaka­że­nia dróg odde­cho­wych, które łatwo prze­no­szą się od osoby do osoby, i w rezul­ta­cie szybko ogar­nęły cały świat. W ciągu kilku mie­sięcy obie te plagi objęły miliony ludzi, z któ­rych wielu zmarło.

Choć obec­nie nasza uwaga sku­pia się na tych dwóch jed­nost­kach bio­lo­gicz­nych, ist­nieje prze­cież wiele innych wiru­sów, które powinny wywo­ły­wać taki sam nie­po­kój i zde­cy­do­wa­nie zasłu­gują na zain­te­re­so­wa­nie, zwłasz­cza że cho­roby, które wywo­łują, są jesz­cze bar­dziej zabój­cze oraz wiążą się z poważ­niej­szymi powi­kła­niami. Mimo że nie są prze­no­szone drogą kro­pel­kową, a zatem trud­niej się nimi zara­zić, one rów­nież roz­prze­strze­niają się po świe­cie – wol­niej, a jed­nak to tempo nara­sta dzięki zmia­nom kli­ma­tycz­nym i wkra­cza­niu ludzi na izo­lo­wane dotych­czas tereny. Doty­czy to szcze­gól­nie tych wiru­sów, któ­rych wek­to­rem są komary. Roz­no­szą one mię­dzy innymi żółtą febrę, dengę, gorączkę Zachod­niego Nilu oraz cały wachlarz innych cho­rób, które wywo­łują nie­bez­pieczne zapa­le­nie mózgu, czyli ence­pha­li­tis. Do tej ostat­niej grupy należy także wschod­nie koń­skie zapa­le­nie mózgu, czyli EEE, któ­rego śmier­tel­ność wynosi aż trzy­dzie­ści pro­cent. W wyniku zmian kli­ma­tycz­nych agre­sywne komary, takie jak na przy­kład azja­tyc­kie komary tygry­sie, które roz­no­szą te nie­bez­pieczne wirusy, a które jak dotąd ogra­ni­czały się do kli­ma­tów tro­pi­kal­nych, stop­niowo i nie­ubła­ga­nie obej­mują swoim zasię­giem coraz wię­cej regio­nów strefy kli­ma­tów umiar­ko­wa­nych – na pół­nocy docie­rają aktu­al­nie aż na wyso­kość stanu Maine w Ame­ryce Pół­noc­nej i Holan­dii w Euro­pie.

Te inne, prze­ra­ża­jące wirusy nie mogły wybrać sobie lep­szego nosi­ciela. Jako owady, które potrze­bują krwi, żeby się roz­mna­żać, komary gene­ral­nie znaj­dują się oczy­wi­ście wysoko na listach nie­zwy­kle iry­tu­ją­cych rze­czy. Nie­mal każdy z nas ma w pamięci jakąś let­nią drzemkę, wie­czorny spa­cer, wyprawę do lasu czy grilla na plaży zruj­no­wane cha­rak­te­ry­stycz­nym bzy­cze­niem koma­rzycy. Samice koma­rów to istoty zapro­jek­to­wane dosko­nale przez sto milio­nów lat ewo­lu­cji (męczyły już dino­zaury). Zdo­by­wają swój krwi­sty posi­łek albo giną, wal­cząc o niego. Z jakie­goś – wciąż cze­ka­ją­cego na wyja­śnie­nie – powodu samice komara tygry­siego są szcze­gól­nie łase na krew kobiet o gru­pie krwi 0, choć gdy jej brak, zado­wolą się każ­dym typem krwi, także męskiej.

O sku­tecz­no­ści part­ner­stwa mię­dzy koma­rami a pato­ge­nami świad­czy cho­ciażby to, że co roku od cho­rób roz­no­szo­nych przez komary ginie bli­sko milion osób. Nie­które źró­dła podają nawet, że cho­roby prze­no­szone przez komary zabiły jak dotąd nie­mal połowę ludzi, któ­rzy kie­dy­kol­wiek się uro­dzili.

dr Robin Cook

Pro­log

Choć komary powo­dują ponad dwa tysiące zgo­nów dzien­nie, ich zgubny wpływ nie ogra­ni­cza się jedy­nie do tego. Śmierć, którą sieją, powo­duje prze­cież dal­sze poważne kom­pli­ka­cje spo­łeczne. Taka wła­śnie smutna seria tra­ge­dii roz­po­częła się latem 2020 roku w wyniku lawiny wyda­rzeń, która miała począ­tek w siel­skim mia­steczku Wel­l­fleet w sta­nie Mas­sa­chu­setts, poło­żo­nym na pół­wy­spie Cape Cod od strony zatoki. Wszystko zaczęło się w dość ogra­ni­czo­nej prze­strzeni porzu­co­nej opony opar­tej o ścianę roz­pa­da­ją­cego się garażu. W opo­nie zebrała się odro­bina desz­czówki. Tu jaja zło­żyła samica azja­tyc­kiego komara tygry­siego.

