Czyściciele - Piotr Otrębski - ebook + audiobook + książka
NOWOŚĆ

Czyściciele ebook i audiobook

Piotr Otrębski

4,1

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Warszawskie kamienice w niejasnych okolicznościach przejmowane są przez adwokatów i biznesmenów, którzy do brudnej roboty angażują tzw. czyścicieli. Ci dręczą lokatorów, by zmusić ich do wyprowadzki.

Krzysztof wraz z innymi mieszkańcami kamienicy w centrum miasta musi stawić czoło trudnej sytuacji. Dla wielu to walka o przetrwanie. W tych dramatycznych okolicznościach - w na poły surrealistycznym świecie - Krzysztof musi zmierzyć się także z własnymi demonami. Do czego jest w stanie posunąć się człowiek w opresji? Czy możliwa jest zbrodnia bez kary?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 251

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 5 godz. 57 min

Lektor: Andrzej Hausner
Oceny
4,1 (7 ocen)
4
0
3
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
rafinat

Całkiem niezła

Kunszt językowy autora godny uwagi. Gorzej z lektorem. Kilka wpadek realizacyjnych.
00
ewakurz

Nie oderwiesz się od lektury

bardzo dobra książka.
00

Popularność




Re­dak­cjaBe­ata Goł­kow­ska
Ko­rektaBo­żena Si­gi­smund
Pro­jekt gra­ficzny okładkiAnna Slo­torsz
Zdję­cia wy­ko­rzy­stane na okładce: Ado­be­Stock
Skład i ła­ma­nieŁu­kasz Slo­torsz
© Co­py­ri­ght by Skarpa War­szaw­ska, War­szawa 2024 © Co­py­ri­ght by Piotr Otręb­ski, War­szawa 2024
Ze­zwa­lamy na udo­stęp­nia­nie okładki książki w In­ter­ne­cie
Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-83296-43-2
Wy­dawca Agen­cja Wy­daw­ni­czo-Re­kla­mowa Skarpa War­szaw­ska Sp. z o.o. ul. K. K. Ba­czyń­skiego 1 lok. 2 00-036 War­szawa tel. 22 416 15 81re­dak­cja@skar­pa­war­szaw­ska.plwww.skar­pa­war­szaw­ska.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Ma­mie

Stropy po­wie­trza za­ła­my­wały się. Winda ciała wa­liła się przez ko­lejne pię­tra, przedarła się przez mar­kizy nowo otwar­tego bi­stro, by z całą mocą do­się­gnąć dna. Se­kunda prze­cią­głej gło­śno­ści za­mknęła się w ci­szy. W ci­szy i ciem­no­ści mar­twych oczu na chod­niku ulicy Mo­ko­tow­skiej.

Krzyk był już tylko na ze­wnątrz. Bez­radny, hi­ste­ryczny. Cu­dzy. Krzyk dziew­czyny z wóz­kiem, sta­ruszki o skó­rze jak per­ga­min, ko­biety w za­par­ko­wa­nym sa­mo­cho­dzie, psa w głębi po­dwórka. Wszyst­kie te istoty zwią­zały się w jed­nym do­świad­cze­niu na­gło­ści i trwogi. Przez plac Trzech Krzyży mknęły sy­reny po­go­to­wia, ale­jami pę­dziły ko­guty ra­dio­wo­zów. Do­ni­kąd. W dal.

Wę­dro­wiec, który ru­nie w ta­trzań­ską cze­luść, wy­gląda jak mia­zga. Mózg wy­są­czony przez szcze­linę w czaszce mar­twieje na ka­mie­niu. Gę­sta oliwa krwi ka­pie z pro­gów skał. Wie­dział o tym dok­tor Ty­tus Cha­łu­biń­ski. Kiedy jego nie­ru­chliwa z oty­ło­ści żona nie­siona przez gó­rali w lek­tyce osią­gała Halę Gą­sie­ni­cową, „od­krywca Za­ko­pa­nego” wraz z we­sołą kom­pa­nią przy wtó­rze mu­zyki prze­mie­rzał wy­so­kie urwi­ste per­cie. Wi­dział przy tym nie­jedną śmierć. Te­raz na­prze­ciwko jego daw­nego war­szaw­skiego domu le­żał trup. Zu­peł­nie ni­zinny. Sto­łeczny. Ude­rze­nie głową o kra­węż­nik było po­dobne do rąb­nię­cia w skalny blok. Roz­sma­ro­wany na tro­tu­arze jak foie gras w so­sie żu­ra­wi­no­wym z mod­nego bi­stro, le­żał pan praw­nik bez ży­cia.

