Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
12 osób interesuje się tą książką
Nowa powieść mistrza thrillera medycznego.
Ulubieńcy czytelników ‒ Jack i Laurie ‒ wracają w nowym thrillerze medycznym Robina Cooka. Zostają wciągnięci w wir niebezpiecznych zdarzeń związanych z serią sprytnie upozorowanych samobójstw.
Gdy Laurie Montgomery, żona Jacka Stapletona i szefowa Inspektoratu Medycyny Sądowej, namawia doktora Ryana Sullivana ‒ starszego rezydenta patologii ‒ by asystował jej podczas sekcji zwłok ofiary samobójstwa, ma nadzieję, że zdoła przekonać go do swojej profesji. Ryan Sullivan podejmuje się zbadania serii samobójstw, w których pojawiły się wątpliwości co do rzeczywistej przyczyny zgonu. Projekt pochłania rezydenta coraz bardziej, w miarę jak odkrywa podobieństwa badanych spraw. Podążając tym tropem, Sullivan nieoczekiwanie staje się zagrożeniem dla firmy, która wykorzystuje przełomową technologię wykrywania raka w szokująco nieuczciwy sposób. Co gorsza, jego śledztwo sprowadza śmiertelne niebezpieczeństwo także na Laurie…
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 395
Dla Jean,
mojej partnerki
Pogwizdując z cicha, Hank Roberts szedł sprężystym krokiem, kierując się na wschód Czterdziestą Szóstą Zachodnią, w dzielnicy Manhattanu znanej jako Hell’s Kitchen. Do końca lat siedemdziesiątych, a może i początku osiemdziesiątych, ta część miasta należała do rodzin robotniczych irlandzkiego pochodzenia i słynęła z wysokich wskaźników przestępczości, pośród tutejszych kamienic i magazynów zaś nie brakowało barów o bardzo wątpliwej reputacji. I nawet jeśli właśnie tam mieściło się słynne Actors Studio, a w okolicy pomieszkiwały przyszłe gwiazdy kina i telewizji, to w tamtych czasach nazywanie tej dzielnicy szemraną było wręcz eufemizmem. Hank dobrze znał jej historię, bo gdy był ledwie gimnazjalistą, jego starszy brat – niespokojny duch, któremu marzyła się kariera aktorska – czasem, wbrew rozsądkowi, zabierał go w te strony.
Hank przyjechał do Hell’s Kitchen uberem z Upper West Side, gdzie obecnie mieszkał. Poprosił kierowcę, by wypuścił go na rogu Dwunastej Alei i Czterdziestej Szóstej Ulicy, dosłownie w cieniu lotniskowca Intrepid z czasów drugiej wojny światowej, obecnie funkcjonującego jako muzeum i na stałe przycumowanego przy jednym z nabrzeży nad Hudsonem. Dzień był słoneczny, ale chłodny – w sam raz na ciemny, ciepły płaszcz i obcisłą, wełnianą czapkę. Hank niósł na ramieniu torbę od Gucciego na skórzanym pasku, a w niej glocka 19 z tłumikiem oraz kilka narzędzi i środków czyszczących, które mogły mu się przydać. Zabrał ze sobą także drugiego glocka, którego zamierzał zostawić na miejscu.
Hank czuł podniecenie i z pewnym trudem panował nad sobą, czekając na zmianę świateł, by przejść na drugą stronę ruchliwej alei. Gdy to zrobił, z werwą ruszył przed siebie, mijając witryny modnych barów, bramy klubów nocnych i serwujące dania z całego świata restauracje, wciśnięte między nieliczne już lokale pamiętające dawny charakter tej szybko rozwijającej się dzielnicy. Choć był to wieczór w środku tygodnia, okolica tętniła życiem, a tłumy modnie ubranych ludzi mocno kontrastowały z tym, co Hank pamiętał sprzed lat, gdy bywał tu z bratem. W istocie jednak, podobnie jak to miejsce, i on zmienił się nie do poznania: nie był już cherlawym chłopakiem, ale muskularnym – dzięki codziennym ćwiczeniom na siłowni – czterdziestoośmioletnim byłym żołnierzem jednostki SEAL, mającym ponad sto dziewięćdziesiąt centymetrów wzrostu i ważącym dziewięćdziesiąt pięć kilogramów.
Tym, co sprawiło, że Hank czuł jednocześnie radosne podniecenie i lekki niepokój, był dobrze mu znany stan pełnego zaangażowania – ciałem i duszą – w misję. Jego obecny pracodawca, Action Security, zlecił mu zadanie, które wymagało dwudziestoczterogodzinnych przygotowań, i obiecał sowitą premię za jego bezbłędne wykonanie. Podobnie jak kilka poprzednich, i ta misja wymagała odeń skorzystania nie tylko z ogromnego doświadczenia bojowego, ale i z umiejętności zdobytych podczas szkolenia w Siłach Specjalnych Marynarki Wojennej oraz Kursu Kwalifikacyjnego SEAL.
Ów dawno odbyty trening sprawił mianowicie, że dwudziestoparoletni wówczas Hank Roberts przestał być względnie normalnym, pełnym empatii, ambitnym absolwentem uczelni, a stał się świetnie wyszkolonym zabójcą. Realizował zlecane mu wtedy zadania bez większych problemów aż do czwartej misji, z którą posłano go do Idlibu w Syrii. Jej celem była likwidacja Abu Rahima al-Afriego, zastępcy przywódcy Islamskiego Państwa w Iraku i Lewancie. Choć zakończyła się sukcesem, pozostawiła trwały ślad w psychice Hanka. Sześć lat później wciąż pamiętał każdy szczegół owej operacji, jakby uczestniczył w niej ledwie przed tygodniem. Należał wtedy do Piątego Zespołu SEAL, który wziął już udział w czterech udanych akcjach przeciwko ISIL na terytorium Iraku. Znakomite przygotowanie wywiadowcze, staranne planowanie i liczne, z rozmachem przeprowadzone próby sprawiły, że w żadnej z nich nie doszło do nieprzewidzianych komplikacji.
