Inwazja. - Robin Cook - ebook

Inwazja. ebook

Robin Cook

4,3

Opis

Robin Cook z wyjątkowym talentem sięga do najgłębszych obaw drzemiących w zakamarkach ludzkiego umysłu. Inwazja jest najbardziej prowokacyjnym thrillerem Cooka, opisującym nagły wybuch niezwykłej epidemii. Nieznanej chorobie towarzyszą dziwne, niespotykane objawy. Diagnoza jest bardzo trudna, przyczyna choroby pozostaje nieznana i niemożliwa do poznania, gdyż mamy do czynienia z czymś, czego gatunek ludzki nigdy dotąd nie widział.

 

 

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego.

Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych.

 

Książka dostępna w zasobach:

Biblioteka Publiczna Miasta i Gminy Jarocin

Gminna Biblioteka Publiczna im. Marii Konopnickiej w Nieborowie (2)

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 434

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (3 oceny)
2
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 

INWAZJA

 

Dom Wydawniczy REBISpoleca m.in.

 

thrillery:

 

Scott Turow

BŁĘDY ODWRACALNE

 

Keith Ablow

PRZYMUS

 

Don Passman

WIZJONERKA

 

Vince Flynn

PRZERWANE KADENCJEPRZEJĘCIE WŁADZY

 

Patrick Robinson

HMS UNSEENUSS SEAWOLFBUNT NA USS SHARK

 

David Baldacci

NA RATUNEKTEN, KTÓRY PRZEŻYŁ

 

Krzysztof Kotowski

ZYGZAK

 

Stephen Coonts

USS AMERICA

KUBAHONGKONG

 

Robin Cook

DEWIACJAEPIDEMIAZARAZAMUTANTCHROMOSOM 6INWAZJATOKSYNASFINKSGORĄCZKAŚMIERTELNY STRACHNOSICIELZABÓJCZA KURACJASZKODLIWE INTENCJEDOPUSZCZALNE RYZYKOCOMAUPROWADZENIEOZNAKI ŻYCIAWSTRZĄSMÓZGOŚLEPIENIE

 

Robin Cook

INWAZJA

 

PrzełożyłPrzemysław Bandel

 

DOM WYDAWNICZY REBISPOZNAŃ 2004

 

Tytuł oryginału

Invasion

 

Copyright © 1997 by Robin CookAll rights reserved

 

Copyright © for the Polish edition by REBIS Publishing House Ltd.,Poznań 1998, 2000

 

Redaktor

Elżbieta Bandel

 

Fotografia na okładceBE&W

 

Wydanie I (dodruk)

 

ISBN 83-7120-584-8

Dom Wydawniczy REBIS Sp. z o.o.ul. Żmigrodzka 41/49, 60-171 Poznańtel. 867-47-08, 867-81-40; fax 867-37-74e-mail: [email protected]

 

POZNAŃSKA DRUKARNIA NAUKOWA Sp. z o.o.

60-281 Poznań, ul. Heweliusza 40

 

Z ręką na pulsie najnowszych osiągnięć w technologiach medycznych Robin Cook z niesamowitym talentem poluje na nasze najgłębsze obawy. Tym razem, w swym najbardziej prowokacyjnym thrillerze, bada nagły wybuch epidemii z dziwnymi nowymi objawami, które opierają się diagnozom. Przyczyna pozostaje nieznana - i niemożliwa do poznania - gdyż jest czymś, czego gatunek ludzki nigdy dotąd nie doświadczył...

Prolog

 

W lodowatych przestworzach przestrzeni międzygwiezdnej strumień materii-antymaterii, migocząc, wyrwał się impulsem z próżni z intensywnym błyskiem promieniowania elektromagnetycznego. Na siatkówce ludzkiego oka zjawisko mogło zostać wychwycone jako nagłe pojawienie się, eksplozja barw pełnego spektrum światła widzialnego. Oczywiście, ani promienie gamma, ani promienie X, a nawet fale podczerwone i radiowe nie mogły być widoczne dla ograniczonego ludzkiego postrzegania.

Równocześnie z wybuchem kolorów świadkowie na Ziemi mogliby ujrzeć pojawienie się astronomicznej liczby atomów w kształcie wirujących, czarnych, dyskopodobnych kamyków. Zjawisko robiło wrażenie puszczonego wstecz filmu wideo z obiektem wpadającym do krystalicznego płynu, którego falowanie było jak zakrzywienie czasu i przestrzeni.

Jednak lecąca z prędkością bliską prędkości światła niezliczona liczba połączonych atomów wpadła w odległe krańce Układu Słonecznego, śmigając obok orbit nadętych gazami zewnętrznych planet Neptuna, Urana, Saturna i Jowisza. Przed osiągnięciem orbity Marsa wirowanie i prędkość masy zmniejszyły się znacząco.

Teraz obiekt można było zobaczyć takim, jaki był: międzygalaktyczny pojazd kosmiczny, którego połyskująca powierzchnia przypominała doskonale wyszlifowany onyks. Jedyną deformacją kształtu dysku był rząd wybrzuszeń nad zewnętrzną krawędzią obiektu. Kontury każdego z wybrzuszeń odzwierciedlały masywną sylwetkę statku-matki. Nie było żadnych innych zniekształceń zewnętrznej powierzchni: żadnych świetlików, luków, wlotów, wylotów albo anten. Nie było nawet jakichkolwiek konstrukcyjnych łączeń.

Kiedy statek dotarł do zewnętrznych warstw atmosfery ziemskiej, wzrosła temperatura jego powłoki. Pojawił się płonący ogon rozświetlający za nim nocne niebo, kiedy pobudzone tarciem atomy atmosfery w odruchu protestu zaczęły wydzielać fotony.

Pojazd nadal zmniejszał prędkość i zwalniał wirowanie. Daleko poniżej pojawiło się migoczące światłami, niczego się nie spodziewające miasto. Wcześniej zaprogramowany, zignorował światła. Szczęśliwie do upadku doszło w skalistej, pokrytej otoczakami, wypalonej okolicy. Pomimo względnie małej prędkości było to bardziej zderzenie niż lądowanie. W powietrze strzelił słup kamieni, piasku i kurzu. Gdy statek kosmiczny w końcu znieruchomiał, był do połowy zagrzebany w ziemi. Wyrzucone w niebo rumowisko opadło na wypolerowaną powierzchnię.

Kiedy temperatura powierzchni pojazdu spadła poniżej dwustu stopni Celsjusza, nad jego krawędzią otworzyła się pionowa szczelina. To nie wyglądało na jakieś mechaniczne drzwi. Zdawało się, że molekuły współpracują, aby stworzyć wejście bez uszkodzenia niczym nie zarysowanej dotąd powierzchni spodka.

Z pęknięcia wydobyła się para, dowodząc, że w jednostce panuje kosmiczny chłód. W środku rzędy komputerów pracowicie przechodziły przez kolejne sekwencje programów. Do wnętrza wciągnięto próbki ziemskiej atmosfery i gleby i poddano je analizie. Automatyczne procedury działały zgodnie z planem, włączając w to izolowanie z pyłu organizmów prokariotycznych (bakterii). Analizy wszystkich próbek, w tym zawartych w nich kodów DNA, dowiodły, że właściwy cel został osiągnięty. Uruchomione zostały procedury zbrojne. Ze statku wystrzeliła w niebo antena dla przygotowania transmisji na częstotliwości równej promieniowaniu radiowemu kwazarów. Wszystko, by powiadomić, że Magnum przybyło.

Rozdział 1

 

Godzina 22.15

 

- Hej, cześć! - powiedziała Candee Taylor, klepiąc Jonathana Sellersa w ramię. Jonathan w tej samej chwili objął ją i pocałował. - Ziemia do Jonathana, odpowiedz! - dodała i zaczęła lekko uderzać przyjaciela po głowie.

Oboje byli siedemnastolatkami i uczniami w Anna C. Scott High School. Jonathan właśnie zdał egzamin na prawo jazdy i chociaż jeszcze nie dostał zgody na używanie rodzinnego samochodu, udało mu się pożyczyć volkswagena od Tima Appletona. Pomimo szkolnego przedstawienia zdołali się wymknąć i pojechali na urwisko, z którego roztaczał się widok na miasto. Oboje z drżeniem wyobrażali sobie to pierwsze spotkanie na ulubionym w szkole „cyplu kochanków”. Dla wywołania należnego nastroju, jakby rzeczywiście potrzebowali jakiejś pomocy, nastawili radio na KNGA, lokalną radiostację nadającą non stop przeboje z pierwszej czterdziestki listy.

- Co jest? - zapytał Jonathan, dotykając delikatnie czubka głowy. Uderzenie Candee było dość mocne, aby zwrócić jego uwagę. Jak na swój wiek chłopak był wysoki i szczupły. Cały młodzieńczy rozwój poszedł mu we wzrost, ku największej radości szkolnego trenera koszykówki.

- Popatrz na spadającą gwiazdę.

Candee uprawiała gimnastykę, była więc znacznie lepiej rozwinięta fizycznie niż Jonathan. Jej ciało stanowiło źródło podziwu chłopców i zawiści dziewcząt. Mogła umówić się na randkę z każdym, ale wybrała Jonathana z powodu kombinacji jego dobrego wyglądu i zainteresowań oraz zdolności komputerowych. Tak się bowiem składało, że komputery były też jednym z jej zainteresowań.

- No i co jest takiego wyjątkowego w spadającej gwieździe? - jęknął Jonathan. Zerknął w górę na gwiazdę i natychmiast wrócił spojrzeniem do Candee. Nie był pewny, ale zdawało mu się, że jeden z guzików jej bluzki, który był zapięty, gdy przyjechali na cypel, teraz w tajemniczy sposób został rozpięty.

- Leciała przez całe niebo - powiedziała Candee. Dla podkreślenia słów wskazującym palcem rysowała niewidzialną linię na przedniej szybie samochodu. - To było niesamowite!

W półmroku wnętrza wozu Jonathan dostrzegł unoszące się w oddechu i opadające piersi Candee. Uznał to za znacznie bardziej niesamowite niż jakakolwiek gwiazda. Miał zamiar pochylić się i pocałować ją, kiedy radio wyraźnie zaczęło się psuć.

Najpierw zawyło tak, że uszy zabolały, i wydało z siebie dziwne piski i trzaski. Potem zaiskrzyło się i pojawił się dym.

- Kurde! - wrzasnęli oboje jak na komendę, próbując się gwałtownie odsunąć od iskrzącego odbiornika. Wypadli z samochodu. W bezpiecznej odległości odwrócili się i spojrzeli za siebie, oczekując widoku płomieni. Tymczasem iskrzenie tak szybko ustało, jak się pojawiło. Wyprostowali się i spojrzeli na siebie ponad dzielącym ich samochodem.

- Do cholery, co ja teraz powiem Timowi? - jęknął Jonathan.

- Popatrz na antenę! - odezwała się Candee.

Nawet w ciemności Jonathan mógł dostrzec, że jej czubek poczerniał.

Candee wyciągnęła rękę i dotknęła jej.

- Au! - krzyknęła. - Gorące!

Słysząc niewyraźne głosy, chłopak i dziewczyna rozejrzeli się dookoła. Inni też wyskoczyli ze swoich aut. Nad nimi unosił się całun gryzącego dymu. Każde włączone radio, obojętne czy grało rap, rocka czy klasykę, spaliło się. Przynajmniej wszyscy tak właśnie mówili.

 

Godzina 22.15

 

Doktor Sheila Miller mieszkała w jednej z nielicznych miejskich rezydencji zbudowanych na wzniesieniu. Podobał jej się widok, lubiła wiatr wiejący od pustyni i sąsiedztwo Uniwersyteckiego Centrum Medycznego. Z wszystkiego najbardziej odpowiadało jej to trzecie.

