Przyczyna zgonu - Robin Cook - ebook + audiobook + książka

Przyczyna zgonu ebook

Robin Cook

4,1

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.

12 osób interesuje się tą książką

Opis

Nowa powieść mistrza thrillera medycznego.

Ulubieńcy czytelników ‒ Jack i Laurie ‒ wracają w nowym thrillerze medycznym Robina Cooka. Zostają wciągnięci w wir niebezpiecznych zdarzeń związanych z serią sprytnie upozorowanych samobójstw.

Gdy Laurie Montgomery, żona Jacka Stapletona i szefowa Inspektoratu Medycyny Sądowej, namawia doktora Ryana Sullivana ‒ starszego rezydenta patologii ‒ by asystował jej podczas sekcji zwłok ofiary samobójstwa, ma nadzieję, że zdoła przekonać go do swojej profesji. Ryan Sullivan podejmuje się zbadania serii samobójstw, w których pojawiły się wątpliwości co do rzeczywistej przyczyny zgonu. Projekt pochłania rezydenta coraz bardziej, w miarę jak odkrywa podobieństwa badanych spraw. Podążając tym tropem, Sullivan nieoczekiwanie staje się zagrożeniem dla firmy, która wykorzystuje przełomową technologię wykrywania raka w szokująco nieuczciwy sposób. Co gorsza, jego śledztwo sprowadza śmiertelne niebezpieczeństwo także na Laurie…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 395

Oceny
4,1 (130 ocen)
59
40
23
6
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Weganka_i_Tajga

Z braku laku…

Uwielbiam thrillery medyczne i nawet jeśli jest to kolejna pandemia, epidemia, temat znany, ale opisany ciekawie to mnie wciąga. I tak do tej pory było z Robinem Cookiem - brałam w ciemno. Niestety "Przyczyna zgonu" to trochę nieporozumienie. Zabrakło mi akcji, wyrazistego bohatera, głębszego wyjaśnienia zgonów. Pomysł był, ale realizacja kiepska. W sumie to dopiero 2-3 ostatnie rozdziały i epilog miały klimat jaki lubię u autora.
10
misiaamagdaa

Nie oderwiesz się od lektury

Niesamowicie wciągająca, ciekawa, az tridno sie oderwac Polecam
00
Ewolda

Nie oderwiesz się od lektury

Kolejny, świetny thriller medyczny, pokazujący rynek usług medycznych w USA.
00
milkkamil

Z braku laku…

niestety po kilku juz ksiazkach tego autora ta wydaje sie być sztampowa, rutynowa. To samo założenie i analogiczny przebieg fabuły. Zero zaskoczonia.
00
nightbird22

Całkiem niezła

Ciekawa na początku, później bardzo przewidywalna i strasznie rozwleczona.
00

Popularność




Dla Jean,

mojej part­nerki

PROLOG

Środa, 6 grudnia, 19.30

Pogwiz­du­jąc z cicha, Hank Roberts szedł sprę­ży­stym kro­kiem, kie­ru­jąc się na wschód Czter­dzie­stą Szó­stą Zachod­nią, w dziel­nicy Man­hat­tanu zna­nej jako Hell’s Kit­chen. Do końca lat sie­dem­dzie­sią­tych, a może i początku osiem­dzie­sią­tych, ta część mia­sta nale­żała do rodzin robot­ni­czych irlandz­kiego pocho­dze­nia i sły­nęła z wyso­kich wskaź­ni­ków prze­stęp­czo­ści, pośród tutej­szych kamie­nic i maga­zy­nów zaś nie bra­ko­wało barów o bar­dzo wąt­pli­wej repu­ta­cji. I nawet jeśli wła­śnie tam mie­ściło się słynne Actors Stu­dio, a w oko­licy pomiesz­ki­wały przy­szłe gwiazdy kina i tele­wi­zji, to w tam­tych cza­sach nazy­wa­nie tej dziel­nicy szem­raną było wręcz eufe­mi­zmem. Hank dobrze znał jej histo­rię, bo gdy był led­wie gim­na­zja­li­stą, jego star­szy brat – nie­spo­kojny duch, któ­remu marzyła się kariera aktor­ska – cza­sem, wbrew roz­sąd­kowi, zabie­rał go w te strony.

Hank przy­je­chał do Hell’s Kit­chen ube­rem z Upper West Side, gdzie obec­nie miesz­kał. Popro­sił kie­rowcę, by wypu­ścił go na rogu Dwu­na­stej Alei i Czter­dzie­stej Szó­stej Ulicy, dosłow­nie w cie­niu lot­ni­skowca Intre­pid z cza­sów dru­giej wojny świa­to­wej, obec­nie funk­cjo­nu­ją­cego jako muzeum i na stałe przy­cu­mo­wa­nego przy jed­nym z nabrzeży nad Hud­so­nem. Dzień był sło­neczny, ale chłodny – w sam raz na ciemny, cie­pły płaszcz i obci­słą, weł­nianą czapkę. Hank niósł na ramie­niu torbę od Guc­ciego na skó­rza­nym pasku, a w niej glocka 19 z tłu­mi­kiem oraz kilka narzę­dzi i środ­ków czysz­czą­cych, które mogły mu się przy­dać. Zabrał ze sobą także dru­giego glocka, któ­rego zamie­rzał zosta­wić na miej­scu.

Hank czuł pod­nie­ce­nie i z pew­nym tru­dem pano­wał nad sobą, cze­ka­jąc na zmianę świa­teł, by przejść na drugą stronę ruchli­wej alei. Gdy to zro­bił, z werwą ruszył przed sie­bie, mija­jąc witryny mod­nych barów, bramy klu­bów noc­nych i ser­wu­jące dania z całego świata restau­ra­cje, wci­śnięte mię­dzy nie­liczne już lokale pamię­ta­jące dawny cha­rak­ter tej szybko roz­wi­ja­ją­cej się dziel­nicy. Choć był to wie­czór w środku tygo­dnia, oko­lica tęt­niła życiem, a tłumy mod­nie ubra­nych ludzi mocno kon­tra­sto­wały z tym, co Hank pamię­tał sprzed lat, gdy bywał tu z bra­tem. W isto­cie jed­nak, podob­nie jak to miej­sce, i on zmie­nił się nie do pozna­nia: nie był już cher­la­wym chło­pa­kiem, ale musku­lar­nym – dzięki codzien­nym ćwi­cze­niom na siłowni – czter­dzie­sto­ośmio­let­nim byłym żoł­nie­rzem jed­nostki SEAL, mają­cym ponad sto dzie­więć­dzie­siąt cen­ty­me­trów wzro­stu i ważą­cym dzie­więć­dzie­siąt pięć kilo­gra­mów.

Tym, co spra­wiło, że Hank czuł jed­no­cze­śnie rado­sne pod­nie­ce­nie i lekki nie­po­kój, był dobrze mu znany stan peł­nego zaan­ga­żo­wa­nia – cia­łem i duszą – w misję. Jego obecny pra­co­dawca, Action Secu­rity, zle­cił mu zada­nie, które wyma­gało dwu­dzie­stocz­te­ro­go­dzin­nych przy­go­to­wań, i obie­cał sowitą pre­mię za jego bez­błędne wyko­na­nie. Podob­nie jak kilka poprzed­nich, i ta misja wyma­gała odeń sko­rzy­sta­nia nie tylko z ogrom­nego doświad­cze­nia bojo­wego, ale i z umie­jęt­no­ści zdo­by­tych pod­czas szko­le­nia w Siłach Spe­cjal­nych Mary­narki Wojen­nej oraz Kursu Kwa­li­fi­ka­cyj­nego SEAL.