Nawet teraz, zbliżając się do celu swej wieczornej misji, Hank doskonale pamiętał ciemną kabinę black hawka na krótko przed świtem, gdy wraz z sześcioma towarzyszami, podobnie jak on podnieconymi perspektywą walki, zbliżał się do celu. Warkot silnika i terkot wirnika śmigłowca były na tyle głośne, że nie mogli rozmawiać, więc mógł jedynie rozmyślać o tym, co się za chwilę wydarzy, ale nie miał powodu podejrzewać, że piąta misja, przygotowana równie skrupulatnie jak cztery poprzednie, będzie się od nich znacznie różnić.
Gdy znaleźli się nad celem – dwukondygnacyjnym betonowym budynkiem o płaskim dachu – Hank zgodnie z planem zjechał po linie jako drugi z żołnierzy, tuż za komandorem podporucznikiem Millerem. Zdumiał się, gdy jeszcze w powietrzu, mimo hałasu silnika i wycia wiatru, usłyszał charakterystyczny terkot wystrzałów z kałasznikowa. Dom terrorysty był obserwowany dniem i nocą przez niemal miesiąc i nigdy nie dostrzeżono wartownika na dachu, lecz wszystko wskazywało na to, że tej pamiętnej nocy coś się zmieniło.
Hank zareagował instynktownie: natychmiast wypiął się z liny kilka stóp nad ziemią, nie czekając, aż poczuje pod nogami podłoże. Wylądował ze sporym impetem na nieruchomym ciele dowódcy, stoczył się z niego na beton i sięgnął po pistolet P266, który nosił na biodrze, bo na czas desantu z helikoptera swój szturmowy karabin M16A2 zarzucił na plecy. Sekundę później na zwłokach Millera wylądował starszy bosman Nakayama. Słysząc jego świszczący oddech i widząc niekontrolowane skurcze ciała, Hank zorientował się, że i on dostał kilka kul od wartownika. Znowu zaterkotał rosyjski karabin, świsnęły pociski i bosman znieruchomiał.
Nie bez wysiłku – bo ciało Nakayamy częściowo spoczywało i na nim – Hank przewrócił się na brzuch i ostrożnie wyjrzał ponad zwłokami Millera. W zielonkawej poświacie gogli noktowizyjnych dostrzegł wartownika przyczajonego w cieniu nadbudówki mieszczącej drzwi, przez które żołnierze Piątego Zespołu mieli się dostać do domu. Trzymając karabin na wysokości biodra, terrorysta ostrzeliwał krótkimi seriami opancerzony brzuch black hawka. Hank nie wahał się ani chwili: skierował laserowy celownik swego sig sauera w stronę celu i kilka razy nacisnął spust. Z satysfakcją stwierdził, że przeciwnik upuścił broń, ostatkiem sił cofnął się o kilka chwiejnych kroków, po czym zniknął za krawędzią dachu.
Trzej towarzysze z karabinami gotowymi do strzału dołączyli do Hanka sekundę później, a helikopter natychmiast odleciał, by w bezpiecznym oddaleniu czekać na sygnał do ewakuacji. Hank spojrzał na porucznika D’Agostina i najpierw wskazał na Millera i Nakayamę, a potem wykonał dłonią ruch w poprzek gardła. Oficer skinął głową i gestem wskazał żołnierzom cel. Otwarcie drzwi w nadbudówce nie zajęło im wiele czasu.
Od tej chwili nie było kolejnych ofiar w Piątym Zespole, ale misja przebiegała równie pechowo, jak się zaczęła. Warkot helikoptera i odgłosy strzelaniny zbudziły domowników, w tym także zastępcę przywódcy Państwa Islamskiego, który uznał, że najbezpieczniej będzie uciec z sypialni na piętrze do miniharemu na parterze budynku.
Świetnie znając rozkład rezydencji, żołnierze nie mieli problemów z odnalezieniem i zlikwidowaniem Abu Rahima al-Afriego, choć próbowała im w tym przeszkodzić całkiem spora grupa bojowników ISIL, zwabionych z pobliskich domów odgłosami strzelaniny.
Inaczej niż podczas poprzednich misji, w których Hank uczestniczył, tym razem ofiar było bardzo wiele, także wśród kobiet i dzieci. Co gorsza, ewakuacja była mocno opóźniona, bo śmigłowiec musiał sprowadzić specjalną platformę, by zabrać do bazy ciała Millera i Nakayamy. Żołnierze jednostki SEAL nigdy nie zostawiają na polu walki poległych towarzyszy.
