Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Warszawskie kamienice w niejasnych okolicznościach przejmowane są przez adwokatów i biznesmenów, którzy do brudnej roboty angażują tzw. czyścicieli. Ci dręczą lokatorów, by zmusić ich do wyprowadzki.
Krzysztof wraz z innymi mieszkańcami kamienicy w centrum miasta musi stawić czoło trudnej sytuacji. Dla wielu to walka o przetrwanie. W tych dramatycznych okolicznościach - w na poły surrealistycznym świecie - Krzysztof musi zmierzyć się także z własnymi demonami. Do czego jest w stanie posunąć się człowiek w opresji? Czy możliwa jest zbrodnia bez kary?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 251
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Mamie
Stropy powietrza załamywały się. Winda ciała waliła się przez kolejne piętra, przedarła się przez markizy nowo otwartego bistro, by z całą mocą dosięgnąć dna. Sekunda przeciągłej głośności zamknęła się w ciszy. W ciszy i ciemności martwych oczu na chodniku ulicy Mokotowskiej.
Krzyk był już tylko na zewnątrz. Bezradny, histeryczny. Cudzy. Krzyk dziewczyny z wózkiem, staruszki o skórze jak pergamin, kobiety w zaparkowanym samochodzie, psa w głębi podwórka. Wszystkie te istoty związały się w jednym doświadczeniu nagłości i trwogi. Przez plac Trzech Krzyży mknęły syreny pogotowia, alejami pędziły koguty radiowozów. Donikąd. W dal.
Wędrowiec, który runie w tatrzańską czeluść, wygląda jak miazga. Mózg wysączony przez szczelinę w czaszce martwieje na kamieniu. Gęsta oliwa krwi kapie z progów skał. Wiedział o tym doktor Tytus Chałubiński. Kiedy jego nieruchliwa z otyłości żona niesiona przez górali w lektyce osiągała Halę Gąsienicową, „odkrywca Zakopanego” wraz z wesołą kompanią przy wtórze muzyki przemierzał wysokie urwiste percie. Widział przy tym niejedną śmierć. Teraz naprzeciwko jego dawnego warszawskiego domu leżał trup. Zupełnie nizinny. Stołeczny. Uderzenie głową o krawężnik było podobne do rąbnięcia w skalny blok. Rozsmarowany na trotuarze jak foie gras w sosie żurawinowym z modnego bistro, leżał pan prawnik bez życia.
Ręce, które pchnęły człowieka w wiekuistość, torowały teraz całej bezwiednej cielesności drogę do wyjścia. Mosiężna klamka – lwia paszcza, pusty hall. Krzysztof zbiegał po schodach. Nogi gubiły rytm. Zdawało mu się, że kolejne stopnie osuwają się, zapadają, a on nie może dogonić dna. Wypadł z bramy. Lecz na zewnątrz, w tym świecie, który najpierw zapamiętał się w histerycznym krzyku, a teraz milczał zawzięcie i niemal znieruchomiał, nikt na niego nie czekał. Nie było tłuszczy kamienującej, ani oskarżyciela, nie było sędziego w todze, ślepej Temidy ani szafotu. Był on, zbrodniarza nie było. Lecz jakże mógł nie być zbrodniarzem? Kim był zatem? Czy jednym z zaalarmowanych, przerażonych istnień, uwikłanych w tragedię lotnika, który runął z wysokości? Zakołowało mu się w głowie. Jak echo odbiło się od niego czyjeś pytanie, czy dobrze się czuje. Ktoś podtrzymał go za ramię. Odzyskiwał równowagę. Rozejrzał się wkoło, by niczym niedzielny spacerowicz podążyć w stronę placu Zbawiciela. Karły odbojów bramnych milczały. Górale kamienni spali. Wycie syren dawno umilkło za rogatkami. Zabijanie. Żegnanie. Opera straceńca. Mamma, just killed a man, put a gun against his head, pulled my trigger now his dead – zaśpiewało mu w głowie.
