Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
751 osób interesuje się tą książką
Pod idealną fasadą kryją się zranione dusze. Czy miłość wystarczy, by je ocalić?
Bailey Followhill miała wszystko – urodę, talent i przyszłość w Juilliardzie. Presja okazała się jednak zbyt duża, a jej perfekcyjne życie runęło jak domek z kart. Dziewczyna szybko staje się obiektem plotek i zyskuje całkiem nową reputację. Dziecko z problemami. Ćpunka. Z pewnością nie jest już dziewczyną, którą kiedyś znał jej najlepszy przyjaciel.
Lev Cole jest złotym chłopcem All Saints High. Ceniony rozgrywający, kapitan drużyny futbolowej, najgorętszy facet szkole. Ale z dziewczyną, której nie kocha, i ścieżką kariery, której sam dla siebie nie wybrał, Lev stoi na krawędzi. W dodatku Bailey, najbliższa mu na świecie osoba, weszła na ścieżkę autodestrukcji, z której wyjątkowo trudno zawrócić.
Oboje skrywają blizny, ale czy dwoje zranionych ludzi może ocalić siebie nawzajem?
Ta historia jest naprawdę HOT. Sugerowany wiek 18+
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 592
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Dedykuję tę powieść mojemu ukochanemu mężowi, który trzy razy nie zgodził się, by ‒ uwaga ‒ któremukolwiek z naszych TRZECH synów dać na imię Lev.
Jak tak można, proszę Pana.
Pewnego dnia gdzieś, gdziekolwiek
bez wątpienia odnajdziesz siebie i wtedy,
właśnie wtedy będzie to najszczęśliwsza
lub najczarniejsza godzina twojego życia.
– Pablo Neruda
Zaprawdę bywało tak zawsze, iż miłość
nie zna swojej własnej głębi, aż nadejdzie
godzina rozstania.
– Khalil Gibran(tłum. Teresa Truszkowska)
OSTRZEŻENIE
Ta książka porusza tematy, które część czytelniczek może uznać za kontrowersyjne. Aby poznać ich pełną listę, zeskanuj poniższy kod QR:
Samookaleczanie
Zażywanie środków odurzających
Uzależnienie od środków farmakologicznych na receptę
Śmierć rodziców
Nawiązania do śmierci i samobójstwa
Jeśli potrzebujesz wsparcia w walce z uzależnieniem, skorzystaj z poufnej, bezpłatnej infolinii Ogólnopolski Telefon Zaufania Uzależnienia (800 199 990), czynnej codziennie w godzinach 16.00–21.00.
Rehab • Amy Winehouse
Falling Apart • Michael Schulte
The Show Must Go On • Queen
It Ends Tonight • The All-American Rejects
Be Alright • Dean Lewis
Him & I • G-Eazy and Halsey
Boys of Summer • The Ataris
Die For You • The Weeknd & Ariana Grande
ceilings • Lizzy McAlpine
people pleaser • Cat Burns
Freak Me • Silk
Goodbyes • Post Malone feat. Young Thug
Lev
Czternaście lat
Stoję nad grobem matki i zastanawiam się, jakim, kurwa, cudem mam suche oczy.
Nie potrafiłem się przełamać i zajrzeć do trumny, kiedy byliśmy w kościele. Knight powiedział, że ładnie wyglądała. Leżała tam cicha. Pogodna. A jednocześnie… tak bardzo niepodobna do siebie. Przez całą drogę miałem zamknięte oczy, tak jak wtedy, gdy byłem bardzo mały i wybierałem się do parku rozrywki, by jeździć na tych strasznych kolejkach. Za to teraz świruję, bo być może popełniłem błąd – przecież to był ostatni raz, kiedy mogłem popatrzeć na jej twarz naprawdę, nie na zdjęciu.
Tak to już jest, kiedy się traci bliską osobę… wraz z nią bezpowrotnie odchodzi miliard różnych drobiazgów, które łącznie składają się na jedną wielką stratę.
Koniec z tuleniem w łóżku w deszczowe dni.
Koniec z owocami w kształcie serca, które znajdowałem w pudełku na lunch.
Koniec ze śpiewaniem kołysanek, gdy zachoruję, żebym mógł udawać, że to wstyd i żenada, chociaż tak naprawdę mama i jej kołysanki to najlepsze, co świat widział od czasu wynalezienia krojonego chleba.
Bailey ściska mnie tak mocno, że jeszcze chwila, a pogruchocze mi wszystkie kości. W tym momencie jest ode mnie wyższa o jakieś dziesięć centymetrów, co sprawia, że wyglądamy głupio i dziwnie, ale taki już mój los. Chowam twarz głęboko w jej włosy i udaję, że płaczę, bo wydaje mi się, że gdybym nie płakał, wyszedłbym na ostatniego przychlasta. Niemniej tak naprawdę wcale nie jestem ani smutny, ani przygnębiony, ani nic z tych rzeczy.
Jestem wkurwiony. Wściekły. Rozjuszony.
Mama odeszła.
A jeśli zrobi jej się zimno? Albo dostanie klaustrofobii? Co, jeśli nie będzie mogła oddychać? Albo zacznie się bać? Rozsądek podpowiada mi, że żaden z tych scenariuszy nie ma najmniejszego sensu. Ona nie żyje. Ale nawet jeśli wiem, że powinienem kierować się logiką, to w tej chwili nie potrafię. Wątpię, czy w moim obecnym stanie umiałbym przeliterować te słowa.