Ręce, które pchnęły czło­wieka w wie­ku­istość, to­ro­wały te­raz ca­łej bez­wied­nej cie­le­sno­ści drogę do wyj­ścia. Mo­siężna klamka – lwia pasz­cza, pu­sty hall. Krzysz­tof zbie­gał po scho­dach. Nogi gu­biły rytm. Zda­wało mu się, że ko­lejne stop­nie osu­wają się, za­pa­dają, a on nie może do­go­nić dna. Wy­padł z bramy. Lecz na ze­wnątrz, w tym świe­cie, który naj­pierw za­pa­mię­tał się w hi­ste­rycz­nym krzyku, a te­raz mil­czał za­wzię­cie i nie­mal znie­ru­cho­miał, nikt na niego nie cze­kał. Nie było tłusz­czy ka­mie­nu­ją­cej, ani oskar­ży­ciela, nie było sę­dziego w to­dze, śle­pej Te­midy ani sza­fotu. Był on, zbrod­nia­rza nie było. Lecz jakże mógł nie być zbrod­nia­rzem? Kim był za­tem? Czy jed­nym z za­alar­mo­wa­nych, prze­ra­żo­nych ist­nień, uwi­kła­nych w tra­ge­dię lot­nika, który ru­nął z wy­so­ko­ści? Za­ko­ło­wało mu się w gło­wie. Jak echo od­biło się od niego czy­jeś py­ta­nie, czy do­brze się czuje. Ktoś pod­trzy­mał go za ra­mię. Od­zy­ski­wał rów­no­wagę. Ro­zej­rzał się wkoło, by ni­czym nie­dzielny spa­ce­ro­wicz po­dą­żyć w stronę placu Zba­wi­ciela. Karły od­bo­jów bram­nych mil­czały. Gó­rale ka­mienni spali. Wy­cie sy­ren dawno umil­kło za ro­gat­kami. Za­bi­ja­nie. Że­gna­nie. Opera stra­ceńca. Mamma, just kil­led a man, put a gun aga­inst his head, pul­led my trig­ger now his dead – za­śpie­wało mu w gło­wie.

Bal­zac przy­rów­ny­wał spo­łe­czeń­stwo do przy­rody: „(...) czyż spo­łe­czeń­stwo nie czyni z czło­wieka, sto­sow­nie do śro­do­wisk, w któ­rych roz­wija się jego dzia­łal­ność, tylu róż­nych lu­dzi, ile jest od­mian w zoo­lo­gii?”. Krzysz­tof czuł się już od­mianą zwie­rzęcą. Dra­pieżną, zoo­lo­giczną w każ­dym calu. Był od­mianą za­mkniętą w ogro­dzie bez wyj­ścia, w gąsz­czu mia­sta, z któ­rego nie wy­do­sta­nie się ni­gdy. „Ro­ze­szli­śmy się swo­imi ścież­kami w dżun­gli, która usy­cha i pu­styn­nieje przed za­gładą” – stwier­dzał za­zna­czony frag­ment w książce, którą od pół roku no­sił w tor­bie. Jego mała apo­ka­lipsa działa się te­raz. Apo­ka­lipsa ży­cia. Epos sa­mo­za­głady. Bo czy nie jest umar­łym ten, kto uśmierca? Mógłby się pod­pa­lić w miej­scu wielce sym­bo­licz­nym, mógłby pa­lić sym­bole, pa­lić Pa­ryż, Pa­ryż Pół­nocy. Mógłby sko­pać osiłka, po­li­cjanta, zde­mo­lo­wać bar, upić się na śmierć albo na­żreć u Chiń­czyka i ka­zać po­ca­ło­wać się w białe dup­sko – nie pła­cić. Bi­lans zy­sków i strat do­ko­nany. Te­raz już nie ist­niał. Tylko jego ko­ści przy­oble­czone w wo­rek skóry su­nęły z wolna przez mia­sto. Zda­wało mu się, że jest tą mia­zgą u stóp ka­mie­nicy, z któ­rej wła­śnie wy­lało się ży­cie.

