Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Kolejne śledztwo doktora Jacka Stapletona.
W szpitalnym garażu zostaje znalezione ciało doktor Sue Passero. Laurie jest przekonana, że Sue nie miała problemów ze zdrowiem i jej śmierć nie wydaje się taka oczywista. Jako szefowa Inspektoratu Medycyny Sądowej powierza sekcję zwłok przyjaciółki swojemu najsprawniejszemu podwładnemu – niestrudzonemu Jackowi.
Ku zaskoczeniu Laurie i Jacka sekcja nie przynosi jednak rozstrzygających odpowiedzi. Zaintrygowany Jack rozpoczyna dochodzenie w szpitalu, w którym Sue pracowała i zmarła – zamienia się ono w zabójczą grę z inteligentnym, obłąkanym zabójcą.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 367
Jean, Cameronowi
oraz Primowi – mojej małej rodzinie
Doktor Susan Passero, internistka w Manhattan Memorial Hospital, nazywanym potocznie MMH, wypuściła z gabinetu swojego czterdziestego pierwszego, a zarazem ostatniego tego dnia, pacjenta – Florence Williams. Dochodziła osiemnasta. Susan pożegnała się serdecznie z Florence i raz jeszcze przypomniała jej, by ściśle przestrzegała dość skomplikowanego planu leczenia. Zamknąwszy drzwi, Sue zrobiła głęboki wdech, poprawiła maseczkę i usiadła do komputera, żeby dokończyć wpis. Jak większość lekarzy nie znosiła tego wymogu ciągłego wklepywania czegoś do systemu elektronicznego, ponieważ siłą rzeczy zajmowało jej to czas, który mogła poświęcić pacjentom, lecz wiedziała, że współczesna medycyna nie może się już bez tego obejść. Kiedy skończyła i sumiennie odhaczyła wszystkie wymagane okienka, umyła ręce – po raz tysięczny tego dnia – schowała stetoskop do kieszeni i wyszła z gabinetu.
Jak zawsze była ostatnim lekarzem przyjmującym zarejestrowanych pacjentów, w przychodni panowały już pustki. W drugim końcu korytarza zaczynał swoją codzienną pracę zespół sprzątający. Sue pomachała do nich, bo kilkoro z nich znała po imieniu, a oni odwzajemnili jej gest. Jak dotąd dzień przebiegał zupełnie zwyczajnie, kolejny pracowity poniedziałek, bo poniedziałki zawsze były najtrudniejsze – poza planowanymi wizytami, należało przyjąć tych pacjentów, którzy w weekend trafili na oddział ratunkowy.
Sue Passero była dobrze zbudowaną, wysportowaną Afroamerykanką, której sylwetka nadal nosiła ślady studenckich osiągnięć sportowych w takich dyscyplinach, jak piłka nożna, koszykówka i softball. Dbała o wygląd. Pod fartuchem miała jedwabną sukienkę, a ścięte krótko włosy układały się w modną, nastroszoną fryzurę. Była towarzyska i miała serdeczne relacje z większością pracowników szpitala, zwłaszcza z pracownikami kuchni i zespołu sprzątającego. Dyplom internisty ze specjalizacją z kardiologii nie przewrócił jej w głowie, tak jak zdarzało się to innym lekarzom. Powód po temu był prosty. Jeszcze w szkole, a potem także na studiach zmuszona była pracować na chyba wszystkich możliwych najniższych stanowiskach, jakie oferowała jej studencka agencja pracy – sprzątała nawet klatki dla małp – toteż nauczyła się szczerze doceniać wkład każdego pracownika. Jednocześnie jednak była wymagająca. Bez względu na to, na czym polegała czyjaś praca, oczekiwała od wszystkich stuprocentowego zaangażowania, bo sama też zawsze podchodziła tak do swoich obowiązków.
– Skończyłam! – zawołała do Virginii Davenport, zaglądając do rejestracji.
Virginia, sekretarka medyczna, podobnie jak Sue późno opuszczała przychodnię. Bardzo poważnie traktowała swoją pracę, bo odpowiadała za rejestracje w całej klinice, nic więc dziwnego, że dobrze się dogadywała z Sue.
– Tu jest lista pacjentów na jutro. – Zerwała się z krzesła i podała Sue wydruk.
Virginia była wysoka, smukła. Miała owalną twarz, okoloną gęstymi, jasnymi lokami, ciemne oczy i bardzo białe zęby.
– Dzięki – rzuciła Sue, przejmując od niej dokument, jakby Virginia przekazała jej właśnie pałeczkę w sztafecie. Szła szybko korytarzem. Skoro już skończyła przyjmować pacjentów, marzyła tylko o tym, żeby wsiąść do samochodu i ruszyć do domu w New Jersey. W drodze do swojego małego biura spojrzała na listę pacjentów. Nie różniła się jakoś od innych – trzydzieści osób, ale z pewnością w rzeczywistości będzie ich więcej.
– Wydrukowałam też ten artykuł o medycznym seryjnym zabójcy, o który prosiłaś – dodała Virginia, prawie biegnąc, żeby nadążyć za Sue. – A tu masz listę osób, które dzwoniły, kiedy przyjmowałaś pacjentów. Powinnaś jeszcze do nich pooddzwaniać.