Balzac przyrównywał społeczeństwo do przyrody: „(...) czyż społeczeństwo nie czyni z człowieka, stosownie do środowisk, w których rozwija się jego działalność, tylu różnych ludzi, ile jest odmian w zoologii?”. Krzysztof czuł się już odmianą zwierzęcą. Drapieżną, zoologiczną w każdym calu. Był odmianą zamkniętą w ogrodzie bez wyjścia, w gąszczu miasta, z którego nie wydostanie się nigdy. „Rozeszliśmy się swoimi ścieżkami w dżungli, która usycha i pustynnieje przed zagładą” – stwierdzał zaznaczony fragment w książce, którą od pół roku nosił w torbie. Jego mała apokalipsa działa się teraz. Apokalipsa życia. Epos samozagłady. Bo czy nie jest umarłym ten, kto uśmierca? Mógłby się podpalić w miejscu wielce symbolicznym, mógłby palić symbole, palić Paryż, Paryż Północy. Mógłby skopać osiłka, policjanta, zdemolować bar, upić się na śmierć albo nażreć u Chińczyka i kazać pocałować się w białe dupsko – nie płacić. Bilans zysków i strat dokonany. Teraz już nie istniał. Tylko jego kości przyobleczone w worek skóry sunęły z wolna przez miasto. Zdawało mu się, że jest tą miazgą u stóp kamienicy, z której właśnie wylało się życie.
Wieże kościoła nakłuwały kosmos jak szczyty jasnogórskie. „Żeby tak jeszcze raz. Żeby jeszcze raz do Częstochowy” – myślał. Sumienie domagało się mszy. Nie była to jednak myśl błogosławiona. Kolejne miejsca, niekończąca się lista. Litania. Sanktuaria i przybytki upodleń przelatywały mu przez głowę z równym blaskiem i mrokiem zarazem. Muzea i tandetne lunaparki. Biblioteki i fast-foody syreniego grodu. W myślach odtwarzał atlasy Polski, Europy, świata. „Żeby być”. Tyle miejsc na zawsze pozostanie tam i nie zbliży się ani o krok. Nigdy nie przejrzy się w jego oczach, nie zmaże marzeń. Nie zdarzy się nic. Bo umarł.
Fizjologia przypomniała mu, że jednak żyje. To pragnienie, które suszyło go jak pustynia. Na rogu Pięknej wszedł do sklepu. Irytujący dzwonek nad drzwiami wytrącił kasjerkę z letargu. Kobieta wychyliła się zza lodówki.
– Poproszę wodę – wymamrotał.
– Wszystko? – spytała machinalnie kobieta.
– Wszystko. I jeszcze piwo. Dwa piwa.
Zapłacił. Szedł ku warszawskiej Częstochowie w promieniach warszawskiego słońca, w jednym ręku niósł szkło i plastik w foliowej siatce, w drugiej ściskał otwartą butelkę piwa. Piwo wypełniało mu powoli trzewia. Szedł z tą butelczyną jak gawrosz, syn ulicy, przeklęty apasz, zbój. I olśniła go myśl, że oto wolność właśnie przyszła, rozłożyła się lubieżnie i leżała u jego stóp. Mógł ją brać i poniewierać, jak życie byle jakie. Była prawdziwa, nieskrępowana. Wynurzona zza ściany największych przewinień. Raz umarły nie może umrzeć ponownie. Jest więc wolny od umierania. A jednak myśli trapiące: „umiera ten, kto uśmierca – umarłem i wszystko umarło”, lecz wtem myśli kojące: „nie umrzemy drugi raz”. Słońce turlało się jak złota moneta po horyzoncie zdarzeń.
Na skwerze przed skrzyżowaniem z Chopina chwycił gałąź. Dorodna kasztanowcowa gałąź zgięła się przed Krzysztofem w ukłonie czołobitnym. W końcu chłopak ukręcił gałęzi kark. Potężny badyl tkwił już w dłoni żywego trupa. Krzysztof zdarł z niego obeschnięte liście. Uszedł jeszcze kilkadziesiąt metrów. Przystanął. Patrzyła na niego młoda, zmęczona twarz. Włosy zachodzące na oczy porywały podmuchy wiatru. Szarzejące z każdą sekundą oblicze wykrzywiło się w grymasie kontestacji. Oczy nabrzmiały, podeszły krwią. Minęło mgnienie oka. Wtem jak woda z bani spłynęło z tej twarzy napięcie. Twarz patrzyła na Krzysztofa beznamiętnie. Wargi lekko zadrżały. Zeszły się w tutkę i cmoknęły lepkim całusem w przestrzeń. Krzysztof patrzył w oblicze mordercy. Lecz im dłużej stał przed sklepową witryną, tym spokojniej przetaczała się przez lochy jego ciała krew. Przystawił do twarzy patyk z kasztanowcowej gałęzi: „Nie nadaję się na rycerza” – szepnął. Zmienił pozę i jeszcze raz patyk uniósł scenicznie: „nie nadaję się na wodzireja” – pomyślał. Trzeci zamach przed odbiciem własnej twarzy w szybie: „nadaję się na poetę. Wsadzę ci pomiędzy” – pomyślał. Myśl ta rozbawiła go. Na tej samej szybie przeczytał: HEFRA. Stał przed sklepem przedsiębiorstwa, które po wojnie powstało z połączenia słynnych warszawskich firm produkujących platery – Henneberg i Fraget. „Co za debilna kontaminacja” – analizował. Wydało mu się to równie żałosne i bezpłciowe jak nazwy spółek zbite z imion i nazwisk wspólników rodem z wczesnej transformacji ustrojowej końca dwudziestego wieku, jak te z końcówką -pol lub -ex i inne. „Ale Bodo? Przecież Bodo!” – karcił się za zbyt pobieżną ocenę zjawiska. Spojrzał beznamiętnie przez ramię i ruszył przed siebie. Plac Zbawiciela otwierał się koliście. Tramwaje łamały się na skrętach. Młodzież grzała się w słońcu. Kościół gotował się do lotu w kosmos.