Wieże ko­ścioła na­kłu­wały ko­smos jak szczyty ja­sno­gór­skie. „Żeby tak jesz­cze raz. Żeby jesz­cze raz do Czę­sto­chowy” – my­ślał. Su­mie­nie do­ma­gało się mszy. Nie była to jed­nak myśl bło­go­sła­wiona. Ko­lejne miej­sca, nie­koń­cząca się li­sta. Li­ta­nia. Sank­tu­aria i przy­bytki upodleń prze­la­ty­wały mu przez głowę z rów­nym bla­skiem i mro­kiem za­ra­zem. Mu­zea i tan­detne lu­na­parki. Bi­blio­teki i fast-fo­ody sy­re­niego grodu. W my­ślach od­twa­rzał atlasy Pol­ski, Eu­ropy, świata. „Żeby być”. Tyle miejsc na za­wsze po­zo­sta­nie tam i nie zbliży się ani o krok. Ni­gdy nie przej­rzy się w jego oczach, nie zmaże ma­rzeń. Nie zda­rzy się nic. Bo umarł.

Fi­zjo­lo­gia przy­po­mniała mu, że jed­nak żyje. To pra­gnie­nie, które su­szyło go jak pu­sty­nia. Na rogu Pięk­nej wszedł do sklepu. Iry­tu­jący dzwo­nek nad drzwiami wy­trą­cił ka­sjerkę z le­targu. Ko­bieta wy­chy­liła się zza lo­dówki.

– Po­pro­szę wodę – wy­mam­ro­tał.

– Wszystko? – spy­tała ma­chi­nal­nie ko­bieta.

– Wszystko. I jesz­cze piwo. Dwa piwa.

Za­pła­cił. Szedł ku war­szaw­skiej Czę­sto­cho­wie w pro­mie­niach war­szaw­skiego słońca, w jed­nym ręku niósł szkło i pla­stik w fo­lio­wej siatce, w dru­giej ści­skał otwartą bu­telkę piwa. Piwo wy­peł­niało mu po­woli trze­wia. Szedł z tą bu­tel­czyną jak gaw­rosz, syn ulicy, prze­klęty apasz, zbój. I olśniła go myśl, że oto wol­ność wła­śnie przy­szła, roz­ło­żyła się lu­bież­nie i le­żała u jego stóp. Mógł ją brać i po­nie­wie­rać, jak ży­cie byle ja­kie. Była praw­dziwa, nie­skrę­po­wana. Wy­nu­rzona zza ściany naj­więk­szych prze­wi­nień. Raz umarły nie może umrzeć po­now­nie. Jest więc wolny od umie­ra­nia. A jed­nak my­śli tra­piące: „umiera ten, kto uśmierca – umar­łem i wszystko umarło”, lecz wtem my­śli ko­jące: „nie umrzemy drugi raz”. Słońce tur­lało się jak złota mo­neta po ho­ry­zon­cie zda­rzeń.