Idąc ulicą w stronę nowego celu, odległego już tylko o jedną przecznicę, Hank znowu czuł gwałtowny przypływ adrenaliny, kojarzący mu się z najwspanialszymi chwilami czynnej służby. Była jego narkotykiem; nie potrafił bez niej żyć. Nowa praca miała jednak i mniej radosną stronę – za każdym razem, gdy wpadał w euforię, wykonując zadanie, pamięć automatycznie podsuwała mu obrazy z nieudanej misji w Idlibie, która tak głęboko odmieniła jego życie. Miał szczęście, bo nie zginął jak dwaj jego towarzysze, ale nie spodziewał się, że ta jedna noc tak drastycznie wpłynie na jego przyszłość. Choć był z natury opanowany, już wcześniej udział w akcjach bojowych zaczął zmieniać jego charakter: pojawiły się huśtawki nastrojów, migawkowe wspomnienia z walki i problemy ze snem, nasilające się zwłaszcza wtedy, gdy był na urlopie, z dala od kolegów z Piątego Zespołu. Indagowany przez żonę oczywiście uparcie wszystkiemu zaprzeczał, choć dla niej jasne było, że jego nieprzewidywalne zachowanie negatywnie wpływa na rodzinę, a w szczególnie na dwie córeczki. Problem polegał na tym, że jako żołnierz SEAL Hank specjalnie został wyszkolony – żeby nie powiedzieć: poddany praniu mózgu – by w żadnych okolicznościach nie przyznawać się do ludzkich słabości.
W rezultacie w ciągu sześciu, może siedmiu miesięcy od feralnych wydarzeń w Idlibie jego życie prywatne po prostu się rozsypało, a on sam usłyszał wreszcie, że cierpi na zespół stresu pourazowego. Wciąż bardzo się starał zaprzeczać faktom, ale w końcu musiał się z nimi zmierzyć – po ciężkim rozwodzie i zwolnieniu ze służby stracił najpierw prawo do opieki nad córkami, a później nawet do odwiedzin.
Przez rok zstępował w kolejne kręgi piekieł, próbując rozmaitych form terapii, by poradzić sobie ze stresem pourazowym – nie pomogły mu ani sesje z psychologiem, ani środki farmakologiczne. Desperacko szukał pocieszenia w alkoholu i narkotykach, a gdy już niemal stracił nadzieję, półtora roku temu wydarzył się – jak mu się wydawało – istny cud. Zadzwonił Chuck Barton, jego nieco starszy kolega, który również rozstał się z jednostką SEAL. Poznali się, gdy Hank kończył szkolenie, a teraz Chuck z powodzeniem prowadził firmę o nazwie Action Security, w której większość personelu stanowili byli żołnierze sił specjalnych. Po kilku spotkaniach – pełnych drwin z problemów psychologicznych, o których otwarcie opowiadał Hank – Chuck zaproponował mu pracę, ponoć idealną dla kogoś tak świetnie wyszkolonego i doświadczonego w boju. Dla Hanka była to manna z nieba; nie mógł odmówić. Gdy tylko zaczął pracować, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki poprawiła się jego samoocena, a nawet ustąpiły objawy zespołu stresu pourazowego. Zbawienny wpływ miały na niego zwłaszcza misje wykonywane wspólnie z innym pracownikiem Action Security, Davidem Machem, byłym rangerem Armii Stanów Zjednoczonych. Razem podróżowali do Meksyku, głównie po to, by likwidować osoby, które wypadły z łask w tym czy innym kartelu narkotykowym.
Jeśli tylko nie brakowało kolejnych zadań, trzymał się całkiem nieźle. Uważał, że to świetna terapia immersyjna, znacznie lepsza od tych psychologicznych, których próbował wcześniej. Problemy były coraz mniej dokuczliwe: znowu mógł spać, koszmarne sny nie budziły go w środku nocy, potrafił się skoncentrować; pozwolono mu nawet widywać się z córkami.
Kilka miesięcy później sytuacja jeszcze bardziej się poprawiła, gdy Action Security nawiązała współpracę z Oncology Diagnostics. Ich zlecenia bardzo przypadły Hankowi do gustu, choć tak naprawdę nie wiedział, w czym firma się specjalizuje. W istocie nawet nie chciał wiedzieć. Ważne było to, że zleciła mu już sześć misji na miejscu, w Nowym Jorku, dzięki czemu nie musiał tracić czasu na zagraniczne wojaże ani energii na ich przygotowanie od strony logistycznej. Wszystkie te zadania wykonał sam, choć w razie potrzeby mógł skorzystać z pomocy Davida Macha. Misję, która właśnie trwała, realizował dla tego samego klienta i był pewny, że wsparcie nie będzie mu potrzebne, co oznaczało spore oszczędności dla zleceniodawcy.
Zbliżając się do celu, zastanawiał się – nie po raz pierwszy – dlaczego organizacja działająca na polu medycyny zleca eliminowanie ludzi. Nie umiał tego pojąć, ale wdzięczny za „nowe życie” nie zamierzał zaglądać w zęby darowanemu koniowi. Szczególnym wyzwaniem podczas owych nowojorskich misji było nietypowe żądanie klienta: zależało mu na takim wykonaniu egzekucji, by nikt nawet nie podejrzewał zabójstwa. Ze strony Action Security wymagało to starannego planowania, a ze strony Hanka – szczególnej dbałości o stworzenie pozorów samobójstwa. Jak dotąd plan sprawdzał się znakomicie, a najważniejsze było to, że klient był zadowolony. Tym razem celem był trzydziestoletni mężczyzna, a do wykonania akcji – tą samą, sprawdzoną metodą – niezbędne były dwa pistolety.