W wieku trzydziestu pięciu lat czuła się tak, jakby przeżyła dwa życia. Wcześnie, jeszcze w college’u, wyszła za mąż za chłopaka ze studium przedmedycznego. Mieli ze sobą tyle wspólnego. Oboje uważali, że medycyna jest ich życiowym celem i powinni razem dzielić marzenia. Niestety, rzeczywistość okazała się brutalnie nieromantyczna z powodu ich trudnych studiów. Jednak związek mógłby przetrwać, gdyby nie irytujące przekonanie George’a, że jego kariera chirurga jest ważniejsza niż wybór Sheili, która najpierw specjalizowała się w internie, a później w pierwszej pomocy. W efekcie cała odpowiedzialność za sprawy domowe spadła na jej barki.

Nie podlegająca dyskusji decyzja George’a o przyjęciu dwuletniego kontraktu w Nowym Jorku stała się kroplą, która przelała kielich goryczy. Pomysł George’a, żeby towarzyszyła mu w Nowym Jorku, mimo iż właśnie otrzymała stanowisko szefa oddziału pierwszej pomocy w Uniwersyteckim Centrum Medycznym, uświadomił Sheili, jak bardzo nie pasują do siebie. Uczucie, które swego czasu pojawiło się między nimi, dawno uleciało, więc po niewielkiej sprzeczce, bez złości podzielili kolekcję kompaktów, starych numerów czasopism medycznych i zdecydowali się na separację. Jeśli chodzi o Sheilę, odczuwała jedynie nieco goryczy na myśl o męskim egoizmie.

W ten właśnie wieczór, jak w większość wieczorów, Sheila zajęta była czytaniem niewyczerpanego stosu medycznych periodyków. Równocześnie nagrywała na wideo stary, klasyczny film z zamiarem obejrzenia go w tygodniu. Panował zupełny spokój, nie licząc przypadkowego dzwonienia poruszonych wiatrem dzwonków na patio.

Sheila nie widziała spadającej gwiazdy, którą zauważyła Candee, ale w tym samym momencie, kiedy Candee i Jonathan przerazili się zniszczonym radiem, Sheila była tak samo zszokowana identyczną katastrofą magnetowidu. Nagle zaczął iskrzyć i warczeć, jakby miał za chwilę wylecieć na orbitę okołoziemską.

Choć wyrwana z głębokiego zamyślenia, Sheila zdołała wyjąć wtyczkę z kontaktu. Niestety nie na wiele się to zdało. Zanim odłączyła zasilanie, magnetowid nie tylko zamilkł, ale i zaczął dymić. Ostrożnie dotknęła obudowy urządzenia. Było gorące, choć nie zanosiło się na pożar.

Zaklęła pod nosem i wróciła do czytania. Pomyślała, że nazajutrz weźmie magnetowid do szpitala i pokaże technikom zajmującym się elektroniką. Może zdołają coś z tym zrobić. Nie będzie miała czasu na zawiezienie wideo do sklepu, w którym je kupiła.

 

Godzina 22.15

 

Pitt Henderson powoli się rozluźniał, przyjął właściwie horyzontalną pozycję. Leżał rozwalony na wytartej kanapie w pokoju, który zajmował na trzecim piętrze akademika, i wpatrywał się w trzynastocalowy ekran czarno-białego telewizora. Rodzice podarowali mu go na zeszłoroczne urodziny. Obraz być może był maleńki, ale odbiór był czysty i wyraźny. Pitt był na ostatnim roku studiów. Studiował pomoc przedmedyczną z programem uzupełniającym z chemii. Chociaż należał do studentów nieco ponadprzeciętnych, dzięki ciężkiej pracy i zaangażowaniu udało mu się zdobyć dobrą pozycję w szkole medycznej. Był jedynym chemikiem gotowym do pracy według programu maksymalizacji efektów i od pierwszego roku studiów sporo czasu poświęcał na ćwiczenia w laboratorium. Aktualnie pracował na zmiany na oddziale pierwszej pomocy, zajmując się papierkową robotą. Przez lata Pitt zdołał wypracować w sobie umiejętność bycia przydatnym w każdej pracy szpitalnej, do której go przydzielili.

Potężne ziewnięcie wywołało łzawienie i mecz NBA, który oglądał, zaczął się zamazywać, a umysł uciekał w sen. Pitt miał dwadzieścia jeden lat. Był krępy, muskularny, jak przystało na gwiazdę futbolu w szkole średniej. Tutaj jednak nie udało mu się założyć drużyny. Zapomniał o rozczarowaniu i obrócił niepowodzenie w pozytywne doświadczenie przez skoncentrowanie się na najważniejszym celu - zdobyciu wykształcenia medycznego.

Gdy powieki mu opadły, kineskop jego ukochanego telewizora eksplodował, obsypując odłamkami szkła brzuch i piersi chłopaka. Stało się to dokładnie w tym samym momencie, w którym zwariowało radio w samochodzie Candee i Jonathana oraz magnetowid Sheili.

Przez sekundę Pitt nie poruszał się. Był oszołomiony i skonfundowany, niepewny, czy to, co tak gwałtownie wyrwało go ze snu, pochodziło z zewnątrz czy z wewnątrz, podobnie jak nagłe szarpnięcie, którego czasami doświadczał przed zaśnięciem. Poprawił okulary na nosie, otworzył oczy i zrozumiał, że spogląda w ciemną czeluść zniszczonego telewizora. Wiedział już, że to nie był sen.

— Co za gówno! - mruknął pod nosem, wstając z tapczanu, i ostrożnie strzepnął kawałki szkła ze spodni. Usłyszał trzaskanie wielu drzwi na korytarzu.

Wychylił się z pokoju, rozglądnął w prawo i lewo. Wielu studentów, chłopców i dziewcząt, mniej lub bardziej odzianych, spoglądało po sobie ze zmieszaniem na twarzach.

- Mój komputer po prostu się stopił - powiedział John Barkly. - Byłem w Internecie. - John wyszedł z pokoju zaraz po Pitcie.

- Telewizor mi wybuchł - oznajmił kolejny student.

- Zaczął się palić mój budzik-radio! - zawołał inny. - Co się dzieje, do cholery? To jakiś kawał?

Pitt zamknął drzwi i popatrzył na resztki telewizora. Jakiś kawał, zadumał się. Gdyby złapał faceta odpowiedzialnego za to, wybiłby mu z głowy wszystkie żarty...

Rozdział 2

 

Godzina 7.30

 

Na zjeździe z głównej drogi w stronę restauracji „U Costy”, tylne prawe koło czarnej toyoty 4runner prowadzonej przez Beau Starka uderzyło w krawężnik i samochodem zarzuciło. Cassy Winthrope siedząca obok kierowcy uderzyła głową w drzwi. Cassy nic się nie stało, ale wstrząs był niespodziewany. Szczęśliwie była zapięta pasem.

- Mój Boże! - krzyknęła Cassy. - Gdzie ty się uczyłeś prowadzić?

- Bardzo zabawne - odparł Beau, wyraźnie zawstydzony. - Zgoda, skręciłem nieco za wcześnie.

- Skoro jesteś czymś zaabsorbowany, powinieneś pozwolić mi prowadzić.

Beau przejechał przez zatłoczony, wysypany żwirem parking i wjechał na puste miejsce przed restauracją.

- Skąd ci przyszło do głowy, że jestem czymś zaabsorbowany? - zapytał. Zaciągnął hamulec i wyłączył silnik.

- Kiedy mieszkasz z kimś, uczysz się odczytywać różne drobne znaki - odpowiedziała Cassy, odpinając pas i wysiadając z auta. - Szczególnie jeśli jesteś z tym kimś zaręczony.

Beau też wysiadł, ale źle stąpnął i stopa osunęła mu się z jakiegoś kamienia. Dla utrzymania równowagi złapał się drzwi wozu.

- Postanowione - stwierdziła Cassy, dostrzegając tę kolejną oznakę nieuwagi i chwilowego braku koordynacji u Beau. - Po śniadaniu ja prowadzę.

- Umiem prowadzić - odparł poirytowany i trzasnął drzwiami. Zamknął auto pilotem. Spotkał się z Cassy z tyłu samochodu i oboje ruszyli w stronę wejścia do restauracji.

- Jasne, tak samo jak umiesz się golić - skwitowała dziewczyna.

Na twarzy Beau widniało kilka kawałków papieru toaletowego zakrywającego miejsca, w których zaciął się podczas porannego golenia.

- I nalewać kawę - dodała. Wcześniej Beau wypuścił z ręki dzbanek z kawą i w efekcie rozbił kubek.

- No, może rzeczywiście jestem trochę zamyślony - przyznał niechętnie.

Beau i Cassy mieszkali ze sobą od ośmiu miesięcy. Oboje mieli po dwadzieścia jeden lat i podobnie jak Pitt kończyli studia. Znali się od pierwszego roku nauki, ale nigdy wcześniej nie umawiali się na randki, bo każde z nich sądziło, że drugie jest związane z kimś innym. Kiedy w końcu się spotkali, mimowolnie skojarzeni przez wspólnego kolegę Pitta, który swego czasu sam kilka razy spotkał się z Cassy, spodobali się sobie, zupełnie jakby ich związek zapisany był w gwiazdach.

Większość ludzi uważała, że są do siebie podobni i mogliby być rodzeństwem. Oboje mieli gęste, ciemne włosy, gładką, oliwkową cerę i szokująco krystaliczne, błękitne oczy. Oboje też mieli sportowe zainteresowania i często razem ćwiczyli. Niektórzy żartowali sobie, że chłopak i dziewczyna są ciemnowłosą wersją Kena i Barbie.

- Naprawdę sądzisz, że zadzwonią do ciebie od Nite’a? - Cassy zapytała Beau, który przytrzymał przed nią otwarte drzwi. - Chodzi mi o to, że Cipher Software jest największą firmą software’ową na świecie. Myślę, że skazałeś się na długie czekanie.

- Nie ma wątpliwości, że zadzwonią - odpowiedział konfidencjonalnie Beau i wszedł za dziewczyną do restauracji. - Po informacji, którą wysłałem, zadzwonią w każdej chwili. - Odsłonił połę marynarki od Cerrutiego, żeby włączyć telefon komórkowy, który miał w wewnętrznej kieszeni.

Elegancki ubiór Beau nie był przypadkowy. Za punkt honoru stawiał sobie, by każdego dnia dobrze wyglądać.

Czuł, że wyglądając na człowieka sukcesu, przyciągnie do siebie sukces. Szczęśliwie dla niego, rodzice byli w stanie i chcieli wyjść naprzeciw jego wymaganiom. Na swoje szczęście był też pracowitym, pilnym studentem osiągającym wzorowe wyniki. Pewności siebie bez wątpienia mu nie brakowało.

- Cześć! - zawołał Pitt od stolika pod oknem. - Tutaj!

Cassy pomachała i przecisnęła się przez spory tłum. Restauracja, nazywana czule „chlewikiem”, była popularną studencką knajpką, szczególnie chętnie odwiedzaną w porze śniadania. Cassy usiadła naprzeciw Pitta. Beau zrobił tak samo.

-Mieliście wczoraj wieczorem jakieś kłopoty z telewizorem albo z radiem? - zapytał Pitt, zanim jeszcze zdołali wymienić uściski dłoni. - Mieliście coś włączonego około dziesiątej piętnaście?

Cassy zrobiła przesadnie pogardliwą minę.

- Inaczej niż pozostali wieczory poświęcamy na naukę - z udawaną pychą odparł Beau.

Pitt bezceremonialnie rzucił w czoło Beau kulką z papierowej serwetki, którą bawił się nerwowo, czekając na przyjaciół.

- Informuję więc was, ignoranci nie mający pojęcia, co się dzieje w prawdziwym świecie, że wczoraj kwadrans po dziesiątej cały radiowo-telewizyjny bajzel w naszym mieście kompletnie wysiadł. Mój także. Niektórzy sądzą, że to kawał jakichś gnojków z wydziału fizyki. Powiem wam, jestem wściekły jak diabli.

- Byłoby fajnie, gdyby objęło to cały kraj - wtrącił Beau. - Po tygodniu bez telewizji narodowy iloraz inteligencji pewnie skoczyłby w górę.