Ów dawno odbyty tre­ning spra­wił mia­no­wi­cie, że dwu­dzie­sto­pa­ro­letni wów­czas Hank Roberts prze­stał być względ­nie nor­mal­nym, peł­nym empa­tii, ambit­nym absol­wen­tem uczelni, a stał się świet­nie wyszko­lo­nym zabójcą. Reali­zo­wał zle­cane mu wtedy zada­nia bez więk­szych pro­ble­mów aż do czwar­tej misji, z którą posłano go do Idlibu w Syrii. Jej celem była likwi­da­cja Abu Rahima al-Afriego, zastępcy przy­wódcy Islam­skiego Pań­stwa w Iraku i Lewan­cie. Choć zakoń­czyła się suk­ce­sem, pozo­sta­wiła trwały ślad w psy­chice Hanka. Sześć lat póź­niej wciąż pamię­tał każdy szcze­gół owej ope­ra­cji, jakby uczest­ni­czył w niej led­wie przed tygo­dniem. Nale­żał wtedy do Pią­tego Zespołu SEAL, który wziął już udział w czte­rech uda­nych akcjach prze­ciwko ISIL na tery­to­rium Iraku. Zna­ko­mite przy­go­to­wa­nie wywia­dow­cze, sta­ranne pla­no­wa­nie i liczne, z roz­ma­chem prze­pro­wa­dzone próby spra­wiły, że w żad­nej z nich nie doszło do nie­prze­wi­dzia­nych kom­pli­ka­cji.

Nawet teraz, zbli­ża­jąc się do celu swej wie­czor­nej misji, Hank dosko­nale pamię­tał ciemną kabinę black hawka na krótko przed świ­tem, gdy wraz z sze­ścioma towa­rzy­szami, podob­nie jak on pod­nie­co­nymi per­spek­tywą walki, zbli­żał się do celu. War­kot sil­nika i ter­kot wir­nika śmi­głowca były na tyle gło­śne, że nie mogli roz­ma­wiać, więc mógł jedy­nie roz­my­ślać o tym, co się za chwilę wyda­rzy, ale nie miał powodu podej­rze­wać, że piąta misja, przy­go­to­wana rów­nie skru­pu­lat­nie jak cztery poprzed­nie, będzie się od nich znacz­nie róż­nić.

Gdy zna­leźli się nad celem – dwu­kon­dy­gna­cyj­nym beto­no­wym budyn­kiem o pła­skim dachu – Hank zgod­nie z pla­nem zje­chał po linie jako drugi z żoł­nie­rzy, tuż za koman­do­rem pod­po­rucz­ni­kiem Mil­le­rem. Zdu­miał się, gdy jesz­cze w powie­trzu, mimo hałasu sil­nika i wycia wia­tru, usły­szał cha­rak­te­ry­styczny ter­kot wystrza­łów z kałasz­ni­kowa. Dom ter­ro­ry­sty był obser­wo­wany dniem i nocą przez nie­mal mie­siąc i ni­gdy nie dostrze­żono war­tow­nika na dachu, lecz wszystko wska­zy­wało na to, że tej pamięt­nej nocy coś się zmie­niło.

Hank zare­ago­wał instynk­tow­nie: natych­miast wypiął się z liny kilka stóp nad zie­mią, nie cze­ka­jąc, aż poczuje pod nogami pod­łoże. Wylą­do­wał ze spo­rym impe­tem na nie­ru­cho­mym ciele dowódcy, sto­czył się z niego na beton i się­gnął po pisto­let P266, który nosił na bio­drze, bo na czas desantu z heli­kop­tera swój sztur­mowy kara­bin M16A2 zarzu­cił na plecy. Sekundę póź­niej na zwło­kach Mil­lera wylą­do­wał star­szy bos­man Nakay­ama. Sły­sząc jego świsz­czący oddech i widząc nie­kon­tro­lo­wane skur­cze ciała, Hank zorien­to­wał się, że i on dostał kilka kul od war­tow­nika. Znowu zater­ko­tał rosyj­ski kara­bin, świ­snęły poci­ski i bos­man znie­ru­cho­miał.

Nie bez wysiłku – bo ciało Nakay­amy czę­ściowo spo­czy­wało i na nim – Hank prze­wró­cił się na brzuch i ostroż­nie wyj­rzał ponad zwło­kami Mil­lera. W zie­lon­ka­wej poświa­cie gogli nok­to­wi­zyj­nych dostrzegł war­tow­nika przy­cza­jo­nego w cie­niu nad­bu­dówki miesz­czą­cej drzwi, przez które żoł­nie­rze Pią­tego Zespołu mieli się dostać do domu. Trzy­ma­jąc kara­bin na wyso­ko­ści bio­dra, ter­ro­ry­sta ostrze­li­wał krót­kimi seriami opan­ce­rzony brzuch black hawka. Hank nie wahał się ani chwili: skie­ro­wał lase­rowy celow­nik swego sig sau­era w stronę celu i kilka razy naci­snął spust. Z satys­fak­cją stwier­dził, że prze­ciw­nik upu­ścił broń, ostat­kiem sił cof­nął się o kilka chwiej­nych kro­ków, po czym znik­nął za kra­wę­dzią dachu.

Trzej towa­rzy­sze z kara­bi­nami goto­wymi do strzału dołą­czyli do Hanka sekundę póź­niej, a heli­kop­ter natych­miast odle­ciał, by w bez­piecz­nym odda­le­niu cze­kać na sygnał do ewa­ku­acji. Hank spoj­rzał na porucz­nika D’Ago­stina i naj­pierw wska­zał na Mil­lera i Nakay­amę, a potem wyko­nał dło­nią ruch w poprzek gar­dła. Ofi­cer ski­nął głową i gestem wska­zał żoł­nie­rzom cel. Otwar­cie drzwi w nad­bu­dówce nie zajęło im wiele czasu.

Od tej chwili nie było kolej­nych ofiar w Pią­tym Zespole, ale misja prze­bie­gała rów­nie pechowo, jak się zaczęła. War­kot heli­kop­tera i odgłosy strze­la­niny zbu­dziły domow­ni­ków, w tym także zastępcę przy­wódcy Pań­stwa Islam­skiego, który uznał, że naj­bez­piecz­niej będzie uciec z sypialni na pię­trze do mini­ha­remu na par­te­rze budynku.

Świet­nie zna­jąc roz­kład rezy­den­cji, żoł­nie­rze nie mieli pro­ble­mów z odna­le­zie­niem i zli­kwi­do­wa­niem Abu Rahima al-Afriego, choć pró­bo­wała im w tym prze­szko­dzić cał­kiem spora grupa bojow­ni­ków ISIL, zwa­bio­nych z pobli­skich domów odgło­sami strze­la­niny.