Hank minął zasłoniętą na noc roletami witrynę sklepiku Armii Zbawienia i kilka bram dalej przystanął przed pięciopiętrowym budynkiem z cegły, zwieńczonym ozdobnym gzymsem. Z informacji, które zebrał przez ostatnie dwadzieścia cztery godziny, wynikało, że cel – niejaki Sean O’Brien – mieszka samotnie na trzecim piętrze, w głębi kamienicy. Przeniósł się na Manhattan przed trzema laty i od tamtej pory pracował w sektorze finansowym. Miał dziewczynę, z którą – jakże dogodnie – spotykał się tylko w weekendy, co oznaczało, że w środowy wieczór niemal na pewno będzie w domu sam. Na Manhattanie mieszkało na stałe ponad półtora miliona ludzi, lecz poza kilkoma spóźnionymi imprezowiczami w sąsiednim kwartale, między Dwunastą a Jedenastą Aleją, Hank nie spotkał już nikogo. Okoliczności były niemal idealne.
Czując gwałtowny przypływ adrenaliny, Hank wyjął z torby kopertę zaadresowaną do Seana O’Briena i opatrzoną adresem zwrotnym firmy Oncology Diagnostics. Potem jednym skokiem pokonał trzy stopnie dzielące go od drzwi frontowych i nacisnął guzik dzwonka do mieszkania 3B. Przyjął dobrze wyćwiczoną swobodną pozę i czekał, gotów wygłosić formułkę dopracowaną w dziale operacyjnym Action Security. Wreszcie z głośnika dobiegł trzask, a zaraz potem męski głos zapytał:
– Tak?
– Panie O’Brien – odezwał się Hank, pochylając się nad mikrofonem – mam dla pana list z Oncology Diagnostics. To pilna sprawa.
– Naprawdę? – spytał Sean.
– Naprawdę – odparł Hank.
Tak jak się spodziewał – nauczony doświadczeniem poprzednich misji dla Oncology Diagnostics – nastąpiła krótka pauza, a potem warknął brzęczyk domofonu. Hank energicznie pchnął drzwi i wkroczył do budynku. Z satysfakcją pomyślał, że jak zawsze akcja przebiega bez najmniejszych problemów.
Laurie Montgomery ocknęła się nagle, gdy odezwał się budzik w jej smartfonie. Był to standardowy sygnał radaru, nawet niezbyt głośny, lecz mimo to poderwała się niemal w panice, sięgnęła po telefon i wyłączyła alarm tak prędko, jakby zależało od tego jej życie. Już jako nastolatka wykształciła w sobie ten odruch warunkowy i nie umiała go zwalczyć. Wtedy powodował nią strach o to, że spóźni się do szkoły i będzie musiała ponieść konsekwencje – choć przecież nigdy nie była leniwą uczennicą. Gdy dojrzała i potrafiła bardziej wnikliwie wejrzeć w siebie, nabrała przekonania, że źródłem owego odruchu był nieuświadomiony lęk przed zwierzchnikami – wtedy przed dyrektorem szkoły. Czuła, że obawy przed ich gniewem to echo więzi z ojcem, władczym i chłodnym kardiochirurgiem.
Wyłączywszy przeklęty budzik, pozwoliła sobie jeszcze na kilka chwil w przytulnej pościeli, by uspokoić oddech i przygotować się na kolejny pracowity dzień. Odwróciła głowę, by spojrzeć na Jacka i jak zawsze przebudzić go serią lekkich kuksańców. I wtedy wystraszyła się po raz drugi: nie było go!
Usiadła w bezruchu i półmroku grudniowego poranka – za oknami z widokiem na Sto Szóstą Ulicę w Upper West Side na Manhattanie dopiero zaczynało świtać – i nadstawiła uszu, nasłuchując nietypowych dźwięków. Jako matka pomyślała najpierw, jak zawsze, o dzieciach – Jack Junior, na którego wołali JJ, miał trzynaście lat, a Emma siedem. Być może któreś z nich zbudziło się przed czasem i wywabiło Jacka z łóżka. Istniała i inna możliwość: od śmierci męża mieszkała z nimi także Dorothy, jej matka. Laurie z ulgą stwierdziła jednak, że jedynym dźwiękiem mącącym ciszę poranka jest szum wody. Najwyraźniej Jack pozbierał się bezszelestnie i był już pod prysznicem.
Laurie ułożyła się z powrotem na jeszcze ciepłej poduszce, zastanawiając się na wpół sennie, co mogło zbudzić jej męża. Od czasu dość przerażającego wypadku rowerowego sprzed roku, gdy na cel wziął go kierowca morderca – przez długie miesiące rekonwalescencji po złamaniach szyjki kości udowej i kości strzałkowej prawej nogi – z reguły to ona musiała budzić Jacka, choć nigdy nie była rannym ptaszkiem. Powód był prosty: uwielbiała czytać wieczorami w łóżku, zwykle dłużej, niż powinna. Już za starych dobrych studenckich czasów, ale i później, gdy została patologiem, przepadała za brytyjską prozą z XIX wieku. Zmieniło się to, z przykrej konieczności, dopiero gdy została szefową Inspektoratu Medycyny Sądowej Nowego Jorku.
Teraz spędzała późne wieczory, czytając wyłącznie dokumenty przyniesione z pracy, bo nieustannie czuła, że są sprawy, które jeszcze wymagają jej czasu i skupienia, nawet jeśli wcześniej poświęciła im dziesięć, a czasem i dwanaście godzin w biurze. Gdy pięć lat wcześniej przyjmowała tę posadę, nie miała pojęcia, jak bardzo pochłonie ją praca; zderzenie z rzeczywistością było dla niej bardzo nieprzyjemne. Teraz, gdy rozmyślała nad tym z perspektywy czasu, czuła, że mogła to wszystko przewidzieć. Wiedziała przecież, że nowojorski Inspektorat Medycyny Sądowej, czyli OCME, bada mniej więcej siedemdziesiąt tysięcy zgonów rocznie, co oznacza pracę przez dwadzieścia cztery godziny na dobę, siedem dni w tygodniu, trzysta sześćdziesiąt pięć dni w roku. Była też świadoma, że do tej herkulesowej pracy z wielkim trudem wystarcza ponad sześciuset pracowników, w tym prawie czterdziestu certyfikowanych patologów, podobna liczba śledczych medyczno-prawnych oraz budżet w wysokości ponad siedemdziesięciu pięciu milionów dolarów. Posada szefa największej instytucji tego typu na świecie była przeciwieństwem synekury.