Miszmasz gotyku z renesansem. Historyzm typowy dla przełomu stuleci sprzed stu lat. Bliźniacze wieże w świetle prostej jak drut osi Marszałkowskiej. W dobie fin de siècle ustąpiły tu stare gminne bogi. Czerwona Karczma pojąca peryferyjnym piwem znikała. Dziewiętnasto-dwudziestowieczne miasto nie miało względów. Parło ku południu, chłonąc, co żywe. Stawały kamienice czynszowe, stawało zamczysko Boże w bieli – prezent od stolicy na tysiącdziewięćsetne urodziny Zbawiciela Świata.
Krzysztof wszedł bocznymi drzwiami. Jasna substancja wnętrza kradła intymność. Wolał raczej te ponure, półmroczne świątynie, azyle żebracze. Ale to był jedyny kościół w powojennej mieszkaniowej dzielnicy przodowników pracy, chłoporobotników, bezpieczniaków, ich potomków i najemców z prowincji, nowobogackich i wszystkich, którzy oswoili i zamieszkali ten dziwny świat, z tą dziwną Uffizi pomiędzy placami Zbawiciela a Konstytucji i innymi osobliwościami.
Trwał w szemrzącej ciszy. Kobiety przed obrazem Czarnej Madonny klepały pacierze, Najświętszy Sakrament jak terapeuta przyjmował żale: że syn pije, że sąsiadka gada, że mąż umarł i że zdradzał, że komorne i że kredyt.
Wyszedł. Romka w kruchcie nie błogosławiła, nie złorzeczyła. Nie rosła do niego rękoma. Nie było jęków, spazmów, nachalności. Patrzyła węglami oczu, jakby wiedziała wszystko: że on nie żyje, mimo że chodzi i oddycha, że jego dusza jest martwa. Ta przenikliwa lustracja zmroziła Krzysztofa do kości. Ruszył przez jezdnię. Rój ludzi gęstniał na przystanku. Samochody dyszały na światłach.
„Warszawa Paryżem Północy” – myśl ta skoczyła na niego wprost z alei Wyzwolenia. „Komuchom też się Paryża zachciało, skurwysynom” – podjął i toczył tę gonitwę rozważań przed sobą, spoglądając w przestrzeń warszawskiego Place des Vosges. „Po chuj chłoporobotnikom Paryż?” – pytał sam siebie. Znał się na mieście. Historia tego miasta, jego aura, warstwy były jak kotwica, która trzymała i nie pozwała rozwinąć żagli. Inaczej byłby już gdzieś indziej, gdzie tylko... Zatrzymał się przed witryną z butami. DUŻE ROZMIARY MĘSKIE I DAMSKIE. Sklep był wykwitem odwilży. Od tysiąc dziewięćset pięćdziesiątego szóstego roku w tym samym miejscu. Ileż butów Warszawa tu kupiła. Ile przymiarek, uwierań, zginań kolan i pleców. Ileż odcisków, połamanych łyżek do butów, a nawet nóg.
– Pastę. Brązową – zagadnął z flegmą Krzysztof. Rozejrzał się. Sklepu ubyło od ostatniej jego wizyty. Część lokalu zajmowała teraz lodziarnia. Brzydkie dziewczyny lizały świderki. Ojciec Krzysztofa powtarzał, że buty są najważniejsze. „Kobiety zwracają uwagę na buty”.