Ina­czej niż pod­czas poprzed­nich misji, w któ­rych Hank uczest­ni­czył, tym razem ofiar było bar­dzo wiele, także wśród kobiet i dzieci. Co gor­sza, ewa­ku­acja była mocno opóź­niona, bo śmi­gło­wiec musiał spro­wa­dzić spe­cjalną plat­formę, by zabrać do bazy ciała Mil­lera i Nakay­amy. Żoł­nie­rze jed­nostki SEAL ni­gdy nie zosta­wiają na polu walki pole­głych towa­rzy­szy.

Idąc ulicą w stronę nowego celu, odle­głego już tylko o jedną prze­cznicę, Hank znowu czuł gwał­towny przy­pływ adre­na­liny, koja­rzący mu się z naj­wspa­nial­szymi chwi­lami czyn­nej służby. Była jego nar­ko­ty­kiem; nie potra­fił bez niej żyć. Nowa praca miała jed­nak i mniej rado­sną stronę – za każ­dym razem, gdy wpa­dał w eufo­rię, wyko­nu­jąc zada­nie, pamięć auto­ma­tycz­nie pod­su­wała mu obrazy z nie­uda­nej misji w Idli­bie, która tak głę­boko odmie­niła jego życie. Miał szczę­ście, bo nie zgi­nął jak dwaj jego towa­rzy­sze, ale nie spo­dzie­wał się, że ta jedna noc tak dra­stycz­nie wpły­nie na jego przy­szłość. Choć był z natury opa­no­wany, już wcze­śniej udział w akcjach bojo­wych zaczął zmie­niać jego cha­rak­ter: poja­wiły się huś­tawki nastro­jów, migaw­kowe wspo­mnie­nia z walki i pro­blemy ze snem, nasi­la­jące się zwłasz­cza wtedy, gdy był na urlo­pie, z dala od kole­gów z Pią­tego Zespołu. Inda­go­wany przez żonę oczy­wi­ście upar­cie wszyst­kiemu zaprze­czał, choć dla niej jasne było, że jego nie­prze­wi­dy­walne zacho­wa­nie nega­tyw­nie wpływa na rodzinę, a w szcze­gól­nie na dwie córeczki. Pro­blem pole­gał na tym, że jako żoł­nierz SEAL Hank spe­cjal­nie został wyszko­lony – żeby nie powie­dzieć: pod­dany pra­niu mózgu – by w żad­nych oko­licz­no­ściach nie przy­zna­wać się do ludz­kich sła­bo­ści.

W rezul­ta­cie w ciągu sze­ściu, może sied­miu mie­sięcy od feral­nych wyda­rzeń w Idli­bie jego życie pry­watne po pro­stu się roz­sy­pało, a on sam usły­szał wresz­cie, że cierpi na zespół stresu poura­zo­wego. Wciąż bar­dzo się sta­rał zaprze­czać fak­tom, ale w końcu musiał się z nimi zmie­rzyć – po cięż­kim roz­wo­dzie i zwol­nie­niu ze służby stra­cił naj­pierw prawo do opieki nad cór­kami, a póź­niej nawet do odwie­dzin.

Przez rok zstę­po­wał w kolejne kręgi pie­kieł, pró­bu­jąc roz­ma­itych form tera­pii, by pora­dzić sobie ze stre­sem poura­zo­wym – nie pomo­gły mu ani sesje z psy­cho­lo­giem, ani środki far­ma­ko­lo­giczne. Despe­racko szu­kał pocie­sze­nia w alko­holu i nar­ko­ty­kach, a gdy już nie­mal stra­cił nadzieję, pół­tora roku temu wyda­rzył się – jak mu się wyda­wało – istny cud. Zadzwo­nił Chuck Bar­ton, jego nieco star­szy kolega, który rów­nież roz­stał się z jed­nostką SEAL. Poznali się, gdy Hank koń­czył szko­le­nie, a teraz Chuck z powo­dze­niem pro­wa­dził firmę o nazwie Action Secu­rity, w któ­rej więk­szość per­so­nelu sta­no­wili byli żoł­nie­rze sił spe­cjal­nych. Po kilku spo­tka­niach – peł­nych drwin z pro­ble­mów psy­cho­lo­gicz­nych, o któ­rych otwar­cie opo­wia­dał Hank – Chuck zapro­po­no­wał mu pracę, ponoć ide­alną dla kogoś tak świet­nie wyszko­lo­nego i doświad­czo­nego w boju. Dla Hanka była to manna z nieba; nie mógł odmó­wić. Gdy tylko zaczął pra­co­wać, jak za dotknię­ciem cza­ro­dziej­skiej różdżki popra­wiła się jego samo­ocena, a nawet ustą­piły objawy zespołu stresu poura­zo­wego. Zba­wienny wpływ miały na niego zwłasz­cza misje wyko­ny­wane wspól­nie z innym pra­cow­ni­kiem Action Secu­rity, Davi­dem Machem, byłym ran­ge­rem Armii Sta­nów Zjed­no­czo­nych. Razem podró­żo­wali do Mek­syku, głów­nie po to, by likwi­do­wać osoby, które wypa­dły z łask w tym czy innym kar­telu nar­ko­ty­ko­wym.

Jeśli tylko nie bra­ko­wało kolej­nych zadań, trzy­mał się cał­kiem nie­źle. Uwa­żał, że to świetna tera­pia immer­syjna, znacz­nie lep­sza od tych psy­cho­lo­gicz­nych, któ­rych pró­bo­wał wcze­śniej. Pro­blemy były coraz mniej dokucz­liwe: znowu mógł spać, kosz­marne sny nie budziły go w środku nocy, potra­fił się skon­cen­tro­wać; pozwo­lono mu nawet widy­wać się z cór­kami.

Kilka mie­sięcy póź­niej sytu­acja jesz­cze bar­dziej się popra­wiła, gdy Action Secu­rity nawią­zała współ­pracę z Onco­logy Dia­gno­stics. Ich zle­ce­nia bar­dzo przy­pa­dły Han­kowi do gustu, choć tak naprawdę nie wie­dział, w czym firma się spe­cja­li­zuje. W isto­cie nawet nie chciał wie­dzieć. Ważne było to, że zle­ciła mu już sześć misji na miej­scu, w Nowym Jorku, dzięki czemu nie musiał tra­cić czasu na zagra­niczne wojaże ani ener­gii na ich przy­go­to­wa­nie od strony logi­stycz­nej. Wszyst­kie te zada­nia wyko­nał sam, choć w razie potrzeby mógł sko­rzy­stać z pomocy Davida Macha. Misję, która wła­śnie trwała, reali­zo­wał dla tego samego klienta i był pewny, że wspar­cie nie będzie mu potrzebne, co ozna­czało spore oszczęd­no­ści dla zle­ce­nio­dawcy.