Nie zwalniając, Sue spojrzała na artykuł. Był to tekst z październikowego wydania „New York Timesa” o pielęgniarzu, któremu udowodniono zabójstwo czterech pacjentów po operacjach chirurgicznych – wstrzykiwał im powietrze do tętnic. Sue weszła do swojego gabinetu i siadła przy biurku.
– Kochana jesteś – powiedziała, podnosząc wzrok na wchodzącą za nią Virginię. Zawsze przed wyjściem Sue zamieniały parę słów. – Czytałaś ten artykuł?
– Tak – przyznała Virginia. – Trudno byłoby nie przeczytać po zobaczeniu tytułu. To straszne, że ludzie są zdolni do czegoś takiego, szczególnie ktoś, kto wykonuje zawód medyczny.
– Mnie najbardziej przeraża to, że ten pielęgniarz chciał zatrzymać pacjentów na oddziale intensywnej terapii, żeby móc wyciągnąć więcej godzin pracy. Wyobrażasz sobie? Jeszcze nigdy o czymś takim nie słyszałam. Już prędzej mogłabym zrozumieć tych zabójców, którzy zabijają ludzi z litości, żeby im oszczędzić bólu i cierpienia. Mogłabym nawet jakoś tam zrozumieć logikę tych przerażających samozwańczych bohaterów, którzy są takimi socjopatami, że są gotowi narazić pacjentów na utratę życia, byle samemu wyjść na bohatera, gdy będzie trzeba ich ratować.
Mówiąc to, Sue wyciągnęła sporą niebieską teczkę spomiędzy podpórek. Otworzyła ją i dołożyła artykuł do kilku podobnych.
– To przerażające bez względu na motywację – stwierdziła Virginia. – Szpital ma leczyć ludzi, a nie ich zabijać. Słowo daję, świat stanął na głowie.
– Czy do któregoś z tych pacjentów muszę natychmiast oddzwonić? – spytała Sue, unosząc listę z nazwiskami i numerami. – Czy wystarczy, jak zadzwonię, kiedy już będę w drodze do domu?
– Nie pali się – zapewniła ją Virginia. Studiowała psychologię i pracę socjalną, więc nie miała wykształcenia ściśle medycznego, ale przez te dziesięć lat pracy w przychodni nauczyła się rozpoznawać naprawdę pilne przypadki. Sue wiedziała, że może ufać jej intuicji. – Ale w MMH nie było chyba nigdy takiej sytuacji?
– Ciekawe, że o to pytasz. Obawiam się, że była. Jakieś piętnaście lat temu moja przyjaciółka Laurie Montgomery zdemaskowała pielęgniarkę opłacaną przez podejrzaną organizację pracującą na rzecz firmy ubezpieczeniowej. Tamta kobieta zabijała pacjentów po operacjach chirurgicznych, u których wykryto marker genetyczny wróżący długie leczenie w przyszłości.
Virginia znała Laurie; kilka razy jadły razem lunch, a nawet były we trójkę na kolacji. Lekarki przyjaźniły się od czasów studenckich.
– Ale dlaczego?
– Firma ubezpieczeniowa chciała w ten sposób zaoszczędzić. Z takimi obciążeniami genetycznymi ci pacjenci mogli potencjalnie wymagać kosztownej opieki medycznej.
– O Boże – jęknęła Virginia, aż zasłaniając usta z przerażenia. – To straszne! To nawet gorsze niż ten pielęgniarz z Teksasu. Ile osób zabiła?
– Chyba sześć – odpowiedziała Sue. – Już nie pamiętam. To było tak straszne, że próbowałam wyprzeć tę sytuację, ale jednocześnie wyciągnąć z tego pewne wnioski. Uświadomiliśmy sobie wtedy boleśnie, jak duży wpływ na medycynę mają pieniądze i biznes. Zwłaszcza kiedy prywatne firmy usiłują wydusić z systemu ochrony zdrowia każdy grosz.
– Niestety masz rację – stwierdziła Virginia. – A skoro już mowa o biznesie i pieniądzach, jutro o dwunastej masz zebranie Komitetu do spraw Zgodności.
– Dzięki za przypomnienie. Jeśli to wszystko, to już będę lecieć.
Sue klepnęła w blat biurka, wstała i zdjęła fartuch. Nie zdziwiło jej to, że ma kolejne zebranie. Czuła się w obowiązku zgłaszać się do rozmaitych komitetów. Aktualnie była członkinią Komitetu do spraw Śmiertelności i Zachorowalności, Komitetu do spraw Kontroli Zakażeń, Komitetu do spraw Reorganizacji Przyjęć Pacjentów Ambulatoryjnych oraz właśnie Komitetu do spraw Zgodności. Dodatkowo ubiegała się również o stanowisko w zarządzie szpitala. Na szczęście Virginia Davenport gotowa była jej pomagać przy wszystkich tych dodatkowych zadaniach.
– Tak, ze wszystkim jesteś na bieżąco – zapewniła ją Virginia, ruszając w stronę drzwi. – Jedź ostrożnie. Do zobaczenia rano.
– A ty uważaj na siebie w metrze.