Gdy Jack wrócił do domu po operacji, przez kilka dni nie ruszał się z łóżka. Spał dłużej, niż zwykle, a to oznaczało, że Laurie musiała nastawiać sobie budzik. Po miesiącu, gdy uparł się, że wróci do pracy – choć wcale nie był w pełni mobilny – wreszcie zgodziła się skorzystać z jednego z benefitów związanych z zajmowanym przez nią stanowiskiem, a mianowicie ze służbowego samochodu. Boleśnie świadoma problemów budżetowych Inspektoratu, Laurie nie zdecydowała się, rzecz jasna, na zakup nowego wozu i zatrudnienie kierowcy – postanowiła, że skorzystają z taboru i personelu działu transportu OCME, by w miarę sprawnie docierać z Jackiem do pracy. Problem polegał na tym, że nocna zmiana kończyła się o siódmej rano, a to oznaczało, że kierowca musiał przyjeżdżać po nich jeszcze wcześniej, zwykle o szóstej trzydzieści, może czterdzieści. Poranne przygotowania zajmowały Laurie więcej czasu niż Jackowi, więc nie miała wyjścia i musiała polegać na budziku. Przed wypadkiem to mąż wstawał zawsze jako pierwszy i budził ją, nim wyruszał rowerem do pracy. Działali w tym rytmie z powodzeniem przez dziesięć lat z okładem.
Laurie westchnęła, gdy zerknęła na zegar i uświadomiła sobie, że dłużej nie może zwlekać. Niechętnie odrzuciła kołdrę, wstała, wsunęła stopy w kapcie i zarzuciła szlafrok na ramiona, po czym ruszyła w stronę łazienki. Powitała ją fala przyjemnie gorącego i wilgotnego powietrza. Gdy stawała przy jednej z dwóch identycznych umywalek, Jack właśnie wyłączał natrysk i chwilę później wyszedł z przestronnej kabiny. Gorąca woda sprawiła, że świeże blizny na jego biodrze i łydce mocno się zaczerwieniły.
– Pięknego poranka – odezwał się pogodnie, naśladując wytworny, brytyjski akcent, po czym sięgnął po ręcznik wiszący na grzejniku.
– Dzień dobry – odpowiedziała Laurie, spoglądając w lustro, by jak zawsze po nocy „oszacować straty”. – Coś ty taki wesoły?
– Bo dziś jest ten dzień! – odparł entuzjastycznie Jack, energicznie trąc ręcznikiem włosy. – Nie mogę się doczekać!
– Na miłość boską, o czym ty mówisz? – spytała Laurie. – Co takiego ma się wydarzyć?
Poranny wigor Jacka nigdy nie przestał jej zadziwiać, ale tego ranka jego poziom był wręcz zdumiewający.
– Dziś wreszcie odbieram nowego treka, którego zamówiłem cholerne cztery miesiące temu – wyjaśnił Jack, odwieszając ręcznik. Kilkoma nieskomplikowanymi ruchami ułożył włosy „na Cezara”. Zaraz potem wyszedł do sąsiedniego pomieszczenia, które szumnie nazywali przebieralnią, będącego w istocie krótkim łącznikiem między sypialnią a korytarzem. – Nie do wiary, że tyle to trwało – rzucił przez ramię, zanim zniknął Laurie z oczu, po czym dorzucił podniesionym głosem: – Gdybym wiedział, że tak będzie – podziękujmy pandemii i problemom z łańcuchami dostaw – to chyba zamówiłbym go od razu po wyjściu ze szpitala.
– Dobry Boże – szepnęła Laurie, wciąż przyglądając się sobie w lustrze. Zdążyła już zapomnieć o rowerze, a w głębi duszy liczyła na to, że Jack także zapomni. Nie podobało jej się, że uparł się na to codzienne pedałowanie po mieście, a od czasu wypadku miała nadzieję, że zrozumiał, jakie to niebezpieczne, i wreszcie przyzna jej rację. Była świadoma, że kolarskie hobby zyskuje na popularności – nowe stacje rowerowe pojawiały się w mieście jak grzyby po deszczu, a i ścieżek rowerowych przybywało – ale niezmiennie wierzyła, że w Nowym Jorku tylko samobójcy decydują się na ten środek lokomocji. Każdego roku w OCME badano od trzydziestu do czterdziestu zgonów na skutek wypadków rowerowych. Co gorsza, tendencja była wzrostowa, bo wypożyczający rzadko kiedy używali kasków, a elektryczne rowery jeździły, jak na jej gust, zdecydowanie zbyt szybko.