Zbli­ża­jąc się do celu, zasta­na­wiał się – nie po raz pierw­szy – dla­czego orga­ni­za­cja dzia­ła­jąca na polu medy­cyny zleca eli­mi­no­wa­nie ludzi. Nie umiał tego pojąć, ale wdzięczny za „nowe życie” nie zamie­rzał zaglą­dać w zęby daro­wa­nemu koniowi. Szcze­gól­nym wyzwa­niem pod­czas owych nowo­jor­skich misji było nie­ty­powe żąda­nie klienta: zale­żało mu na takim wyko­na­niu egze­ku­cji, by nikt nawet nie podej­rze­wał zabój­stwa. Ze strony Action Secu­rity wyma­gało to sta­ran­nego pla­no­wa­nia, a ze strony Hanka – szcze­gól­nej dba­ło­ści o stwo­rze­nie pozo­rów samo­bój­stwa. Jak dotąd plan spraw­dzał się zna­ko­mi­cie, a naj­waż­niej­sze było to, że klient był zado­wo­lony. Tym razem celem był trzy­dzie­sto­letni męż­czy­zna, a do wyko­na­nia akcji – tą samą, spraw­dzoną metodą – nie­zbędne były dwa pisto­lety.

Hank minął zasło­niętą na noc role­tami witrynę skle­piku Armii Zba­wie­nia i kilka bram dalej przy­sta­nął przed pię­cio­pię­tro­wym budyn­kiem z cegły, zwień­czo­nym ozdob­nym gzym­sem. Z infor­ma­cji, które zebrał przez ostat­nie dwa­dzie­ścia cztery godziny, wyni­kało, że cel – nie­jaki Sean O’Brien – mieszka samot­nie na trze­cim pię­trze, w głębi kamie­nicy. Prze­niósł się na Man­hat­tan przed trzema laty i od tam­tej pory pra­co­wał w sek­to­rze finan­so­wym. Miał dziew­czynę, z którą – jakże dogod­nie – spo­ty­kał się tylko w week­endy, co ozna­czało, że w śro­dowy wie­czór nie­mal na pewno będzie w domu sam. Na Man­hat­tanie miesz­kało na stałe ponad pół­tora miliona ludzi, lecz poza kil­koma spóź­nio­nymi impre­zo­wi­czami w sąsied­nim kwar­tale, mię­dzy Dwu­na­stą a Jede­na­stą Aleją, Hank nie spo­tkał już nikogo. Oko­licz­no­ści były nie­mal ide­alne.

Czu­jąc gwał­towny przy­pływ adre­na­liny, Hank wyjął z torby kopertę zaadre­so­waną do Seana O’Briena i opa­trzoną adre­sem zwrot­nym firmy Onco­logy Dia­gno­stics. Potem jed­nym sko­kiem poko­nał trzy stop­nie dzie­lące go od drzwi fron­to­wych i naci­snął guzik dzwonka do miesz­ka­nia 3B. Przy­jął dobrze wyćwi­czoną swo­bodną pozę i cze­kał, gotów wygło­sić for­mułkę dopra­co­waną w dziale ope­ra­cyj­nym Action Secu­rity. Wresz­cie z gło­śnika dobiegł trzask, a zaraz potem męski głos zapy­tał:

– Tak?

– Panie O’Brien – ode­zwał się Hank, pochy­la­jąc się nad mikro­fo­nem – mam dla pana list z Onco­logy Dia­gno­stics. To pilna sprawa.

– Naprawdę? – spy­tał Sean.

– Naprawdę – odparł Hank.

Tak jak się spo­dzie­wał – nauczony doświad­cze­niem poprzed­nich misji dla Onco­logy Dia­gno­stics – nastą­piła krótka pauza, a potem wark­nął brzę­czyk domo­fonu. Hank ener­gicz­nie pchnął drzwi i wkro­czył do budynku. Z satys­fak­cją pomy­ślał, że jak zawsze akcja prze­biega bez naj­mniej­szych pro­ble­mów.

Rozdział 1

Czwartek, 7 grudnia, 05.45

Lau­rie Mont­go­mery ock­nęła się nagle, gdy ode­zwał się budzik w jej smart­fo­nie. Był to stan­dar­dowy sygnał radaru, nawet nie­zbyt gło­śny, lecz mimo to pode­rwała się nie­mal w panice, się­gnęła po tele­fon i wyłą­czyła alarm tak prędko, jakby zale­żało od tego jej życie. Już jako nasto­latka wykształ­ciła w sobie ten odruch warun­kowy i nie umiała go zwal­czyć. Wtedy powo­do­wał nią strach o to, że spóźni się do szkoły i będzie musiała ponieść kon­se­kwen­cje – choć prze­cież ni­gdy nie była leniwą uczen­nicą. Gdy doj­rzała i potra­fiła bar­dziej wni­kli­wie wej­rzeć w sie­bie, nabrała prze­ko­na­nia, że źró­dłem owego odru­chu był nie­uświa­do­miony lęk przed zwierzch­ni­kami – wtedy przed dyrek­to­rem szkoły. Czuła, że obawy przed ich gnie­wem to echo więzi z ojcem, wład­czym i chłod­nym kar­dio­chi­rur­giem.

Wyłą­czyw­szy prze­klęty budzik, pozwo­liła sobie jesz­cze na kilka chwil w przy­tul­nej pościeli, by uspo­koić oddech i przy­go­to­wać się na kolejny pra­co­wity dzień. Odwró­ciła głowę, by spoj­rzeć na Jacka i jak zawsze prze­bu­dzić go serią lek­kich kuk­sań­ców. I wtedy wystra­szyła się po raz drugi: nie było go!

Usia­dła w bez­ru­chu i pół­mroku gru­dnio­wego poranka – za oknami z wido­kiem na Sto Szó­stą Ulicę w Upper West Side na Man­hat­ta­nie dopiero zaczy­nało świ­tać – i nad­sta­wiła uszu, nasłu­chu­jąc nie­ty­po­wych dźwię­ków. Jako matka pomy­ślała naj­pierw, jak zawsze, o dzie­ciach – Jack Junior, na któ­rego wołali JJ, miał trzy­na­ście lat, a Emma sie­dem. Być może któ­reś z nich zbu­dziło się przed cza­sem i wywa­biło Jacka z łóżka. Ist­niała i inna moż­li­wość: od śmierci męża miesz­kała z nimi także Doro­thy, jej matka. Lau­rie z ulgą stwier­dziła jed­nak, że jedy­nym dźwię­kiem mącą­cym ciszę poranka jest szum wody. Naj­wy­raź­niej Jack pozbie­rał się bez­sze­lest­nie i był już pod prysz­ni­cem.

Lau­rie uło­żyła się z powro­tem na jesz­cze cie­płej poduszce, zasta­na­wia­jąc się na wpół sen­nie, co mogło zbu­dzić jej męża. Od czasu dość prze­ra­ża­ją­cego wypadku rowe­ro­wego sprzed roku, gdy na cel wziął go kie­rowca mor­derca – przez dłu­gie mie­siące rekon­wa­le­scen­cji po zła­ma­niach szyjki kości udo­wej i kości strzał­ko­wej pra­wej nogi – z reguły to ona musiała budzić Jacka, choć ni­gdy nie była ran­nym ptasz­kiem. Powód był pro­sty: uwiel­biała czy­tać wie­czo­rami w łóżku, zwy­kle dłu­żej, niż powinna. Już za sta­rych dobrych stu­denc­kich cza­sów, ale i póź­niej, gdy została pato­lo­giem, prze­pa­dała za bry­tyj­ską prozą z XIX wieku. Zmie­niło się to, z przy­krej koniecz­no­ści, dopiero gdy została sze­fową Inspek­to­ratu Medy­cyny Sądo­wej Nowego Jorku.