Dwu­dzie­stego lipca z jaj roz­wi­nęły się larwy, roz­po­czy­na­jąc osza­ła­mia­jącą meta­mor­fozę w poczwarkę, a następ­nie w postać doro­słą. W tej postaci komary potra­fią latać, już więc trzy dni póź­niej podą­żyły za nie­od­partą potrzebą repro­duk­cji, która z kolei zmu­sza samice do zdo­by­wa­nia krwi. Zda­jąc się na swoje zmy­sły, dosko­nale roz­wi­nięte w pro­ce­sie ewo­lu­cji, namie­rzyły ofiarę w postaci niczego nie­podej­rze­wa­ją­cej modro­sójki błę­kit­nej. Ani one, ani ptak nie wie­działy oczy­wi­ście, że na początku lipca tego roku został on zaka­żony wiru­sem EEE, czyli wschod­niego koń­skiego zapa­le­nia mózgu. Ani ptak, ani komary nie przej­mo­wały się tym w ogóle, ponie­waż takie ptaki jak modro­sójka błę­kitna są nor­mal­nymi nosi­cie­lami EEE, to zna­czy żyją z nimi w swego rodzaju rela­cji pasyw­nego paso­żyt­nic­twa, nato­miast układ odpor­no­ściowy koma­rów trzyma tego wirusa w ryzach. Wyssaw­szy krew modro­sójki, koma­rzyce odle­ciały, żeby zna­leźć odpo­wied­nie miej­sce do zło­że­nia jaj.

Kilka tygo­dni póź­niej chmara zaka­żo­nych koma­rów prze­nio­sła się na wschód w stronę Atlan­tyku. Ich liczba znacz­nie się już zmniej­szyła, ponie­waż po dro­dze padły ofiarą wielu dra­pież­ni­ków. Jed­no­cze­śnie zdo­były też wię­cej doświad­cze­nia. Nauczyły się pre­fe­ro­wać ludzi, jako że sta­no­wili oni łatwiej­sze ofiary niż opie­rzone ptaki czy poro­śnięte sier­ścią ssaki. Zro­zu­miały też, że plaża to dobre miej­sce na póź­no­po­po­łu­dniowy czy wcze­sno­wie­czorny posi­łek, bo zawsze można tam zna­leźć sto­sun­kowo dużo nie­zbyt mobil­nych osob­ni­ków o dużych obsza­rach odsło­nię­tej skóry.

Pięt­na­stego sierp­nia o pięt­na­stej trzy­dzie­ści rój roz­no­szą­cych wirusa EEE samic azja­tyc­kiego komara tygry­siego obu­dził się po dzien­nej drzemce, na którą koma­rzyce skryły się przed połu­dnio­wym żarem pod werandą wokół budynku nad jezio­rem Gull. Chwilę potem wygłod­niała chmura unio­sła się w powie­trze z cha­rak­te­ry­stycz­nym bzy­cze­niem. Poza kil­koma pecho­wymi osob­ni­kami więk­szość unik­nęła nie­bez­piecz­nych, lep­kich paję­czyn i wyło­niła się na świa­tło sło­neczne. Prze­gru­po­wały się i wyru­szyły niczym dywi­zjon sił powietrz­nych. Instynkt pod­po­wie­dział im, że plaża znaj­duje się sześć­set metrów na wschód za lasem zło­żo­nym głów­nie z dębów bar­wier­skich i sosen smo­ło­wych. Zakła­da­jąc, że po dro­dze nie zostaną zje­dzone i nie będą musiały się zma­gać z wyjąt­kowo sil­nym wia­trem, rój powi­nien dotrzeć do tłumu poten­cjal­nych ofiar mniej wię­cej za czter­dzie­ści pięć minut.

KSIĘGA 1

Roz­dział 1

15 sierp­nia

– Dobra, dziew­czyny! Jest wpół do pią­tej, czas na grilla! – zarzą­dził Brian Yves Mur­phy, klasz­cząc w dło­nie, żeby zwró­cić na sie­bie uwagę rodziny. Jego żona Emma i córka Juliette leżały w salo­nie w ich skrom­nej chatce o dwóch sypial­niach, którą wyna­jęli na dwa tygo­dnie nie­da­leko plaży w Wel­l­fleet w Mas­sa­chu­setts, zaraz za por­tem. Wszy­scy troje byli zupeł­nie wykoń­czeni po aktyw­nym, peł­nym atrak­cji dniu. Zaczy­nał się drugi tydzień ich waka­cji. Z powodu pan­de­mii COVID-19 zde­cy­do­wali się na podróż samo­cho­dem, zamiast jak zwy­kle pole­cieć na Flo­rydę, żeby spę­dzić urlop w pustym miesz­ka­niu rodzi­ców Emmy.

– A nie możemy chwilę odsap­nąć? – bła­gała żar­tem Emma, wie­dząc dobrze, że Brian nawet nie będzie chciał o tym sły­szeć.

Prawda była jed­nak taka, że tak samo jak on chciała wyko­rzy­stać każdą minutę tych waka­cji, póki dopi­sy­wała im pogoda. Poza tym Emma była rów­nie sprawna i wręcz kom­pul­syw­nie aktywna jak jej mąż. Tego ranka obu­dziła się zaraz po świ­cie i bez­sze­lest­nie wymknęła się z domu na prze­jażdżkę rowe­rową. W ten spo­sób jako pierw­sza sta­nęła w kolejce do PB Boulan­ge­rie, by kupić ich nie­po­wta­rzalne, świe­żut­kie, chru­piące mig­da­łowe cro­is­santy. Cóż to była za nie­spo­dzianka, gdy odkryli tę fran­cu­ską pie­kar­nię tak daleko od wszel­kiej cywi­li­za­cji. Całe życie miesz­kali w dziel­nicy Inwood na Man­hat­ta­nie, mieli się więc za nowo­jor­czy­ków do szpiku kości, a wszystko, co znaj­do­wało się poza tym cen­trum wszech­świata, uwa­żali za pro­win­cję.