Na skwe­rze przed skrzy­żo­wa­niem z Cho­pina chwy­cił ga­łąź. Do­rodna kasz­ta­now­cowa ga­łąź zgięła się przed Krzysz­to­fem w ukło­nie czo­ło­bit­nym. W końcu chło­pak ukrę­cił ga­łęzi kark. Po­tężny ba­dyl tkwił już w dłoni ży­wego trupa. Krzysz­tof zdarł z niego obe­schnięte li­ście. Uszedł jesz­cze kil­ka­dzie­siąt me­trów. Przy­sta­nął. Pa­trzyła na niego młoda, zmę­czona twarz. Włosy za­cho­dzące na oczy po­ry­wały po­dmu­chy wia­tru. Sza­rze­jące z każdą se­kundą ob­li­cze wy­krzy­wiło się w gry­ma­sie kon­te­sta­cji. Oczy na­brzmiały, po­de­szły krwią. Mi­nęło mgnie­nie oka. Wtem jak woda z bani spły­nęło z tej twa­rzy na­pię­cie. Twarz pa­trzyła na Krzysz­tofa bez­na­mięt­nie. Wargi lekko za­drżały. Ze­szły się w tutkę i cmok­nęły lep­kim ca­łu­sem w prze­strzeń. Krzysz­tof pa­trzył w ob­li­cze mor­dercy. Lecz im dłu­żej stał przed skle­pową wi­tryną, tym spo­koj­niej prze­ta­czała się przez lo­chy jego ciała krew. Przy­sta­wił do twa­rzy pa­tyk z kasz­ta­now­co­wej ga­łęzi: „Nie na­daję się na ry­ce­rza” – szep­nął. Zmie­nił pozę i jesz­cze raz pa­tyk uniósł sce­nicz­nie: „nie na­daję się na wo­dzi­reja” – po­my­ślał. Trzeci za­mach przed od­bi­ciem wła­snej twa­rzy w szy­bie: „na­daję się na po­etę. Wsa­dzę ci po­mię­dzy” – po­my­ślał. Myśl ta roz­ba­wiła go. Na tej sa­mej szy­bie prze­czy­tał: HE­FRA. Stał przed skle­pem przed­się­bior­stwa, które po woj­nie po­wstało z po­łą­cze­nia słyn­nych war­szaw­skich firm pro­du­ku­ją­cych pla­tery – Hen­ne­berg i Fra­get. „Co za de­bilna kon­ta­mi­na­cja” – ana­li­zo­wał. Wy­dało mu się to rów­nie ża­ło­sne i bez­pł­ciowe jak na­zwy spółek zbite z imion i na­zwisk wspól­ni­ków ro­dem z wcze­snej trans­for­ma­cji ustro­jo­wej końca dwu­dzie­stego wieku, jak te z koń­cówką -pol lub -ex i inne. „Ale Bodo? Prze­cież Bodo!” – kar­cił się za zbyt po­bieżną ocenę zja­wi­ska. Spoj­rzał bez­na­mięt­nie przez ra­mię i ru­szył przed sie­bie. Plac Zba­wi­ciela otwie­rał się ko­li­ście. Tram­waje ła­mały się na skrę­tach. Mło­dzież grzała się w słońcu. Ko­ściół go­to­wał się do lotu w ko­smos.

Misz­masz go­tyku z re­ne­san­sem. Hi­sto­ryzm ty­powy dla prze­łomu stu­leci sprzed stu lat. Bliź­nia­cze wieże w świe­tle pro­stej jak drut osi Mar­szał­kow­skiej. W do­bie fin de si­ècle ustą­piły tu stare gminne bogi. Czer­wona Karczma po­jąca pe­ry­fe­ryj­nym pi­wem zni­kała. Dzie­więt­na­sto-dwu­dzie­sto­wieczne mia­sto nie miało wzglę­dów. Parło ku po­łu­dniu, chło­nąc, co żywe. Sta­wały ka­mie­nice czyn­szowe, sta­wało za­mczy­sko Boże w bieli – pre­zent od sto­licy na ty­siąc­dzie­więć­setne uro­dziny Zba­wi­ciela Świata.

Krzysz­tof wszedł bocz­nymi drzwiami. Ja­sna sub­stan­cja wnę­trza kra­dła in­tym­ność. Wo­lał ra­czej te po­nure, pół­mroczne świą­ty­nie, azyle że­bra­cze. Ale to był je­dyny ko­ściół w po­wo­jen­nej miesz­ka­nio­wej dziel­nicy przo­dow­ni­ków pracy, chło­po­ro­bot­ni­ków, bez­piecz­nia­ków, ich po­tom­ków i na­jem­ców z pro­win­cji, no­wo­bo­gac­kich i wszyst­kich, któ­rzy oswo­ili i za­miesz­kali ten dziwny świat, z tą dziwną Uf­fizi po­mię­dzy pla­cami Zba­wi­ciela a Kon­sty­tu­cji i in­nymi oso­bli­wo­ściami.

Trwał w szem­rzą­cej ci­szy. Ko­biety przed ob­ra­zem Czar­nej Ma­donny kle­pały pa­cie­rze, Naj­święt­szy Sa­kra­ment jak te­ra­peuta przyj­mo­wał żale: że syn pije, że są­siadka gada, że mąż umarł i że zdra­dzał, że ko­morne i że kre­dyt.