- Sok pomarańczowy dla wszystkich? - zapytała Maijorie, kelnerka, która pojawiła się przy stole.

Zanim zdążyli odpowiedzieć, zaczęła nalewać. To była część normalnego porannego rytuału. Teraz dopiero Marjorie przyjęła zamówienie i krzyknęła po grecku w stronę dwóch kucharzy za kontuarem.

Kiedy wszyscy raczyli się sokiem, telefon Beau odezwał się dostatecznie głośno, aby można go było usłyszeć spod marynarki. Sięgając po niego, Beau trącił ręką szklankę i tylko instynktowny odruch Pitta zapobiegł wylaniu soku.

Cassy pokręciła głową, z rezygnacją wyciągnęła kilka chusteczek papierowych i wytarła ze stolika kilka kropli soku. Spojrzała na Pitta z wdzięcznością i wspomniała, że Beau od rana popisuje się podobnymi wyczynami.

Beau pojaśniał na twarzy, kiedy zorientował się, iż jego nadzieje się spełniły - telefonowano z korporacji Randy’ego Nite’a. Wymieniono nawet nazwę Cipher w korzystnym dla Beau kontekście.

Cassy powiedziała, że Beau tak się zachowuje, jakby starał się o pracę u samego Pana Boga.

- Z radością przyjdę na rozmowę kwalifikacyjną - odpowiedział Beau z wystudiowanym spokojem. - Będzie mi naprawdę przyjemnie. Kiedykolwiek pan Nitę będzie chciał mnie zobaczyć, natychmiast przylecę na Wschód. Jak wspomniałem w liście, kończę studia w przyszłym miesiącu, więc pracę będę w stanie rozpocząć... no cóż, w każdej chwili po tym terminie.

- W każdej chwili! - prychnęła Cassy. Zakrztusiła się sokiem pomarańczowym.

- I kto to mówi? Nie brzmi to jak słowa tego Beau, z którym się zaprzyjaźniłem.

Beau machnął w ich stronę ręką i groźnie spojrzał.

- Właśnie tak - powiedział do słuchawki. - Odpowiadałaby mi posada osobistego asystenta pana Nite’a.

- Posada? - powtórzyła Cassy, powstrzymując się od śmiechu.

- Podoba mi się ten przytłumiony, podrabiany brytyjski akcent - powiedział Pitt. - Może Beau powinien dać sobie spokój z komputerami i zająć się aktorstwem.

- Jest raczej dobrym aktorem - potwierdziła Cassy, łaskocząc Beau za uchem. - Cały ranek odgrywał ciamajdę.

Beau odsunął rękę dziewczyny.

- Tak. To znakomicie - powiedział do telefonu. - Zrobię wszystko, żeby tam być. Proszę przekazać panu Nite’owi, że z niecierpliwością oczekuję spotkania z nim.

- Niecierpliwością? - powtórzył Pitt, kładąc sobie równocześnie wskazujący palec na usta.

Beau wyłączył telefon i wsunął go do kieszeni. Popatrzył na Cassy i Pitta.

- Jesteście naprawdę dorosłymi ludźmi. To była pewnie najważniejsza rozmowa w moim życiu, a wy robicie sobie jaja.

- Dorośli! Tak, teraz bardziej przypomina mi tego Beau, którego znam - odparła Cassy.

- Kim był ten facet, który rozmawiał tak dziwnie przez telefon? - zapytał Pitt, wskazując na Beau.

-To ktoś, kto ma zamiar pracować od czerwca dla Ciphera - odparł Beau. - Zapamiętajcie moje słowa. A potem, kto wie? Gdy tymczasem wy, moi drodzy, zamierzacie tracić czas na kolejne cztery lata studiów medycznych.

Pitt roześmiał się w głos.

-Tracić cztery lata w szkole medycznej? A to dopiero dziwny i pokręcony punkt widzenia - uznał.

Cassy przysunęła się do Beau i ugryzła go w płatek ucha.

Odepchnął ją.

- Rany, Cassy, tu są profesorowie, których znam, ludzie, którzy pewnie będą mi pisać rekomendację.

- Och, nie bądź taki spięty - odparła. - Drażnimy się tylko z tobą, bo jesteś taki sztywny. Prawdę powiedziawszy, jestem zaskoczona, że oddzwonili. To prawdziwy sukces. Spodziewam się, że mają sporo podań o pracę.

- Oferta pracy od Randy’ego Nite’a to znacznie więcej niż sukces. Doświadczenie może być wprost oszałamiające. To praca ze snów. Facet jest wart miliardy.

- Ale to może również wymagać poświęceń - zauważyła zadumana Cassy. - Zapewne dwadzieścia pięć godzin na dobę, osiem dni w tygodniu, czternaście miesięcy w roku. Nie zostanie wiele czasu dla nas, szczególnie jeśli ja będę tu pracować.

- To po prostu sposób na rozpoczęcie kariery - powiedział Beau. - Chcę zrobić wszystko co się da, abyśmy mogli cieszyć się życiem.

Pitt znowu zrobił minę i poprosił przyjaciół, żeby nie odbierali mu apetytu miałkim romantycznym gadaniem.

Kiedy podano zamówione dania, cała trójka zabrała się szybko do jedzenia. Mimowolnie zerkali na swoje eleganckie zegarki. Nie mieli zbyt dużo wolnego czasu.

- Macie ochotę na kino wieczorem? - zapytała Cassy po wypiciu kawy. - Miałam dzisiaj egzamin i gwałtownie potrzebuję nieco relaksu.

- Beze mnie, maleńka - odparł Beau. - Dostałem papierkową robotę na kilka dni. - Odwrócił się i próbował dać znać Marjorie, że czeka na rachunek.

- A ty? - Cassy zwróciła się w stronę Pitta.

- Przykro mi - odpowiedział. - Mam podwójną zmianę w centrum medycznym.

- Może Jennifer? - Cassy nie dawała za wygraną. - Mogłabym do niej zadzwonić.

- To zależy od ciebie. Ale nie powołuj się na mnie. Zrywamy ze sobą.

- Przykro mi - powiedziała z uczuciem Cassy. - Zawsze uważałam was za dobraną parę.

-To tak jak ja - zgodził się Pitt. - Niestety spotkała kogoś, kto bardziej jej pasuje.

Przez moment Cassy i Pitt patrzyli na siebie, by po chwili odwrócić wzrok z uczuciem lekkiego zaambarasowania i wrażeniem déjà vu.

Beau położył rachunek na stole. Chociaż każde z nich miało za sobą kurs matematyki w college’u, obliczenie, ile kto powinien dołożyć napiwku, zabrało im pięć minut.

- Podwieźć cię do centrum medycznego? - Beau zapytał Pitta, gdy wyszli na zalany słońcem parking.

- Może tak - odpowiedział Pitt niezdecydowanie. Był nieco przybity. Kłopot polegał na tym, że ciągle darzył Cassy romantycznym uczuciem, chociaż ona go odtrąciła, a Beau był jego najlepszym przyjacielem. Znali się od podstawówki.

Pitt szedł kilka kroków za przyjaciółmi. Zamierzał podejść do samochodu od strony pasażera i otworzyć Cassy drzwi, ale nie chciał stawiać Beau w złym świetle. Zrezygnował więc i poszedł za Beau, by usiąść z tyłu, gdy nagle jego przyjaciel zatrzymał się i położył rękę na ramieniu Pitta.

- Co to, u diabła, jest? - zastanowił się Beau.

Pitt podążył za wzrokiem kolegi. Tuż przy drzwiach kierowcy tkwił wbity w ziemię dziwny, okrągły, czarny przedmiot wielkości mniej więcej srebrnej jednodolarówki. Był symetrycznie kopulasty, gładki i w słońcu połyskiwał tak, że trudno było stwierdzić, czy wykonano go z metalu, czy kamienia.

- To na tym musiałem stanąć, gdy wysiadałem z wozu - domyślił się Beau. Wgłębienie po bucie wyraźnie odciśnięte z jednej strony przedmiotu potwierdzało przypuszczenie. - Ciekawe, dlaczego się ześliznąłem.

- Myślisz, że to wyleciało spod samochodu? - zapytał Pitt.

- Dziwnie wygląda - stwierdził Beau. Schylił się i lekko odgarnął piasek z jednej strony zagrzebanego w ziemi dziwnego przedmiotu. Kiedy to zrobił, dostrzegł osiem maleńkich wypukłości symetrycznie rozłożonych wokół krawędzi przedmiotu. Był nieco większy, niż początkowo sądził.

- Hej, chodźcie już, chłopcy! - z samochodu dobiegł ich głos Cassy. - Muszę jechać na zajęcia. Właściwie już jestem spóźniona.

- Sekundę - odpowiedział Beau. Zwrócił się do Pitta: - Masz jakiś pomysł?

-Kompletnie nic. Spróbuj, czy wóz zapali.

- To nie z samochodu, ośle. - Kciukiem i palcem wskazującym prawej ręki Beau spróbował podnieść przedmiot, ale nie dał rady. - To musi być koniec czegoś długiego.

Obiema rękami odgarnął piasek i żwir i zdziwił się, że tak szybko odsłonił spód tego czegoś. Okazało się, że nie było długie. Spodnia strona przedmiotu była płaska. Podniósł go. Grubość można było ocenić na mniej więcej centymetr.

- Cholera, ciężkie jak na swój rozmiar - uznał. Podał go Pittowi, który położył przedmiot na dłoni.

Pitt gwizdnął i z zaskoczonym wyrazem twarzy zwrócił przedmiot znalazcy.

- Z czego to jest zrobione? - zapytał.

- Jakby ołów - zgadywał Beau. Spróbował podrapać powierzchnię paznokciem, ale bez rezultatu. - Ale to nie jest ołów. Psiakrew, założę się, że to jest cięższe niż ołów.

- Przypomina mi jeden z tych czarnych kamieni, który znalazłeś kiedyś na plaży - powiedział Pitt. - No wiesz, te kamienie wygładzane latami przez przybrzeżne fale.

Beau chwycił przedmiot w dwa palce, jakby zamierzał puścić kaczkę po wodzie, i zamachnął się.

- Z tak gładką powierzchnią skoczyłby pewnie ze dwadzieścia razy.

-Gówno! - wtrącił Pitt. - Z taką wagą zatonąłby po pierwszym, najdalej drugim odbiciu.

- Pięć dolców, że skoczy co najmniej dziesięć razy - zaproponował Beau.

-Wchodzę - Pitt przyjął propozycję.

- Au! - krzyknął nagle Beau i upuścił przedmiot, który znowu zakopał się do połowy w piasku i żwirze. Chłopak złapał się za prawą dłoń i ścisnął mocno.

- Co się stało? - zapytał przestraszonym głosem Pitt.

- Ta cholera mnie ukłuła - ze złością powiedział Beau. Ściskał dłoń u nasady palca wskazującego, na którym widniała kropelka krwi.

- O rety! Śmiertelna rana! - zauważył Pitt z sarkazmem.

- Pieprz się, Henderson - odpowiedział Beau, krzywiąc twarz w grymasie bólu. - Boli. Jak po użądleniu jakiejś cholernej pszczoły. Czuję w całym ramieniu.

- Ach, nagła posocznica - dodał Pitt ciągle tym samym sarkastycznym tonem.

- A co to, u diabła, jest? - Beau był coraz bardziej zdenerwowany.

- Potrzebowałbym za dużo czasu, żeby ci to wyjaśnić, panie Hipochondryku. Poza tym żartowałem.

Beau schylił się, by odzyskać tajemniczy przedmiot. Ostrożnie zbadał jego krawędź, ale nie natrafił na nic, co mogłoby ukłuć.

-Beau, dalej! - ponagliła zła Cassy. - Muszę jechać. Co wy tam, na miłość boską, robicie?

- Dobra już, dobra - odpowiedział. Spojrzał na Pitta i wzruszył ramionami.

Pitt schylił się i z dna dołka wyżłobionego przez przedmiot podniósł cienki odłamek szkła.