– Nie ma zmi­łuj, trzeba korzy­stać z waka­cji – odpo­wie­dział Brian. – Chcę dotrzeć do par­kingu przy New­comb Hol­low przed wie­czor­nym tłu­mem, bo ina­czej w ogóle nie znaj­dziemy tam miej­sca.

Już w pierw­szych dniach pobytu zachwy­cili się poło­żoną nad Atlan­ty­kiem plażą New­comb Hol­low. Było tu mniej ludzi, a wyso­kie wydmy słu­żyły za natu­ralne, chro­niące od wia­tru para­wany.

– Po co się tak spie­szyć? – rzu­ciła Emma. – Razem z pozwo­le­niem na ogni­ska dosta­li­śmy prze­cież pozwo­le­nie na par­ko­wa­nie przy plaży.

– Pozwo­le­nie pozwala par­ko­wać, ale nie gwa­ran­tuje miej­sca. Poza tym New­comb Hol­low to popu­larne miej­sce z oczy­wi­stych wzglę­dów.

– No dobra – pod­dała się Emma.

Wstała i roz­cią­gnęła obo­lałe nieco ręce. Rano wybrali się bowiem na Long Pond na kajaki, choć kaja­kar­stwo nie nale­żało do ich pod­sta­wo­wego zestawu ćwi­czeń. Potem wcze­snym popo­łu­dniem zro­bili z Bria­nem swój codzienny mini­tria­th­lon: prze­je­chali na rowe­rze dzie­sięć mil do Truro i z powro­tem, prze­pły­nęli milę w zatoce, a na koniec jesz­cze prze­bie­gli pięć mil do Cape Cod Natio­nal Seashore. W tym cza­sie czte­ro­let­nia Juliette została pod opieką lice­alistki z oko­licy, Becky, którą szczę­śli­wie zna­leźli sobie jako opie­kunkę do dziecka już pierw­szego dnia. Bar­dzo for­tun­nie się zło­żyło, że Becky, choć była zale­d­wie nasto­latką, wyka­zy­wała się zaska­ku­jąco dużym zro­zu­mie­niem dla wymo­gów wyni­ka­ją­cych z pan­de­mii COVID-19 i bez słowa robiła sobie testy, nosiła maseczkę i zacho­wy­wała dystans spo­łeczny.

– Zapa­kuję do samo­chodu ręcz­niki, grilla, bry­kiet, krze­sła pla­żowe i zabawki – nawi­jał Brian, rusza­jąc w stronę kuchni.

Już od kilku dni miał ochotę na tego grilla. Choć po atlan­tyc­kiej stro­nie nie zoba­czą zachodu słońca, który mogli oglą­dać od strony zatoki, to jed­nak nad oce­anem było tak pięk­nie, szcze­gól­nie w porów­na­niu z wąską, usłaną musz­lami plażą przed chatką.

– Tak jest – rzu­ciła Emma.

Obej­rzała się na Juliette. Dziew­czynka wyglą­dała tak, jakby drze­mała, ale Emma dobrze wie­działa, że może tylko uda­wać. Robiła tak czę­sto, gdy chciała mieć święty spo­kój. Z przy­mknię­tymi powie­kami i lekko roz­chy­lo­nymi war­gami ści­skała ulu­bioną przy­tu­lankę, z którą ni­gdy się nie roz­sta­wała – kró­licę imie­niem Bunny. Bunny miała trzy­dzie­ści cen­ty­me­trów dłu­go­ści, była mię­ciutka, jasno­brą­zowa i bar­dzo sfa­ty­go­wana, a do tego bra­ko­wało jej jed­nego oka. Emma zapa­trzyła się na córkę z roz­czu­le­niem, myśląc, jak to matka, że z tym jej lekko zadar­tym noskiem, ustami niczym łuk Kupida i gęstymi jasnymi wło­sami Juliette jest pew­nie naj­pięk­niej­szym dziec­kiem na świe­cie.

Z początku, gdy zaczęły jej rosnąć włosy, byli w lek­kim szoku. Spo­dzie­wali się, że albo będą rude jak u Emmy, albo kru­czo­czarne jak u Briana. Zamiast tego były jasne niczym złota psze­nica, jakby dla pod­kre­śle­nia faktu, że Juliette jest zupeł­nie nie­za­leżną osobą. Podob­nie było z kolo­rem oczu. Miała zie­lone, choć Emma miała piwne, a Brian nie­bie­skie. Mimo to łączyło ich wyraźne podo­bień­stwo. Wszy­scy troje mieli bladą, nie­mal pół­prze­źro­czy­stą skórę, która wyma­gała sta­łego sma­ro­wa­nia fil­trami, żeby unik­nąć popa­rze­nia sło­necz­nego. Podobne były także ich umię­śnione syl­wetki o dłu­gich, smu­kłych koń­czy­nach. Już w wieku czte­rech lat Juliette zapo­wia­dała się na rów­nie wysoką i wyspor­to­waną co jej ojciec i matka, któ­rzy mieli odpo­wied­nio metr osiem­dzie­siąt pięć i metr sie­dem­dzie­siąt dwa wzro­stu.