Pochyliła się nad umywalką, nie mając zbytniej ochoty na gorącą dyskusję o tym, dlaczego jej zdaniem Jack, jako ojciec i mąż, nie powinien sobie pozwalać na szaleństwa w rodzaju jeżdżenia rowerem po centrum wielkiego miasta. Uważała jego postawę za przejaw nieodpowiedzialności, a może i egoizmu, ale już dawno pogodziła się z tym, że nie zwycięży w tym sporze, bo w istocie kolarska pasja, podobnie jak wieczorne mecze koszykówki na pobliskim boisku, była dla niego czymś więcej niż prostym ćwiczeniem fizycznym. Jedno i drugie stanowiło ważny element walki z demonem poczucia winy, który prześladował go od tragicznej śmierci jego pierwszej rodziny. Laurie musiała w duchu przyznać, że nie był to najgorszy sposób. To, jak wiele emocji dusił w sobie, widać było także w jego zaangażowaniu w pracę. Był zdecydowanie najbardziej efektywnym ze wszystkich patologów w OCME i nieustannie poszukiwał wyzwań, które bez reszty pochłonęłyby jego myśli.
Westchnęła ciężko. Wojna była nie do wygrania, ale mogła uniknąć kolejnego starcia, więc po prostu zmieniła temat.
– Ja też się cieszę na dzisiejszy dzień – zawołała.
– Naprawdę? – zainteresował się Jack. Chwilę później stanął w drzwiach garderoby, wkładając podkoszulek. – A co takiego masz w planach?
– Dziś czwartek – odrzekła, gorączkowo szukając wiarygodnej odpowiedzi.
Przed rokiem wprowadziła żelazną zasadę: w każdy czwartek osobiście przeprowadzała sekcję zwłok z którymś ze stażystów, którzy regularnie pojawiali się w OCME – odbycie szkolenia w Inspektoracie było jednym z wymogów uzyskania certyfikatu lekarza medycyny sądowej – albo z jednym z rezydentów ze szpitala uniwersyteckiego, którzy w czwartym roku nauki musieli odbyć w Inspektoracie miesięczną praktykę. Prawda była taka, że właśnie dlatego czwartki stały się ulubionymi dniami Laurie.
Nie tylko długie godziny biurowej pracy i frustrujące gierki polityczne zniechęcały ją do piastowania stanowiska szefowej OCME. Coraz bardziej brakowało jej codziennej pracy przy stole sekcyjnym; wyzwań związanych z przeprowadzaniem sekcji zwłok celem ustalenia przyczyn i okoliczności zgonów. Wprawdzie co rano przeprowadzała obchód kostnicy i chodząc od stołu do stołu, wysłuchiwała meldunków swych podwładnych, a czasem, jako doświadczony fachowiec, udzielała im rad, ale wszystko to nie mogło się równać z osobistym zaangażowaniem w pracę patologa.
– Ach, racja! – odkrzyknął Jack, który znowu zniknął w garderobie. – Czeka cię poranna sekcja?
– Pewnie! – zawołała Laurie. – Za nic bym jej nie przegapiła. Chyba tylko dzięki tym czwartkom jeszcze nie zwariowałam.
– Kogo dziś bierzesz pod skrzydła? – zapytał Jack.
– Dobrze, że pytasz. Otóż będę pracować z nowym rezydentem z patologii, który przyszedł do nas przed tygodniem, w piątek. Nazywa się Ryan Sullivan. Poznałeś go już?
Jack stanął w drzwiach łazienki. Zapinał guziki koszuli chambray, która wraz ze sztruksową marynarką stanowiła niemal stały element jego ubioru.
– Nie, jeszcze nie. Nie pracowaliśmy razem, nie rozmawialiśmy nawet, ale widziałem go z jakąś rezydentką w kostnicy. – Jack nie pracował jeszcze tak intensywnie jak dawniej, bo gdy zbyt długo stał przy stole sekcyjnym, zaczynało mu dokuczać biodro. Nie unikał aktywności fizycznej – z koszykówką włącznie – ale Chet McGovern, odpowiedzialny za szkolenie stażystów i rezydentów, wolał na razie nie przydzielać mu do pomocy nowicjuszy, by niepotrzebnie nie przedłużać sekcji.
– A słyszałeś coś na jego temat od patologów, którzy już z nim pracowali?
Jack pokręcił głową.
– Ani słowa. A dlaczego pytasz?
– Ponieważ to Chet mnie poprosił, żebym z nim dzisiaj popracowała. Jego zdaniem Ryan ma nieodpowiednie podejście. Nie ma serca do medycyny sądowej i nie uśmiecha mu się miesięczna praktyka w OCME. Chet zleca mu udział w sekcjach, a on potrafi wtedy wymknąć się z prosektorium, najchętniej po południu, żeby prowadzić analizy histopatologiczne na oddziale pediatrii w szpitalu dziecięcym Hassenfelda.
– Oho – mruknął Jack. – Jakbym miał déjà vu.
– I słusznie – odrzekła Laurie.
Kilka lat wcześniej mieli podobny problem z rezydentką z NYU, Arią Nichols, która uchylała się od niektórych obowiązków podczas praktyki w OCME. Chet poprosił wtedy Laurie, by przeprowadziła wspólnie z nią sekcję zwłok i spróbowała jakoś rozniecić w niej zainteresowanie przedmiotem, co w przeszłości udało jej się co najmniej raz, z inną rezydentką. Niestety, choć i z Arią osiągnęła sukces, skutki okazały się tragiczne. Jej świeżo obudzona pasja do medycyny sądowej uruchomiła serię wydarzeń, wskutek których Aria padła ofiarą morderstwa, a Jack musiał dokonać sekcji jej zwłok. Przypadek, który zainteresował Arię, dotyczył rzekomego przedawkowania narkotyków. Gdy rezydentka udowodniła, że w istocie doszło do morderstwa, i ruszyła tropem sprawcy, ten uśmiercił i ją.