- Czy to mogło być jakoś przyczepione i zraniło cię?

- Pewnie tak - przytaknął Beau. Uważał, że to mało prawdopodobne, ale nie potrafił teraz znaleźć innego wyjaśnienia. Przekonywał sam siebie, że przecież przedmiot nie był niczemu winny.

- Beauuuuuu! - warknęła Cassy przez zaciśnięte zęby.

Szybko siadł za kierownicą swojego 4x4. Niemal bezwiednie wsunął dziwny, kopulasty dysk do kieszeni marynarki. Pitt usiadł z tyłu.

- Teraz na pewno będę spóźniona - fuknęła Cassy.

- Kiedy ostatnio szczepiłeś się przeciwko tężcowi? - zapytał Pitt.

 

Milę od restauracji rodzina Sellersów właśnie kończyła swoje codzienne poranne czynności. Rodzinny minivan czekał już na podjeździe dzięki Jonathanowi, który siedział wyczekująco za kierownicą. Jego mama, Nancy, stała oparta o framugę otwartych drzwi. Ubrana była w prosty kostium podkreślający jej pozycję zawodową. Pracowała jako wirusolog w miejscowych zakładach farmaceutycznych. Była drobną kobietą, miała metr pięćdziesiąt pięć wzrostu, z głową jak Meduza, pełną gęstych, skręconych blond loków.

-Chodź, kochanie! - Nancy zawołała męża, Eugene’a, który wisiał na telefonie w kuchni i rozmawiał z jednym z miejscowych dziennikarzy prasowych, którego znał towarzysko. Eugene dał znać, że za minutkę będzie.

Nancy niecierpliwie przestępowała z nogi na nogę i patrzyła na swego męża. Byli razem już dwadzieścia lat. Wyglądał na tego, kim był: profesora fizyki na uniwersytecie. Nigdy nie udało jej się wyciągnąć go z tych workowatych sztruksowych spodni i marynarki, niebieskiej batystowej koszuli w kratkę i wydzierganego z wełny krawata. Kupowała mu eleganckie ubrania, ale wisiały teraz nie wykorzystane w szafie. Ale przecież nie wyszła za Eugene’a dla jego smaku czy też jego braku w sprawach mody. Spotkali się w szkole średniej i beznadziejnie pokochała go za jego rozum, dowcip i łagodne, dobre spojrzenie.

Odwróciła się i popatrzyła na syna, w którego twarzy bez trudu potrafiła rozpoznać tak siebie, jak i męża. Wydawał się zaniepokojony, kiedy rano pytała go, co robił poprzedniego wieczoru u Tima, swojego przyjaciela. Nietypowe dla Jonathana wymijające odpowiedzi zaniepokoiły ją. Wiedziała, że próbuje skryć kłopoty nastolatka.

- Szczerze, Art. - Eugene mówił tak głośno, aby słyszała go również Nancy. - Nie ma mowy, żeby z któregokolwiek z laboratoriów fizycznych wyszedł tak silny impuls fal radiowych. Radzę sprawdzić okoliczne nadajniki radiowe. Poza uniwersyteckim są jeszcze dwa. Podejrzewam, że to mógł być jakiś dziwny wybryk. Ale naprawdę nie wiem.

Nancy znów spojrzała w stronę męża. Wiedziała, że z trudem przychodzi mu być niegrzecznym wobec kogokolwiek, ale wszyscy domownicy już prawie byli spóźnieni. Podniosła w górę palec i bezdźwięcznie powiedziała: „Masz minutę”, po czym poszła w stronę samochodu.

- Mogę prowadzić? - zapytał Jonathan.

-Nie sądzę. Już jesteśmy spóźnieni. Przesuń się.

- Kurczę - jęknął Jonathan. - Nigdy nie możecie mi zaufać i uznać, że ja też coś potrafię.

-To nieprawda - zaprzeczyła Nancy. - Ale bez wątpienia nie uważam za właściwe zostawienie kierownicy w twoich rękach, kiedy się spieszymy. - Nancy zajęła miejsce kierowcy.

- Gdzie jest tato? - wymamrotał niepocieszony Jonathan.

- Rozmawia z Artem Talbotem. - Nancy znowu spojrzała na zegarek. Minuta minęła. Zatrąbiła.

Dzięki Bogu Eugene pojawił się, zamknął drzwi, podbiegł do samochodu i wskoczył na tylne siedzenie. Nancy szybko wyjechała tyłem na ulicę i ruszyła w stronę pierwszego przystanku - szkoły Jonathana.

- Przepraszam, że musieliście na mnie czekać - powiedział Eugene po chwili milczenia. - Wczoraj wieczorem zdarzyło się coś nadzwyczajnego. Zdaje się, że w pobliżu uniwersytetu uległo zniszczeniu wiele telewizorów, radioodbiorników, a nawet urządzeń otwierających bramy garaży. Powiedz mi, Jonathan, czy ty i Tim oglądaliście telewizję albo słuchaliście radia około dziesiątej piętnaście? O ile pamiętam, Appletonowie mieszkają w tym rejonie.

-Kto, ja? - zapytał zbyt szybko Jonathan. - Nie, nie. My... czytaliśmy. Tak, czytaliśmy.

Nancy zerknęła kątem oka na syna. Nie mogła się powstrzymać od domysłów, co takiego syn robił poprzedniego wieczoru.

- Ooo! - zawołał Jesse Kemper. Zdołał utrzymać kubek z parującą kawą, unikając jej rozlania, kiedy jego partner, Vince Garbon, skręcił na drogę prowadzącą do Pierson’s Electrical Supply, kilka przecznic za restauracją „U Costy”.

Choć Jesse miał pięćdziesiąt kilka lat, ciągle zachowywał sportową sylwetkę. Większość ludzi uważała, że nie przekroczył czterdziestki. Imponował też gęstymi wąsami, jakby w kontraście do rzedniejących włosów na potężnie sklepionej czaszce.

Jesse był detektywem porucznikiem w policji miejskiej, bardzo łubianym przez swoich kolegów. Był dopiero piątym Afroamerykaninem w oddziale, ale władze miasta, zachęcone między innymi jego osiągnięciami, rozpoczęły poważną akcję rekrutacyjną wśród czarnych policjantów, aby skład rasowy departamentu policji odzwierciedlał proporcje panujące w społeczności miejskiej.

Vince skręcił nie oznaczonym sedanem za budynek i zatrzymał się przed otwartym garażem obok stojącego już tam samochodu policyjnego.

- Tego mi brakowało - powiedział Jesse, wysiadając z samochodu.

Wychodząc z kawiarni, on i Vince usłyszeli w radiu, że znaleziono drobnego kanciarza, Eddiego Howarda, zagonionego w kąt przez psa łańcuchowego. Eddie był tak dobrze znany na posterunku, że traktowano go niemal jak przyjaciela.

Podczas gdy oczy przyzwyczajały się do półmroku panującego w garażu, Jesse i Vince usłyszeli jakieś głosy z prawej strony, zza regału sięgającego aż do sufitu. Dwaj mundurowi policjanci przechadzali się, jakby zrobili sobie przerwę na papierosa. W kącie Jesse i Vince dostrzegli przyklejonego do ściany Eddiego Howarda. Przed nim stał jak posąg potężny czarno-biały pit bull. Nieruchome oczy były wlepione w Eddiego jak dwa czarne węgle.

- Kemper, dzięki Bogu! - zawołał Eddie, starając się stać nieruchomo. - Weźcie to zwierzę ode mnie!

Jesse spojrzał na dwóch umundurowanych gliniarzy.

- Dzwoniliśmy i właściciele są już w drodze - odezwał się jeden z nich. - Normalnie nie zjawiają się przed dziewiątą.

Jesse skinął i wrócił do Eddiego.

- Jak długo już tu jesteś?

- Całą potworną noc. Przyciśnięty do ściany.

- Jak się tu dostałeś?

- Po prostu wszedłem. Kręciłem się w sąsiedztwie i nagle zobaczyłem, jak otwierają się drzwi garażu, same, jak zaczarowane. No to wszedłem, żeby sprawdzić, czy wszystko jest w porządku. No wiecie, żeby pomóc.

Jesse roześmiał się.

- Zdaje się, że ten Reks podejrzewa cię o coś więcej.

- Daj spokój, Kemper - jęknął Eddie. - Weź tę bestię ode mnie.

- W odpowiednim czasie - odparł policjant, chichocząc. - W odpowiednim czasie. - Odwrócił się znowu w stronę dwóch mundurowych. - Sprawdziliście drzwi garażu?

- Oczywiście - odpowiedział drugi z nich.

-Jakieś ślady włamania?

- Myślę, że Eddie powiedział prawdę.

Jesse pokręcił głową.

- Tyle się wydarzyło ostatniej nocy, że nie można się opędzić.

-Ale większość w tej części miasta - zauważył Vince.

Sheila Miller zaparkowała czerwone BMW kabriolet z zamkniętym dachem na rezerwowanym miejscu w pobliżu wejścia do izby przyjęć. Przesunęła przedni fotel do przodu i popatrzyła na magnetowid. Zastanawiała się, jak za jednym razem zabrać swoją torbę, plik papierów i magnetowid i zanieść wszystko do gabinetu. Zdawało się to niemożliwe. Nagle zauważyła zatrzymującą się na parkingu czarną toyotę i wysiadającego z niej pasażera.

- Przepraszam, panie Henderson! - zawołała Sheila, gdy rozpoznała Pitta. Uważała za niezwykle ważne znać z nazwiska każdego pracującego na jej oddziale, nieważne, czy to był chirurg, czy urzędnik. - Mogę pana prosić na chwilę?

Chociaż Pitt wyraźnie się spieszył, odwrócił się na dźwięk swojego nazwiska. Natychmiast rozpoznał doktor Miller. Zakłopotany cofnął się i podszedł do jej samochodu.

- Wiem, że się trochę spóźniłem - zaczął lekko zdenerwowany. Doktor Miller była znana jako niezwykle konkretny administrator. Wśród członków niższego personelu, szczególnie świeżo zatrudnionych, miała przezwisko „Smocza Lady”. - To się więcej nie powtórzy - zapewnił.

Sheila spojrzała na zegarek, następnie na Pitta.

- Pan ma zamiar zacząć jesienią studia lekarskie.

- Owszem - przyznał Pitt i czuł, jak przyspiesza mu puls.

- Cóż, przynajmniej wygląda pan lepiej niż reszta z tego roku - powiedziała Sheila, ukrywając uśmiech. Wyczuwała zdenerwowanie Pitta.

Skonfundowany uwagą, która brzmiała raczej jak komplement, Pitt ledwo skinął. Właściwie nie wiedział, co powiedzieć. Miał wrażenie, że bawi się nim, ale nie był pewny.

- Coś panu powiem - odezwała się Sheila, wskazując głową na tylne siedzenie samochodu. - Jeżeli zaniesie pan magnetowid do mojego gabinetu, nie wspomnę dziekanowi o tym skandalicznym naruszeniu regulaminu.

Teraz był pewien, że żartuje sobie z niego, ale ciągle czuł, iż lepiej zrobi, trzymając język za zębami. Bez słowa sięgnął po urządzenie i podążył za doktor Miller do izby przyjęć.

Panowało tu umiarkowane ożywienie, szczególnie po kilku drobnych porannych kolizjach samochodowych bez poważniejszych ofiar. Około piętnastu, może dwudziestu osób siedziało w poczekalni i trochę więcej w sali urazowej. Recepcjonistka przywitała doktor Miller uśmiechem, ale zaraz się zdziwiła, dostrzegając za nią Pitta, tym bardziej że to właśnie on miał ją zmienić.

Szli korytarzem i już mieli wejść do gabinetu Sheili, gdy zauważyli Kerry’ego Winetropa, jednego ze szpitalnych techników od urządzeń elektronicznych. Utrzymywanie „na chodzie” całej szpitalnej aparatury medycznej wymagało zatrudnienia kilku ludzi na pełny etat. Sheila zawołała mężczyznę, który natychmiast podszedł do nich.