Mam wrażenie, że tylko dzięki Bailey jakoś się trzymam. Czuję, że gdyby choć odrobinę poluźniła uścisk, rozpadłbym się na tysiące małych, szklanych cząsteczek, które natychmiast rozsypałyby się po cmentarzu i zniknęły w jego mrocznych zakamarkach.
Żałobnicy powoli wracają do swoich samochodów. Tata kładzie drżącą dłoń na moim ramieniu i wspólnie ruszamy w drogę powrotną. Czuję, jak Bails niechętnie mnie puszcza. Chwytam czubki jej palców. Jest jak grawitacja. Jak tlen. W tym momencie jest dla mnie dosłownie wszystkim.
Wyczuwając moją niemą prośbę, Bailey pyta mojego tatę:
– Mogę się zabrać z wami, wujku Deanie?
Dzięki ci, Jezu.
– Tak, Bails, jasne – odpowiada tata rozkojarzonym głosem, skupiając uwagę na plecach Knighta. Mój brat sam przechodzi teraz niełatwy okres, więc tata robi wszystko, by nie stracić kolejnego członka rodziny. Zazwyczaj nie przeszkadza mi pozycja tego mało wymagającego, pozostającego w cieniu dziecka. Ale nie dzisiaj. Przed chwilą w wieku czternastu lat straciłem mamę. Chciałbym, żeby świat się zatrzymał, ale on uparcie kręci się dalej i wszystko wygląda tak, jakby moje życie wcale nie legło w gruzach.
Zanim wsiądziemy do samochodu, ściskam palce Bailey i przyciągam ją do siebie.
– Co byś zrobiła, gdybym ci powiedział, że chcę stąd uciec, ale gdzieś tak bardzo daleko… Sam nie wiem, na przykład do Kansas?
Wpatruje się we mnie szeroko otwartymi, błękitnymi oczami, jakbym za chwilę miał zniknąć.
– Zapytałabym, o której wyjeżdżamy.
– Serio? – pytam.
Kiwa głową.
– Sprawdzasz mnie, Lev? Przecież wiesz, że jesteś moim najlepszym przyjacielem. Zawsze możesz na mnie liczyć.
To dziwne, ale nie zwariowałem tylko dzięki myśli, że razem z Bailey moglibyśmy uciec i zostawić to wszystko za sobą. Może i w oczach innych jest wzorem grzecznej dziewczynki, ale dla mnie zawsze była niczym zgubny nałóg.
Jedziemy pogrążeni w ciszy. Czuję się jak strona wyrwana z książki. Nie mam już swojego miejsca i tylko bezwładnie się unoszę niesiony wiatrem. Wszystko, co mi zostało, to wspomnienie, że niegdyś je miałem. Parkujemy pod naszym domem. Do środka płynie morze ubranych na czarno ludzi. Wyglądają jak upiory. Dom bez mamy to już nie dom, tylko kupa cegieł i drogich mebli.
Oplata mnie niewidzialny bluszcz, który uniemożliwia mi zrobienie choćby najmniejszego kroku. Jedynie Bailey to zauważa. Kręci się gdzieś za moimi plecami i nagle nienawidzę tego, że właśnie ona jest uosobieniem moich wszystkich marzeń i nadziei. Bo jutro jej również może zabraknąć. Autobus, którym jeździ, może mieć wypadek. Przecież słyszy się też o piętnastolatkach, które dostają zawału. Ktoś może ją porwać albo zamordować. Mógłbym tak wymieniać w nieskończoność, bo jeśli chodzi o ludzi, mam naprawdę gówniane szczęście.
– Kansas? – Dotyka moich palców, po czym przebiega po nich swoimi, jakby były klawiszami pianina.
Potakuję, ponieważ nie jestem w stanie wydusić z siebie nawet słowa.
– Nie musimy wchodzić do środka. – Przesuwa dłonie ku górze i po chwili chwyta mnie za ramiona, jakby chciała utrzymać mnie w pionie. Skąd wie, że jestem na skraju wytrzymałości? – Możemy posiedzieć u mnie. Zrobię fondue. Obejrzymy South Park. – Jej niebieskie oczy mienią się jak szafiry.
Zalewa mnie nowa fala irytacji. Bailey jest okropnie wyrozumiała jak na kogoś, kto za chuja nic nie ogarnia. Ona ma mamę. Zdrową. I tatę. I siostrę, która nie jest uzależniona. Wiedzie idealne życie, podczas gdy moje przypomina stertę nieszczęść.
Ta dziewczyna jest jak rozkwitający kwiat, podczas gdy ja jestem grudką błota, ale nic nie szkodzi, bo tak to już jest z kwiatami, że wyrastają z ziemi, więc doskonale wiem, jak się jej pozbyć.
Strącam z siebie jej ręce, obracam się i ciężko stąpając, opuszczam naszą ślepą uliczkę. Biegnie za mną, wykrzykując moje imię. Jej balerinki miarowo wybijają rytm o asfalt.
– Proszę cię, Lev! Czy powiedziałam coś złego?
Trzeba uczciwie powiedzieć, że nie miała nawet cienia szansy, by powiedzieć cokolwiek dobrego. Ale chrzanić uczciwość. Ja cierpię, a ona jest tylko balastem. Po prostu kolejną osobą, którą mógłbym pokochać i stracić.
Przyspieszam kroku, a po chwili uświadamiam sobie, że biegnę. Nie wiem nawet dokąd, ale bardzo chcę tam dotrzeć. Tymczasem niebo, które jeszcze kilka minut temu było całkowicie błękitne, otwiera się nagle. Rozlega się grzmot, wszystko ogarnia szarość, a po chwili zalewają mnie strugi deszczu. W południowej Kalifornii jest lato i nie powinno padać. Ewidentnie wszechświat się gniewa, ale ja wściekam się jeszcze bardziej.