– Tylko mi nie mów, że ten Sullivan to nowa Aria Nichols – rzekł Jack, przewracając oczami.
– Miałam takie obawy – przyznała Laurie – ale zanim o tym wspomniałam, Chet mnie uspokoił: ponoć Ryan nie przejawia tej aspołecznej agresji, którą emanowała Aria. Opisał go jako „pasywno-agresywnego”. Za to jest podobno równie bystry jak panna Nichols. Dowodem na to ma być oferta, którą według Cheta już złożył Ryanowi NYU: czeka tam na niego etat patologa na oddziale pediatrycznym. Faktycznie musi mieć talent. Oni nie składają takich propozycji byle komu.
– A niech to! Kolejny trudny rezydent to jasny sygnał, że praktyka w OCME powinna być fakultetem, a nie obowiązkowym elementem rezydentury z patologii na NYU. Wiadomo, że nie ma co liczyć na taką zmianę, ale ktoś mógłby nas przynajmniej ostrzegać, że przyjdzie kolejny negatywnie nastawiony kandydat; na kogoś takiego wypada się przygotować.
– Święte słowa – przytaknęła Laurie. – I w sumie ciekawy pomysł. Potrzebowałam pretekstu, żeby wybrać się do nowej szefowej patologii na NYU, i zdaje się, że właśnie mi go podsunąłeś. Może znajdę na to chwilę jeszcze dziś po południu. Nie wiem, czy coś wskóram, ale przynajmniej niech wiedzą, że po tragedii z Arią Nichols zachęcamy naszych patologów, żeby próbowali mocniej angażować rezydentów w swoją robotę, zwłaszcza od czasu, gdy rada zabroniła nam powierzania im naprawdę odpowiedzialnych zadań.
– Aha – mruknął Jack. Zerknął na zegarek, dopinając pasek wokół nadgarstka. – Wskakuj pod prysznic; jest już po szóstej.
– Rany – odpowiedziała. Zrzuciła szlafrok i kapcie, weszła do kabiny i zawołała: – Skoro jesteś już ubrany, może zaparzyłbyś kawy?
– Załatwione – odrzekł Jack.
Przenikliwe cykanie świerszczy dobiegające z telefonu Isabelli Lopez znienacka wyrwało ją ze snu. Ledwie zdążyła wyłączyć budzik, gdy dotarło do niej, jak nieprzyjemną suchość czuje w ustach. Na szczęście na stoliku nocnym przy łóżku czekała szklanka z wodą. Zaraz potem Isabella poczuła lekki ból głowy, niewątpliwie będący pokłosiem wczorajszego picia. Jak zawsze obiecała sobie, że będzie rozważniejsza, ale dobrze wiedziała, że gdy tylko znowu ruszy w miasto, będzie chciała żyć chwilą, bo taki był jej styl.
Była ambitną, marzącą o karierze, dwudziestoośmioletnią córką kubańskich imigrantów. Urodziła się w Miami na Florydzie, tam też studiowała grafikę. Ciężko pracowała na to, by zdobyć pracę w branży reklamowej w Nowym Jorku, i właśnie tu, w Wielkim Jabłku, zaczęła żyć pełną piersią.
Odwróciła się, by spojrzeć na Ryana, który, ku jej zaskoczeniu, w ogóle nie zareagował na dźwięk budzika. Spał głębokim snem, leżąc na plecach z dłońmi splecionymi na piersi, i spokojnie oddychał. Spędzili noc w jego mieszkaniu w Kips Bay, przy Dwudziestej Piątej Wschodniej. Poznali się w sieci i spotykali się od nieco ponad dwóch miesięcy, ale Isabella czuła już, że sprawy podążają w dobrym kierunku. Spali ze sobą ledwie trzy razy, a Ryan już dał jej klucz do mieszkania, by mogła czasem skorzystać z jego wspaniałego razera, wyposażonego w kartę graficzną nieporównywalnie szybszą od tej, którą miała w swoim macu. Przyglądając się śpiącemu, pomyślała, że na żywo jest równie atrakcyjny jak na zdjęciach, które zamieścił w Internecie: miał porcelanową cerę, ciemne włosy, wysokie kości policzkowe, zabójczy uśmiech i – co najważniejsze – zadarty nos, którego tak mu zazdrościła. Tak, właśnie o takim nosie marzyła jako nastolatka.
Tym, co najbardziej zaskoczyło Isabellę, gdy poznała Ryana osobiście, był fakt, że naprawdę jest lekarzem. Nie bardzo wierzyła w to, co napisał o sobie w sieci; doświadczenie nauczyło ją, że internetowy wizerunek większości ludzi nie ma wiele wspólnego z tym, kim są w rzeczywistości. Na co dzień nie bardzo się tym przejmowała, bo wirtualne spotkania z mężczyznami traktowała jako rodzaj gry i rzadko kiedy miała ochotę poznawać ich osobiście. Co więcej, przyłapywanie ich na konfabulacjach było niezłą zabawą i przyjemnym wyzwaniem, wartym długich godzin przeglądania profili setek ludzi w popularnych serwisach randkowych. Z Ryanem było jednak inaczej. Choć bardzo się starała znaleźć nieścisłości w informacjach, które podawał, jego tożsamość od pierwszego dnia wydawała się stuprocentowo autentyczna.