– Hej! Co robisz? – spy­tał Brian, kiedy prze­ta­cza­jąc mały, prze­no­śny grill przez salon, przy­ła­pał żonę na sta­niu nad Juliette. – No, raz, dwa! Rusz się!

– A tak się zapa­trzy­łam na naszą cór­cię – wyznała Emma. – Mamy ogromne szczę­ście, że jest taka zdrowa i śliczna. W ogóle uwa­żam, że to naj­pięk­niej­sze dziecko na świe­cie.

Brian ski­nął głową, ale też żar­to­bli­wie prze­wró­cił oczami.

– To mi wygląda na lekki brak obiek­ty­wi­zmu typowy dla wszyst­kich rodzi­ców. Nie twier­dzę, że nie mamy szczę­ścia, ale czy możemy prze­su­nąć te chwile zachwytu na moment, gdy już znaj­dziemy miej­sce par­kin­gowe i będziemy na plaży?

Cisnęła w niego czep­kiem Spe­edo, który trzy­mała w dłoni. Zaśmiał się i zro­bił unik, po czym wytur­lał grilla na podwórko przed domem, nie przy­trzy­mu­jąc drzwi z siatki. Ich cha­rak­te­ry­styczne trza­śnię­cie przy­po­mniało Emmie lata, które spę­dzała jako dziecko na Long Island. Jej ojciec, Ryan O’Brien, doro­bił się na fir­mie hydrau­licz­nej w Inwood. Emma i Brian dora­stali w tej samej, w dużej mie­rze irlandz­kiej dziel­nicy i nawet znali się jesz­cze ze szkoły, choć on był o dwie klasy wyżej.

Jej udział w przy­go­to­wa­niach do grilla ogra­ni­czył się do tego, że weszła do kuchni, wycią­gnęła prze­no­śną lodówkę i wło­żyw­szy do niej wkłady z zamra­żarki, wypeł­niła ją ham­bur­ge­rami, które naszy­ko­wała poprzed­niego dnia. Do tego dorzu­ciła świeże, opłu­kane już małże, które kupili tego ranka w por­cie, butelkę pro­secco i jakiś sok owo­cowy dla Juliette. W osob­nej tor­bie miała kuku­ry­dzę i mil­le­feu­ille z pie­karni.

Pół godziny póź­niej cała rodzina jechała już swoim sub­aru out­bac­kiem na wschód, w kie­runku rezer­watu przy­rody Cape Cod Natio­nal Seashore. Juliette sie­działa w fote­liku obok lodówki, dmu­cha­nej deski i trzech skła­da­nych krze­seł pla­żo­wych. Jak zawsze w samo­cho­dzie przy­tu­lała kró­licę i oglą­dała kre­skówkę na ekra­nie wbu­do­wa­nym w zagłó­wek kie­rowcy. Pod jej nogami leżała reszta zaba­wek, w tym wia­derka, foremki, łopatki i zestaw rakie­tek.

Gdy prze­cięli trasę numer 6, ich oczom uka­zał się komi­sa­riat poli­cji. Był to oso­bliwy budy­nek o dwu­spa­do­wym dachu z lukar­nami i bia­łej ele­wa­cji z desek. Wyglą­dał raczej jak wiej­ska gospoda.

– Cie­kawe, jak to jest być poli­cjan­tem na takim pust­ko­wiu – zaczęła się zasta­na­wiać Emma.

Obej­rzała się jesz­cze na uro­kliwy budy­nek z drew­nia­nym płot­kiem oka­la­ją­cym par­king. Wokół nie widać było żad­nego poli­cyj­nego samo­chodu.

– Trudno to sobie wyobra­zić – przy­znał Brian, kiwa­jąc głową. Pomy­ślał o tym dokład­nie w momen­cie, gdy Emma to powie­działa.

Czę­sto im się to zda­rzało i uwa­żali, że wynika to z tego, jak bli­sko sie­bie bie­gły ścieżki życia. Nie tylko dora­stali zale­d­wie kilka prze­cznic od sie­bie w tej samej czę­ści Man­hat­tanu i cho­dzili do tej samej szkoły, ale oboje wybrali potem stu­dia zwią­zane z wymia­rem spra­wie­dli­wo­ści, przy czym Brian poszedł na Adel­phi Uni­ver­sity na Long Island, a Emma na For­dham w Bronk­sie. Choć stu­dio­wali na innych uczel­niach, ich życie wyglą­dało bar­dzo podob­nie – oboje dobrze sobie radzili z nauką, a do tego byli aktyw­nymi spor­tow­cami. Brian upra­wiał piłkę nożną, zapasy i base­ball, a Emma – hokej na tra­wie, koszy­kówkę i soft­ball.

– W porów­na­niu z naszymi doświad­cze­niami tu musi być okrop­nie nudno – mruk­nęła.

Oboje zaraz po stu­diach dostali się do aka­de­mii poli­cyj­nej. Patro­lo­wali nie­bez­pieczne dziel­nice Nowego Jorku. Po pię­ciu latach wzo­ro­wej służby zostali przy­jęci do pre­sti­żo­wej i eli­tar­nej jed­nostki nowo­jor­skiej poli­cji – NYPD Emer­gency Service Unit. I wła­śnie kiedy Emma była kade­tem w aka­de­mii ESU, ich drogi wresz­cie się spo­tkały. Brian, który był człon­kiem dru­żyny A ESU, zgło­sił się na ochot­nika, by w wolne dni poma­gać instruk­to­rom w aka­de­mii. Zro­bił to tylko po to, by być zawsze na bie­żąco i w dobrej for­mie, a tym­cza­sem udało mu się poznać jedną z nie­wielu kobiet stu­diu­ją­cych w aka­de­mii, zako­chać się i oże­nić.

– Szcze­gól­nie poza sezo­nem – powie­dział. – Szcze­rze mówiąc, nie potra­fił­bym tak. W życiu.

Jechali teraz przez las zło­żony głów­nie z sosen smo­ło­wych i dębów bar­wier­skich. Minęli Gull Pond, jezioro poło­żone na pół­nocy, ale bli­sko Long Pond, po któ­rym tego ranka pły­wali kaja­kami.

Był to ich pierw­szy w życiu wypad na Cape Cod i te jeziora o kry­sta­licz­nie czy­stej wodzie tak bli­sko oce­anu z jed­nej, a zatoki z dru­giej strony abso­lut­nie ich zachwy­ciły. Nawet spy­tali o nie jakie­goś miej­sco­wego i powie­dział im, że są to jeziora polo­dow­cowe utwo­rzone w wyniku top­nie­nia lodu.

Gross Hill Road była ślepą ulicą i koń­czyła się na plaży New­comb Hol­low. Wje­chali na par­king i ucie­szyli się na widok tłumu wymę­czo­nych pla­żo­wi­czów zmie­rza­ją­cych w stronę samo­cho­dów. Ludzie tar­gali nie­sa­mo­wite ilo­ści sprzętu: krze­sła pla­żowe, para­sole i impo­nu­jące lodówki, przy któ­rych ich sty­ro­pia­nowa lodó­weczka pre­zen­to­wała się dość skrom­nie. W tłu­mie widać było paru ogo­rza­łych tubyl­ców, ale w więk­szo­ści byli to wyraź­nie spa­leni słoń­cem tury­ści.

– Auć! – jęk­nęła Emma, spo­glą­da­jąc na nasto­latkę o cerze rów­niej bla­dej jak jej wła­sna. – Ta to będzie dziś w nocy cier­pieć.

– Mamy fuksa – ucie­szył się Brian, par­ku­jąc na pustym miej­scu bar­dzo bli­sko ścieżki, która pro­wa­dziła z par­kingu na plażę przez impo­nu­jącą pięt­na­sto­me­trową, poro­śniętą tra­wami wydmę. Juliette pod­eks­cy­to­wana jak zawsze wizją zabawy na plaży pierw­sza wysko­czyła z samo­chodu i nie­cier­pli­wie cze­kała, aż rodzice się roz­pa­kują. Mimo to chęt­nie zgo­dziła się nieść torbę z kuku­ry­dzą i więk­szość zaba­wek oraz oczy­wi­ście Bunny. Emma wzięła lodówkę i ręcz­niki, a Brian grilla, bry­kiet i alu­mi­niowe krze­sła.

Było już późne popo­łu­dnie i cała sce­ne­ria tonęła w zło­tych pro­mie­niach słońca. Wszy­scy, któ­rych mijali, idąc w stronę plaży, mieli na twa­rzach maski. Gdy zna­leźli się na szczy­cie wydmy, przy­sta­nęli zachwy­ceni wido­kiem sze­ro­kiej, piasz­czy­stej plaży i olbrzy­miej połaci Atlan­tyku. Wiał wiatr od morza, fale roz­bi­ja­jące się o brzeg miały pół metra, a może nawet metr wyso­ko­ści. Był odpływ, więc na plaży zostało mnó­stwo base­nów pły­wo­wych, które Juliette wprost uwiel­biała. Sam ocean wciąż nieco ją prze­ra­żał. Obrazu dopeł­niały wiel­kie cumu­lusy, które wisiały nad oce­anem niczym puszy­sta bita śmie­tana.

– Gdzie idziemy? – zawo­łała Juliette przez ramię.

– Co myślisz? – spy­tał żonę Brian.

– Ja bym poszła na pół­noc – stwier­dziła Emma, rozej­rzaw­szy się w obie strony. – Mniej ludzi. A tam z przodu widzę spory base­nik.

– Idź w lewo! – krzyk­nął Brian do Juliette, która już bie­gła w kie­runku wody.

Roz­ło­żyli się jakieś trzy­dzie­ści metrów na pół­noc od ścieżki, u stóp stro­mego zbo­cza wydmy. Pod­czas gdy Brian zma­gał się z roz­sta­wie­niem grilla, Emma nasma­ro­wała córkę kre­mem z fil­trem, po czym podała go mężowi. Juliette rzu­ciła kró­liczka na jeden z ręcz­ni­ków i natych­miast popę­dziła w stronę base­niku pły­wo­wego.

– Tylko nie wchodź sama do oce­anu! – krzyk­nął za nią Brian, a ona poma­chała na znak, że sły­szy.

– Kiedy jemy? – spy­tała Emma.

Wzru­szył ramio­nami.

– Kiedy tylko chcesz. Ale daj mi z pięt­na­ście, dwa­dzie­ścia minut, żeby się roz­pa­liło. – Wsy­pał bry­kiet do grilla i zamknął pokrywę. – A póki co chodźmy do Juliette.