Za każdym razem, gdy Bailey udaje się złapać rękaw mojej koszuli, przyspieszam, ale nie poddaje się nawet po pół godzinie biegu w deszczu, przemoczona do suchej nitki. Jakimś cudem docieramy do lasu na obrzeżach miasta. Potężne, gęste gałęzie pokryte liśćmi łączą się nad naszymi głowami niczym splecione palce, tworząc prowizoryczny parasol. Mniej więcej się orientuję, gdzie jesteśmy: znaleźliśmy się w pięknym, spokojnym miejscu, wystarczająco daleko od tego durnego cmentarza. Przestaję biec, kiedy wreszcie dociera do mnie, że nie ucieknę przed nową rzeczywistością. Mama nie żyje.
W końcu zaczynam rozumieć sens wyrażenia „złamane serce”, ponieważ to, które tkwi w mojej klatce piersiowej, właśnie pękło na pół.
Czuję, jak płoną mi płuca, odwracam się. Bailey stoi blada i zmoknięta, a czarna sukienka, którą ma na sobie, ciasno przylega do ciała. Ma sine usta i skórę tak bladą, że dostrzegam pod nią mapę fioletowych i czerwonych żyłek.
– Wracaj do domu – warczę, choć tak naprawdę wcale tego nie chcę. Chcę, żeby zawsze była przy mnie.
Podchodzi bliżej, unosząc hardo podbródek.
– Nie zostawię cię.
– Spierdalaj, Bailey! – wrzeszczę, zginając się wpół. Czuję się, jakby zasunęła mi kopniaka w brzuch.
Ona też odejdzie. Zawiedzie cię. Nie daj się na to nabrać, Lev.
– Tak mi przykro – dodaje z oczami pełnymi łez, po czym wyciąga ku mnie dłonie, jakby chciała mnie złapać.
Przytul mnie.
Odejdź.
Kurwa, kurwa, kurwa.
Znów otwieram tę swoją gębę i dalej pieprzę jak potłuczony:
– Tylko się nade mną nie użalaj. Powinno ci być żal samej siebie. Jesteś ostatnią frajerką, która zadaje się z ósmoklasistą, zamiast trzymać się ze swoimi rówieśnikami.
– Przykro mi, że to wszystko się wydarzyło – wyznaje i całkowicie ignorując moje obelgi, ponownie próbuje chwycić mnie za palce i przebiegać po nich, jakby grała na fortepianie. Zawsze tak robi, kiedy jestem zdenerwowany.
Przez śmiech udaje mi się wychrypieć:
– A ja żałuję, że ty się wydarzyłaś.
– Wolałabym, żebym to ja nie żyła. – Patrzę na jej zalaną łzami i pokrytą smugami błota twarz i wiem, że dłużej nie dam rady tego ciągnąć. Nieważne, jak bardzo cierpię, nie mogę zniszczyć tego jedynego dobra w moim życiu. Ona daje mi coś, o co mogę walczyć, choć każda komórka mojego ciała ma ochotę zwyczajnie się poddać.
– Teraz to już serio pierdolisz bez sensu. – Spluwam między nas gęstą flegmą.
Kręci głową, po czym przesuwa drżącymi palcami po włosach, jakby chciała rozmasować bolące miejsce na głowie. Wierzę jej. I to mnie dobija, bo mimo że czuję się, jakby ktoś mnie żywcem wybebeszył, nadal bym nie chciał, żeby to Bailey znalazła się na miejscu mamy.
– Nieprawda. A ja mówiłam poważnie. Wolałabym umrzeć, niż patrzeć, jak cierpisz.
Na chwilę zapada cisza, a potem otwieram usta i z mojego gardła wyrywa się najdzikszy, najbardziej przerażający i najgłośniejszy ryk, jaki kiedykolwiek słyszałem. Niesie się echem po niebie i odbija od drzew. Stado kruków podrywa się nagle do lotu z wierzchołków drzew. Robię jedną jedyną rzecz, której teraz potrzebuję… Wpadam w szał.
Czuję, jak furia przesącza mi się przez skórę. Przedzieram się przez gęstą zasłonę pajęczyn, chwytam za pień młodego drzewa, jakby to była szyja, i przełamuję na pół gołymi rękami. Z dłoni zaczyna mi płynąć krew, a w dodatku zrywam sobie cały paznokieć, który pada w rozmokłą glebę pod moimi stopami. Nawet nie czuję bólu.
Bailey krzyczy, ale ledwo ją słyszę. Uderzam z całej siły w dęby, wymierzam kopniaki ziemi, wyrywam kwiaty z korzeniami, trzymam je jak ścięte głowy i wrzucam do rzeki ogarnięty ślepą, rozżarzoną do białości furią. Niszczę ptasie gniazda i przewracam całą ławkę, którą następnie wrzucam do rzeki. Depczę wszystko, co napotkam na swojej drodze. Tak właśnie sprzeciwiam się naturze i choć raz, ten jeden jedyny raz, wydaje mi się, że wygrywam.
W pewnym momencie przez siąpiący deszcz dostrzegam, że nie tylko ja sieję wokół spustoszenie. Bailey też idzie na całość. Wyrywa kwiaty, obdziera pnie drzew z kory, krzyczy z całych sił, a jej głos niesie wiatr. Ma brudną twarz, skołtunione włosy i chyba jeszcze nigdy nie widziałem jej w takim stanie… dzikiej, wolnej i rozwścieczonej.