Wy­szedł. Romka w kruch­cie nie bło­go­sła­wiła, nie zło­rze­czyła. Nie ro­sła do niego rę­koma. Nie było ję­ków, spa­zmów, na­chal­no­ści. Pa­trzyła wę­glami oczu, jakby wie­działa wszystko: że on nie żyje, mimo że cho­dzi i od­dy­cha, że jego du­sza jest mar­twa. Ta prze­ni­kliwa lu­stra­cja zmro­ziła Krzysz­tofa do ko­ści. Ru­szył przez jezd­nię. Rój lu­dzi gęst­niał na przy­stanku. Sa­mo­chody dy­szały na świa­tłach.

„War­szawa Pa­ry­żem Pół­nocy” – myśl ta sko­czyła na niego wprost z alei Wy­zwo­le­nia. „Ko­mu­chom też się Pa­ryża za­chciało, skur­wy­sy­nom” – pod­jął i to­czył tę go­ni­twę roz­wa­żań przed sobą, spo­glą­da­jąc w prze­strzeń war­szaw­skiego Place des Vos­ges. „Po chuj chło­po­ro­bot­ni­kom Pa­ryż?” – py­tał sam sie­bie. Znał się na mie­ście. Hi­sto­ria tego mia­sta, jego aura, war­stwy były jak ko­twica, która trzy­mała i nie po­zwała roz­wi­nąć ża­gli. Ina­czej byłby już gdzieś in­dziej, gdzie tylko... Za­trzy­mał się przed wi­tryną z bu­tami. DUŻE ROZ­MIARY MĘ­SKIE I DAM­SKIE. Sklep był wy­kwi­tem od­wilży. Od ty­siąc dzie­więć­set pięć­dzie­sią­tego szó­stego roku w tym sa­mym miej­scu. Ileż bu­tów War­szawa tu ku­piła. Ile przy­mia­rek, uwie­rań, zgi­nań ko­lan i ple­ców. Ileż od­ci­sków, po­ła­ma­nych ły­żek do bu­tów, a na­wet nóg.

– Pa­stę. Brą­zową – za­gad­nął z flegmą Krzysz­tof. Ro­zej­rzał się. Sklepu ubyło od ostat­niej jego wi­zyty. Część lo­kalu zaj­mo­wała te­raz lo­dziar­nia. Brzyd­kie dziew­czyny li­zały świ­derki. Oj­ciec Krzysz­tofa po­wta­rzał, że buty są naj­waż­niej­sze. „Ko­biety zwra­cają uwagę na buty”.

Sklep był nie­modny. Ży­wił się sta­łymi, a więc wy­mie­ra­ją­cymi – w od­wiecz­nym pro­ce­sie praw­dzi­wego umie­ra­nia i cho­dze­nia do pia­chu – klien­tami. Tymi, któ­rych utarte ścieżki nie za­wio­dły ni­gdy do ga­le­rii han­dlo­wych, do sieci świa­to­wych, do tren­dów i tren­dzicz­ków. Tu za je­dyną ozdóbkę ro­biła ca­ło­roczna bombka z ener­go­osz­czędną ża­rówką. Zwi­sała nad po­je­dyn­czym bu­tem pysz­nią­cym się na co­kole z pu­de­łek.

Po­my­ślał o Bru­no­nie Ja­sień­skim i jego bu­cie w bu­to­nierce. My­ślał o mor­der­czym Xa­we­rym Du­ni­kow­skim. Cią­gnął dym z pa­pie­rosa. Ob­li­zy­wał lep­kie wargi. Prze­la­ty­wał przez Pa­ryż do Roz­droża. Ubecka ka­tow­nia, gmach Mi­ni­ster­stwa Spra­wie­dli­wo­ści mi­gał czer­wo­nymi lamp­kami szla­banu. Krzysz­tof usiadł na pod­mu­rówce ogro­dze­nia. Plecy oparł o kratę i się­gnął po bla­szane pu­dełko. Na ko­la­nie roz­ło­żył ścierkę. Zdjął prawy but, prze­tarł z ku­rzu. Pa­sta pach­niała drew­nem, ole­jami bi­blij­nymi, czymś ta­jem­ni­czo do­brym. Na­dy­mał noz­drza aro­ma­tem. Uma­zał ka­wa­łek ma­te­riału w sma­ro­wi­dle i po­czął czule na­masz­czać obu­wie. Skóra ciem­niała. Na­bie­rała głębi. Pory chło­nęły dro­go­cenne sub­stan­cje. Sta­ran­nie na­sma­ro­wał czub. Po­tem boki i ję­zor. Do­zo­wał pa­stę jak piesz­czotę. Ce­le­bra­cja trwała wiecz­ność. Krata mi­ni­ster­stwa wy­ci­skała pręgi na jego grzbie­cie. Słońce prze­ta­czało się z za­chodu ni­ziutko ku daw­nym Na­lew­kom.