Biały fartuch Sue zastąpiła wreszcie zimowym płaszczem, który wisiał za drzwiami. Chwyciła jeszcze komórkę, torebkę i listę pacjentów, do których miała oddzwonić, po czym wyszła za Virginią na korytarz, gdzie ich drogi się rozeszły. Sue zależało na tym, by wyjechać z garażu, nim o siódmej zaczną się zjeżdżać pracownicy na nocny dyżur. Choć większość przyjeżdżała środkami transportu publicznego, było dość samochodów, żeby wywołać w garażu mały korek.
Do samochodu musiała przejść kładką prowadzącą z przychodni do głównego budynku szpitala, a potem drugą, biegnącą bezpośrednio do garażu. Choć już pojawiali się pierwsi pracownicy z nocnego dyżuru i niektórzy odwiedzający, nie było jeszcze tak tłoczno jak między osiemnastą trzydzieści a dziewiętnastą. Samochód Sue stał tam, gdzie zostawiła go rano – przy budce parkingowego w części dla lekarzy, która jak zwykle o tej porze była już w większości pusta. Zbliżając się do swojego bmw z mocno przyciemnianymi szybami, sięgnęła do kieszeni płaszcza, znalazła pilota do samochodu i go nacisnęła. W samochodzie włączyły się światła zewnętrze i wewnętrzne.
Sue otworzyła drzwi od strony kierowcy, rzuciła torebkę na miejsca pasażera i siadła za kierownicą. Smycz ze szpitalnym identyfikatorem odwiesiła jak zwykle na lusterko wsteczne. Sięgnęła ręką, żeby włączyć silnik, ale nie zdążyła. Ktoś zarzucił jej na głowę płócienny worek i ściągnął go aż na ramiona. Przerażona i zszokowana usiłowała go zdjąć, lecz ktoś zacisnął jej ramię na szyi i przygwoździł do zagłówka z taką siłą, że jej plecy wygięły się w łuk. Puściła worek i usiłowała odciągnąć rękę napastnika, krzycząc ze strachu. Niestety jej głos zduszony był przez worek i ściśnięte gardło. Poczuła przeszywający ból w prawym udzie. Zaciskając zęby, zdołała odepchnąć przyduszające ją ramię na tyle, żeby zaczerpnąć tchu. Potem jednak druga ręka oderwała jej dłoń i tak mocno przycisnęła jej głowę do zagłówka, że nie mogła oddychać.
Z czystej desperacji Sue próbowała ugryźć napastnika w ramię, ale worek to uniemożliwiał. Próbowała wbić mu paznokcie w skórę, ale w tej samej chwili zrozumiała, że traci siłę. Mięśnie rąk przestawały wykonywać jej polecenia. W pierwszej chwili pomyślała, że może to po prostu zmęczenie po nadludzkim wysiłku, ale ogarniała ją coraz większa niemoc. Potem nagle ręce zsunęły się z ramienia napastnika. Z przerażeniem stwierdziła, że nie może oddychać.
Resztkami sił usiłowała jeszcze raz wezwać pomoc, ale nie zdołała już wydobyć żadnego dźwięku, huczało jej w uszach, traciła przytomność…
Starając się nie robić tego ostentacyjne, doktor Jack Stapleton przycisnął mocniej pedały, gdy wjeżdżał na lekkie wzniesienie na West Drive w Central Parku na wysokości zbiornika wodnego. Z cichą satysfakcją wyprzedził małą grupkę młodzieży – „poważnych” rowerzystów na importowanych szosówkach, wystrojonych w wymyślne stroje rowerowe upstrzone reklamami europejskich produktów i drogie buty zatrzaskowe. On sam oczywiście jechał na swoim stosunkowo nowym amerykańskim treku, który jakością z pewnością dorównywał tamtym, ale za to strój miał zupełnie inny: brązową sztruksową marynarkę w szerokie prążki, granatowe dżinsy, niebieską koszulę chambray i ciemnozielony dzianinowy krawat. Zamiast butów rowerowych miał swoje zwykłe sportowe nike. Ponieważ tego dnia było zaledwie siedem stopni, założył rękawiczki i owinął szyję szalikiem.
Tak jak niemal codziennie, odkąd przyjechał do Nowego Jorku, żeby zacząć nowe życie i pracować jako lekarz w Inspektoracie Medycyny Sądowej, znanym powszechnie jako OCME, Jack dojeżdżał rowerem do pracy z domu na Upper West Side Down, we wschodniej części miasta. Był to zupełnie inny środek transportu niż ten, który wybierał jako konserwatywny okulista ze Środkowego Zachodu Stanów. Wtedy do gabinetu jeździł codziennie mercedesem, odziany w garnitur w krateczkę i starannie wypastowane buty.
Teraz mężczyzna na czele grupki rowerzystów zareagował dokładnie tak, jak przewidywał Jack. W głowie mu się nie mieściło, że jakiś facet w średnim wieku, pewnie zwykły robotnik, może ich wyprzedzić, więc uniósł się z siodełka i rozpoczął się pościg. Ci młodzi ludzie nie mogli wiedzieć, że Jack jest wytrawnym rowerzystą. Ani że ma zwyczaj grać w kosza niemal codziennie, jeżeli tylko pozwala na to pogoda, toteż ma świetną kondycję. Reszta rowerzystów poszła za przykładem pierwszego, podnosząc się i pedałując ze wszystkich sił.