- Mój magnetowid zepsuł się wczoraj wieczorem - powiedziała Sheila, wskazując głową na urządzenie w rękach Pitta.

- Witam w klubie - odparł Kerry. - Pani i wielu innych osób. Właściwie w całej sieci telewizyjnej było wczoraj przepięcie mniej więcej kwadrans po dziesiątej. Widziałem już od rana kilka takich urządzeń przyniesionych przez naszych pracowników.

- Przepięcie, hmm - mruknęła Sheila.

- Mój telewizor wystrzelił - wtrącił Pitt.

- Przynajmniej został mi telewizor - zauważyła Sheila.

-Był włączony, kiedy magnetowid pracował? - spytał Kerry.

-Nie.

- Dlatego nic mu się nie stało. Gdyby był włączony, straciłaby pani kineskop - wyjaśnił Kerry.

- Czy będzie można naprawić magnetowid? - zapytała.

-To będzie wymagało wymiany większości bebechów. Prawdę powiedziawszy, taniej będzie kupić nowy - stwierdził Kerry.

- Szkoda. W końcu nauczyłam się, jak go programować.

Cassy biegła po schodach Anna C. Scott High School i weszła dokładnie w chwili, kiedy dzwonek oznajmiał początek zajęć. Przypominając sobie, że panikowanie niczemu nie zaradzi, pospieszyła głównymi schodami na piętro i dalej korytarzem do swojej sali. Była w połowie trwającej miesiąc obserwacji lekcji języka angielskiego w młodszej klasie. Pierwszy raz się spóźniła.

Zatrzymała się pod drzwiami, aby odgarnąć włosy z twarzy i przygładzić przesadnie skromną bawełnianą sukienkę. Z sali dobiegało istne pandemonium. Spodziewała się usłyszeć ostry głos pani Edelman. Zamiast tego w klasie panował rozgardiasz, pomieszane piski i śmiechy. Cassy uchyliła drzwi i zajrzała do środka.

Uczniowie byli rozproszeni po całej sali. Niektórzy stali, inni siedzieli na obudowie kaloryferów albo na stołach. Od gwaru rozmów buczało jak w ulu.

Uchyliwszy drzwi szerzej, mogła zobaczyć, dlaczego panuje tu taki chaos. Pani Edelman nie było w klasie.

Cassy z trudem przełknęła ślinę. W ustach jej zaschło. Przez sekundę wahała się, co zrobić. Jej doświadczenia z młodzieżą ze szkoły średniej były minimalne. Do tej pory nauczała wyłącznie na poziomie szkoły podstawowej. Doszła ostatecznie do wniosku, że wybór ma niewielki, wzięła głęboki oddech i weszła.

Nikt nie poświęcił jej ani odrobiny uwagi. Podeszła do biurka pani Edelman i zauważyła na nim kartkę zapisaną jej charakterem pisma. Panno Winthrope, spóźnię się kilka minut. Proszę prowadzić zajęcia.

Z przyspieszonym biciem serca Cassy przyjrzała się klasie. Poczuła się bezradna i niekompetentna. Przecież nie była jeszcze nauczycielką.

- Przepraszam! - zawołała. Nie było żadnej odpowiedzi. Zawołała nieco głośniej. W końcu krzyknęła tak głośno, jak potrafiła.

Zapanowała ogłuszająca cisza. Obserwowało ją teraz blisko trzydzieści par oczu. Twarze uczniów wyrażały całą gamę uczuć: od zaskoczenia przez irytację z powodu przerwanej rozmowy aż po okrutne lekceważenie.

-Proszę zająć miejsca - poprosiła Cassy. Głos drżał jej bardziej, niż sobie tego życzyła.

Uczniowie z ociąganiem zastosowali się do polecenia.

- Okay - powiedziała Cassy, próbując odzyskać pewność siebie. - Wiem, nad czym mieliście się zastanowić, więc do czasu przyjścia pani Edelman możemy chyba porozmawiać ogólnie o stylu Faulknera. Czy ktoś zechciałby zacząć?

Cassy omiotła salę wzrokiem. Uczniowie, którzy chwilę wcześniej byli wzorem ożywienia, teraz wyglądali jak wycięci z kamienia. Wyraz twarzy tych, którzy ciągle patrzyli na Cassy, niczego nie zdradzał. Jedynie pewien rudowłosy, impertynencki chłopak posłał jej całusa, gdy spojrzała w jego stronę. Zignorowała zaczepkę.

Czuła jednak, jak na czole pojawiają jej się krople potu. Sprawy nie układały się dobrze. Na końcu drugiego rzędu zauważyła blondyna, który był pochłonięty pracą na swoim laptopie.

Cassy zerknęła na układ miejsc znajdujący się na biurku i przeczytała nazwisko chłopca: Jonathan Sellers.

Podniosła wzrok i spróbowała jeszcze raz.

-No dobra. Słuchajcie, wiem, że to w porządku mieć mnie w głębokim poważaniu. W końcu jestem studentką na praktyce i wy lepiej się orientujecie, o co tu chodzi, niż ja, jednak...

W tym momencie otworzyły się drzwi. Cassy odwróciła się w nadziei, że ujrzy kompetentną panią Edelman. Tymczasem sytuacja jeszcze się pogorszyła. Wszedł pan Partridge, dyrektor.

Cassy spanikowała. Partridge był zimnym mężczyzną, który cieszył się u podwładnych olbrzymim posłuchem. Spotkała się z nim tylko raz, kiedy przydzielał zajęcia grupie praktykantów. W bardzo jasny sposób wyraził swój brak sympatii dla programu praktyk studenckich i przyznał, że godzi się na nie tylko pod przymusem.

- Dzień dobry, panie Partridge - wykrztusiła Cassy. - Czy mogę panu w czymś pomóc?

- Proszę kontynuować! - sapnął Partridge. - Poinformowano mnie o nieobecności pani Edelman, więc postanowiłem wejść i przyjrzeć się przez chwilę zajęciom.

- Oczywiście - przytaknęła Cassy. Wróciła wzrokiem ku kamiennym postaciom uczniów i odchrząknęła. - Jonathan Sellers - wywołała. - Może ty mógłbyś zacząć dyskusję.

-Jasne - zgodził się gładko Jonathan.

Cassy niezauważenie odetchnęła z ulgą.

- William Faulkner był wybitnym amerykańskim pisarzem - rozpoczął Jonathan, wyraźnie grając głosem.

Cassy mogła przysiąc, że czyta z ekranu laptopa, ale udała, że się nie domyśla. Właściwie była wdzięczna za jego pomysłowość i zaradność.

- Słynie ze swoich ostrych charakterystyk, jak i rozbudowanego stylu...

Tim Appleton siedzący z boku za Jonathanem daremnie próbował powstrzymać się od śmiechu, widząc, co robi jego kolega.

- Dobrze - przerwała Cassy. - Zobaczmy, czy ma to zastosowanie w powieści, którą mieliście przeczytać na dzisiaj. - Podeszła do tablicy i napisała: „ostre charakterystyki” i obok: „złożona budowa powieści”. Usłyszała, jak drzwi sali otwierają się, a następnie zamykają. Zerknęła za siebie i zauważyła, że mroczna postać Partridge’a opuściła już klasę.

Spoglądając na uczniów z ulgą i radością, zobaczyła w górze kilka rąk osób gotowych do wzięcia udziału w dyskusji. Zanim poprosiła kogoś o zabranie głosu, posłała Jonathanowi lekki, ale pełen wdzięczności uśmiech. Nie była pewna, ale zdawało się jej, że chłopiec się zarumienił, zanim spuścił wzrok na swój laptop.

Rozdział 3

 

Godzina 11.15

 

Olgavee Hall była jedną z największych sal wykładowych w szkole biznesu. Chociaż Beau nie był dyplomowanym studentem, otrzymał specjalną zgodę na udział w zaawansowanym kursie marketingu, który był wyjątkowo popularny wśród studentów. Był do tego stopnia popularny, że potrzebna okazała się pojemność sali Olgavee. Wykłady były ekscytujące i pobudzające. Kurs prowadzono w stylu interaktywnym, profesorowie zmieniali się co tydzień. Minusem było to, że każde zajęcia wymagały wielu przygotowań. Poza tym wszyscy musieli być przygotowani tak, aby móc w każdej chwili odpowiadać.

Jednak dla Beau skoncentrowanie się tego dnia na wykładzie okazało się niezwykle trudne. Ku konsternacji swoich sąsiadów, a także swojej, nie mógł się powstrzymać od nerwowego wiercenia się na siedzeniu. Przyczyna nie leżała jednak po stronie wykładowcy. Przyczyna tkwiła w nim samym. Czuł narastający ból w mięśniach, który całkiem pozbawił go dobrego samopoczucia. Na dodatek zaczął go męczyć tępy ból głowy, umiejscowiony gdzieś za oczami. Fakt, że siedział w czwartym rzędzie pośrodku, wprost na linii wzroku profesora, jeszcze pogarszał sprawę. Beau zawsze starał się przyjść na wykład wcześniej, aby zająć dobre miejsce. Mógł przysiąc, że wykładowca również zaczyna się denerwować, jednak nie wiedział, co zrobić.

Zaczęło się już w drodze do Olgavee Hall. Pierwszym symptomem było jakieś dziwne kłucie w górnej części nosa, wywołujące serię gwałtownych kichnięć. Wkrótce musiał wysiąkać zapchany nos. Początkowo podejrzewał przeziębienie. Teraz jednak musiał przyznać, iż sprawa jest poważniejsza. Podrażnienie szybko się rozwijało, schodząc z zatok do gardła, które go teraz bolało, szczególnie gdy przełykał. Na dodatek zaczął kaszleć, co drażniło gardło tak samo jak przełykanie.

Chłopak siedzący tuż przed Beau odwrócił się i spiorunował go wzrokiem właśnie w chwili kolejnego napadu ostrego kaszlu.

Czas wlókł się, a Beau zaczęło niepokoić narastające sztywnienie karku. Próbował rozmasować mięśnie, lecz nic nie pomagało. Nawet kołnierz marynarki zdawał się pogłębiać uczucie dyskomfortu, drażniąc szyję. Podejrzewając, że to „ołowiany” przedmiot schowany w kieszeni może mieć coś wspólnego ze złym samopoczuciem, wyjął go i położył przed sobą na pulpicie. Wyglądał dziwnie, gdy tak leżał na notatkach. Idealnie okrągły kształt i równie perfekcyjna symetria sugerowały nienaturalne powstanie przedmiotu, mimo to Beau nie miał pojęcia, co to może być. Przyszło mu na myśl, że może to futurystyczny w formie przycisk do papieru, ale szybko się wycofał, uznając pomysł za zbyt prozaiczny. Bardziej prawdopodobne było, że jest to mała rzeźba, lecz naprawdę nie był tego pewien. Niezdecydowany, zastanawiał się, czy nie zanieść tego na wydział geologiczny i zapytać, czy możliwe, aby przedmiot powstał w wyniku zjawisk naturalnych, na przykład, czy to mogła być geoda.

Rozważania o przedmiocie przypomniały Beau o skaleczeniu na dłoni. Był to czerwony punkt w bladoniebieskiej otoczce o średnicy kilku milimetrów. Dookoła wytworzyła się dwumilimetrowa czerwonawa obwódka. Przy dotknięciu lekko bolało. Było to odczucie podobne do tego, które się ma podczas pobierania krwi.

Dreszcz zimna rozproszył myśli Beau. Chłód ogarnął go po dłuższym ataku kaszlu. Kiedy wreszcie odzyskał oddech, zorientował się, że nie ma sensu próbować dotrwać do końca wykładu. Nie był w stanie niczego zapamiętać, a do tego rozpraszał innych studentów i przeszkadzał samemu wykładowcy.