Myślę, że oboje pierwszy raz w życiu coś naprawdę zniszczyliśmy. Kiedy widzę, jak psuje, zamiast naprawiać, coś się we mnie dzieje. Po chwili uderza w drzewo, a ja zdaję sobie sprawę, że krwawi, a świadomość, że cierpi, w końcu wyrywa mnie z transu. Staję w miejscu. Rozglądam się. Oddycham. Tak naprawdę oddycham i czuję, jak tlen wypełnia mi płuca, a dwutlenek węgla je opuszcza. Wiatr przestaje zawodzić. Deszcz przestaje padać. Bailey też się uspokaja.
Czas płynie, ale my stoimy w bezruchu. Jesteśmy jak dwa drzewa, a jedynym dźwiękiem zakłócającym ciszę jest szum pobliskiej rzeki. Przez chwilę jesteśmy jedynymi istotami na tym świecie. Jedynymi ocalałymi po mojej mentalnej apokalipsie. I właśnie wtedy to słyszę. Odgłosy ptaków. Bailey i ja spoglądamy na tę samą gałąź, gdzie dwa nieco mokre od deszczu gołębie tulą się do siebie. Jeden czyści drugiego dziobem. A ten drugi grucha.
Przysięgam, że cały czas spogląda na nas. Chyba naprawdę mi odjebało? Bo niby dlaczego nie? Wydaje się, że idealnie pasuje do reszty tego chujowego tygodnia.
– Spójrz, Levy. – Bailey wskazuje na ptaki, a oczy jej rozbłyskują. – Wiesz, co to za ptaki?
– Szczury ze skrzydłami. – Wzdrygam się, bo naprawdę nie jestem w nastroju na lekcję o przyrodzie. Bailey ma głowę wypakowaną po brzegi wyrwanymi z kontekstu faktami na temat zwierząt. A także na każdy inny temat, jeśli mam być szczery.
– To turkawki – poprawia mnie. – Są znane ze swojego przywiązania. Symbolizują przyjaźń i wieczną miłość.
– Czyli innymi słowy, to wylęgarnie pasożytów i wszelkich chorób. – Wycieram krew, która spływa mi z dłoni, o mokry, czarny garnitur, po czym spluwam na ziemię.
– Kiedy nadymają klatki piersiowe, ich skrzydła układają się w kształt serca. Nie rozumiesz? Serca, Lev.
Bardzo powoli mrugam.
– Naćpałaś się? – Naprawdę nie mam siły martwić się o kolejnego uzależnionego. W zupełności wystarczy mi, że ciągle muszę mieć na oku Knighta.
– Nie rozumiesz? – Chwyta mnie za ręce i ciągnie pod drzewo, na którym siedzą turkawki. – Chodzi o to, że w każdej tragedii kryje się iskierka nadziei. To wiadomość z góry!
– Ale że niby od mojej mamy? – Mówię powoli, żeby dotarło do niej, jak kretyńsko zabrzmiało to zdanie, choć wręcz rozpaczliwie chciałbym jej wierzyć. I jeśli istnieje ktoś, kto byłby w stanie przekonać mnie do tego całego nadprzyrodzonego szajsu, jest to Bailey. Jest szalenie bystra.
Potakuje, a jej oczy lśnią niczym latarnie morskie w ciemności.
– Nagła ulewa? Tęcza? Turkawki? Rosie chce ci coś powiedzieć.
– Że globalne ocieplenie skopie nam dupy?
Bailey gwałtownie kręci głową.
– Że nie jesteś sam. Że zawsze będą wokół ciebie ludzie, którzy cię kochają. – Teraz w końcu splata nasze palce.
– Jacy ludzie? – burczę.
– Tacy jak ja – szepcze, ściskając je mocniej.
– Tak, ale ty też w pewnym momencie odejdziesz. – Na mojej twarzy pojawia się ponury uśmiech. – Już to przerabiałem. – Knight przeżywa dokładnie to samo z Luną, a też byli najlepszymi przyjaciółmi. – Pójdziesz na studia, a ja…
– Nawet wtedy będziesz mógł na mnie liczyć. – Szarpie moje palce, w jej głosie słychać błagalną nutę, bym jej uwierzył. – Daj mi szansę, Lev. Naciśnij zieloną słuchawkę i zadzwoń, kiedy będę w połowie semestru. Rzucę wszystko i przyjadę. Bez zbędnych pytań.
Ignoruję jej słowa.
– Znajdziesz sobie chło…
– Chłopacy przychodzą i odchodzą. Za to przyjaźń jest na zawsze. Zawsze wybiorę dobrego przyjaciela ponad świetnego chłopaka. – Kiwa zdecydowanie głową. – Jesteś moją bratnią duszą.
Nie jest to odpowiedni moment, by powiedzieć jej, że jestem w niej zakochany. Tym bardziej nie jest to dobry moment, by wspomnieć, że chcę być tym hipotetycznym chłopakiem. Że staje się dla mnie cudownym narzędziem samozniszczenia. Że myślę o niej, kiedy walę konia. Że kiedy się śmieje, w mojej klatce piersiowej pojawia się jakieś dziwne łaskotanie. A gdy płacze, chciałbym scałować z niej ten ból i cierpieć za nią.
Kolanami padam w rozmokłą ziemię. Bailey opada razem ze mną, nawet na chwilę nie puszcza moich palców. Opuszczam głowę na jej ramię. I w końcu je czuję. Łzy. Płyną szybko, a ich gorące strumienie spływają po moich policzkach, jakby gdzieś im się bardzo spieszyło. Bailey obejmuje mnie i zaczyna głaskać po głowie, plecach i ramionach. Czuję na włosach dotyk jej ust, które szepczą wszystko, co chcę usłyszeć. Że wszystko będzie dobrze. Że odnajdę szczęście. Że po burzy zawsze pojawia się tęcza, bo wszechświat utrzymuje równowagę między dobrem a złem.
Płaczę, płaczę i płaczę, aż w końcu nie zostaje we mnie ani jedna łza. Wyczerpanie zajmuje miejsce złamanego serca. Oczy mam tak zapuchnięte, że ledwo mogę je otworzyć, ale mimo to nie podnoszę głowy. Potrzebuję jeszcze tych kilku chwil, by wtulić się w moją najlepszą przyjaciółkę.
– Możemy tak zostać? – pytam z ustami niemal przy jej łopatce.
– Na zawsze – potwierdza, przyciskając usta do brzegu mojego ucha. – Nigdzie się nie wybieram. No, może poza Kansas.
Próbuje żartować. Sprawdza, czy jestem gotów, by przestać zachowywać się jak dupek. Chowam twarz w zagłębieniu jej szyi. Ogarnia mnie zbyt duży cykor, by podnieść wzrok.
– Jak tam niebo, turkawko?
Bailey sztywnieje na dźwięk nowego przezwiska, jakie jej nadałem. Przez moment obawiam się, że zacznie się ze mnie śmiać. Stwierdzi, że to okropnie banalne. Że nazwałem ją opierzonym szczurem. Jednak po chwili czuję, jak się odpręża.
Jej głos niesie się niczym ptasi świergot:
– Jest błękitne i bezchmurne, Levy.
Bailey
Dziewiętnaście lat
– Staaara. Dasz wiarę, że Lauren zwichnęła kostkę, dymając się z jakimś turystą? Ja bym na stówę umarła – stwierdza Katia, moja współlokatorka, sunąc sztyftem do konturowania pod kością policzkową aż do jej najwyższego punktu. Następnie przesuwa językiem po górnych zębach, by usunąć resztki szminki, i przegląda się w lustrze roziskrzonymi oczami.
Nasz pokój w akademiku w Juilliardzie nie dość, że jest mniejszy niż moja garderoba w domu, to jeszcze umeblowany zupełnie bez ładu i składu. Stoją tu dwa piętrowe łóżka i jedno rozklekotane biurko. Ściany są obwieszone niezliczoną ilością broadwayowskich plakatów i inspirujących cytatów wyrytych w serduszkach, a wokół walają się poduszki – każda z innej parafii. Daria twierdzi, że próba doprowadzenia tego miejsca do stanu choć względnej używalności jest jak malowanie świni szminką: kończy się zakupem piętnastu wieprzków i jednej szminki.
Z drugiej strony Daria pracuje jako doradczyni zawodowa w liceum, a nie jako światowej sławy balerina. Niemniej ponieważ sama nie dostała się do prestiżowej akademii Juilliard, z pewnością przemawia przez nią zazdrość.
– Hej! Ziemia do Bailey? Czy mamy wysłać ekipę poszukiwawczą, żeby znaleźli twój mózg? – Katia rzuca sztyft na biurko i chwyta pędzel, by równomiernie rozprowadzić makijaż. – Ta kretynka zniszczyła sobie karierę przez jakąś głupią randkę na Tinderze! Jest nawet bardziej żałosna niż Kylie, która przytyła i przez to straciła miejsce w Bolszoj.
– Ej, Kylie choruje na toczeń. – Odwracam głowę do tyłu. Okropna wredota z tej mojej współlokatorki.
– Selena też, ale nadal wymiata. – Przewraca oczami. – Zawsze znajdą się jakieś wymówki, prawda? Jeśli naprawdę chcesz odnieść sukces w naszej branży, musisz się nieźle wysilić.
– Wiesz przecież, że lubię Lauren. Zresztą żadne wiarygodne źródła nie potwierdziły tej historii. – Nie zgadzam się na obrzucanie się takim łajnem, nawet jeśli stanowi to ulubiony sport moich rówieśników.
– Wiarygodne źródła? – piszczy Katia. – Suka ma nogę w gipsie i dostała bilet powrotny do swojej rodzinnej wsi Dupiszewo w Oklahomie. Czego jeszcze byś chciała? Dogłębnej analizy w „The Atlantic”?
Siedząc na naszym piętrowym łóżku, przytulam poduszkę do piersi i usiłuję zmienić temat.
– Niech ci będzie. Czy teraz możemy pogadać o tym, jak bardzo podoba mi się ten twój nowy cień do powiek?
– Wiesz, że cienie to moja specjalność – odpowiada Katia, odwraca głowę i puszcza do mnie oczko, a jej platynowe blond włosy opadają jej na ramię. Następnie prostuje plecy i wrzuca pędzel do kosmetyczki. Ma na sobie moją minisukienkę od Gucciego wyszywaną cekinami. Odziedziczyłam ją po Darii.
Katia przebywa tu na stypendium. Osiem lat temu wraz z mamą wyemigrowała z Łotwy do Stanów Zjednoczonych i od razu dostała się do Juilliardu. Trafiłyśmy do jednego pokoju w akademiku dla pierwszoroczniaków, gdzie możemy się cieszyć studencką dietą, na którą (ku jej rozczarowaniu) składa się tylko ramen, minipizze i pokłady dobrych chęci. Próbowała interweniować, gdy zrezygnowałam z organicznych, bezglutenowych posiłków, które wykupili mi rodzice, gdy się tu wprowadziłam. Niemniej gdy skończyłam osiemnaście lat, świadomie postanowiłam całkowicie odciąć się od ich konta bankowego. Póki co radzę sobie całkiem nieźle.
Rzecz w tym, że im więcej taplasz się w bogactwie, tym bardziej wysycha twoja sadzawka kreatywności. Sztuka rodzi się z niedostatku. W sztuce przywileje stanowią ograniczenia. Sztuka polega na wykrwawianiu się. Umieraniu na scenie. Opowiadaniu swojej historii za pomocą jakiegoś narzędzia… może to być farba nałożona na płótno, glina, taniec lub śpiewanie. Jak do tej pory wyglądało moje życie? Zasadniczo sprowadzało się do paru prób nieudanego manicure’u i wyjątkowo niefortunnej fazy noszenia aparatu ortodontycznego.
Kiedyś trafiłam na cytat z pisarki Amy Chua, która pytała: „Wiesz, co to jest obcy akcent? To oznaka odwagi”. I nie mogę przestać o tym myśleć. O tym, jak łatwo i szybko do tej pory potrafiłam się wpasować w otaczający mnie świat. O moim zaśpiewie rodem z Kalifornii, kardiganach w pastelowych kolorach i gwarantującym dobry start funduszu powierniczym.
Aż do teraz. Do czasu, gdy zaczęłam studia w Juilliardzie.
– Boszszsz, Bails, nie bądź taką nudziarą. Ja też lubię Lauren. Nawet jeśli okropna z niej suka, bo spiknęła się z byłym Jade. – Głos Katii przedziera się przez mgłę spowijającą mój umysł. Męczy mnie potworny ból. Doznałam trzech złamań przeciążeniowych: po jednym w każdej kości piszczelowej i w kręgosłupie, które teraz bezlitośnie pulsują, domagając się uwagi.
– Po prostu ją podwiózł na północ. – Marszczę nos. – To wszystko spekulacje…
– Szkoda tylko, że to akurat był jej ostatni rok – przerywa mi Katia. – Wiesz, że podpisała kontrakt na Broadwayu? Miała wystąpić w musicalu Hamilton. Przyjęli ją do zespołu. A teraz musi wrócić do Oklahomy…
– Montany – poprawiam, starając się stłumić ból.
– I będzie… harować na fermie świń jej ojca…
– Nie hodują świń.
– Nieważne, Bails. Słowo daję, w ogóle nie da się z tobą popychać pierdółek. Nie słyszałaś? Grzeczne dziewczynki nie trafiają na karty podręczników historii. – Katia wypija resztkę swojego piwa, po czym wyrzuca puszkę do kosza.
– Nieprawda – burczę, choć wiem, że zachowuję się jak irytująca, pruderyjna kujonka, ale mimo wszystko nie potrafię się powstrzymać. – A co z Eleanor Roosevelt? Albo Harriet Tubman, Ma…
– La, la, la, la – przekrzykuje mnie Katia i zatykając sobie uszy, rusza do drzwi. – Jesteśmy w college’u. Przyjechałam tu, żeby się dobrze bawić, a nie nauczyć czegoś nowego. – Zatrzymuje się z dłonią opartą na klamce i odwraca się do mnie twarzą. – Na pewno nie chcesz wpaść na imprezę u Luisa? Podręczniki ci nie uciekną.
– Wiem. I tak, jestem pewna. – Upuszczam telefon na ozdobną poduszkę i wskazuję głową na kostkę. W tym momencie jest wielkości piłki tenisowej. – Chyba powinnam dać jej jeszcze odpocząć.
Katia się krzywi.
– Powiedz, że chociaż zwaliłaś ich z nóg na przesłuchaniu.
Raczej przesłuchanie zwaliło z nóg mnie. Dlatego musisz stąd jak najszybciej wyjść, żebym mogła zatopić się w środkach przeciwbólowych, niskich lotów reality show na Netflixie i rozczulaniu się nad sobą.
– Ta… – Połykam ostatnią spółgłoskę. – Ale ty baw się za nas obie, dobrze?
– Słowo harcerki. – Podnosi dwa palce, jak do przysięgi.
– Napisz do mnie, gdybyś gorzej się poczuła – dodaję, jak zawsze gdy wychodzi.
To właśnie cała ja. Bailey Followhill. Zawsze trzeźwy szofer. Zdyscyplinowana matematyczka bez nałogów. Entuzjastka działalności charytatywnej. Uznana za dziewczynę, która ma największą szansę zostać pierwszą prezydentką USA. Chluba i skarb mamusi i tatusia. Zawsze gotowa ruszyć na pomoc tam, gdzie moja starsza, bardziej błyskotliwa siostra nie daje rady. Taka po prostu jestem. Panienka Wzór Cnót Wszelakich.
– Do zobaczenia rano, rybeńko. – Katia delikatnie porusza palcami w powietrzu na pożegnanie.
Z tymi słowami wychodzi, zostawiając mnie w chmurze oparów lakieru do włosów i czystej rozpaczy. Wbijam wzrok w sufit. Pokój rozmazuje się za sprawą gromadzących mi się w oczach łez. Ból w nogach i kręgosłupie jest tak potężny, że muszę gryźć się w wewnętrzną stronę policzka, aż czuję w ustach smak krwi. Wiem, co powinnam zrobić. Robię tak od tygodni. No dobrze, niech będzie – od miesięcy. Choć jest to rozwiązanie tymczasowe, działa cuda i sprawia, że ból ustępuje.