Przez następne czter­dzie­ści pięć minut ska­kali przez fale, to goniąc Juliette, to przed nią ucie­ka­jąc. Bria­nowi udało się nawet namó­wić córkę, żeby weszła z nim za rękę nieco głę­biej, ale widział, że nie czuje się pew­nie, więc szybko wró­cili do base­niku. Nie­długo potem Brian zauwa­żył, że w ich skry­tym już teraz w cie­niu graj­dołku Emma zaczęła przy­go­to­wy­wać kuku­ry­dzę. Natych­miast powie­dział Juliette, że czas na grilla, i zapro­po­no­wał wyścig do mamy. Zachwy­cona nadzieją na poko­na­nie taty Juliette popę­dziła z piskiem i głów­nie dzięki temu, że tak szybko wystar­to­wała, rze­czy­wi­ście wyprze­dziła Briana.

– Oba­wiam się, że mamy nie­pro­szo­nych gości – ostrze­gła ich Emma, gdy tylko się poja­wili.

– Co masz na myśli? – spy­tał. Spoj­rzał w niebo.

Gdy byli tu poprzed­nio, mieli kilka starć z natręt­nymi mewami, któ­rych bez­czel­ność zupeł­nie ich zasko­czyła.

– Tym razem nie mewy – powie­działa Emma, jakby czy­ta­jąc mu w myślach. – Komary.

– Naprawdę? – zdzi­wił się. Prze­cież wiał dość silny wiatr od morza.

– Tak – potwier­dziła. – Zobacz!

Unio­sła lewą rękę i wska­zała na przed­ra­mię. Sie­dział na nim czarny komar w biały wzo­rek. Zanim jed­nak zdą­żył ukłuć, Emma pac­nęła go otwartą dło­nią. Gdy odsu­nęła rękę, po owa­dzie zostało tylko krwawe tru­chło, co świad­czyło o tym, że już wcze­śniej kogoś uką­sił, ale widać mu nie wystar­czyło.

– Ni­gdy w życiu nie widzia­łem takiego komara – przy­znał Brian. – Co za dziwny kolor.

– Znam je – odparła Emma. – To komary tygry­sie.

– Jakim cudem potra­fisz roz­po­znać komara tygry­siego?

– Na wykła­dach z medy­cyny w aka­de­mii uczy­li­śmy się o fla­wi­wi­ru­sach i róż­nych innych wiru­sach, cho­ro­bach, które prze­no­szą, i o zmia­nie kli­matu. Wykła­dowca mówił też o koma­rach tygry­sich, które kie­dyś wystę­po­wały tylko w tro­pi­kach, ale teraz roz­pa­no­szyły się już także na pół­nocy i docie­rają aż na wyso­kość Maine. One wła­śnie prze­no­szą te wirusy.

– Ja nie mia­łem takich wykła­dów – poża­lił się.

– Czasy się zmie­niają, sta­ruszku – zażar­to­wała. – Pamię­taj, że ty byłeś tam wcze­śniej.

– A w ogóle co to są fla­wi­wi­rusy?

– Czy­ta­łeś o żół­tej febrze i budo­wie Kanału Panam­skiego, prawda? No to wła­śnie na przy­kład żółtą febrę wywo­łuje fla­wi­wi­rus.

– Oj – mruk­nął Brian. – Ale czy w Sta­nach kie­dy­kol­wiek mie­li­śmy żółtą febrę?

– Ostatni raz w 1905 roku w Nowym Orle­anie, jeżeli dobrze pamię­tam – odpo­wie­działa Emma. Szybko prze­cze­sała włosy ręką i poma­chała nią nad głową. – O nie, sły­szę wię­cej tych paskud. Cie­bie to nie dener­wuje?

– Jesz­cze nie. Juliette, sły­szysz komary?

Juliette nie odpo­wie­działa, ale tak jak jej matka nagle zaczęła machać rękami wokół głowy, co świad­czyło o tym, że jed­nak je sły­szy.

– Wzią­łeś spray na owady? – spy­tała Emma z nie­po­ko­jem.

– Jest w samo­cho­dzie. Zaraz po niego sko­czę.

– To pędź! – popro­siła. – Bo ina­czej będzie z nami kru­cho.

Brian natych­miast chwy­cił maskę i pobiegł przez plażę, a dalej po wydmie. Tak jak przy­pusz­czał, w schowku był OFF. Kiedy nie­całe dzie­sięć minut póź­niej wró­cił, Juliette już znów była w base­niku.

– Nie masz poję­cia… – zaczęła Emma, pry­ska­jąc się repe­len­tem – jakie namolne były te lata­jące paskudy, kiedy cie­bie nie było. Musia­łam wysłać Juliette z powro­tem do wody.

– Pędzi­łem co sił w nogach.

On także się spry­skał, a potem zawo­łał Juliette, żeby i ją psik­nąć.

Gdy już opa­no­wali sytu­ację z koma­rami, mogli zacząć szy­ko­wać jedze­nie. Pierw­sze na grilla tra­fiły kolby kuku­ry­dzy, potem ham­bur­gery, a na końcu małże. Gdy wresz­cie jedze­nie było gotowe i podane, cała plaża kryła się już w cie­niu wydm, choć ocean i chmury wciąż zalane były bla­skiem słońca.