Sklep był niemodny. Żywił się stałymi, a więc wymierającymi – w odwiecznym procesie prawdziwego umierania i chodzenia do piachu – klientami. Tymi, których utarte ścieżki nie zawiodły nigdy do galerii handlowych, do sieci światowych, do trendów i trendziczków. Tu za jedyną ozdóbkę robiła całoroczna bombka z energooszczędną żarówką. Zwisała nad pojedynczym butem pyszniącym się na cokole z pudełek.
Pomyślał o Brunonie Jasieńskim i jego bucie w butonierce. Myślał o morderczym Xawerym Dunikowskim. Ciągnął dym z papierosa. Oblizywał lepkie wargi. Przelatywał przez Paryż do Rozdroża. Ubecka katownia, gmach Ministerstwa Sprawiedliwości migał czerwonymi lampkami szlabanu. Krzysztof usiadł na podmurówce ogrodzenia. Plecy oparł o kratę i sięgnął po blaszane pudełko. Na kolanie rozłożył ścierkę. Zdjął prawy but, przetarł z kurzu. Pasta pachniała drewnem, olejami biblijnymi, czymś tajemniczo dobrym. Nadymał nozdrza aromatem. Umazał kawałek materiału w smarowidle i począł czule namaszczać obuwie. Skóra ciemniała. Nabierała głębi. Pory chłonęły drogocenne substancje. Starannie nasmarował czub. Potem boki i jęzor. Dozował pastę jak pieszczotę. Celebracja trwała wieczność. Krata ministerstwa wyciskała pręgi na jego grzbiecie. Słońce przetaczało się z zachodu niziutko ku dawnym Nalewkom.
Rzyganie żółcią ukatrupia. Soki życia wytryskają z człowieka jak krew z rozprutej tętnicy. Żołądek kurczy się jak zaciśnięta pięść, wywija się na lewą stronę, nakrywa wątrobą i szuka ujścia w gardle. Czerń kanalizacji porwała ciało Krzysztofa i ostańce duszy. Zastygł w bezruchu. Sapał i dygotał. Oprzytamniał i zasypiał.
„A sen mój się zarzęśnił strzałem pełnym dymu.
I w dymie stanął anioł jak ogień czerwony,
I szepnął mi do ucha: «Ja Mord – lecę z Rzymu...»
Jam uciekał i tęczę tak za sobą snował” – recytował nad nim cicho Słowacki.
Upiory senne, Wernyhory i duchy dziadowe napierały, a on unosił się nad zielonością jabłka. Różowa chmura podniebienia nachylała się nad nim. Kosynierzy nakłuwali chłopską akupunkturą, psy wiejskie zawodziły. Krajobraz się przesuwał, a on wisiał w próżni bez punktu podparcia. Podwójnie umarły, lecz cokolwiek żywy.
Zbudziła go rąbanina. Sąsiad na górze przerzucał ciężary. Sztangi spadały na sufit Krzysztofa. Tłukły się, podrywając z grobów umarłych. A więc żył, to pewne. Żył w wynajmowanej łazience, złożywszy się przy muszli klozetowej. Wyciągnął ramię po komórkę. Leżała koło wanny. Niewysłany SMS: „Umierasz – nie pisz” – pomyślał. Skasował tekst do nie wiadomo kogo. Była 00.44 Nastawił budzik na 5.30. „Jak przyjdą – będę gotowy, umarły, choć żywy” – zdecydował.
Minęła noc dnia pierwszego. O szóstej nikt nie zastukał. Nikt nie wywalił drzwi. Nie wpadło komando w kominiarkach. Nie było facetów w czerni z trzyliterowych agencji – jednej, drugiej, nawet Rutkowskiego z botoksem, ani psa z kulawą nogą. „Nikogo, kurwa”. Niebo nad podwórkiem studnią przeszło dzienną smugą. Dozorczyni szurała miotłą. Dureń spod piątki udawał małpę.
Krzysztof odtwarzał w pamięci zdarzenia. Ta retrospekcja uspokajała go. W liftingowanej kamienicy przy Mokotowskiej nie zainstalowano jeszcze kamer. Wolność, domagająca się dopiero co zadośćuczynienia, ubrała się teraz schludnie. Przeprosiła się ze światem i zamknęła w złotej klatce spółki z ograniczoną odpowiedzialnością. Nie wydarzyło się nic. Jeden człowiek wypadł z okna i umarł. Drugi człowiek wrócił do domu i żył. Telewizja śniadaniowa tłumaczyła rzeczywistość. Telezakupy handlowały garnkami.