Teraz spę­dzała późne wie­czory, czy­ta­jąc wyłącz­nie doku­menty przy­nie­sione z pracy, bo nie­ustan­nie czuła, że są sprawy, które jesz­cze wyma­gają jej czasu i sku­pie­nia, nawet jeśli wcze­śniej poświę­ciła im dzie­sięć, a cza­sem i dwa­na­ście godzin w biu­rze. Gdy pięć lat wcze­śniej przyj­mo­wała tę posadę, nie miała poję­cia, jak bar­dzo pochło­nie ją praca; zde­rze­nie z rze­czy­wi­sto­ścią było dla niej bar­dzo nie­przy­jemne. Teraz, gdy roz­my­ślała nad tym z per­spek­tywy czasu, czuła, że mogła to wszystko prze­wi­dzieć. Wie­działa prze­cież, że nowo­jor­ski Inspek­to­rat Medy­cyny Sądo­wej, czyli OCME, bada mniej wię­cej sie­dem­dzie­siąt tysięcy zgo­nów rocz­nie, co ozna­cza pracę przez dwa­dzie­ścia cztery godziny na dobę, sie­dem dni w tygo­dniu, trzy­sta sześć­dzie­siąt pięć dni w roku. Była też świa­doma, że do tej her­ku­le­so­wej pracy z wiel­kim tru­dem wystar­cza ponad sze­ściu­set pra­cow­ni­ków, w tym pra­wie czter­dzie­stu cer­ty­fi­ko­wa­nych pato­lo­gów, podobna liczba śled­czych medyczno-praw­nych oraz budżet w wyso­ko­ści ponad sie­demdziesięciu pię­ciu milio­nów dola­rów. Posada szefa naj­więk­szej insty­tu­cji tego typu na świe­cie była prze­ci­wień­stwem syne­kury.

Gdy Jack wró­cił do domu po ope­ra­cji, przez kilka dni nie ruszał się z łóżka. Spał dłu­żej, niż zwy­kle, a to ozna­czało, że Lau­rie musiała nasta­wiać sobie budzik. Po mie­siącu, gdy uparł się, że wróci do pracy – choć wcale nie był w pełni mobilny – wresz­cie zgo­dziła się sko­rzy­stać z jed­nego z bene­fi­tów zwią­za­nych z zaj­mo­wa­nym przez nią sta­no­wi­skiem, a mia­no­wi­cie ze służ­bo­wego samo­chodu. Bole­śnie świa­doma pro­ble­mów budże­to­wych Inspek­to­ratu, Lau­rie nie zde­cy­do­wała się, rzecz jasna, na zakup nowego wozu i zatrud­nie­nie kie­rowcy – posta­no­wiła, że sko­rzy­stają z taboru i per­so­nelu działu trans­portu OCME, by w miarę spraw­nie docie­rać z Jac­kiem do pracy. Pro­blem pole­gał na tym, że nocna zmiana koń­czyła się o siód­mej rano, a to ozna­czało, że kie­rowca musiał przy­jeż­dżać po nich jesz­cze wcze­śniej, zwy­kle o szó­stej trzy­dzie­ści, może czter­dzie­ści. Poranne przy­go­to­wa­nia zaj­mo­wały Lau­rie wię­cej czasu niż Jac­kowi, więc nie miała wyj­ścia i musiała pole­gać na budziku. Przed wypad­kiem to mąż wsta­wał zawsze jako pierw­szy i budził ją, nim wyru­szał rowe­rem do pracy. Dzia­łali w tym ryt­mie z powo­dze­niem przez dzie­sięć lat z okła­dem.

Lau­rie wes­tchnęła, gdy zer­k­nęła na zegar i uświa­do­miła sobie, że dłu­żej nie może zwle­kać. Nie­chęt­nie odrzu­ciła koł­drę, wstała, wsu­nęła stopy w kap­cie i zarzu­ciła szla­frok na ramiona, po czym ruszyła w stronę łazienki. Powi­tała ją fala przy­jem­nie gorą­cego i wil­got­nego powie­trza. Gdy sta­wała przy jed­nej z dwóch iden­tycz­nych umy­wa­lek, Jack wła­śnie wyłą­czał natrysk i chwilę póź­niej wyszedł z prze­stron­nej kabiny. Gorąca woda spra­wiła, że świeże bli­zny na jego bio­drze i łydce mocno się zaczer­wie­niły.

– Pięk­nego poranka – ode­zwał się pogod­nie, naśla­du­jąc wytworny, bry­tyj­ski akcent, po czym się­gnął po ręcz­nik wiszący na grzej­niku.

– Dzień dobry – odpo­wie­działa Lau­rie, spo­glą­da­jąc w lustro, by jak zawsze po nocy „osza­co­wać straty”. – Coś ty taki wesoły?

– Bo dziś jest ten dzień! – odparł entu­zja­stycz­nie Jack, ener­gicz­nie trąc ręcz­ni­kiem włosy. – Nie mogę się docze­kać!

– Na miłość boską, o czym ty mówisz? – spy­tała Lau­rie. – Co takiego ma się wyda­rzyć?

Poranny wigor Jacka ni­gdy nie prze­stał jej zadzi­wiać, ale tego ranka jego poziom był wręcz zdu­mie­wa­jący.

– Dziś wresz­cie odbie­ram nowego treka, któ­rego zamó­wi­łem cho­lerne cztery mie­siące temu – wyja­śnił Jack, odwie­sza­jąc ręcz­nik. Kil­koma nie­skom­pli­ko­wa­nymi ruchami uło­żył włosy „na Cezara”. Zaraz potem wyszedł do sąsied­niego pomiesz­cze­nia, które szum­nie nazy­wali prze­bie­ral­nią, będą­cego w isto­cie krót­kim łącz­ni­kiem mię­dzy sypial­nią a kory­ta­rzem. – Nie do wiary, że tyle to trwało – rzu­cił przez ramię, zanim znik­nął Lau­rie z oczu, po czym dorzu­cił pod­nie­sio­nym gło­sem: – Gdy­bym wie­dział, że tak będzie – podzię­kujmy pan­de­mii i pro­ble­mom z łań­cu­chami dostaw – to chyba zamó­wił­bym go od razu po wyj­ściu ze szpi­tala.

– Dobry Boże – szep­nęła Lau­rie, wciąż przy­glą­da­jąc się sobie w lustrze. Zdą­żyła już zapo­mnieć o rowe­rze, a w głębi duszy liczyła na to, że Jack także zapo­mni. Nie podo­bało jej się, że uparł się na to codzienne peda­ło­wa­nie po mie­ście, a od czasu wypadku miała nadzieję, że zro­zu­miał, jakie to nie­bez­pieczne, i wresz­cie przy­zna jej rację. Była świa­doma, że kolar­skie hobby zyskuje na popu­lar­no­ści – nowe sta­cje rowe­rowe poja­wiały się w mie­ście jak grzyby po desz­czu, a i ście­żek rowe­ro­wych przy­by­wało – ale nie­zmien­nie wie­rzyła, że w Nowym Jorku tylko samo­bójcy decy­dują się na ten śro­dek loko­mo­cji. Każ­dego roku w OCME badano od trzy­dzie­stu do czter­dzie­stu zgo­nów na sku­tek wypad­ków rowe­ro­wych. Co gor­sza, ten­den­cja była wzro­stowa, bo wypo­ży­cza­jący rzadko kiedy uży­wali kasków, a elek­tryczne rowery jeź­dziły, jak na jej gust, zde­cy­do­wa­nie zbyt szybko.