***

Rzy­ga­nie żół­cią uka­tru­pia. Soki ży­cia wy­try­skają z czło­wieka jak krew z roz­pru­tej tęt­nicy. Żo­łą­dek kur­czy się jak za­ci­śnięta pięść, wy­wija się na lewą stronę, na­krywa wą­trobą i szuka uj­ścia w gar­dle. Czerń ka­na­li­za­cji po­rwała ciało Krzysz­tofa i ostańce du­szy. Za­stygł w bez­ru­chu. Sa­pał i dy­go­tał. Oprzy­tam­niał i za­sy­piał.

„A sen mój się za­rzę­śnił strza­łem peł­nym dymu.

I w dy­mie sta­nął anioł jak ogień czer­wony,

I szep­nął mi do ucha: «Ja Mord – lecę z Rzymu...»

Jam ucie­kał i tę­czę tak za sobą sno­wał” – re­cy­to­wał nad nim ci­cho Sło­wacki.

Upiory senne, Wer­ny­hory i du­chy dzia­dowe na­pie­rały, a on uno­sił się nad zie­lo­no­ścią jabłka. Ró­żowa chmura pod­nie­bie­nia na­chy­lała się nad nim. Ko­sy­nie­rzy na­kłu­wali chłop­ską aku­punk­turą, psy wiej­skie za­wo­dziły. Kra­jo­braz się prze­su­wał, a on wi­siał w próżni bez punktu pod­par­cia. Po­dwój­nie umarły, lecz co­kol­wiek żywy.

Zbu­dziła go rą­ba­nina. Są­siad na gó­rze prze­rzu­cał cię­żary. Sztangi spa­dały na su­fit Krzysz­tofa. Tłu­kły się, pod­ry­wa­jąc z gro­bów umar­łych. A więc żył, to pewne. Żył w wy­naj­mo­wa­nej ła­zience, zło­żyw­szy się przy muszli klo­ze­to­wej. Wy­cią­gnął ra­mię po ko­mórkę. Le­żała koło wanny. Nie­wy­słany SMS: „Umie­rasz – nie pisz” – po­my­ślał. Ska­so­wał tekst do nie wia­domo kogo. Była 00.44 Na­sta­wił bu­dzik na 5.30. „Jak przyjdą – będę go­towy, umarły, choć żywy” – zde­cy­do­wał.

Mi­nęła noc dnia pierw­szego. O szó­stej nikt nie za­stu­kał. Nikt nie wy­wa­lił drzwi. Nie wpa­dło ko­mando w ko­mi­niar­kach. Nie było fa­ce­tów w czerni z trzy­li­te­ro­wych agen­cji – jed­nej, dru­giej, na­wet Rut­kow­skiego z bo­tok­sem, ani psa z ku­lawą nogą. „Ni­kogo, kurwa”. Niebo nad po­dwór­kiem stud­nią prze­szło dzienną smugą. Do­zor­czyni szu­rała mio­tłą. Du­reń spod piątki uda­wał małpę.

Krzysz­tof od­twa­rzał w pa­mięci zda­rze­nia. Ta re­tro­spek­cja uspo­ka­jała go. W li­ftin­go­wa­nej ka­mie­nicy przy Mo­ko­tow­skiej nie za­in­sta­lo­wano jesz­cze ka­mer. Wol­ność, do­ma­ga­jąca się do­piero co za­dość­uczy­nie­nia, ubrała się te­raz schlud­nie. Prze­pro­siła się ze świa­tem i za­mknęła w zło­tej klatce spółki z ogra­ni­czoną od­po­wie­dzial­no­ścią. Nie wy­da­rzyło się nic. Je­den czło­wiek wy­padł z okna i umarł. Drugi czło­wiek wró­cił do domu i żył. Te­le­wi­zja śnia­da­niowa tłu­ma­czyła rze­czy­wi­stość. Te­le­za­kupy han­dlo­wały garn­kami.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki