Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Jacques L’Aumône mieszka w Rueil pod Paryżem, codziennie odwiedza kino i marzy o innym życiu, o swoich wielu przyszłych wcieleniach. Kto może mu zabronić być generałem w Chinach, piratem, wynalazcą, papieżem? Jak mówi jego ojciec, lubił strategię i sporządzał mapy. Ciągle rysował statki. Jako dwunastolatek wymyślił nowy sposób pompowania opon w rowerze. Miał modelową komunię, opanował łacinę, żeby czytać brewiarz.
Podobnie jak w innych powieściach Raymonda Queneau elementy ludyczne splatają się tu z erudycyjnymi, a narracja jest pokrewna narracji filmowej.
Przejścia od marzenia do rzeczywistości w obu kierunkach podtrzymują intrygę i pozwalają śnić na jawie. Ironiczny cudzysłów idzie w parze z (czarnym) humorem.
Autor posłowia Harry Mathews tak pisze o twórczości Queneau: „Faktem jest, że nikt jeszcze nie rozszyfrował do końca żadnej z powieści Queneau, i podejrzewam, że nikomu się to nigdy nie uda. Być może o to, między innymi, w nich chodzi. Być może powieści, w równym stopniu te, jak wszystkie inne, nie po to powstają, żeby je rozszyfrowywać, lecz by stanowić pożywkę dla niekończących się prób rozszyfrowania, co sugerowałoby, że sam proces rozszyfrowywania więcej nam daje satysfakcji niż jego ukończenie. Z pewnością przy lekturze Queneau niewyjaśnione osady znaczenia nie pomniejszają przyjemności czytania, wręcz przeciwnie: skłaniają do zwracania szczególnej uwagi na to, co robi autor, gdyż wiemy, że nie poda nam eksplikacji tekstu na talerzu. On sam napisał gdzieś, że tylko literatura trywialna daje odpowiedzi, poważna zaś stawia pytania. Opublikowane w 1944 roku Daleko od Rueil z pewnością zalicza się do literatury poważnej, a zarazem posługuje się takim nagromadzeniem banałów, które w przypadku innego rodzaju pisarstwa szybko by nas zniecierpliwiło – tymczasem wzbudza tylko radosną ciekawość”.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 205
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Tytuł oryginału
Loin de Rueil
Projekt okładki i stron tytułowych
Łukasz Piskorek
Redaktor prowadzacy
Kamil Piwowarski
Korekta
Renata Kuk, Maciej Korbasiński, Piotr Królak
La traductrice a bénéficié, pour cet ouvrage, du soutien du Centre National du Livre.
Tłumaczka korzystała ze wsparcia Centre National du Livre.
© Éditions Gallimard, Paris 1944
© for the Polish edition by Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 2021
© for the Polish translation by Anna Wasilewska
Charity Begins At Home by Harry Mathews, copyright © 1997, 2003 by Harry Mathews.
Copyright renewed 2021 by The Estate of Harry Mathews.
Reprinted by permission.
© for the Polish translation by Tadeusz Pióro
Fragment powieści w przekładzie Andrzeja Siemka publikowała „Literatura na Świecie” (6/2000).
Państwowy Instytut Wydawniczy
ul. Foksal 17, 00-372 Warszawa
e-mail: [email protected]
Wydanie pierwsze, Warszawa 2021
ISBN 978-83-8196-352-7
Odpadki wysypały się z wiadra i z impetem wpadły do śmietnika; skorupki jajek, ogryzki, zatłuszczone papiery, obierzyny. Mdły i gnilny zapach towarzyszył tej erupcji, zapach nie tak znów nieprzyjemny, nieco pokrewny woni wilgotnego mchu w głębokim lesie, ale z cynowym posmakiem z uwagi na pojemnik, obok którego ustawia się mały wózek, służący o świcie śmieciarzom do wywózki wzdłuż chodnika. Wiadro, wolne od zawartości, zawieszone na męskim ramieniu, miało właśnie rozpocząć wędrówkę na szóste piętro, kiedy pojawiła się służąca. Uznała, że opróżnianie wiadra ze śmieci to nie jest robota dla mężczyzny, ale nie pisnęła ani słowa, dyskretnie nie chcąc komentować tej męskiej sylwetki, zaszczycającej swoją obecnością w szlafroku korytarz kuchennych schodów.
Dżentelmen zaproponował pomoc, bo to, co niosła, wyglądało na ciężkie, ale odmówiła. Pyta ją również, czy od dawna tu jest, nie, dopiero od dzisiaj. O czym wiedział, bo znał służbę w kamienicy, jej zwyczaje i nawyki, wyjścia i wejścia. Wspięli się po schodach w milczeniu. Dotarli na górę; on, owinięty w jedwab o deseniu w gałązki, mieszkał na mansardzie z powodu upodobania do pracowni malarskich pod dachem, chociaż nie był malarzem.
Sugeruje dziewczynie, żeby na chwilę weszła. Co też pan, ona na to. On wzrusza ramionami. Za kogo ona go bierze? Robi kilka kroków, żeby dyskretnie zapukać do drzwi, przed którymi biedak nuci kilka taktów z Traviaty. Od razu pojawia się młoda osóbka o jędrnych pośladkach i bez wahania proponuje belotkę we troje, pytając, to ty jesteś ta nowa. Mam na imię Thérèse, mówi, a tamta, że nazywa się Lulu Doumer.
Gość nalega, czy Lulu Doumer nie zagrałaby w belotkę? Ona nie umie. Otworzył drzwi mieszkania i weszli. Światło elektryczne ukazało Lulu Doumer to, czego w swoim krótkim życiu nie miała jeszcze okazji zobaczyć: wnętrze artysty, miękkie dywany, twarde poduszki, chińskie bibeloty, rozproszone oświetlenie, średniowieczne halabardy, bretońskie krucyfiksy, zdjęcia akropoli, przedmioty równie fałszywe, co spurchlałe, i całą masę innych rupieci tego rodzaju.
Całkiem tu fajnie, mówi Lulu Doumer, która ma czternaście lat.
– Zatkało cię, co – mówi Thérèse. – Żadna tam lipa, cały ten bajzel. Podziwiaj konkret.
To ci dopiero, powtórzyła Lulu Doumer, to ci dopiero.
– Nieczęsto uda ci się zobaczyć taką chatę – mówi Thérèse. – Nie każdy jest poetą.
I nie każdy nazywa się Loufifi. Bywalcy w taki sposób upraszczali nazwisko Louis-Philippe’a des Cigales’a, który myszkował teraz w szafie ściennej. Wyjął butelkę alkoholu, kieliszki i ustawił je na tacy. Dołożył sucharki. Thérèse ujęła Lulu Doumer za ramię i pociągnęła ją w stronę wnęki, gdzie grobowe głębie kanapy spoczywały pod nawisem ciężkich oparów.
Usiedli, przegryźli sucharkiem, wypili, a Lulu Doumer rozgrzana czystą wódką nagle poczuła się jak u siebie. Des Cigales rozłożył zielone sukno i wyjął talię kart.
– Szkoda, że ona nie umie grać w belotkę – mówi des Cigales.
– Nie zagramy przecież w wojnę – mówi Thérèse.
– Ona chyba nie zna brydża – mówi des Cigales.
– Nie, proszę pana – mówi Lulu Doumer.
– Ja też nie – mówi Thérèse. – Ilekroć próbowałeś mnie nauczyć, zaczynałam kimać.
– Leniwa z ciebie baba – mówi des Cigales, tasując metodycznie karty. – To co robimy?
– Mogę wam powróżyć – mówi Lulu Doumer.
– Potrafisz? – pyta Thérèse.
– Tak.
– Ja też – mówi Thérèse.
– Ukrywałaś przede mną ten talent – stwierdza des Cigales i przesuwa talię w stronę Lulu Doumer.
– Komu najpierw? – pyta Lulu Doumer.
– Jemu – mówi Thérèse.
– Mnie – mówi des Cigales.
– Pan przełoży trzy razy lewą ręką – mówi Lulu Doumer.
– Zrobione – mówi des Cigales.
– W ostatniej kupce są tylko dwie karty – stwierdza Thérèse.
– Każdy ma swoją metodę – mówi des Cigales. – Nie zawracaj jej tym głowy.
– To pan – mówi Lulu Doumer, wyciągając spomiędzy rozrzuconych kart króla kier.
Des Cigales przytaknął.
– Blondynka – ciągnęła dalej Lulu Doumer. – Trzydzieści pięć lat. Zawód? Spójrzmy. Szwaczka? Nie. A tu mamy ósemkę karo: prowadzi salon fryzjerski.
– Możesz to wyczytać z kart? – spytał des Cigales.
– Zaskoczyła cię – mówi Thérèse.
– A więc to prawda? – pyta Lulu Doumer.
– Znam panią, która uprawia ten zawód – mówi des Cigales.
– Jedziemy dalej. Dziesiątka kier: pan ją kocha. Dziewiątka kier: namiętnie. Dziewiątka pik: ona pana nie kocha. Siódemka trefl: no no, a czy to pana dama?
– Mów dalej – mówi des Cigales.
– Ósemka karo: ona kocha innego. Dama karo: to ci dopiero, nic już nie rozumiem! To kobieta!
– Nie rozumiesz! – krzyczy Thérèse. – To nic trudnego, ale za młoda jesteś.
– Ale to, co mówisz, niczego mi nie wyjaśnia – mówi des Cigales.
Lulu Doumer tasuje karty.
– Nie musisz się obrażać – mówi des Cigales.
– Jedziemy od początku – mówi Thérèse.
– Teraz pani kolej – mówi Lulu Doumer do Thérèse.
– Dziękuję – mówi des Cigales – mam dość.
– To teraz ja – mówi Lulu Doumer.
Thérèse każe jej przełożyć tylko raz lewą ręką. Stawia karty inaczej. Des Cigales zapalił, ponury i milczący, a Thérèse mówiła o utraconych rzeczach, o rodzicach, którzy są daleko, ale ją kochają, o korzyściach z podróży i niegroźnych chorobach. W sumie wypadło nie najgorzej.
– Jest niewesoło – mówi des Cigales. – Ale jakżeby życie mogło być zabawne? Dwa dni wcześniej czy też trzy miesiące później, zawsze ten sam kram. Kiedy się gra, można na chwilę zapomnieć, ale jeśli ma to służyć przywołaniu dawnej udręki, jest gówno warte!
– Bo u pana był pik – mówi Lulu Doumer.
– To co, Loufifi, może zagramy we dwoje partyjkę écarté – proponuje Thérèse.
– Odechciało mi się.
– Nie dał mi pan czasu – mówi Lulu Doumer – może były tam jakieś dobre karty.
– Może.
– Chyba mi pan nie wierzy.
– Loufifi nie ma zaufania – mówi Thérèse – to przez chorobę.
– Co panu jest? – Lulu Doumer pyta des Cigales’a.
– Ontalgia – odpowiada Thérèse.
– Że co?
– Ontalgia.
– Co to?
– Choroba egzystencjalna – odpowiada Thérèse – przypomina astmę, ale jest bardziej dystyngowana.
– Pani to jest obkuta – mówi Lulu Doumer.
– On mnie tego nauczył.
Des Cigales nabija fajkę i zapala. Ruchy ma spokojne i ociężałe. Lulu Doumer przygląda mu się, kiedy Thérèse stawia pasjansa.
– Skąd jesteś?
– Z Tancarville koło Hawru.
– A ja sparysza – mówi Thérèse.
Des Cigales z godnością wyjmuje z dzioba fajkę.
– Z Paryża koło Pontoise.
Po tych słowach statecznie wtyka sobie na powrót faję w paszczękę.
– Byłam raz w Hawrze – mówi Thérèse – pogapić się na morze i statki. Dosyć to osobliwe.
Des Cigales odkręcił swoje nargile:
– Osobliwe to właściwe słowo.
Des Cigales przykręcił cybuch.
– A ja – mówi Lulu Doumer – byłam tam tylko raz, żeby złapać pociąg do Paryża. Morza nawet nie widziałam.
– No a ja – mówi Thérèse – znam ludzi w Rueil, którzy nigdy nie widzieli Notre Dame.
Des Cigales odsunął fajkę o kilka milimetrów od ust i wypuścił kłąb dymu:
– No właśnie – mówi.
Zwarł ponownie szczęki na swojej huce.
– Chyba niezbyt zabawnie jest w tej pani dziurze – mówi Lulu Doumer.
– Spokojnie tu – mówi Thérèse. – W niedzielę kino. A jeśli chcesz potańczyć, możesz zapuścić się aż do Suresnes, gdzie dają mule i dobre frytki. Czego chcieć więcej? Jeszcze kolejkę?
Des Cigales kiwnął głową twierdząco. Thérèse znów napełniła kieliszki.