Pochy­liła się nad umy­walką, nie mając zbyt­niej ochoty na gorącą dys­ku­sję o tym, dla­czego jej zda­niem Jack, jako ojciec i mąż, nie powi­nien sobie pozwa­lać na sza­leń­stwa w rodzaju jeż­dże­nia rowe­rem po cen­trum wiel­kiego mia­sta. Uwa­żała jego postawę za prze­jaw nie­od­po­wie­dzial­no­ści, a może i ego­izmu, ale już dawno pogo­dziła się z tym, że nie zwy­cięży w tym spo­rze, bo w isto­cie kolar­ska pasja, podob­nie jak wie­czorne mecze koszy­kówki na pobli­skim boisku, była dla niego czymś wię­cej niż pro­stym ćwi­cze­niem fizycz­nym. Jedno i dru­gie sta­no­wiło ważny ele­ment walki z demo­nem poczu­cia winy, który prze­śla­do­wał go od tra­gicz­nej śmierci jego pierw­szej rodziny. Lau­rie musiała w duchu przy­znać, że nie był to naj­gor­szy spo­sób. To, jak wiele emo­cji dusił w sobie, widać było także w jego zaan­ga­żo­wa­niu w pracę. Był zde­cy­do­wa­nie naj­bar­dziej efek­tyw­nym ze wszyst­kich pato­lo­gów w OCME i nie­ustan­nie poszu­ki­wał wyzwań, które bez reszty pochło­nę­łyby jego myśli.

Wes­tchnęła ciężko. Wojna była nie do wygra­nia, ale mogła unik­nąć kolej­nego star­cia, więc po pro­stu zmie­niła temat.

– Ja też się cie­szę na dzi­siej­szy dzień – zawo­łała.

– Naprawdę? – zain­te­re­so­wał się Jack. Chwilę póź­niej sta­nął w drzwiach gar­de­roby, wkła­da­jąc pod­ko­szu­lek. – A co takiego masz w pla­nach?

– Dziś czwar­tek – odrze­kła, gorącz­kowo szu­ka­jąc wia­ry­god­nej odpo­wie­dzi.

Przed rokiem wpro­wa­dziła żela­zną zasadę: w każdy czwar­tek oso­bi­ście prze­pro­wa­dzała sek­cję zwłok z któ­rymś ze sta­ży­stów, któ­rzy regu­lar­nie poja­wiali się w OCME – odby­cie szko­le­nia w Inspek­to­ra­cie było jed­nym z wymo­gów uzy­ska­nia cer­ty­fi­katu leka­rza medy­cyny sądo­wej – albo z jed­nym z rezy­den­tów ze szpi­tala uni­wer­sy­tec­kiego, któ­rzy w czwar­tym roku nauki musieli odbyć w Inspek­to­ra­cie mie­sięczną prak­tykę. Prawda była taka, że wła­śnie dla­tego czwartki stały się ulu­bio­nymi dniami Lau­rie.

Nie tylko dłu­gie godziny biu­ro­wej pracy i fru­stru­jące gierki poli­tyczne znie­chę­cały ją do pia­sto­wa­nia sta­no­wi­ska sze­fo­wej OCME. Coraz bar­dziej bra­ko­wało jej codzien­nej pracy przy stole sek­cyj­nym; wyzwań zwią­za­nych z prze­pro­wa­dza­niem sek­cji zwłok celem usta­le­nia przy­czyn i oko­licz­no­ści zgo­nów. Wpraw­dzie co rano prze­pro­wa­dzała obchód kost­nicy i cho­dząc od stołu do stołu, wysłu­chi­wała mel­dun­ków swych pod­wład­nych, a cza­sem, jako doświad­czony facho­wiec, udzie­lała im rad, ale wszystko to nie mogło się rów­nać z oso­bi­stym zaan­ga­żo­wa­niem w pracę pato­loga.

– Ach, racja! – odkrzyk­nął Jack, który znowu znik­nął w gar­de­ro­bie. – Czeka cię poranna sek­cja?

– Pew­nie! – zawo­łała Lau­rie. – Za nic bym jej nie prze­ga­piła. Chyba tylko dzięki tym czwart­kom jesz­cze nie zwa­rio­wa­łam.

– Kogo dziś bie­rzesz pod skrzy­dła? – zapy­tał Jack.

– Dobrze, że pytasz. Otóż będę pra­co­wać z nowym rezy­den­tem z pato­lo­gii, który przy­szedł do nas przed tygo­dniem, w pią­tek. Nazywa się Ryan Sul­li­van. Pozna­łeś go już?

Jack sta­nął w drzwiach łazienki. Zapi­nał guziki koszuli cham­bray, która wraz ze sztruk­sową mary­narką sta­no­wiła nie­mal stały ele­ment jego ubioru.

– Nie, jesz­cze nie. Nie pra­co­wa­li­śmy razem, nie roz­ma­wia­li­śmy nawet, ale widzia­łem go z jakąś rezy­dentką w kost­nicy. – Jack nie pra­co­wał jesz­cze tak inten­syw­nie jak daw­niej, bo gdy zbyt długo stał przy stole sek­cyj­nym, zaczy­nało mu doku­czać bio­dro. Nie uni­kał aktyw­no­ści fizycz­nej – z koszy­kówką włącz­nie – ale Chet McGo­vern, odpo­wie­dzialny za szko­le­nie sta­ży­stów i rezy­den­tów, wolał na razie nie przy­dzie­lać mu do pomocy nowi­cju­szy, by nie­po­trzeb­nie nie prze­dłu­żać sek­cji.

– A sły­sza­łeś coś na jego temat od pato­lo­gów, któ­rzy już z nim pra­co­wali?

Jack pokrę­cił głową.

– Ani słowa. A dla­czego pytasz?

– Ponie­waż to Chet mnie popro­sił, żebym z nim dzi­siaj popra­co­wała. Jego zda­niem Ryan ma nie­od­po­wied­nie podej­ście. Nie ma serca do medy­cyny sądo­wej i nie uśmie­cha mu się mie­sięczna prak­tyka w OCME. Chet zleca mu udział w sek­cjach, a on potrafi wtedy wymknąć się z pro­sek­to­rium, naj­chęt­niej po połu­dniu, żeby pro­wa­dzić ana­lizy histo­pa­to­lo­giczne na oddziale pedia­trii w szpi­talu dzie­cię­cym Has­sen­felda.

– Oho – mruk­nął Jack. – Jak­bym miał déjà vu.

– I słusz­nie – odrze­kła Lau­rie.

Kilka lat wcze­śniej mieli podobny pro­blem z rezy­dentką z NYU, Arią Nichols, która uchy­lała się od nie­któ­rych obo­wiąz­ków pod­czas prak­tyki w OCME. Chet popro­sił wtedy Lau­rie, by prze­pro­wa­dziła wspól­nie z nią sek­cję zwłok i spró­bo­wała jakoś roz­nie­cić w niej zain­te­re­so­wa­nie przed­mio­tem, co w prze­szło­ści udało jej się co naj­mniej raz, z inną rezy­dentką. Nie­stety, choć i z Arią osią­gnęła suk­ces, skutki oka­zały się tra­giczne. Jej świeżo obu­dzona pasja do medy­cyny sądo­wej uru­cho­miła serię wyda­rzeń, wsku­tek któ­rych Aria padła ofiarą mor­der­stwa, a Jack musiał doko­nać sek­cji jej zwłok. Przy­pa­dek, który zain­te­re­so­wał Arię, doty­czył rze­ko­mego przedaw­ko­wa­nia nar­ko­ty­ków. Gdy rezy­dentka udo­wod­niła, że w isto­cie doszło do mor­der­stwa, i ruszyła tro­pem sprawcy, ten uśmier­cił i ją.

– Tylko mi nie mów, że ten Sul­li­van to nowa Aria Nichols – rzekł Jack, prze­wra­ca­jąc oczami.

– Mia­łam takie obawy – przy­znała Lau­rie – ale zanim o tym wspo­mnia­łam, Chet mnie uspo­koił: ponoć Ryan nie prze­ja­wia tej aspo­łecz­nej agre­sji, którą ema­no­wała Aria. Opi­sał go jako „pasywno-agre­syw­nego”. Za to jest podobno rów­nie bystry jak panna Nichols. Dowo­dem na to ma być oferta, którą według Cheta już zło­żył Ryanowi NYU: czeka tam na niego etat pato­loga na oddziale pedia­trycz­nym. Fak­tycz­nie musi mieć talent. Oni nie skła­dają takich pro­po­zy­cji byle komu.

– A niech to! Kolejny trudny rezy­dent to jasny sygnał, że prak­tyka w OCME powinna być fakul­te­tem, a nie obo­wiąz­ko­wym ele­men­tem rezy­dentury z pato­lo­gii na NYU. Wia­domo, że nie ma co liczyć na taką zmianę, ale ktoś mógłby nas przy­naj­mniej ostrze­gać, że przyj­dzie kolejny nega­tyw­nie nasta­wiony kan­dy­dat; na kogoś takiego wypada się przy­go­to­wać.

– Święte słowa – przy­tak­nęła Lau­rie. – I w sumie cie­kawy pomysł. Potrze­bo­wa­łam pre­tek­stu, żeby wybrać się do nowej sze­fo­wej pato­lo­gii na NYU, i zdaje się, że wła­śnie mi go pod­su­ną­łeś. Może znajdę na to chwilę jesz­cze dziś po połu­dniu. Nie wiem, czy coś wskó­ram, ale przy­naj­mniej niech wie­dzą, że po tra­ge­dii z Arią Nichols zachę­camy naszych pato­lo­gów, żeby pró­bo­wali moc­niej anga­żo­wać rezy­den­tów w swoją robotę, zwłasz­cza od czasu, gdy rada zabro­niła nam powie­rza­nia im naprawdę odpo­wie­dzial­nych zadań.

– Aha – mruk­nął Jack. Zer­k­nął na zega­rek, dopi­na­jąc pasek wokół nad­garstka. – Wska­kuj pod prysz­nic; jest już po szó­stej.

– Rany – odpo­wie­działa. Zrzu­ciła szla­frok i kap­cie, weszła do kabiny i zawo­łała: – Skoro jesteś już ubrany, może zapa­rzył­byś kawy?

– Zała­twione – odrzekł Jack.

Rozdział 2

Czwartek, 7 grudnia, 07.00

Prze­ni­kliwe cyka­nie świersz­czy dobie­ga­jące z tele­fonu Isa­belli Lopez znie­nacka wyrwało ją ze snu. Led­wie zdą­żyła wyłą­czyć budzik, gdy dotarło do niej, jak nie­przy­jemną suchość czuje w ustach. Na szczę­ście na sto­liku noc­nym przy łóżku cze­kała szklanka z wodą. Zaraz potem Isa­bella poczuła lekki ból głowy, nie­wąt­pli­wie będący pokło­siem wczo­raj­szego picia. Jak zawsze obie­cała sobie, że będzie roz­waż­niej­sza, ale dobrze wie­działa, że gdy tylko znowu ruszy w mia­sto, będzie chciała żyć chwilą, bo taki był jej styl.

Była ambitną, marzącą o karie­rze, dwu­dzie­sto­ośmio­let­nią córką kubań­skich imi­gran­tów. Uro­dziła się w Miami na Flo­ry­dzie, tam też stu­dio­wała gra­fikę. Ciężko pra­co­wała na to, by zdo­być pracę w branży rekla­mo­wej w Nowym Jorku, i wła­śnie tu, w Wiel­kim Jabłku, zaczęła żyć pełną pier­sią.

Odwró­ciła się, by spoj­rzeć na Ryana, który, ku jej zasko­cze­niu, w ogóle nie zare­ago­wał na dźwięk budzika. Spał głę­bo­kim snem, leżąc na ple­cach z dłońmi sple­cio­nymi na piersi, i spo­koj­nie oddy­chał. Spę­dzili noc w jego miesz­ka­niu w Kips Bay, przy Dwu­dzie­stej Pią­tej Wschod­niej. Poznali się w sieci i spo­ty­kali się od nieco ponad dwóch mie­sięcy, ale Isa­bella czuła już, że sprawy podą­żają w dobrym kie­runku. Spali ze sobą led­wie trzy razy, a Ryan już dał jej klucz do miesz­ka­nia, by mogła cza­sem sko­rzy­stać z jego wspa­nia­łego razera, wypo­sa­żo­nego w kartę gra­ficzną nie­po­rów­ny­wal­nie szyb­szą od tej, którą miała w swoim macu. Przy­glą­da­jąc się śpią­cemu, pomy­ślała, że na żywo jest rów­nie atrak­cyjny jak na zdję­ciach, które zamie­ścił w Inter­ne­cie: miał por­ce­la­nową cerę, ciemne włosy, wyso­kie kości policz­kowe, zabój­czy uśmiech i – co naj­waż­niej­sze – zadarty nos, któ­rego tak mu zazdro­ściła. Tak, wła­śnie o takim nosie marzyła jako nasto­latka.

Tym, co naj­bar­dziej zasko­czyło Isa­bellę, gdy poznała Ryana oso­bi­ście, był fakt, że naprawdę jest leka­rzem. Nie bar­dzo wie­rzyła w to, co napi­sał o sobie w sieci; doświad­cze­nie nauczyło ją, że inter­ne­towy wize­ru­nek więk­szo­ści ludzi nie ma wiele wspól­nego z tym, kim są w rze­czy­wi­sto­ści. Na co dzień nie bar­dzo się tym przej­mo­wała, bo wir­tu­alne spo­tka­nia z męż­czy­znami trak­to­wała jako rodzaj gry i rzadko kiedy miała ochotę pozna­wać ich oso­bi­ście. Co wię­cej, przy­ła­py­wa­nie ich na kon­fa­bu­la­cjach było nie­złą zabawą i przy­jem­nym wyzwa­niem, war­tym dłu­gich godzin prze­glą­da­nia pro­fili setek ludzi w popu­lar­nych ser­wi­sach rand­ko­wych. Z Ryanem było jed­nak ina­czej. Choć bar­dzo się sta­rała zna­leźć nie­ści­sło­ści w infor­ma­cjach, które poda­wał, jego toż­sa­mość od pierw­szego dnia wyda­wała się stu­pro­cen­towo auten­tyczna.

Poprzed­nie wie­czory spę­dzali głów­nie w klu­bach, gdzie – jak na gust Isa­belli – było zbyt dużo gło­śnej muzyki i alko­holu, co w grun­cie rze­czy unie­moż­li­wiało pro­wa­dze­nie nor­mal­nej roz­mowy. Ostat­niej nocy było jed­nak ina­czej: spo­tkali się na kola­cji w Via Carota w Gre­en­wich Vil­lage. Restau­ra­cja była zatło­czona, ale w końcu mogli poga­dać – więc gadali, i to bar­dzo długo. Ryan sku­piał się przede wszyst­kim na narze­ka­niu na swoją aktu­alną sytu­ację. Mówił, że jest rezy­den­tem pato­lo­gii skie­ro­wa­nym na mie­sięczne szko­le­nie w nowo­jor­skim pro­sek­to­rium, które nazy­wał OCME, i zamiast rato­wać ludzi – kroi trupy. Ser­decz­nie nie­na­wi­dził tego zaję­cia i nie mógł się docze­kać zmiany. Współ­czuła mu odru­chowo, bo robota, którą mu powie­rzono, wyglą­dała na obrzy­dliwą. Poczuła nie­mal macie­rzyń­ską tro­skę o niego i było to dla niej coś nowego.

Isa­bella zer­k­nęła na zega­rek w tele­fo­nie. Musiała się zbie­rać; nie mogła sobie pozwo­lić na spóź­nie­nie, bo jej zwierzch­nicy sta­wiali znak rów­no­ści mię­dzy bra­kiem punk­tu­al­no­ści a bra­kiem zain­te­re­so­wa­nia pracą. Spoj­rzała na Ryana, zasta­na­wia­jąc się, co zro­bić. Mogła wymknąć się po cichu z łóżka, ubrać się i wyjść. Ostat­niej nocy opo­wie­działa mu o sobie wię­cej niż zazwy­czaj i być może dla­tego czuła, że nie powinni się tak roz­sta­wać. Wie­dziona tą myślą, unio­sła się na łok­ciu i deli­kat­nie potrzą­snęła jego ramie­niem. Otwo­rzył orze­chowe oczy i natych­miast usiadł na łóżku.

– Która godzina? – spy­tał jakby w panice.

– Jesz­cze wcze­śnie – odpo­wie­działa Isa­bella, pod­cią­ga­jąc koł­drę pod brodę. – Jest parę minut po siód­mej, ale muszę wra­cać do sie­bie i prze­brać się do pracy. Nie chcia­łam wymy­kać się chył­kiem.

– Doce­niam to – mruk­nął Ryan, opa­da­jąc na poduszkę. Wyglą­dał na zado­wo­lo­nego, że nie musi roz­po­czy­nać dnia na wyso­kich obro­tach. Roz­luź­niony, wsu­nął dło­nie pod głowę i ode­tchnął z ulgą.

– Dobrze się wczo­raj bawi­łam – powie­działa Isa­bella, kła­dąc się przy nim. Uspo­ko­iła ją nagła myśl, że prze­cież miesz­ka­nie Ryana dzieli od sąsied­niego Gra­mercy Park jedy­nie krótki spa­cer i tak naprawdę nie musi się spie­szyć.

– Ja też – odparł. – Mam tylko nadzieję, że uszy cię nie bolały od mojego gada­nia.

– Wcale. Oba­wiam się, że to raczej ja papla­łam bez końca.

– Nie­po­trzeb­nie. Z przy­jem­no­ścią słu­cha­łem, co masz do powie­dze­nia o swo­jej pracy. Nie mam bla­dego poję­cia o świe­cie reklamy, a ty mówi­łaś z takim zaan­ga­żo­wa­niem… Natu­ral­nie tro­chę ci zazdro­ści­łem, szcze­gól­nie na myśl o tym, z czym mam ostat­nio do czy­nie­nia w OCME. To jakiś kosz­mar.

– Fakt, nie­przy­jemny obraz mi odma­lo­wa­łeś.

– Raczej odra­ża­jący – spro­sto­wał Ryan i z nie­chę­cią mach­nął ręką. – W dodatku mam taki czuły węch. Wczo­raj się prze­ko­na­łem, że trudno tam wytrzy­mać nawet w dwóch maskach, szcze­gól­nie gdy trafi się ciało pełne larw, w sta­nie zaawan­so­wa­nego roz­kładu. – Skrzy­wił się i wzdry­gnął na samo wspo­mnie­nie. – Prze­pra­szam. Nie chcę cię kato­wać tymi opi­sami, ale… to naprawdę ohydne.

– Fuj! – odpo­wie­działa Isa­bella, marsz­cząc nos. – Nawet sobie nie wyobra­żam.

– Uwierz mi, czu­ła­byś to samo co ja. Jak każdy nor­malny czło­wiek. Szcze­rze mówiąc, nie mam poję­cia, jak wytrzy­mam tam cały mie­siąc. To jakiś kosz­mar. Nie żar­tuję. Nawet budy­nek jest tra­giczny. To chyba jeden z naj­pa­skud­niej­szych w całym mie­ście, w zasa­dzie prze­zna­czony do roz­biórki, z którą moim zda­niem mogliby dłu­żej nie zwle­kać. A w środku jest jesz­cze gorzej niż na zewnątrz, zwłasz­cza w oko­licy sali sek­cyj­nej. Powiem ci bez żad­nej prze­sady, że mogliby tam krę­cić kla­syczne hor­rory. A prze­cież mówimy tylko o miej­scu… bo chyba nie opi­sy­wa­łem ci jesz­cze bywal­ców tej tru­piarni?

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Tytuł ory­gi­nału: Man­ner of Death

Copy­ri­ght © 2023 by Robin Cook

All rights rese­rved

Copy­ri­ght © for the Polish e-book edi­tion by REBIS Publi­shing House Ltd., Poznań 2023

Infor­ma­cja o zabez­pie­cze­niach

W celu ochrony autor­skich praw mająt­ko­wych przed praw­nie nie­do­zwo­lo­nym utrwa­la­niem, zwie­lo­krot­nia­niem i roz­po­wszech­nia­niem każdy egzem­plarz książki został cyfrowo zabez­pie­czony. Usu­wa­nie lub zmiana zabez­pie­czeń sta­nowi naru­sze­nie prawa.

Redak­tor: Elż­bieta Ban­del

Pro­jekt okładki: Zbi­gniew Miel­nik

Opra­co­wa­nie gra­ficzne okładki: Urszula Gireń

Foto­gra­fia na okładce: © Per­boge / istock

Wyda­nie I e-book (opra­co­wane na pod­sta­wie wyda­nia książ­ko­wego: Przy­czyna zgonu, wyd. I, Poznań 2024)

ISBN 978-83-8338-893-9

Dom Wydaw­ni­czy REBIS Sp. z o.o.

ul. Żmi­grodzka 41/49, 60-171 Poznań

tel. 61 867 81 40, 61 867 47 08

e-mail: [email protected]

www.rebis.com.pl

Kon­wer­sję do wer­sji elek­tro­nicz­nej wyko­nano w sys­te­mie Zecer