Najadł­szy się i posprzą­taw­szy nieco, Brian i Emma usie­dli na pla­żo­wych krze­słach, żeby dopić pro­secco, zjeść deser i napa­wać się wido­kiem. Zacho­dzące za ich ple­cami słońce oświe­tlało puchate chmury różo­wym bla­skiem. Juliette znów wró­ciła do base­niku, żeby budo­wać zamki z mokrego pia­sku.

Przez chwilę żadne z nich nic nie mówiło. W końcu ciszę prze­rwała Emma.

– Nie chcia­ła­bym psuć tej sie­lanki – powie­działa, odwra­ca­jąc się w stronę męża – ale tak sobie myśla­łam… Może powin­ni­śmy wró­cić tro­chę wcze­śniej do Nowego Jorku.

– Serio? Dla­czego? Chatę mamy do dys­po­zy­cji jesz­cze przez nie­mal cały tydzień.

Jej pro­po­zy­cja zupeł­nie go zasko­czyła. Wyjazd na Cape Cod był jej pomy­słem i bar­dzo dobrze się tu czuli. Nawet pogoda im dopi­sała.

– Tylko że gdy­by­śmy byli w domu, może uda­łoby się nam jakoś roz­krę­cić biz­nes.

– A masz jakiś nowy pomysł, jak to zro­bić? – spy­tał. – Te poje­dyn­cze zle­ce­nia, które dosta­li­śmy pod koniec wio­sny, i tak już się skoń­czyły w lipcu.

Przed ośmioma mie­sią­cami Brian i Emma zre­zy­gno­wali z pracy w poli­cji, żeby zało­żyć wła­sną agen­cję ochro­niar­ską, którą nazwali Per­so­nal Pro­tec­tion LLC. Wią­zali z nią wiel­kie nadzieje, szcze­gól­nie bio­rąc pod uwagę szko­le­nia, jakimi mogli się pochwa­lić. Do tego docho­dziło prze­cież doświad­cze­nie w NYPD ESU – Brian słu­żył tam przez sześć lat, a Emma przez cztery, a wcze­śniej jesz­cze pra­co­wali jako zwy­kli poli­cjanci. Kiedy odcho­dzili z NYPD, oboje byli już w stop­niu sier­żanta, a Brian miał nawet za sobą egza­min na porucz­nika, który zdał celu­jąco. Firma kon­sul­tin­gowa, którą zatrud­nili pod koniec zeszłego lata, żeby zasię­gnąć rady w spra­wie roko­wań firmy, prze­wi­dy­wała szybki suk­ces i roz­wój. Pra­cow­nicy firmy twier­dzili, że wzięli pod uwagę wszyst­kie moż­liwe czyn­niki. Tylko że nikt nie prze­wi­dział pan­de­mii COVID-19, która zmniej­szyła zapo­trze­bo­wa­nie na tego typu usługi nie­mal do zera. Prawda była taka, że w minio­nym mie­siącu nie otrzy­mali ani jed­nego zle­ce­nia.

– Nie, nie dozna­łam nagle żad­nego olśnie­nia – przy­znała Emma. – Ale zaczy­nam mieć wyrzuty sumie­nia, że tak sobie tu leniu­chu­jemy, nie wie­dząc, co przy­nie­sie jesień. Wiem, że potrze­bo­wa­li­śmy tej prze­rwy po tym, jak całą wio­snę sie­dzie­li­śmy w domu, szcze­gól­nie Juliette była ona potrzebna, ale już wypo­czę­li­śmy. W każ­dym razie ja już mogę wra­cać.

– Jesień nie zapo­wiada się naj­le­piej – odparł Brian. – Kiedy tylko odwo­łano sesję Zgro­ma­dze­nia Ogól­nego ONZ-etu, wie­dzia­łem, że wszyst­kie nasze prze­wi­dy­wa­nia szlag tra­fił. Ten jeden tydzień miał wypro­mo­wać naszą firmę. – Dzięki zawo­do­wym konek­sjom z NYPD otrzy­mali setki zgło­szeń, bo takie tygo­dniowe posie­dze­nie Par­la­mentu Naro­dów zawsze ogrom­nie obcią­żało nowo­jor­ską poli­cję. Jesz­cze w grud­niu oba­wiali się, czy będą mieli dość ludzi, żeby obsta­wić choćby połowę prze­wi­dy­wa­nych zle­ceń.

– Nie mar­twisz się o to, jak damy radę prze­trwać tę pan­de­mię? Już się mówi o jesien­nej fali, a tym­cza­sem zale­gamy nawet ze spła­tami hipo­teki.

Oboje od dziecka byli bar­dzo oszczędni i ostrożni, jeśli cho­dzi o finanse. Kiedy pra­co­wali w poli­cji, odło­żyli wię­cej oszczęd­no­ści niż ich kole­dzy z pracy, a do tego bar­dzo roz­waż­nie je inwe­sto­wali. Kiedy się pobrali po tym, jak Emma ukoń­czyła aka­de­mię ESU, a tuż przed naro­dzi­nami Juliette, stać ich było na jeden z nie­wielu wol­no­sto­ją­cych domów w stylu Tudo­rów w Inwood na 217 Zachod­niej Ulicy. Nie­ru­cho­mość znaj­do­wała się zale­d­wie prze­cznicę od domu rodzin­nego Emmy na Park Ter­race West i poza sub­aru sta­no­wiła wła­ści­wie jedyną ich więk­szą wła­sność.