Zasysając gwałtownie powietrze, schodzę z piętrowego łóżka i wlokę się do zamykanego na kłódkę pamiętnika. Tego samego, który dostałam od mamy w dniu, w którym zamieszkałam w akademiku: „Zapisuj wszystko, Bailey. Każdą łzę. Każdy uśmiech. Każdą porażkę, każde zwycięstwo. I pamiętaj… diamenty powstają pod wpływem wielkiego ciśnienia. Nigdy nie przestawaj lśnić, mój słodki robaczku”.
Otwieram pamiętnik za pomocą kluczyka, który trzymam schowany pod doniczką… tak, mamy tu także rośliny, by zapewnić sobie trochę tlenu. Wiem, że kiedy zamek ustąpi, w środku nie znajdę ani jednej kartki. Ani jednego słowa czy śladu długopisu.
Sądzę, że stanowi to doskonałą metaforę mojego obecnego życia. Po trzech tygodniach studiów w Juilliardzie dosłownie wypatroszyłam błyszczący, różowy pamiętnik oprawiony w skórę, a zamiast zapisków umieściłam tam pudełko o wymiarach pięć i pół na osiem i pół cala, w którym trzymam tabletki. Nie żebym miała jakikolwiek problem z lekami na receptę… Głównie dlatego, że mój lekarz przestał mi je przepisywać już ładnych kilka miesięcy temu. Znalazłam inne sposoby, by je zdobyć.
Doktor Haddock uważał, że powinnam spędzić cztery tygodnie w łóżku z gipsem na prawej nodze, a potem rozpocząć fizjoterapię. Stwierdził wtedy: „Nie mogę przepisać ci znowu vicodinu, Bailey. Na pewno pamiętasz, że mierzymy się z prawdziwą plagą uzależnienia od oksykodonu”. Błagałam i prosiłam, wykłócałam się i negocjowałam, a następnie zaserwowałam mu garść niczym niepopartych faktów, które miały uzasadnić, że naprawdę bardzo potrzebuję tych środków przeciwbólowych. Skończyło się na tym, że przepisał mi ibuprofen, dzięki któremu przetrwałam dzisiejsze przesłuchanie. To samo, na którym miałam poprawić słabą ocenę z baletu i elementów kompozycji tańca. Dałam z siebie naprawdę wszystko. Każdy gram energii. Rozciągnęłam do granic możliwości wszystkie więzadła i mięśnie. Ale okazało się, że to było niewystarczające.
Ja byłam niewystarczająca.
– Widzę, jak bardzo pani zależy, pani Followhill – stwierdziła jedna ze starszych choreografek, krzywiąc z niezadowoleniem usta i rytmicznie stukając długopisem w biurko. – Ale zapał bez umiejętności jest jak paliwo bez samochodu. Powinnaś wdrożyć technikę Alexandra i od nowa się nauczyć, jak wykonywać podstawowe ruchy. Musisz również poważnie popracować nad plié i tendu. Wrócić do korzeni.
Przymykam oczy i kręcę głową, dzięki czemu jej słowa przestają mi dźwięczeć w uszach. Uparcie się zastanawiam, czy naprawdę marzę o tym, by zostać primabaleriną, czy zwyczajnie ktoś mi to wmówił. W chwili narodzin mój los był przesądzony i z łatwością mu się poddałam. Mama dostrzegła we mnie potencjał, reszta przyklasnęła, a potem, gdy miałam jakieś jedenaście lat, zaczęły napływać zaproszenia od rozmaitych szkół baletowych i od tego momentu było z górki. Znalazłam się na szybkiej ścieżce do kariery baletnicy.
Sięgam po pudełko i placami badam jego wnętrze. Został ostatni ibuprofen. Nie ma śladu po benzodiazepinach, które poprawiłyby mi nastrój, ani po vicodinie, dzięki któremu z kolei zapomniałabym o bólu.
– Co, do kurki siwej? – syczę. Katia musiała mi sporo zwinąć. Jakimś cudem znalazła mój kluczyk. Na pewno miałam tu kilka tabletek xanaxu. Niemożliwe, że wszystkie pochłonęłam w niecały tydzień.
Chwytam tabletkę i połykam ją bez popijania, po czym podnoszę mój tak zwany pamiętnik i z wrzaskiem ciskam nim w okno. Odbija się od szyby i upada na podłogę. Twarda okładka z kartonu spoczywa smętnie na starym dywanie, niczym primabalerina zastygła w pozycji konającego łabędzia. Głosy profesorów wciąż wirowały mi w głowie jeszcze kilka minut po tym, jak myśleli, że opuściłam pomieszczenie. Tymczasem ja klęczałam za zasłoną, zaciskając dłoń na kostce i starając się nie wyć z bólu. „Jest za mało rozciągnięta”. „Za mało energii”. „Czy to przypadkiem nie córka Melody Followhill? Pamiętam jej matkę. Nie określiłabym jej najjaśniejszą gwiazdą na nieboskłonie. Według mnie miała szczęście, że złamała nogę. Dzięki temu doskonale wyszła za mąż. Jej córka może i jest od niej lepsza, ale nadal daleko jej do Anny Pavlovej”.
Ta wymiana spostrzeżeń odbyła się chwilę po tym, jak udało mi się ich przekonać, by pozwolili mi ponownie podejść do zaliczenia i stanąć na scenie, abym mogła zaliczyć semestr. Nie ma mowy, żebym ja, Bailey Followhill, geniusz niemający sobie równych, oblała pierwszy rok studiów.