Beau zebrał papiery, wsunął do kieszeni domniemaną rzeźbę i wstał. Wiele razy musiał przeprosić, aby bokiem przesunąć się wzdłuż rzędu. Z powodu wąskiego przejścia jego wyjście spowodowało sporo zamieszania. Jeden ze studentów upuścił nawet swój notes z luźnymi kartkami, które rozsypały się na podłogę. Kiedy wreszcie wyszedł na przejście między rzędami, zauważył, że wykładowca osłonił dłonią oczy, żeby lepiej zobaczyć sprawcę poruszenia. Na szczęście był jednym z tych, których Beau nie miał zamiaru prosić o list polecający.

Pod koniec dnia pracy Cassy czuła się wyczerpana tak emocjonalnie, jak i fizycznie. Zeszła po schodach i znalazła się przed szkołą na podjeździe zbudowanym w kształcie podkowy. Stało się dla niej jasne, że z punktu widzenia nauczyciela woli zdecydowanie szkołę podstawową od średniej. Z jej perspektywy uczniowie szkoły średniej zdawali się zbyt egoistyczni i za bardzo zainteresowani przekraczaniem stawianych im barier. Uznała, że wielu z nich jest stanowczo przeciętnych. Nie ma porównania z niewinnym, pełnym zapału trzecioklasistą, pomyślała.

Popołudniowe słońce ogrzewało twarz Cassy. Osłaniając oczy dłonią, przyglądała się samochodom stojącym na podjeździe. Wypatrywała toyoty Beau. Uparł się, żeby odwozić ją każdego popołudnia i zwykle czekał już na nią. Najwyraźniej dzisiaj miało być inaczej.

Rozglądając się za miejscem do siedzenia, dostrzegła w pobliżu znajomą osobę, która również na coś czekała. To był Jonathan Sellers z klasy pani Edelman. Podeszła i powiedziała „cześć”.

- Och, cześć - wyjąkał chłopak. Nerwowo rozglądał się dookoła z nadzieją, że nie widzą go koledzy z klasy. Czuł, że rumieni się na twarzy. Brało się to stąd, że uważał Cassy za najładniejszą nauczycielkę, jaką kiedykolwiek mieli, i powiedział o tym po zajęciach Timowi.

-Dziękuję za przełamanie lodów na dzisiejszych zajęciach - powiedziała Cassy. - To była wielka przysługa.

Przez chwilę miałam wrażenie, że znalazłam się na pogrzebie, i to własnym.

- To szczęśliwy traf, że właśnie sprawdzałem w moim laptopie, co napisali o Faulknerze.

- I tak uważam, że powiedzenie czegokolwiek było oznaką odwagi. Doceniam to. Dzięki tobie wszystko zaczęło się kręcić. Obawiałam się, że nikt się nie odezwie.

- Moi koledzy bywają czasami złośliwi - przyznał Jonathan.

Przy krawężniku zatrzymał się granatowy minivan. Nancy Sellers pochyliła się i otworzyła drzwi pasażera.

-Cześć, mamo - przywitał się Jonathan i nieśmiało machnął ręką.

Bystre, inteligentne oczy Nancy wędrowały między jej siedemnastoletnim synem a tą seksownie wyglądającą kobietą w wieku raczej uniwersyteckim. Wiedziała, że jego zainteresowanie dziewczynami rośnie jak grzyby po deszczu, jednak ta sytuacja zdawała się odrobinkę niewłaściwa.

- Nie masz zamiaru przedstawić mnie swojej znajomej? - zapytała syna.

- Ach, tak - odparł Jonathan, oglądając płytki chodnika. - To panna Winthrope.

Cassy pochyliła się i wyciągnęła rękę na przywitanie.

- Miło mi panią poznać, pani Sellers. Proszę mówić mi Cassy.

- Cassy, w takim razie - powtórzyła Nancy i uścisnęła jej dłoń. Nastąpiła krótka, ale znacząca pauza, zanim Nancy zapytała, jak długo się znają.

-Maaamo - jęknął Jonathan. Nagle zrozumiał, co podejrzewa mama, i poczuł się upokorzony. - Panna Winthrope jest praktykantką i uczy nas angielskiego.

- Och, rozumiem - odpowiedziała Nancy z lekką ulgą w głosie.

- Moja mama jest wirusologiem - powiedział Jonathan, chcąc zmienić temat rozmowy i wyjaśnić przy okazji, jak to było możliwe, że sugerowała coś równie głupiego.

- Naprawdę? - skomentowała informację Cassy. - W dzisiejszym świecie to bez wątpienia ważne i interesujące pole działania. Pracuje pani w Uniwersyteckim Centrum Medycznym?

- Nie, pracuję w Serotec Pharmaceuticals - odpowiedziała Nancy. - Ale mój mąż pracuje na uniwersytecie. Kieruje wydziałem fizyki.

- O rety! - Cassy była pod wrażeniem. - No to nic dziwnego, że macie państwo takiego inteligentnego syna.

Ponad dachem minivana Cassy zauważyła wjeżdżającego na podjazd Beau.

- Miło mi było panią poznać - powiedziała do Nancy. Odwróciła się do Jonathana i dodała: - Jeszcze raz dziękuję.

- Nie ma za co - odparł Jonathan.

Cassy, na wpół biegnąc, na wpół idąc, skierowała się w stronę zaparkowanego auta przyjaciela.

Jonathan odprowadzał ją wzrokiem, zahipnotyzowany falującym pod bawełnianą sukienką biustem dziewczyny.

- No to jak, mam cię podwieźć do domu czy nie? - zapytała Nancy, niszcząc czar. Znowu zaczęło się jej wydawać, że stało się coś, o czym nie wie.

Jonathan wsiadł z przodu i ostrożnie położył swój laptop na tylnym siedzeniu.

- Za co ci dziękowała? - zapytała Nancy, gdy wyjechali na ulicę. Zauważyła, że Cassy wsiada do dobrego samochodu prowadzonego przez przystojnego chłopaka w jej wieku. Niepokój Nancy znowu stopniał. Wychowywanie nastolatka jest trudnym zajęciem: w jednej chwili duma, w drugiej obawy. Ta emocjonalna karuzela chwilami przerastała jej możliwości.

Jonathan wzruszył ramionami.

- Mówiłem, że to nic takiego.

- Rany boskie! - Nacy była poirytowana. - Wyciągnięcie od ciebie skrawka informacji przypomina wyciskanie wody z kamienia.

- Daj mi spokój - odpowiedział Jonathan.

Gdy przejeżdżali obok czarnej toyoty, ukradkiem rzucił jeszcze jedno spojrzenie na Cassy. Siedziała przy kierowcy, rozmawiali ze sobą.

- Wyglądasz paskudnie - powiedziała Cassy. Spojrzała przyjacielowi prosto w twarz. Nigdy nie widziała go tak bladego. Na czole perliły się gęsto rozsiane krople potu. Oczy miał przekrwione.

- Dzięki za komplement - skwitował Beau.

- Ale to prawda. Co się stało?

- Nie wiem. - Zakrył usta przed kolejnym atakiem kaszlu. - Napadło mnie tuż przed zajęciami z marketingu i jest coraz gorzej. Chyba złapałem grypę. No wiesz, bóle w mięśniach, gardło, katar, ból głowy, typowe objawy.

Cassy przyłożyła dłoń do jego spoconego czoła.

- Jest rozpalone - stwierdziła.

- Dziwne, bo jest mi zimno. Miałem dreszcze. Położyłem się nawet do łóżka, ale pod przykryciem natychmiast zrobiło mi się gorąco i musiałem się odkryć.

- Powinieneś zostać w łóżku. Mogłam się z kimś zabrać.

- Nie było sposobu skontaktować się z tobą.

-Mężczyźni - podsumowała Cassy, wysiadając z samochodu. - Nigdy nie potraficie się przyznać do choroby.

- Dokąd się wybierasz? - zapytał Beau.

Cassy, nic nie mówiąc, okrążyła samochód i otworzyła drzwi od strony kierowcy.

- Przesuń się. Ja poprowadzę.

- Mogę prowadzić - zaprotestował.

- Bez kłótni. Ruszaj się - ponagliła go.

Beau nie miał siły się upierać. Poza tym wiedział, że to najlepsze rozwiązanie, choć nie chciał się do tego przyznać.

Cassy wrzuciła bieg i ruszyła, ale na skrzyżowaniu zamiast skręcić w lewo, pojechała w prawo.

- Dokąd, u diabła, jedziesz? - zapytał zaskoczny Beau. Z tym bólem głowy chciał jak najszybciej znaleźć się w łóżku.

- Powinieneś pojechać do przychodni studenckiej w centrum medycznym. Nie podoba mi się twój wygląd - oznajmiła Cassy.

-Dojdę do siebie - oświadczył Beau, ale nie miał siły protestować. Z minuty na minutę czuł się gorzej.

Do przychodni studenckiej przechodziło się przez izbę przyjęć i kiedy Cassy z Beau tam weszli, Pitt natychmiast ich zauważył. Wstał zza biurka i podszedł do nich.

- Dobry Boże! - powiedział na widok kolegi. - Nitę odrzucił twoje podanie czy przeleciała po tobie żeńska drużyna biegaczek?

- Dam sobie radę bez twoich dowcipów. Chyba złapałem grypę.

- Nie żartujesz - uznał Pitt. - Wejdź do poczekalni izby przyjęć. Chyba nie chcieliby widzieć ciebie w przychodni studenckiej w takim stanie.

Beau pozwolił się poprowadzić do gabinetu. Pitt poprosił jedną z najbardziej troskliwych pielęgniarek i zaraz poszedł po któregoś z dyżurujących lekarzy.

Beau został szybko zbadany przez pielęgniarkę i lekarza. Pobrano mu krew i podłączono kroplówkę.

- To żeby zapobiec odwodnieniu - wyjaśnił lekarz, podłączając butelkę z płynem do kroplówki. - Myślę, że przytrafiła się panu gorsza odmiana grypy, ale płuca ma pan czyste. Mimo wszystko uważam, że najlepiej będzie, jeśli zostanie pan na noc na oddziale studenckim, a przynajmniej na najbliższe kilka godzin na obserwacji, żebyśmy mogli sprawdzić, czy udało się zbić temperaturę i osłabić kaszel. Poza tym będziemy mogli sprawdzić wyniki krwi, na wypadek gdyby się okazało, że coś przeoczyliśmy.

- Nie chcę zostać w szpitalu - zaprotestował Beau.

- Jeżeli lekarz sądzi, że powinieneś zostać, to zostajesz - zdecydowała Cassy. - Nie chcę słuchać żadnych gównianych popisów macho.

Pitt zdołał przyspieszyć procedurę i w niecałe pół godziny Beau leżał w łóżku w jednym ze szpitalnych pokoi na oddziale dla studentów. Był to typowy pokój szpitalny z winylową wykładziną, metalowymi meblami, telewizorem i oknem wychodzącym na południe, na przyszpitalny trawnik. Beau ubrany był w szpitalną pidżamę. Jego rzeczy wisiały w szafie, a zegarek, portfel i „być może rzeźba” znalazły się w przeznaczonej na przedmioty wartościowe metalowej szafce wmontowanej w górną część biurka. Cassy zaprogramowała szyfrowy zamek na cztery cyfry odpowiadające końcówce jej numeru telefonicznego.

Pitt przeprosił i wrócił do izby przyjęć.

- Wygodnie? - spytała Cassy.

Beau leżał na wznak. Oczy miał zamknięte. Otrzymał lek przeciwkaszlowy, który najwyraźniej już zaczął działać. Był wyczerpany.

- Na tyle, na ile można oczekiwać - mruknął.

-Doktor powiedział, że powinnam wrócić za kilka godzin - powiedziała Cassy. - Wyniki badań będą już gotowe i najprawdopodobniej będę mogła zabrać cię do domu.

-Znajdziesz mnie tutaj - odparł Beau. Z ulgą przyjmował dziwną, obezwładniającą senność, która okrywała go niczym koc. Nawet nie usłyszał, jak Cassy zamknęła za sobą drzwi.