– Jest i muzeum – ciągnęła dalej – w Malmaison. Pełno w nim pamiątek z czasów Cesarza. Właśnie tam puścił kantem Józefinę, kiedy mu się znudziła. Z Poleona był łobuz, ale mężczyźni już tacy są. Nigdy nie wahają się poświęcić kobiety, byle tylko dojść do zaszczytów. Mówię ci, nigdy nie zadawaj się z gościem, który ma ambicję, prędzej czy później odeśle cię z kwitkiem.
– Nie bardzo wiem, dlaczego sama nie miałabym dojść do zaszczytów – mówi Lulu Doumer.
– Rzuci cię, pamiętaj.
– A dlaczego sama miałabym do nich nie dojść? Tesz chcem być bogata i szanowana.
Des Cigales strząsnął popiół na talerz.
– Jest niczego sobie – mówi Thérèse. – Co o tym sądzisz, Loufifi?
Des Cigales zatrzymał wzrok na Lulu Doumer.
Niezła, orzekł uroczyście.
– No to – mówi Lulu Doumer – dlaczego miałby się we mnie nie zakochać jakiś bogaty gość, może nawet książę. Tak bywa.
– Bywa – mówi Thérèse z godnością.
– Hinduski książę? – pyta des Cigales.
– Dlaczego by nie? Są najbogatsi, mają białe słonie i diamenty wielkości jabłek.
– Wywiózłby cię do siebie.
– Na swoim prywatnym jachcie.
– Biało-złotym, widywałem takie w porcie handlowym Hawru.
– Będę miała służbę, klejnoty i prawo do życia i śmierci poddanych.
– Będziesz się tam nudzić i zatęsknisz za Pontoise.
– Akurat. Wrócę do Francji, kiedy mi się spodoba.
– Jeśli ci twój radża pozwoli.
– Och, będzie chciał tego, co ja zechcę.
Des Cigales spojrzał na nią z uśmiechem.
Mała ma głowę na karku, orzekł po ojcowsku.
I dodał:
– Jest ładna i daleko zajdzie.
– Do Argentyny – mówi Thérèse.
Lulu Doumer uśmiecha się w kierunku sufitu.
– Widzi swojego księcia unoszącego się w powietrzu – mówi Thérèse.
Lulu Doumer patrzy w nieznanym kierunku. Drapie kawałek owłosionej skóry na palcu wskazującym, zgiętym z godnością.
– Masz wszy? – pyta Thérèse.
– Ja? Nie – odpowiada Lulu Doumer.
– A ja miałam – mówi Thérèse.
– Nie tyle, co ja – mówi des Cigales.
– Zwykłe przechwałki, Loufifi – mówi Thérèse.
– Ja tesz je miałam – mówi Lulu Doumer – jak byłam mała.
– Ja miałam w szkole – mówi Thérèse.
– A ja w wojsku – mówi des Cigales.
– Wracam kiedyś do domu. Matka mówi, jesteś rozczochrana, Lulu. Czesze mnie. I co widzi na grzebieniu? Wesz, która się przechadza. Nie ona jedna.
– Matka zawsze mówiła, dlaczego ciągle drapiesz się po głowie, Thérèse. W końcu zagląda mi we włosy. O Boże, mówi, ależ tu są gnidy.
– Raz w pułku patrzę od niechcenia na półkę z ekwipunkiem.
– A mnie wysmarowano czymś, co zaświniło mi poduszkę.
– Ogolono mi głowę i wyszorowano czarnym mydłem. Bolało, płakałam. No a potem kumpelki się ze mnie śmiały, i chłopaki też.
– I co ujrzałem na tej półce z ekwipunkiem? Wesz.
– W końcu wszy zostały ukatrupione, ale ja musiałam spać na tej odrażającej poduszce.
– Dla dziewczyny wygolona głowa to nic zabawnego.
– To nie była moja wesz, pochodziła od sąsiada, brudasa, na którego mówiono Sztokfisz, sam nie wiem dlaczego.
– To dziwne stworzenia – mówi Lulu Doumer. – I po co dobry-pan-bóg je stworzył?
– Mało tego – mówi des Cigales – znacie tylko wesz, co siedzi na głowie, ale gdybyście miały do czynienia, jak ja, z wszą odzieżową, to klnę się na przodków, nie sposób ich się pozbyć. Trzeba je ukatrupiać jedną po drugiej albo odkazić ubrania, jest co robić.
– Najlepiej je ukatrupić – mówi Thérèse – rozgnieść paznokciem.
– To robi prask, fuj! – mówi Lulu Doumer.
– Wszystkie owady robią prask, jak się je rozgniata – mówi Thérèse.
– Istoty ludzkie też robią prask, jak się je rozgniata – mówi des Cigales. – Załóżmy, moja mała, że wkładają cię pod młot mechaniczny, też będzie prask, jak na ciebie spadnie.
– Co za ohyda! – mówi Lulu Doumer, doprowadzając do porządku niesforny kosmyk.
– Coś nie tak? – Thérèse pyta des Cigales’a, który od pięciu minut przygląda jej się uważnie.
Des Cigales nie odpowiada. Thérèse nalega:
– Loufifi, coś nie tak?
Już od pięciu minut miał dziwną minę. Pochmurniał. Twarz zapadała mu się, wydłużona, rozciągnięta. Lulu Doumer nic nie dostrzegła, bo o niczym nie miała pojęcia.
– Coś nie tak, Loufifi?
Potrząsa głową na znak, że nie. Nie oddycha mu się dobrze. Nie chce już mówić. Nawet by nie mógł. Choćby chciał.
– Zrobić ci zastrzyk?
Potrząsa głową na znak, że nie. Jest teraz zgięty wpół, wsparty obiema rękami o kolana.
– To błąd. Dobrze wiesz, że w końcu i tak dostaniesz zastrzyk.
Dorzuca do wiadomości Lulu Doumer:
– Zawsze myśli, że samo mu przejdzie, ale ontalgia nigdy nie przechodzi, on zawsze ma nadzieję, czeka, no i w końcu zawsze sięga po narkotyki.
Lulu Doumer niezbyt dobrze ogarnia, co tu się dzieje, ale czuje niepokój. Boi się, że gość padnie na podłogę, a na podbródek będzie mu się sączyć ślina spomiędzy warg, co widuje się u ludzi na ulicy.
Louis-Philippe des Cigales wsparty pięściami o kolana, Louis-Philippe des Cigales zgięty wpół, po prostu zaczyna oddychać z trudem, to znaczy uzmysławia sobie, że w chwili obecnej jego oddech nie funkcjonuje nadzwyczajnie. Nie można powiedzieć, żeby Louis-Philippe des Cigales dyszał, nie, tak powiedzieć nie można, ale w chwili obecnej jest przygnębiony, chwilę po tym, jak uzmysłowił sobie, że trudno mu się oddycha, Louis-Philippe des Cigales jest przygnębiony z racji zwężenia płuc, mięśni międzyżebrowych, nerwów płucnych, kanalików oskrzelowych, naczyń oskrzelowych, odczuwa coś na kształt duszności, ale nie jest to duszność łapiąca za gardło od góry, to duszność oddolna, która postępuje symetrycznie, duszność klatki piersiowej, blokada klatki piersiowej beczkowatej. A teraz, no a teraz jest całkiem niedobrze. To nie jest duszność, która chwyta za szyję, jak gdyby szyję ściśnięto dwiema mocnymi rękami, nie, to duszność postępująca wzwyż z mroków przepony, rozchodząca się od pachwiny, no i jest to duszność smętna, zapaść duchowa, kryzys świadomości. A teraz, no a teraz jest całkiem niedobrze, bo to coś gorszego od uduszenia, od blokady, to otchłań fizjologiczna, koszmar anatomiczny, trwoga metafizyczna, bunt, skarga, serce, które bije za mocno, ręce, które się zaciskają, skóra, która się poci. Louis-Philippe des Cigales jest już zaledwie rybą rzuconą na dno łodzi, rozpaczliwie otwierającą pysk, bo czuje, że umiera i że naprawdę zaraz umrze. Ale Louis-Philippe des Cigales, który nie ruszając się z fotela, został wrzucony w świat, tam, gdzie ludziom nie udaje się oddychać, podobnie jak wodnym stworzeniom wydartym wodzie, Louis-Philippe des Cigales nie umrze, jakkolwiek czuje, że umiera, tym razem jeszcze nie umrze, oddycha coraz głębiej, ale wstrzymuje oddech, powietrze nie dochodzi do klatki piersiowej, wydaje się, że dłużej już nie da rady, lecz mimo wszystko daje. Masy powietrza spowijające kulę ziemską, na której żyje Louis-Philippe des Cigales, nie większy od wszy, masy powietrza, mimo że on spazmatycznie otwiera dziób, wciąż powiększając amplitudę rozwarcia, nie mogą przedostać się do głębin tego człowieka, nie większego od wszy, jest tam niewielka przestrzeń, dokąd masy powietrza się nie przedostają, niewielka przestrzeń rozgałęziona, przypominająca dubeltowe drzewo, która nie chce wielkich mas powietrza.
Thérèse nalega:
– To jak? Zrobić ci zastrzyk?
On chrząka. Pozwala.
– Filontyna czy Neantyna?
Och, wszystko mu jedno.
Lulu Doumer patrzy na niego przygnębiona. Biedny pan, myśli, nie ma nawet odwagi, żeby wybrać lek, a przecież terapia to poważna sprawa. Thérèse idzie po strzykawkę i lekarstwo, Thérèse idzie wstawić wodę. W ciągu tych minut Loufifi nadal prowadzi walkę, samotny bój, płucne manewry, spływa kwaśnym, obfitym potem. Błądzi wzrokiem dalej niż można by sądzić. Biedny, biedny pan, myśli Lulu Doumer.
– Gotowe – woła Thérèse.
Wstał. Wspierając się na meblach, dociera do łóżka. Odpina szelki, rozporek, podwija szlafrok, opuszcza spodnie, potem kalesony i kładzie się, ukazując pośladki Lulu Doumer, która uważa, że jest tu nietuzinkowo, bez dwóch zdań.
Thérèse obmacuje pośladek, szuka właściwego miejsca, przeciera skórę watą nasączoną spirytusem, i bach, wbija igłę, narkotyk powoli wnika do krwi. Des Cigales, zadyszany, w uniesieniu wpatruje się w sufit; wygląda na to, że odpłynął. Owładnięty doświadczaniem agonii, poci się, konwulsyjnie zaciska palce. Można by pomyśleć, że umiera, jego oczy mówią, że jest już daleko. Nie, on nie umrze, nie, nie umrze, minuty płyną smętnie, ale duszności pomału ustają, pancerz uciskający klatkę piersiową odpuszcza, jemu zaś co pewien czas udaje się wziąć głęboki wdech, upływają kolejne minuty, des Cigales wyciągnięty na łóżku oddycha niemal prawidłowo, płuca świszczą i gulgoczą, wypełnione śluzem w stanie wrzenia. Loufifi trwa nieporuszona i Thérèse, oniemiała, pyta:
– Chcesz tu zostać?
On zamyka oczy i je otwiera, uroczyście. Thérèse nakrywa go kołdrą.
Wyprowadza Lulu Doumer.
Z pokoju Thérèse widać kipiące i roziskrzone wzgórza Paryża, Lulu Doumer patrzy i mówi:
– Prowincja może iść w zawody. To nic fajnego.
Thérèse wyciąga spod łóżka zamelinowaną butelkę chartreuse. Lulu Doumer ma prawo do małej czarki, sama nalewa sobie dawkę do szklanki do mycia zębów.
– Która godzina? – pyta Lulu Doumer.
– Jedenasta.
– Właśnie. Często go tak niańczysz?
– Mów ciszej, jeszcze go obudzisz. Kiedy przeczuwa, że choroba nadchodzi, albo kiedy mnie potrzebuje, stuka w ścianę, a ja przywlekam się, jeśli jestem na miejscu. Ale najczęściej dopada go to w nocy, a w nocy niemal zawsze tu jestem.
– Płaci coś?
– Daje mi drobne prezenty, ale i tak bym go niańczyła. To kumpel.
– Co mu właściwie jest? Ma dławicę?
– Co takiego?
– Dławicę. Tak na to mówią w okolicy Tancarville w Dolnej Sekwanie.
– Twoje kmiotki chyba nie znają tej choroby, bo to choroba zupełnie świeża, do tego egzystencjalna.
– Możesz mi to jakoś wytłumaczyć?
– Egzystencjalna, mówię. Nazwę znają, ale i tak nie potrafią jej wyleczyć.
– No a wszy mają coś do tego?
– Wszy może też są egzystencjalne. Trzeba by popytać doktora.
– W każdym razie biedak strasznie się męczy.
– A wcale nie jest taki stary.
– Jaki ma zawód?
– Jest poetą.
– Jak Mallarmé?
– Tak.
– Równie sławnym?
– W Rueil jest bardzo znany, ale już w Nanterre i Suresnes trochę mniej.
– No nie, czyli to prawda, co wyczytałam z kart?
– Tak. Żona go rzuciła, i to nie dla innego faceta.
– To niby dla kogo?
– Pomyśl chwilę.
– Nie miałam pojęcia, że coś takiego istnieje.
– Tak, to obrzydliwe, ale wszystko na świecie jest potrzebne.
– A on wciąż kocha tę damulkę?
– Na to wygląda.
Ściana przesłała kilka głuchych uderzeń.
– Wzywa mnie – mówi Thérèse – pójdę zobaczyć, czego chce.
Wyszły. Lulu Doumer skierowała się do swojego pokoju, Thérèse weszła do des Cigales’a. Nocna lampka oświetlała twarz topielca, którego przed chwilą wyciągnięto na brzeg. Des Cigales miał zamknięte oczy.
– Ciągle niedobrze? – pyta cicho Thérèse.
Des Cigales nie porusza się.
– Loufifi – mówi półgłosem Thérèse.
Des Cigales otwiera oczy.
– Ciągle niedobrze?
– Morfiny – mówi des Cigales.
– Chcesz się wykończyć?
– Morfiny – mówi des Cigales.
– A nie poczekasz, aż samo ci przejdzie?
– Morfiny – mówi des Cigales.
– Bardzo dobrze, dobijemy cię.
– Dzięki – mruczy des Cigales, który wyciągnął się swobodnie w wielkiej ekstatycznej przestrzeni wywołanej zastrzykiem.
Po przebudzeniu wydaje jeszcze rzężenia o metalicznym posmaku, a raczej o posmaku metaloidalnym, niemal siarkowym, choć niezupełnie, ale słońce jest już wysoko. Des Cigales wstaje z łóżka, nucąc, myje się pośpiesznie, higiena nie jest dla poetów, ubiera się metodycznie, w sposób wyszukany, wychodzi i nieufnie wciąga świeże powietrze, dosyć żwawo zapuszczając się na ulice, pozdrawia ludzi z prawa i z lewa, wchodzi do szanowanej kawiarni u Arthura, jest tam L ’Aumône, siada przy swoim stoliku, bo tamten płaci za konsumpcję, winszuje sobie ładnej pogody i zamawiają najmocniejszy z ówcześnie znanych aperitifów.
– Jak tam idą skarpetki? – pyta des Cigales.
– Raczej dobrze – odpowiada L ’Aumône, który je produkuje i nie ma na tym punkcie uprzedzeń.
Niegdyś L ’Aumône wydał na świat odę, tylko jedną jedyną, miał osiemnaście lat, wziął do ręki pióro i przez cały miesiąc mozolił się nad składaniem ośmiozgłoskowców, a od tamtej pory zachował słabość do sztuki, poezji i do intelektualistów, podziwiał zatem des Cigales’a, tym bardziej że des Cigales wydawał się jedynym wybitnym człowiekiem w Rueil, co prawda niedocenianym, bo jego renoma nie sięgała daleko poza rejony podmiejskie.
– Jeśli skarpetki idą, wszystko idzie – zawyrokował des Cigales.
– No jasne, że tak! – mówi L ’Aumône ze śmiechem. – Skarpetka to jedna z oznak ogólnej pomyślności.
– Spokojnie! – woła des Cigales. – Spokojnie, L ’Aumône! A co z poezją?
– Zostawiam ją panu. Dobrze pan wie, że jestem tylko biednym drobnym przemysłowcem, zwyczajnym mieszczuchem.
L ’Aumône szczerze podziwiał prezencję rozmówcy, narzucony płaszcz z kapturem, kredowe getry, węzeł szerokiego krawata, długość włosów, szerokość czarnego pilśniowego kapelusza.
– Dobrze już dobrze, bez fałszywej skromności. Na pewno spłodził pan w swoim życiu sonet, nie ma człowieka, który by nie spłodził w życiu przynajmniej jednego sonetu, nawet w czasach poetyckiego marazmu.
L ’Aumône koniec końców przyznał się do ody.
– Sam pan widzi! – wykrzyknął des Cigales. – Proszę mi ją pokazać.
L ’Aumône spalił ją dawno temu.
– Szkoda – rzekł des Cigales.
– Dobrze wiem, że była niewiele warta, nie tak jak ta, którą pan napisał o lasku świętego Kukufasa albo o drodze Cesarza. Jakże udana.
– Cieszę się, że pan to mówi.
– A pana epikalamium na ślub panny Offroir i młodego Moreliena and Co, jakież to było wzruszające.
– Staram się, jak mogę.
– A ekloga opiewająca gospodę ojca Pou: paradna!
– Przyznaję, że dobrze mi wyszła.
– Może pan pisać wiersze na każdy temat.
– Nawet o skarpetkach. Skarpetki też się opiewa.
– Zastanawiam się, z czego pan czerpie inspirację?
– Przeważnie powstrzymuję się przed oddawaniem moczu.
– Ma to jakiś związek?
– Niewątpliwy. To kwestia koncentracji.
Zjawił się Offroir. Przysiadł się do ich stolika, bo on także wiedział, że L ’Aumône ma w zwyczaju płacić za konsumpcję miejscowych intelektualistów. Był entomologiem. Winszowano sobie dobrej pogody i Offroir zamówił najmocniejszy z ówcześnie znanych aperitifów.
– Jeśli o mnie chodzi – mówi des Cigales – jestem żywym paradoksem.
– Proszę nam to wyjaśnić – mówi Offroir.
– No cóż! Wbrew przysłowiu, które mówi, że nikt nie jest prorokiem we własnym kraju, cieszę się tutaj autorytetem. Budzę powszechny podziw. Mer mnie podziwia. Jego zastępca mnie podziwia. Redaktor naczelny „Nowin z Rueil” mnie podziwia. L ’Aumône mnie podziwia. Offroir mnie podziwia. Sklepikarz mnie podziwia. Strażnik polowy mnie podziwia. Całe Rueil mnie podziwia, a nawet Nanterre i Suresnes i Courbevoie. Niestety, po drugiej stronie Sekwany nikt mnie już nie zna, a tamtejsi poeci mnie ignorują. Ci z Paryża na przykład, a nawet ci z Neuilly śmieją się drwiąco, słysząc moje nazwisko, co zresztą nigdy im się nie zdarza, a więc nawet nie śmieją się drwiąco: nudziarze!
– Mieszkamy daleko od stolicy – mówi L ’Aumône.
– A ja podobnie jak Juliusz Cezar wolę być pierwszy w Rueil niż nie wiem który w Paryżu.
– Dlaczego miałby pan nie być pierwszy w Paryżu? – woła z entuzjazmem L ’Aumône.
– To o tej porze się wraca? – pyta go żona.
– Prawda, jest trochę późno. Wyobraź sobie, myszko, że siedziałem u Arthura, popijając aperitif z des Cigales’em.
– Towarzystwo artystów ci nie służy. Masz teraz gębę pijusa.
– Cicho sza! Jest tu mały. Dzień dobry, Jacquot!
Jacquot odparowuje dzień dobry tato, a służąca nadbiega z proszę pani podano do stołu.
– Wyobraź sobie – ciągnie dalej L ’Aumône – że w środku rozmowy des Cigales oznajmił mi, że „skarpetki też się opiewa”, to miło z jego strony, nie uważasz?
– Co to znaczy?
– To znaczy, myszko, zaproponuję mu, żeby napisał krótki wiersz na cześć moich skarpetek. Zapłacę mu, dajmy na to, ludwika!
– Zwariowałeś! Dwadzieścia franków! Będziesz musiał sprzedać dodatkowe pary skarpetek, żeby pokryć ten wydatek!
– Ale tylko pomyśl: wiersz des Cigales’a. Jacquot, zdejmij łokcie ze stołu i powiedz, w jakim gatunku ma ułożyć ten wiersz.
– Na przykład rondo, tato.
– Powiedz nam, co to jest.
– Rondo to wiersz o stałym układzie stroficznym, ma najczęściej trzynaście wersów i dwa rymy, z pauzą po piątym i ósmym, a pierwsze słowa powtarzają się po ósmym i trzynastym i nie są wersami.
– Jaki on mądry! – wykrzykuje L ’Aumône. – Teraz wiem, dlaczego jesteś zawsze pierwszy z gramatyki.
– W końcu może to i warte ludwika.
– Możesz być pewna, że siedem razy obrócę portfel w kieszeni, zanim mu dam ludwika.
– Gdyby to było głupie, wydałbyś po nic.
– Poproszę, żeby mi pokazał, nim mu zapłacę. Des Cigales ma zresztą talent. Popatrz na jego epikalamium na zaślubiny panny Nouzière i młodego Moreliena and Co.
– Talamium – mówi Jacquot. – Ta, tato, nie Ka, tato, nie Ka, ale Ta, tato.
– Z ciebie to jest młody uczony – woła L ’Aumône w ekstazie.