Jack tymczasem siedział dalej na siodełku, ale przykładał się bardziej do pedałowania. Miał coraz większą przewagę, choć – w przeciwieństwie do goniących go rowerzystów – nie dawał po sobie poznać, jak bardzo się stara. Kilka minut później, gdy był już na wzniesieniu i zaczął zjeżdżać, przestał pedałować, pozwalając grupie się wyprzedzić i odzyskać nieco godności.
Zwykle nie odpuściłby sobie i dalej walczył w tym spontanicznym wyścigu aż na południowy skraj parku, gdzie wyjeżdżał na drogę prowadzącą do pracy, ale tego ranka zapomniał nagle o działaniu na nerwy „poważnym” rowerzystom, a zamiast tego zaczął rozmyślać o szkole, którą mijał właśnie po prawej na Central Park West. To w tej szkole jego syn chodził do piątej klasy. Jack z rozgoryczeniem przypomniał sobie swoją straszną w skutkach wizytę w tym miejscu, którą odbył dwa lata temu, gdy jego żona, Laurie, poprosiła go, żeby zamiast niej porozmawiał z dyrekcją szkoły na temat domniemanego ADHD JJ’a i zalecenia, by chłopiec zaczął przyjmować Adderall. A wszystko przez to, że dzieciak kilkakrotnie wdał się w bójkę na placu zabaw.
Jack jednak nie był dobrym zastępcą Laurie, głównie dlatego że żywił przekonanie, że z JJ’em wszystko jest w porządku. Poza tym naprawdę uważał, że przemysł farmaceutyczny i instytucje edukacyjne mają jakąś tajną umowę, bo były dziwnie chętne do wciskania dzieciom amfetaminy i produkowania kolejnych ćpunów. Kiedy nieopatrznie podzielił się w szkole swoją opinią na ten temat, dyrekcja poczuła się urażona i zagroziła wyrzuceniem JJ’a ze szkoły. W końcu Jack zgodził się – za namową Laurie – żeby chłopaka przynajmniej przebadał psychiatra, który wprawdzie potwierdził rozpoznanie, ale na szczęście do tego czasu nie miało to już znaczenia. Załatwianie wszystkiego trwało tak długo, że JJ zdążył wyrosnąć z nagannych zachowań i dla wszystkich było jasne, że wybryki na placu zabaw należą do przeszłości. Dzięki temu sugestie szkoły, by wprowadzić leki, zostały zapomniane. Dopóki w zeszłym tygodniu znów sobie o nich nie przypomniano, kiedy JJ wdał się w bójkę podczas przerwy. Nagle dyskusje rozgorzały na nowo i właśnie dlatego Jack jechał do OCME tak wcześnie rano. Cały wczorajszy wieczór Laurie i jej matka, które były zwolenniczkami farmakologicznego leczenia ADHD, zamęczały go swoimi argumentami, toteż kiedy rano obudził się na długo przed budzikiem, postanowił wymknąć się z mieszkania, zanim ktokolwiek wstanie, żeby móc na spokojnie przemyśleć sobie wszystkie za i przeciw.
Zwykle jego trasa do pracy prowadziła przez południowo-wschodni róg Central Parku, ale w wyniku splotu różnych czynników, takich jak frustrujące korki, pandemia COVID-19 oraz rowery elektryczne, zwiększyła się liczba rowerzystów, a co za tym idzie nowe ścieżki rowerowe pojawiały się jak grzyby po deszczu. Dzięki temu mógł podróżować do pracy zdecydowanie szybciej i bezpieczniej, choć Laurie powątpiewała w to drugie. Teraz Jack wyjechał z parku wyjściem na Columbus Circle. Stamtąd jechał już ścieżką rowerową na południe Siódmą Aleją, Broadwayem, aż do Trzydziestej Ulicy, gdzie też była ścieżka rowerowa, choć już nie tak bezpieczna, bo tylko namalowana na chodniku wzdłuż zaparkowanych samochodów. Jack kierował się na róg Trzydziestej Ulicy i Pierwszej Alei, gdzie znajdował się budynek OCME, a w nim kostnica.
Kiedy jechał na wschód Trzydziestą Ulicą, myślami znów wrócił do Dorothy. Miał świadomość, że żywi do niej ambiwalentne uczucia. Jeśli chodzi o jego córkę, Emmę, u której przed kilkoma laty rozpoznano zaburzenia ze spektrum autyzmu, Dorothy odgrywała pozytywną rolę. Wzięła na siebie organizowanie skomplikowanych badań, wybieranie i koordynowanie grafiku terapeutów behawioralnych, terapeutów mowy i fizjoterapeutów, dzięki którym Emma robiła imponujące postępy. Jack skłaniał się do zapisania Emmy do specjalnej szkoły dla dzieci w spektrum autyzmu, która znajdowała się niedaleko szkoły JJ’a. Dorothy jednak była temu przeciwna, a Laurie jak na razie w pełni podzielała jej opinię.
Jednak ta drobna różnica zdań na temat Emmy była niczym w porównaniu do zaciętej wrogości wobec szczepionek – Dorothy utrzymywała wręcz, że to szczepionka MMR wywołała u Emmy autyzm, i nie przekonywały jej żadne naukowe dowody na to, że tak nie jest. Co gorsza, jej antyszczepionkowe przekonania obejmowały również szczepionki przeciwko COVID-19 i bez względu na to, co mówili o nich Jack i Laurie, nie pozwoliła się zaszczepić. Ten jej upór dawał im się we znaki, tym bardziej że Dorothy praktycznie się do nich przeprowadziła – zajmowała drugi pokój gościnny po tym, jak przed trzema miesiącami, we wrześniu, zmarł jej mąż, surowy ojciec Laurie, kardiochirurg.
Jack już przy kilku okazjach usiłował poruszyć temat miejsca Dorothy w życiu ich rodziny. Proponował, by wróciła do przestronnego mieszkania na Park Avenue, ale Laurie nie chciała o tym nawet słyszeć. Była głęboko przekonana, że Emma bardzo zyskuje na ciągłej obecności babci, a Dorothy nie jest jeszcze na tyle mocna, by wrócić do pustego mieszkania.
Jack natomiast czuł się teraz we własnym domu jak piąte koło u wozu, zwłaszcza, że Laurie zachowywała się jak szef zarówno w pracy, jak i w domu. Nie chcąc swoim uporem naruszyć kruchej równowagi w rodzinie, Jack starał się skupić myśli i uczucia na pracy. Najlepiej by było, gdyby trafiła mu się teraz jakaś trudna sprawa, która bez reszty zawładnęłaby jego myślami. To działało w przeszłości – kiedy u JJ’a została w niemowlęctwie rozpoznana neuroblastoma, żeby jakoś sobie z tym poradzić, Jack skupił się na zabójczych praktykach kręgarzy. Zdecydowaną zaletą pracy patologa było to, że każdy dzień był inny i zawsze mogło się zdarzyć jakieś wyzwanie. Po wielu latach wykonywania tego zawodu nie mieli z Laurie co do tego żadnych wątpliwości.
Odczekawszy na zielone światło, żeby przejechać Pierwszą Aleję na rogu Trzydziestej Ulicy, Jack dotarł do OCME. Ten stary budynek lata świetności miał już zdecydowanie za sobą. Kiedy zbudowano go ponad pół wieku temu, stanowił prawdziwe dzieło sztuki. Teraz jednak aż się prosiło, by zbudować zamiast niego nowe prosektorium z gabinetami dla patologów i porządnym działem toksykologii. I nawet już-już miał powstać – obok nowego wieżowca OCME cztery przecznice na południe – ale potem prace zostały wstrzymane ze względów budżetowych. Był to jeden z najważniejszych celów, jakie wyznaczyła sobie jego żona, gdy objęła stanowisko głównego inspektora medycyny sądowej Nowego Jorku. Laurie liczyła na to, że nowy burmistrz da zielone światło dla rozpoczęcia prac budowlanych.
Jack wjechał do zatoczki, gdzie przyjeżdżały i skąd wyjeżdżały ciała, przejechał między zaparkowanymi vanami sprinterami Inspektoratu, po czym zarzucił rower na ramię i bocznymi schodami wszedł na rampę. Prowadząc rower, minął budkę ochroniarzy, którzy właśnie zmieniali się po nocnej zmianie, i pomachał do nich uprzejmie. Jack przywitał się też z technikami pracującymi w kostnicy. Po lewej stronie stały trumny na ciała zmarłych, po których nikt się nie zgłosi i którzy trafiali na Hart Island. Jack przypiął rower i kask do rury za trumnami. Był jedyną osobą, która dojeżdżała rowerem do pracy, więc nie dorobili się jak dotąd prawdziwego stojaka na rowery. Obok znajdowała się zaciemniona, wyizolowana sala sekcyjna.
Ciekawy, jakie nowe przypadki pojawiły się w nocy, Jack ruszył schodami na pierwsze piętro i wszedł do działu identyfikacji, gdzie zaczynał się już nowy dzień. Było kilka minut po siódmej.
– Dzień dobry, Jennifer – powiedział Jack z werwą, której nie czuł.
W przeciwieństwie do niektórych innych patologów Jack nie miał w zwyczaju obciążać kolegów w pracy swoim nastrojem, głównie dlatego że cenił sobie prywatność. Doktor Jennifer Hernandez była stosunkowo nową pracownicą Inspektoratu, aktualnie wypadła jej kolej, by przez tydzień pełnić dyżur – jeśli w nocy potrzebny był nagle lekarz medycyny sądowej, dzwoniono właśnie do niej. To ona miała też za zadanie przyjść codziennie wcześniej, przejrzeć sprawy, które pojawiły się w nocy, potwierdzić, czy w każdym przypadku rzeczywiście wymagana jest sekcja zwłok, a następnie rozdzielić pracę między patologów.
– Jest dziś coś szczególnie ciekawego? – spytał Jack, podchodząc do biurka, przy którym siedziała Jennifer. Starał się zachowywać zwyczajnie.
– Przyszłam ledwie kilka minut przed tobą – przyznała Jennifer. – Nawet jeszcze nie zaczęłam przeglądać spraw.
Przed nią leżał niewielki stosik teczek zawierających dokumenty sporządzone przez śledczych medyczno-prawnych, czyli wysoce wyspecjalizowanych asystentów, którzy wykonywali pracę w terenie, badając przypadki zgonów potencjalnie wymagających sekcji zwłok. Zarówno policja, jak i personel kierowniczy w szpitalu doskonale wiedzieli, jakie zgony należy zgodnie z prawem zgłaszać do OCME, a jakie nie. Choć poprzedniego dnia pracy nie brakowało, jak zawsze po weekendzie, dziś ich liczba była znacznie skromniejsza. Jack oszacował, że jest ich nie więcej jak dwadzieścia.
– Były w nocy jakieś interesujące zgłoszenia? – spytał, starając się nie dać po sobie znać, jak bardzo na to liczy.
Sprawy, do których wzywani byli dyżurujący lekarze, zawsze stanowiły ciekawsze wyzwania.
– Nie – odparła Jennifer. – Noc była raczej spokojna. W większości przedawkowania.
Jack jęknął w duchu, choć bynajmniej go nie zaskoczyła. Średnio trafiało im się pięć zgonów z przedawkowania dziennie, co było raczej przygnębiające niż stymulujące intelektualnie. Nie było tu żadnej kryminalnej zagadki, a jedynie pytanie, co się dzieje ze społeczeństwem, że ciągle dopuszcza do takich tragedii, i jak można było pozwolić, by fentanyl był dostępny na rynku narkotyków.
– Mogę spojrzeć? – spytał Jack. Starał się nie narzucać w relacjach z młodszą stażem koleżanką.
Jennifer parsknęła śmiechem.
– A proszę cię bardzo – powiedziała, wskazując mu teczki.
Wszyscy wiedzieli, że Jack ma w zwyczaju przychodzić do pracy wcześniej, żeby wybierać sobie najtrudniejsze sprawy. Nikt nigdy nie protestował, bo mieli go za pracoholika, który zawsze bierze na siebie więcej spraw, nawet tych rutynowych. Jack na pewno nie migał się od obowiązków, w szczególności gdy – tak jak teraz – miał w życiu dużo stresu.
– O nie! – krzyknął ktoś.
Głowy Jacka i Jennifer podniosły się automatycznie. Do pokoju wpadł Vinnie Amendola, jak zwykle z „New York Postem” pod pachą. Był to smukły, ciemnowłosy, nieogolony mężczyzna w bluzie z kapturem i dresowych spodniach. Niedbały wygląd nie wskazywał na to, że jest najbardziej doświadczonym technikiem w prosektorium. Jego wiedza na temat medycyny sądowej była imponująca. Od lat pracował z Jackiem i stanowili świetny zespół.
– Boże, nie podoba mi się, że widzę tu doktora Stapletona tak wcześnie rano – jęknął, przewracając oczami i jakby w złości waląc gazetą o stolik stojący między dwoma fotelami. – Cholera! To znaczy, że przez cały dzień będę tkwił w norze i jeszcze słuchał jego gadania. Czym ja sobie na to zasłużyłem?
„Norą” technicy z prosektorium nazywali główną salę sekcyjną.
– To dla nas się tak dziś wystroiłeś? – odpowiedział mu złośliwie Jack.
Tego typu docinki były ich normalnym sposobem komunikowania się.
– Niech zgadnę… – Vinnie opadł na jeden z foteli. – Problemy na froncie domowym? Z teściową może? Trafiłem?
Jack się skrzywił. Vinnie znał go aż za dobrze.
– Bywało lepiej – mruknął, nie wdając się w szczegóły. – Przydałaby mi się jakaś interesująca sprawa.
Vinnie potrafił czytać między wierszami. Odpuścił sobie żarciki i natychmiast zmienił ton.
– Dobra, mamy coś ciekawego?
– Jeszcze nie miałem czasu spojrzeć – odpowiedział Jack. – A może byś się tak zajął kawą?
Parzenie kawy Vinnie uważał za swój osobisty obowiązek, ponieważ to on był zwykle jedną z pierwszych osób w pracy.
– Już dobrze, zaraz – rzucił, udając poirytowanie.
Jack skupił się z powrotem na dokumentach, naprawdę licząc na to, że coś znajdzie, ale jego optymizm nie trwał długo. Jennifer miała rację: pierwsze trzy teczki dotyczyły zwykłych przypadków przedawkowań. Choć Jack miał świadomość, że każda z tych spraw to czyjaś tragedia – zwłaszcza trzecia, w której chodziło o śmierć piętnastolatka – wiedział, że żadna z tych historii nie zajmie jego umysłu nawet na kilka dni, a już na pewno nie na tydzień, a przecież na to liczył. Nagle – jak niespodziewany policzek – wyskoczyły na niego imię i nazwisko z czwartej teczki. Susan Passero. Tak nazywała się najbliższa przyjaciółka Laurie, która była zarazem jej lekarzem ogólnym. Jack też ją znał i cenił jako świetną internistkę, osobę sympatyczną i społecznie zaangażowaną oraz oddaną matkę. Choć najczęściej Laurie i Susan spotykały się tylko we dwie – zwykle na lunch raz w miesiącu – Jackowi i mężowi Susan zdarzało się czasem dołączyć do nich na jakąś kolację czy wydarzenie kulturalne.
Teraz Jack czuł, jak przyspiesza mu puls, gdy szybko wyjmował zawartość teczki i przeglądał dokumenty, szukając raportu śledczego medyczno-prawnego. Przerzucając papiery, wciąż liczył na to, że to tylko zbieżność nazwisk, a leżące na dole w chłodni ciało nie ma żadnego związku z przyjaciółką żony. Kiedy jednak znalazł formularz, potwierdziły się jego najgorsze podejrzenia. Zmarła pracowała jako lekarka w Manhattan Memorial Hospital, wszystko wskazywało na to, że cieszyła się dobrym zdrowiem, i dlatego właśnie sprawę skierowano do Inspektoratu.
Jack westchnął ciężko i mimowolnie zapatrzył się w dal. Z przerażeniem pomyślał o tym, że będzie musiał zadzwonić do Laurie i przekazać jej tę szokującą i smutną wieść. Biorąc pod uwagę cały stres związany z sytuacją rodzinną i z jej pracą – zarządzała największym Inspektoratem Medycyny Sądowej w kraju, odpowiadając za ponad sześciuset pracowników i roczny budżet w wysokości 75 milionów dolarów – to dodatkowe obciążenie emocjonalne będzie ogromne.
– Coś się stało? – spytała Jennifer, widząc jego reakcję.
– Obawiam się, że tak – odparł. Spojrzał na nią. Dobrze znała jego żonę, bo była córką zmarłej już niani, która kiedyś opiekowała się Laurie. Zresztą to właśnie Laurie zainspirowała Jennifer do podjęcia studiów medycznych i pchnęła w stronę medycyny sądowej. Jack podał jej raport. – Ta sprawa dotyczy sekcji zwłok jednej z najbliższych przyjaciółek Laurie.
– Boże jedyny – jęknęła Jennifer. – Co się stało?
Jack zaczął czytać.
– Wygląda na to, że zmarła we własnym samochodzie w garażu MMH. Jej ciało znalazł przełożony zespołu pielęgniarskiego, niejaki Ronald Cavanaugh, który akurat przyjechał na nocny dyżur. Zeznał, że nie wyczuł tętna, więc wraz z inną osobą z zespołu pielęgniarskiego zawiadomili SOR i rozpoczęli RKO.
– Pewnie serce – orzekła Jennifer.
Jack pokręcił bezradnie głową.
– Boże, co za tragedia. To będzie dla Laurie prawdziwy wstrząs. Poza tym, że była jej przyjaciółką, była też wspaniałą lekarką. Laurie by powiedziała, że lekarką z prawdziwego zdarzenia.
– Kto sporządził raport?
– Kevin Strauss.
– To dobry śledczy.
– Tak – mruknął.
– Jak już mieć zawał serca, to pewnie lepiej w szpitalu – rzucił Vinnie, szykując kawę.
– Ale nie w samochodzie stojącym w garażu – odburknął Jack.
– SOR wysłał zespół reanimacyjny? – dopytywał Vinnie.
– W ciągu kilku minut – odparł Jack. – Wygląda na to, że naprawdę się przykładali, bo widzę tu, że ten Cavanaugh twierdzi, że ze strony pacjentki była pewna reakcja, gdy zaczęli RKO.
– Wyczuli tętno?
– Nie. Ani w garażu, ani na SOR-ze.
– No to na czym właściwie polegała ta rzekoma reakcja?
– Tego raport nie precyzuje – stwierdził Jack.
– Jakieś problemy z sercem w przeszłości?
– Wydaje się, że nie. Ale miała cukrzycę typu 1, o czym nie wiedziałem. I jestem prawie pewien, że Laurie także o tym nie wiedziała, co jest nieco zaskakujące, biorąc pod uwagę, jak długo się znały.
– Niestety nagła śmierć sercowa nie jest czymś dziwnym w przypadku cukrzycy insulinozależnej – zauważyła Jennifer. – Jak tak o tym opowiadasz, to przecież ja nawet słyszałam o tym zgonie.
– Jak to? – zdziwił się Jack, odrywając wzrok od kartek.
– Zadzwonił do mnie ktoś z zespołu identyfikacji, bo mieli problem – zaczęła opowiadać Jennifer. – Mąż zmarłej miał potwierdzić tożsamość. Oczywiście był wstrząśnięty, ale kłopot polegał na tym, że sprzeciwiał się przeprowadzeniu sekcji zwłok. Upierał się, że mamy natychmiast wydać ciało wprost do wskazanego domu pogrzebowego. W końcu to ja musiałam z nim porozmawiać. Próbowałam go uspokoić. Kiedy w ogóle zaczął mnie słuchać, wyjaśniłam mu, że nie możemy wydać mu ciała żony, ponieważ zmarła nagłą śmiercią, a wszystko wskazuje na to, że cieszyła się dobrym zdrowiem, toteż zgodnie z prawem musimy ustalić przyczynę zgonu. Upewniłam się, że rozumie, że konieczna jest sekcja.
– Zaskoczyłaś mnie. Nazywał się Abraham Ahmed? – Przez sekundę znów łudził się, że może to jednak jakaś inna Susan Passero, ale Jennifer natychmiast pozbawiła go tej ostatniej nadziei, potwierdzając nazwisko męża zmarłej.
– Boże jedyny – wyszeptał. – To szokujące. Jakoś to uzasadnił?
– Tak. Powiedział, że jest muzułmaninem i nie chce opóźniać pogrzebu.
– Co ty powiesz… Człowiek całe życie się uczy. Nieraz spotykaliśmy się z Abbym… bo tak mówią na niego znajomi… ale pojęcia nie miałem, że wyznaje islam. Co mu na to powiedziałaś?
– Że najprawdopodobniej trzeba będzie wykonać sekcję zwłok, ale zapewniłam go, że odbędzie się to szybko i z pełnym szacunkiem dla ciała. Przy okazji pewnej sprawy sporo czytałam o podejściu islamu do sekcji zwłok. Dzięki temu wiem, że w dzisiejszych czasach wcale nie jest to tak jednoznaczne, jak mi sugerował. Z tego, co rozumiem, nie ma o tym wzmianki w Koranie.
– Jak zareagował na twoje argumenty?
– Bez entuzjazmu – przyznała Jennifer. – Był bardzo zdenerwowany. Namawiałam go, żeby zadzwonił do nas z rana, i zapewniłam, że będzie mógł porozmawiać z lekarzem przeprowadzającym sekcję.
– Podjęłaś już decyzję, komu to przydzielisz?
– Myślałam, że sama to zrobię – powiedziała. – Przede wszystkim dlatego, że, jak rozumiem, muzułmanie wolą, żeby sekcję zwłok przeprowadzała osoba tej samej płci co zmarła, a ponieważ i tak już rozmawiałam z mężem, tym bardziej ma to sens.
– O kurczę – skomentował enigmatycznie Jack i znów pokręcił głową, nerwowo przeczesując włosy. Ten dzień już zapowiadał się o wiele gorzej, niż sobie tego życzył. – W takim razie może od razu zadzwonię do Laurie, żeby dać jej znać, co się dzieje. Choć nie uśmiecha mi się to. Będzie bardzo nieszczęśliwa, a że jak słusznie domyślił się Vinnie, i tak już mamy sporo problemów rodzinnych, tym bardziej nie mam ochoty przekazywać jej tak złych wieści.
– Bardzo mi przykro. Może ja do niej zadzwonię? – zaoferowała ze zrozumieniem Jennifer.
– Dziękuję, to bardzo miłe z twojej strony, ale lepiej, żebym sam to zrobił. Tym razem to muszę być ja. Zresztą już dziś rano zachowałem się nieszczególnie dojrzale i tak jakby dałem dyla, więc przynajmniej teraz nie powinienem chować głowy w piasek.
Jennifer podniosła stojący na drugim końcu biurka telefon i podała mu go, ale Jack stwierdził, że woli zadzwonić z własnej komórki. Najpierw jednak powinien jeszcze raz starannie przeczytać raport Kevina. Wiedział, że Laurie zada mu wiele pytań, i chciał móc na nie odpowiedzieć.
– Świeżej kawy na wzmocnienie? – zawołał Vinnie bez cienia sarkazmu spod swojego stanowiska przy ekspresie.
– Tak, poproszę – mruknął Jack i znów zagłębił się w raport uwzględniający także najnowsze wyniki badań krwi Sue, w tym stężenie glukozy i cholesterolu. Z dokumentów wynikało, że Strauss uzyskał dostęp do konta pacjentki, w tym informacji o tym, że w dzieciństwie rozpoznano u niej cukrzycę typu 1. Jack chciał teraz przede wszystkim ustalić, czy Sue w ogóle miała w przeszłości jakieś problemy z sercem. Nic na to nie wskazywało. Rutynowe EKG wykonane przed sześcioma miesiącami było w normie.
– Kevin naprawdę się przyłożył. Jak zwykle zresztą – skomentował, po czym wyciągnął z kieszeni komórkę i usiadł w jednym z foteli.
Vinnie przyniósł parujący kubek z kawą i postawił go na stoliku obok. Jack podziękował mu skinieniem głowy, znalazł na ekranie numer Laurie, upił łyk kawy i delikatnie stuknął w ekranik, żeby zadzwonić.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Tytuł oryginału: Night Shift
Copyright © 2022 by Robin Cook
All rights reserved
Copyright © for the Polish e-book edition by REBIS Publishing House Ltd., Poznań 2023
Informacja o zabezpieczeniach
W celu ochrony autorskich praw majątkowych przed prawnie niedozwolonym utrwalaniem, zwielokrotnianiem i rozpowszechnianiem każdy egzemplarz książki został cyfrowo zabezpieczony. Usuwanie lub zmiana zabezpieczeń stanowi naruszenie prawa.
Redaktor: Elżbieta Bandel
Projekt okładki: Zbigniew Mielnik
Opracowanie graficzne okładki: Urszula Gireń
Fotografia na okładce: giggsy25 / Shutterstock
Wydanie I e-book (opracowane na podstawie wydania książkowego: Nocny dyżur, wyd. I, Poznań 2023)
ISBN 978-83-8338-778-9
Dom Wydawniczy REBIS Sp. z o.o.
ul. Żmigrodzka 41/49, 60-171 Poznań
tel. 61 867 81 40, 61 867 47 08
e-mail: [email protected]
www.rebis.com.pl
Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w systemie Zecer