Spał tak głębokim snem jak nigdy dotąd. Nawet nie śnił. Po kilku godzinach przypominającego komę snu jego ciało zaczęło lekko fosforyzować. Wewnątrz metalowej skrzynki tajemniczy przedmiot również fosforyzował, szczególnie jedna z małych kopulastych wypustek zdobiących jego krawędź. Nagle mały dysk poderwał się i zaczął swobodnie płynąć w powietrzu. Poświata nabierała intensywności, aż przedmiot zaczął świecić jasnym światłem, przypominając odległą gwiazdę.

Poruszający się punkt światła zetknął się z metalową obudową szafki, ale nie zwolnił. Z przytłumionym sykiem przepłynął, iskrząc, przez metal i pozostawił za sobą mały, idealnie symetryczny otwór.

Natychmiast po opuszczeniu zamkniętej przestrzeni obiekt skierował się w stronę Beau, powodując wzmocnienie luminescencji jego ciała. Dotarł do prawego oka i zatrzymał się kilka milimetrów nad nim. Jasne światło zmniejszało powoli swą intensywność, aż obiekt przybrał swą naturalną czarną barwę.

Kilka razy przedmiot zapulsował jasnym światłem, które uderzyło w powiekę. Nagle powieka uniosła się, podczas gdy drugie oko nadal było zamknięte. Źrenica prawego oka była maksymalnie rozszerzona z ledwo widoczną, cienką obwódką tęczówki.

Impulsy promieniowania elektromagnetycznego, w większości o długości fali światła widzialnego, przesyłane były teraz do oka Beau. Przypominało to przekazywanie danych z jednego komputera do drugiego i trwało prawie pełną godzinę.

- Jak nasz ulubiony pacjent? - Cassy zapytała Pitta, kiedy weszła do izby przyjęć.

Pitt zauważył ją, dopiero gdy się odezwała. Izba była pełna ludzi i Pitt miał tego dnia sporo pracy.

- O ile wiem, dobrze - odpowiedział. - Kilka razy zaglądałem do niego, pielęgniarka zresztą też. Cały czas spał jak dziecko. Nawet się nie poruszył. Musiał być wyczerpany.

- Wróciły wyniki badań krwi? - spytała Cassy.

- Tak i są całkiem normalne. Białe ciałka nieco podskoczyły, ale tylko w zakresie limfocytów.

- Chwileczkę, pamiętaj, że nie rozmawiasz z fachowcem - zaprotestowała Cassy.

- Przepraszam. Ogólny wniosek jest taki, że może wracać do domu. A dalej rutynowo. No wiesz: płyny, aspiryna, odpoczynek i nieco czułej opieki ukochanej.

- Co powinnam zrobić, żeby go wypisać?

- Nic. Już załatwiłem papierkową robotę. Teraz musimy go tylko przetransportować do samochodu. Chodź, pomogę ci.

Pitt uzyskał zgodę przełożonej pielęgniarek i opuścił swoje miejsce za biurkiem. Znalazł fotel na kółkach i ruszył korytarzem w stronę oddziału studenckiego.

- Myślisz, że fotel będzie potrzebny? - zapytała Cassy z obawą w głosie.

- Możemy go zabrać na wszelki wypadek. Nie czuł się pewnie na nogach, kiedy go przyprowadziłaś.

Podeszli do drzwi i Pitt cicho zapukał. Kiedy nie usłyszał żadnej odpowiedzi, uchylił je i zajrzał do środka.

- Tak jak myślałem. - Otworzył drzwi szeroko, aby wjechać fotelem. - Śpiąca Królewna ciągle się nie poruszyła.

Postawił fotel i podszedł za Cassy do łóżka. Stanęli po przeciwnych stronach.

- Nie mówiłem? - odezwał się Pitt. - Obraz spokoju. Dlaczego nie miałabyś go pocałować i sprawdzić, czy się nie zamieni w żabę?

- Powinniśmy go budzić? - zapytała Cassy, ignorując poczucie humoru Pitta.

- Jeśli tego nie zrobimy, możemy mieć trudności z przetransportowaniem go do domu.

- Wygląda tak łagodnie - zauważyła Cassy. - No i o niebo lepiej niż wcześniej. Właściwie nabrał normalnych kolorów.

- Tak sądzę - zgodził się Pitt.

Cassy potrząsnęła lekko ramieniem przyjaciela i zawołała go półgłosem po imieniu. Gdy nie odpowiedział, potrząsnęła mocniej.

Beau mrugnął powiekami. Patrzył to na nią, to na niego.

- Cześć, jak się macie? - zapytał.

-Myślę, że właściwe pytanie brzmi, jak ty się masz - poprawiła go Cassy.

- Ja? Ja świetnie. — Nagle omiótł oczyma pokój. - Gdzie ja jestem?

- W centrum medycznym - odpowiedziała dziewczyna.

- A co tutaj robię?

- Nie pamiętasz? - Cassy znowu się zaniepokoiła.

Beau pokręcił głową. Gwałtownie odrzucił koc i spuścił nogi z łóżka.

-Nie pamiętasz, że zachorowałeś na zajęciach? Nie pamiętasz, jak cię tu przywiozłam?

- Och, tak - powiedział Beau. - Teraz sobie przypominam. Tak, pamiętam. Czułem się strasznie. - Popatrzył na Pitta. - Jezu, co wyście mi dali? Czuję się teraz jak nowo narodzony.

- Wygląda na to, że potrzebowałeś po prostu porządnej drzemki. Poza lekkim nawodnieniem organizmu nie zastosowaliśmy żadnego poważnego leczenia.

Beau wstał i przeciągnął się.

- Może powinienem częściej przychodzić na to nawadnianie - uznał. - Cóż za różnica. Dla kogo ten wynalazek? - zapytał, spoglądając na fotel na kółkach.

- Dla ciebie, gdybyś czasami potrzebował. Cassy przyjechała, żeby zabrać cię do domu.

- Na pewno go nie potrzebuję - stwierdził Beau. Nagle zakaszlał i zrobił minę. - No cóż, gardło ciągle lekko boli, ale chodźmy już stąd. - Podszedł do szafy i wyjął ubrania. Wszedł do łazienki i przymknął za sobą drzwi. - Cassy, możesz wyjąć z szafki mój portfel i zegarek?! - zawołał zza drzwi.

Cassy podeszła do biurka i wybrała właściwą kombinację cyfr.

- Jeśli mnie nie potrzebujecie, wrócę do swojego biurka - odezwał się Pitt.

Cassy odwróciła głowę, wkładając jednocześnie rękę do szafki.

- Byłeś kochany - powiedziała i chwyciła jednocześnie portfel i zegarek. Wyjęła je i zatrzasnęła drzwiczki. Podeszła do Pitta i uścisnęła go. - Wielkie dzięki za pomoc.

- Zawsze do usług - odparł nieco onieśmielony Pitt. Spojrzał na czubki własnych butów, potem w okno. Cassy wprawiała go w takie zakłopotanie.

Beau wyszedł z łazienki. Zapinał koszulę.

- Tak, dzięki stary - powiedział i klepnął Pitta po przyjacielsku w ramię. - Naprawdę doceniam, co zrobiłeś.

- Cieszę się, że czujesz się lepiej. Do zobaczenia. - Pitt złapał za fotel i wypchnął go z pokoju.

- W porządku facet - rzucił Beau.

Cassy przytaknęła.

-Będzie dobrym lekarzem. Jest troskliwy - przyznała.

Rozdział 4

 

Godzina 22.45

 

Charlie Arnold pracował w Uniwersyteckim Centrum Medycznym przez trzydzieści siedem lat bez przerwy, od siedemnastych urodzin, kiedy zdecydował się rzucić szkołę. Zaczął od koszenia trawników, przycinania drzew i pielenia kwiatowych rabat. Niestety, alergia wywoływana przez trawy zmusiła go do zmiany zajęcia. Ale że był wartościowym pracownikiem, zaoferowano mu pracę w szpitalu. Charlie przyjął propozycję z zadowoleniem. Szczególnie w gorące dni cieszył się, że nie musi pracować na dworze.

Charlie lubił pracować samodzielnie. Kierownik dał mu listę pokoi do posprzątania i zostawił samego. Tego wieczoru dostał jeden pokój więcej - jeden z tych na oddziale studenckim. Tam było zawsze łatwiej niż w innych salach szpitalnych. W zwykłym pokoju nigdy nie wiedział, na co się natknie. Wszystko zależało od choroby ostatniego pacjenta. Czasami bywało naprawdę kiepsko.

Pogwizdując cicho, Charlie uchylił drzwi, wepchnął przed sobą wiadro i wciągnął wózek z przyborami i środkami do czyszczenia. Podparł się pod boki i rozejrzał po pokoju. Jak się spodziewał, wystarczało przetarcie na mokro mopem i odkurzenie. Wszedł do łazienki i też rzucił okiem. Wyglądało, że nikt z niej nie korzystał.

Charlie zawsze zaczynał od łazienki. Włożył grube rękawice ochronne i wyszorował kabinę prysznica, umywalkę i zdezynfekował sedes, potem wymył podłogę.

Wrócił do pokoju, zdjął pościel i wyczyścił materac. Odkurzył wszystkie płaskie powierzchnie, łącznie z parapetem. Zabierał się do wytarcia podłogi, gdy jego wzrok przyciągnęła jakaś poświata. Odwrócił się przodem do biurka i przyjrzał się szafce na wartościowe przedmioty. Chociaż rozum podpowiadał mu, że to niedorzeczne, szafka promieniowała, jakby w jej wnętrzu znajdowało się potężne źródło światła. Oczywiście to nie miało sensu, bo szafkę wykonano z metalu, więc nieważne, jak jasne byłoby światło - gdyby się znajdowało w środku, i tak nie wydostałoby się na zewnątrz.

Charlie oparł szczotkę o krawędź wiadra i podszedł do biurka z zamiarem sprawdzenia szafki. Ale metr przed nim zatrzymał się. Poświata otaczająca szafkę rozjaśniła się. Zdało mu się nawet, że na twarzy odczuwa ciepło!

Pierwszą jego myślą było zwiewać z pokoju, lecz zawahał się. To było zaskakujące i nieco przerażające widowisko, ale z drugiej strony niezwykle ciekawe.

Niespodziewanie, ku wielkiemu zaskoczeniu Charliego, z boku szafki trysnęły iskry, którym towarzyszyło syczenie jak przy spawaniu elektrycznym. Charlie instynktownie uniósł ręce, chroniąc twarz przed iskrami, ale one zniknęły niemal w tej samej chwili, w której się pojawiły. Z miejsca iskrzenia wydostał się świecący na czerwono przedmiot nieco większy od srebrnej jednodolarówki. Wypalił sobie drogę z szafki, zostawiając za sobą smugę dymu.

Kompletnie ogłupiony tym zjawiskiem Charlie nie mógł się ruszyć. Wirujący dysk powoli szybował w stronę okna, mijając ramię mężczyzny najwyżej o trzydzieści centymetrów. Przy oknie zawisł, jakby był punktem na odległym niebie. Nagle jego kolor zmienił się z czerwonego na gorący biały i wokół niego pojawiła się aureola przypominająca wąskie halo.

Ciekawość kazała Charliemu podejść bliżej do tajemniczego przedmiotu. Wiedział, że nikt mu nie uwierzy, kiedy zacznie opowiadać. Wyciągnął przed siebie rękę z dłonią skierowaną w dół i machnął nad przedmiotem i pod nim, aby sprawdzić, czy nie ma drutu albo jakiejś struny. Nie potrafił zrozumieć, jak to może wisieć w powietrzu.

Wyczuwając jego ciepło, Charlie złożył ręce i powoli zbliżał je coraz bardziej do przedmiotu. Ciepło wywołało mrowienie skóry. Kiedy dłonie znalazły się w zasięgu aureoli, mrowienie się wzmocniło.

Obiekt ignorował Charliego do chwili, w której ten zasłonił mu widok nocnego nieba. W tym momencie dysk ruszył w bok i zanim Charlie zdołał zareagować, błyskawicznie i z olbrzymią siłą przebił się przez dłoń nieszczęśnika, wypalając w niej dziurę! Skóra, kości, ścięgna, nerwy i naczynia krwionośne, wszystko wyparowało.

Charlie krzyknął bardziej z zaskoczenia niż z bólu. To się stało tak szybko. Cofał się, gapiąc się z niedowierzaniem na swoją dziurawą rękę i czując swąd spalonego ciała. Wysoka temperatura zamknęła naczynia krwionośne i nie wystąpiło krwawienie. W następnej sekundzie aureola wokół obiektu eksplodowała i jej średnica powiększyła się do trzydziestu centymetrów.

Charlie nie zdążył zareagować. Dał się słyszeć wizg, który rósł, aż stał się ogłuszający. W tej samej chwili jakaś siła pchnęła mężczyznę w stronę okna. Oszalały ze strachu, zdołał złapać zdrową ręką za łóżko, gdy coś oderwało go od podłogi. Zaciskając zęby, zdołał utrzymać się łóżka, wisząc w powietrzu. Jednak łóżko także zaczęło się przesuwać. Wściekły dźwięk i ruch trwały tylko kilka sekund, zanim zmieniły się w hałas przypominający odgłos wielkiego odkurzacza.

Charlie spadł na łóżko. Starał się stanąć na nogach, ale mięśnie miał jak z gumy. Wiedział, że stało się coś strasznego, i spróbował zawołać o pomoc, lecz głos miał słaby, a poza tym ślinił się tak obficie, że wymówienie słowa stało się niemal niemożliwe. Przekręcił się, wytężając resztkę sił, i zaczął się czołgać w stronę drzwi. Lecz wysiłek okazał się próżny. Kiedy przesunął się ledwie o kilkadziesiąt centymetrów, zaczął odczuwać nudności. Chwilę później nastała ciemność, a ciałem Charliego wstrząsnęła seria gwałtownych, śmiertelnych drgawek.

Rozdział 5

 

Godzina 2.10

 

Jak na mieszkanie studenckie, lokum było względnie luksusowe i przestronne, a że znajdowało się na piętrze, można powiedzieć, że z okna roztaczał się nawet przyjemny widok. Rodzice i Cassy, i Beau pragnęli, aby ich dzieci mieszkały w przyzwoitym sąsiedztwie, kiedy zdecydowały się wyprowadzić ze swoich akademików. Jednym z powodów, dla których potrzebowali tak dużego mieszkania, było to, że oboje mieli olbrzymie zbiory akademickich podręczników i pomocy.

Cassy i Beau znaleźli mieszkanie osiem miesięcy temu i wspólnie je wymalowali oraz umeblowali. Meble pochodziły przeważnie z garażowej wyprzedaży i musieli je pomalować i odnowić. Na zasłony w oknach zostały przerobione prześcieradła.

Sypialnia wychodziła na wschód, co czasami sprawiało kłopoty z powodu ostrego porannego słońca. Nie nadawała się do długiego wylegiwania się w łóżku. Ale teraz, nieco po drugiej w nocy, było ciemno. Światło z ulicznych latarni oświetlających parking wpadało pod kątem przez okna i ledwo rozpraszało nocny mrok pokoju.

Cassy i Beau spali głęboko, Cassy na boku, a Beau na plecach. Jak zwykle Cassy co jakiś czas zmieniała pozycję, leżąc raz na jednym boku, raz na drugim. Beau wręcz przeciwnie - w ogóle się nie ruszał. Spał bez ruchu, tak samo jak po południu w szpitalu.

Dokładnie o drugiej dziesięć zamknięte oczy Beau zaczęły świecić tak samo jak fosforyzująca tarcza przeraźliwie dzwoniącego co ranek budzika, który Cassy odziedziczyła po babci. Przez kilka minut intensywność świecenia wzmagała się, potem powieki raptownie się uniosły. Obie źrenice były tak rozszerzone jak poprzednio w szpitalu prawa i oboje oczu błyszczało, jakby same w sobie były źródłem światła.

Kiedy światło osiągnęło największe nasilenie, oczy zaczęły przygasać, aż źrenice zrobiły się naturalnie czarne. Następnie tęczówki wróciły do zwyczajnej wielkości. Po kilku mrugnięciach Beau uświadomił sobie, że nie śpi.

Powoli usiadł na łóżku. Podobnie jak po przebudzeniu w szpitalu w pierwszej chwili był zdezorientowany. Rozglądając się po pokoju, szybko układał wszystkie kawałeczki w całość. Podniósł ręce i sprawdzał je, zginając i prostując palce. Czuł je jakoś inaczej, ale nie potrafił wyjaśnić jak. Prawdę powiedziawszy, całe ciało czuł inaczej, jednak w niewytłumaczalny sposób.

Dotknął Cassy i delikatnie nią potrząsnął. W odpowiedzi przewróciła się na wznak. Sennymi oczami spojrzała na Beau. Kiedy zorientowała się, że siedzi, natychmiast zrobiła to samo.

- Co się stało? - zapytała ochrypłym głosem. - Dobrze się czujesz?

- Dobrze - odpowiedział Beau. - Świetnie.

- Kaszel?

- Na razie nie. Z gardłem też w porządku.

- Dlaczego mnie obudziłeś? Mogę ci jakoś pomóc?

- Nie, dziękuję. Pomyślałem, że zechcesz coś zobaczyć. Chodź. - Beau wyszedł z łóżka, obszedł je i stanął po stronie Cassy. Ujął jej dłoń i pomógł wstać.

- Musisz mi to teraz pokazać? - zapytała Cassy i spojrzała na zegarek.

- Właśnie teraz - przytaknął. Poprowadził ją przez pokój dzienny na balkon. Kiedy zaprosił ją gestem do wyjścia na zewnątrz, zawahała się.

- Nie mogę wyjść. Jestem naga.

- Chodź. Nikt nas nie zobaczy. To potrwa tylko chwilę, a jeśli nie wyjdziemy teraz, przepadnie.

Cassy mocowała się z sobą. W półmroku nie mogła dostrzec wyrazu twarzy przyjaciela, ale głos brzmiał szczerze. Pojawiła się myśl, że to może jakiś kawał.

- Lepiej, żeby to było interesujące - ostrzegła, wychodząc na balkon.

Nocne powietrze przesycał normalny o tej porze chłód i Cassy objęła się rękoma. Mimo to błyskawicznie dostała gęsiej skórki.

Beau stanął za nią i objąwszy dziewczynę ramieniem, starał się pomóc jej opanować dreszcze. Stali przy balustradzie wychodzącej na szeroki przestwór czystego, bezchmurnego i bezksiężycowego nocnego nieba.

- Dobra, to czego powinnam się spodziewać? - zapytała. Beau wskazał palcem w górę, w stronę północnego nieba. - Popatrz na Plejady w gwiazdozbiorze Byka.

- Co to, lekcja astronomii? Jest druga dziesięć w nocy. A poza tym od kiedy znasz się na konstelacjach?

- Patrz! - rozkazał Beau.

- Patrzę, ale co mam zobaczyć?

W tej chwili pojawił się deszcz meteorów z nadzwyczajnie długimi ogonami, wszystkie wystrzeliły z tego samego punktu na niebie, zupełnie jak gigantyczny fajerwerk.

- Mój Boże! - krzyknęła Cassy. Wstrzymała oddech, aż do chwili, gdy deszcz spadających gwiazd zniknął. Przedstawienie było tak imponujące, że natychmiast zapomniała o chłodzie. - Nigdy nie widziałam czegoś podobnego! To było piękne. To właśnie nazywają deszczem meteorów?

- Tak sądzę - odpowiedział Beau.

- Będzie ich więcej? - zapytała Cassy, ciągle wpatrując się w odległy punkt, w którym wszystko się zaczęło.

- Nie, to koniec - stwierdził Beau. Pozwolił Cassy wejść do mieszkania i sam ruszył za nią. Zamknął drzwi.

Cassy biegiem wróciła do łóżka i zanurzyła się w pościeli. Kiedy zjawił się Beau, nakryta była po brodę i trzęsła się. Rozkazała mu wejść pod koc i ogrzać ją.

- Z przyjemnością - odpowiedział.

Przytulali się do siebie, aż dreszcze Cassy ustąpiły. Odchyliła głowę od szyi Beau, w którą się wtulała, i spojrzała mu w oczy. Niestety nie dostrzegła ich w mroku.

- Dzięki, że mnie zabrałeś na pokaz spadających meteorów. Najpierw myślałam, że robisz sobie żarty. Ale mam pytanie. Skąd wiedziałeś, że coś takiego się zdarzy?

- Nie pamiętam. Chyba gdzieś o tym słyszałem.

- Może czytałeś w gazecie? - zasugerowała Cassy.

- Raczej nie - odparł i podrapał się w głowę. - Naprawdę nie pamiętam.

Cassy wzruszyła ramionami.

- To zresztą nieważne. Ważne, że to widzieliśmy. Jak się obudziłeś?

- Nie wiem.

Cassy odsunęła się i zapaliła nocną lampkę. Uważnie przyjrzała się twarzy Beau. Uśmiechnął się pod badawczym spojrzeniem.

- Jesteś pewny, że się dobrze czujesz? - zapytała.

Beau uśmiechał się.

- Tak, jestem pewny. Czuję się znakomicie.

Rozdział 6

 

Godzina 6.45

 

To był jeden z tych bezchmurnych, krystalicznych poranków z powietrzem tak świeżym, że niemal można było czuć w ustach jego smak. Najodleglejsze góry jawiły się oczom z szokującą wyrazistością. Zwykle sucha ziemia pokryta była zimną warstwą rosy iskrzącej się niczym rozsypane diamenty.

Beau stał przez chwilę, przyglądając się otoczeniu. Zupełnie jakby widział to pierwszy raz w życiu. Nie potrafił uwierzyć w ostrość barw odległych wzgórz i zastanawiał się, dlaczego nie cieszył się tym widokiem wcześniej.

Ubrany był starannie w koszulę z oksfordu, dżinsy, wsuwane mokasyny włożone na bose nogi. Odchrząknął. Kaszel całkiem mu przeszedł, bólu gardła też nie odczuwał przy przełykaniu.

Wyszedł z budynku, w którym mieszkał, i przejściem dla pieszych przeszedł przez jezdnię i dalej na tyły parkingu. W żwirze, którym wysypana była ta część placu, znalazł, czego szukał. Trzy czarne „minirzeźby”, identyczne jak ta znaleziona przed restauracją. Wygrzebał je, oczyścił i włożył do oddzielnych kieszeni.

Po wypełnieniu misji odwrócił się i poszedł do mieszkania.

Budzik zadzwonił tuż przy głowie Cassy. Zegarek stał po jej stronie łóżka, ponieważ Beau miał brzydki zwyczaj wyłączania go tak szybko, że właściwie żadne z nich nie zdążyło się dobrze obudzić.

Ręka Cassy wysunęła się spod koca i wyłączyła budzik. Dzwonienie ustało na dziesięć cudownych minut. Przewróciła się na plecy i wyciągnęła rękę w stronę Beau, żeby dać mu lekkiego kuksańca, pierwszego z wielu. Beau nie należał do rannych ptaszków.

Poszukująca partnera ręka Cassy trafiła na pustkę, na zimne prześcieradło. Otworzyła oczy, by spojrzeć na Beau, ale nie było go tam, gdzie się go spodziewała!

Zaskoczona tym nieoczekiwanym rozwojem wypadków, Cassy usiadła, próbując usłyszeć jakieś odgłosy z łazienki. W domu panowała cisza. Beau nigdy nie wstawał wcześniej od niej. Nagle ze strachem pomyślała, że nastąpił nawrót choroby.

Włożyła szlafrok i weszła do pokoju dziennego. Miała już go zawołać, gdy zauważyła Beau pochylonego nad akwarium. Przyglądał się uważnie rybkom. Był tak pochłonięty, że nie usłyszał jej. Patrzyła, jak przyłożył palec wskazujący do szyby. Palec jakoś skupił na sobie fluorescencyjne światło akwarium, w efekcie czego koniuszek palca zaczął sam świecić.