Poprzednie wieczory spędzali głównie w klubach, gdzie – jak na gust Isabelli – było zbyt dużo głośnej muzyki i alkoholu, co w gruncie rzeczy uniemożliwiało prowadzenie normalnej rozmowy. Ostatniej nocy było jednak inaczej: spotkali się na kolacji w Via Carota w Greenwich Village. Restauracja była zatłoczona, ale w końcu mogli pogadać – więc gadali, i to bardzo długo. Ryan skupiał się przede wszystkim na narzekaniu na swoją aktualną sytuację. Mówił, że jest rezydentem patologii skierowanym na miesięczne szkolenie w nowojorskim prosektorium, które nazywał OCME, i zamiast ratować ludzi – kroi trupy. Serdecznie nienawidził tego zajęcia i nie mógł się doczekać zmiany. Współczuła mu odruchowo, bo robota, którą mu powierzono, wyglądała na obrzydliwą. Poczuła niemal macierzyńską troskę o niego i było to dla niej coś nowego.
Isabella zerknęła na zegarek w telefonie. Musiała się zbierać; nie mogła sobie pozwolić na spóźnienie, bo jej zwierzchnicy stawiali znak równości między brakiem punktualności a brakiem zainteresowania pracą. Spojrzała na Ryana, zastanawiając się, co zrobić. Mogła wymknąć się po cichu z łóżka, ubrać się i wyjść. Ostatniej nocy opowiedziała mu o sobie więcej niż zazwyczaj i być może dlatego czuła, że nie powinni się tak rozstawać. Wiedziona tą myślą, uniosła się na łokciu i delikatnie potrząsnęła jego ramieniem. Otworzył orzechowe oczy i natychmiast usiadł na łóżku.
– Która godzina? – spytał jakby w panice.
– Jeszcze wcześnie – odpowiedziała Isabella, podciągając kołdrę pod brodę. – Jest parę minut po siódmej, ale muszę wracać do siebie i przebrać się do pracy. Nie chciałam wymykać się chyłkiem.
– Doceniam to – mruknął Ryan, opadając na poduszkę. Wyglądał na zadowolonego, że nie musi rozpoczynać dnia na wysokich obrotach. Rozluźniony, wsunął dłonie pod głowę i odetchnął z ulgą.
– Dobrze się wczoraj bawiłam – powiedziała Isabella, kładąc się przy nim. Uspokoiła ją nagła myśl, że przecież mieszkanie Ryana dzieli od sąsiedniego Gramercy Park jedynie krótki spacer i tak naprawdę nie musi się spieszyć.
– Ja też – odparł. – Mam tylko nadzieję, że uszy cię nie bolały od mojego gadania.
– Wcale. Obawiam się, że to raczej ja paplałam bez końca.
– Niepotrzebnie. Z przyjemnością słuchałem, co masz do powiedzenia o swojej pracy. Nie mam bladego pojęcia o świecie reklamy, a ty mówiłaś z takim zaangażowaniem… Naturalnie trochę ci zazdrościłem, szczególnie na myśl o tym, z czym mam ostatnio do czynienia w OCME. To jakiś koszmar.
– Fakt, nieprzyjemny obraz mi odmalowałeś.
– Raczej odrażający – sprostował Ryan i z niechęcią machnął ręką. – W dodatku mam taki czuły węch. Wczoraj się przekonałem, że trudno tam wytrzymać nawet w dwóch maskach, szczególnie gdy trafi się ciało pełne larw, w stanie zaawansowanego rozkładu. – Skrzywił się i wzdrygnął na samo wspomnienie. – Przepraszam. Nie chcę cię katować tymi opisami, ale… to naprawdę ohydne.
– Fuj! – odpowiedziała Isabella, marszcząc nos. – Nawet sobie nie wyobrażam.
– Uwierz mi, czułabyś to samo co ja. Jak każdy normalny człowiek. Szczerze mówiąc, nie mam pojęcia, jak wytrzymam tam cały miesiąc. To jakiś koszmar. Nie żartuję. Nawet budynek jest tragiczny. To chyba jeden z najpaskudniejszych w całym mieście, w zasadzie przeznaczony do rozbiórki, z którą moim zdaniem mogliby dłużej nie zwlekać. A w środku jest jeszcze gorzej niż na zewnątrz, zwłaszcza w okolicy sali sekcyjnej. Powiem ci bez żadnej przesady, że mogliby tam kręcić klasyczne horrory. A przecież mówimy tylko o miejscu… bo chyba nie opisywałem ci jeszcze bywalców tej trupiarni?
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Tytuł oryginału: Manner of Death
Copyright © 2023 by Robin Cook
All rights reserved
Copyright © for the Polish e-book edition by REBIS Publishing House Ltd., Poznań 2023
Informacja o zabezpieczeniach
W celu ochrony autorskich praw majątkowych przed prawnie niedozwolonym utrwalaniem, zwielokrotnianiem i rozpowszechnianiem każdy egzemplarz książki został cyfrowo zabezpieczony. Usuwanie lub zmiana zabezpieczeń stanowi naruszenie prawa.
Redaktor: Elżbieta Bandel
Projekt okładki: Zbigniew Mielnik
Opracowanie graficzne okładki: Urszula Gireń
Fotografia na okładce: © Perboge / istock
Wydanie I e-book (opracowane na podstawie wydania książkowego: Przyczyna zgonu, wyd. I, Poznań 2024)
ISBN 978-83-8338-893-9
Dom Wydawniczy REBIS Sp. z o.o.
ul. Żmigrodzka 41/49, 60-171 Poznań
tel. 61 867 81 40, 61 867 47 08
e-mail: [email protected]
www.rebis.com.pl
Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w systemie Zecer