– Wielu ludzi zalega z hipo­teką – zaopo­no­wał Brian. – I roz­ma­wia­li­śmy prze­cież z naszym doradcą. Mamy jesz­cze kilka innych należ­no­ści. A z hipo­teką nie będzie pro­blemu. Myślę, że dobrze zro­bi­li­śmy, zacho­wu­jąc gotówkę na pokry­cie głów­nych biz­ne­so­wych wydat­ków takich jak pen­sja dla Camili.

Camila Perez była jedy­nym pra­cow­ni­kiem Per­so­nal Pro­tec­tion LLC. Kiedy pan­de­mia objęła Nowy Jork, wpro­wa­dziła się do Mur­phych i na­dal z nimi miesz­kała. Była to jedna z zalet posia­da­nia domu o odpo­wied­niej powierzchni. Gdy minęła wio­sna, Camila była już wła­ści­wie bar­dziej człon­kiem rodziny niż pra­cow­ni­kiem. Emma i Brian nale­gali nawet, żeby zabrała się z nimi na waka­cje, ale odmó­wiła z poczu­cia obo­wiązku i została, żeby zaj­mo­wać się spra­wami, które mogły się poten­cjal­nie poja­wić w związku z firmą. Tydzień przed wyjaz­dem dostali kilka zapy­tań o ewen­tu­alne usługi Per­so­nal Pro­tec­tion na wese­lach, które na jesieni miały się odby­wać w Hamp­tons.

– Jakoś lepiej to zno­sisz niż ja – wyznała Emma. – Impo­nuje mi, że tak świet­nie umiesz radzić sobie ze stre­sem.

– Prawdę powie­dziaw­szy, wcale tak dobrze mi to nie idzie. Też się mar­twię – przy­znał. – Ale nie­po­kój poja­wia się zwy­kle w środku nocy, kiedy mój umysł zupeł­nie nie potrafi się wyłą­czyć. Na plaży, kiedy słońce tak grzeje, to wszystko wydaje się takie odle­głe.

– Chcesz o tym dalej roz­ma­wiać w tym pięk­nym oto­cze­niu? Czy wolisz, żebym się zamknęła?

– Oczy­wi­ście, że nie – zapew­nił ją Brian. – Mów, ile chcesz!

– Wiesz, męczy mnie to, czy nie popeł­ni­li­śmy błędu, odcho­dząc jed­no­cze­śnie z NYPD – zwie­rzyła mu się. – Może jedno z nas powinno było zostać. Przy­naj­mniej mie­li­by­śmy jedną stałą pen­sję.

– Z per­spek­tywy czasu byłoby to być może roz­waż­niej­sze – przy­znał Brian. – Ale nie tego chcie­li­śmy. Oboje mie­li­śmy ochotę zało­żyć firmę, zro­bić coś kre­atyw­nego i nowego. Jak niby mie­li­śmy zde­cy­do­wać, które z nas ma się dobrze bawić i podej­mo­wać nowe wyzwa­nia, a które musi na­dal nudzić się w sta­rej pracy? Mie­li­śmy cią­gnąć słomki albo rzu­cać monetą? Poza tym jestem pewien, że wszystko będzie dobrze, gdy tylko znik­nie ten cho­lerny koro­na­wi­rus. Nie tylko nas to prze­cież dotknęło. Miliony ludzi odczu­wają jego skutki.

– Obyś miał rację. – Emma wes­tchnęła, po czym rap­tow­nie pac­nęła się po gło­wie. – Cho­lera! Znowu te komary. Jak to jest, że cie­bie jakoś w ogóle nie kąsają?

– Poję­cia nie mam. – Się­gnął za krze­sło po OFF, żeby go jej podać. – Pew­nie nie jestem tak słodki jak ty – dodał z łobu­zer­skim uśmie­chem.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Tytuł ory­gi­nału: Viral

Copy­ri­ght © 2021 by Robin Cook

All rights rese­rved

Copy­ri­ght © for the Polish e-book edi­tion by REBIS Publi­shing House Ltd., Poznań 2021

Infor­ma­cja o zabez­pie­cze­niach

W celu ochrony autor­skich praw mająt­ko­wych przed praw­nie nie­do­zwo­lo­nym utrwa­la­niem, zwie­lo­krot­nia­niem i roz­po­wszech­nia­niem każdy egzem­plarz książki został cyfrowo zabez­pie­czony. Usu­wa­nie lub zmiana zabez­pie­czeń sta­nowi naru­sze­nie prawa.

Redak­tor: Elż­bieta Ban­del

Pro­jekt okładki: Zbi­gniew Miel­nik

Opra­co­wa­nie gra­ficzne okładki: Urszula Gireń

Foto­gra­fia na okładce: Pro­ta­sov AN/Shut­ter­stock

Wyda­nie I e-book (opra­co­wane na pod­sta­wie wyda­nia książ­ko­wego: Wirus, wyd. I, Poznań 2022)

ISBN 978-83-8188-905-6

Dom Wydaw­ni­czy REBIS Sp. z o.o.

ul. Żmi­grodzka 41/49, 60-171 Poznań

tel. 61 867 81 40, 61 867 47 08

e-mail: [email protected]

www.rebis.com.pl

Kon­wer­sję do wer­sji elek­tro­nicz­nej wyko­nano w sys­te­mie Zecer