Sięgam po telefon i przewijam kontakty, aż mój kciuk zawisa nad pewnym nazwiskiem. Payden Rhys. Pochodzący z Indiany baletmistrz o szczęce jak wyciosanej z marmuru, który zgarnął główną rolę w Sylfidzie, nawet się przy tym specjalnie nie pocąc. Dorabia sobie, handlując vicodinem, xanaxem i innymi imprezowymi smakołykami. Bardziej szemrany niż typy spod ciemnej gwiazdy i z całego serca nim gardzę, ale chcąc nie chcąc, spędzam z nim coraz więcej czasu.
Do końca semestru zostało już tylko parę miesięcy, a poza zajęciami z baletu moje oceny są tip-top. Nie mogę przecież wrócić wcześniej do domu. Nie mogę pokazać całemu światu, że moje najlepsze oceny okazały się wcale nie najlepsze. Poza tym muszę raz jeszcze podejść do tego zaliczenia, dostać dobrą ocenę, a potem będę miała całą przerwę zimową na ogarnięcie kontuzji i porzucenie mojego niedawno nabytego uzależnienia od tabletek przeciwbólowych, które swoją drogą mam całkowicie pod kontrolą. Dlatego wysyłam wiadomość do Paydena.
Bailey: Chcesz się zabawić?
Doskonale wie, co mam na myśli.
Payden: Jak ostro?
W wolnym tłumaczeniu: „Ile potrzebujesz?”.
Bailey: Żeby dotrwać do przerwy wiosennej.
Co oznacza: „Tyle, ile masz”.
Przyciskam plecy do drzwi i osuwam się powoli na podłogę, po czym chowam głowę między kolanami i zaczynam bezgłośnie szlochać. Nie potrafię znieść tego, że moje ciało nie nadąża za moimi ambicjami, za moim zapałem, za moimi ocenami na studiach. A jeszcze bardziej nienawidzę świadomości, że przez to ktoś taki jak Payden ma nade mną władzę.
Czasami mam ochotę się rozsypać, jak rozwiązują się satynowe wstążki moich point. Albo wirować tak szybko, że wszystkie drzemiące we mnie pokłady samoświadomości i lęków rozwieją się, a ja zostanę całkiem naga. W głębi duszy nie znoszę mojej starszej siostry Darii. Łatwo jest być kimś takim jak ona, ponieważ oczekiwania wobec niej są bliskie zeru. Ona akceptuje swoje niedoskonałości. Co więcej, obnosi się z nimi dumnie, jakby to były blizny, które odniosła w bitwie. Pokazała swojemu mężowi, przyjaciołom, naszym rodzicom najgorsze strony samej siebie i co wydaje się całkiem niemożliwe ‒ ba, wręcz nieprawdopodobne ‒ to tylko sprawiło, że pokochali ją bardziej.
W moim przypadku taki scenariusz nawet nie wchodzi w grę. Nazywam się Bailey Followhill i jestem idealną małą baletnicą. Żaden szczyt nie jest dla mnie za wysoki, żaden egzamin nie jest za trudny. Masz problem? Zapytaj Bailey. Ona zawsze wszystko wie. No to czas na spoiler: nie mam pojęcia, co w tej chwili robię.
Trzy minuty później rozlega się pukanie do drzwi i Payden staje w progu mojego pokoju, a w jego brązowych oczach błyska łobuzerska iskra. Na powitanie pomaga mi wstać i wymierza klapsa w tyłek, który wywołuje nieprzyjemne pieczenie. Ten chłopak ma w sobie jakąś dziwną złośliwość, która doprowadza mnie do szału.
– Cholera, Bails. Uwielbiam popatrzeć na porządną przerwę między udami, ale u ciebie jest za duża nawet według moich standardów. – Czy wspominałam, że to kutas, który uwielbia wytykać innym defekty ich sylwetek? W dodatku szczyci się tym, że po jego uwagach ludzie zaczynają się czuć fatalnie we własnej skórze. Krążą słuchy, że w zeszłym roku podpadł kadrze profesorskiej, ponieważ oznajmił swojej partnerce do tańca, że jest za ciężka, żeby dało się ją unieść na scenie. Dziewczyna nie ważyła nawet czterdziestu pięciu kilo, a on zrównał ją z ziemią.
– Wyglądasz kijowo. – Podciąga nogawkę spodni i z dziurawej skarpety wyciąga torebkę strunową. W środku znajdują pojedyncze woreczki z tabletkami. – Płakałaś?
– Nie. Po prostu dokuczają mi te durne kontuzje – kłamię, po czym chowam dłonie w rękawach i pocieram nos. Chcę, żeby już sobie poszedł. Nienawidzę go. Ale to jedyny koleś, który sprzedał mi czyste benzo i można u niego kupić prawdziwy vicodin.
– Czyżby te piękne nóżki znów przyprawiały cię o ból głowy, Followhill? – pyta z papierosem zwisającym z kącika ust, machając mi przed nosem małą torebką pełną vicodinu. – Cóż, moja oferta, bym zanurkował między nimi językiem, pozostaje aktualna. Byłbym twoim najlepszym środkiem przeciwbólowym.
– Podziękuję – mamroczę, próbując stłumić raczej kiepskie wspomnienie nas razem. – Żaden z ciebie vicodin, Pay. Najwyżej pół advilu.
– Auć. – Śmieje się. – Gdybym nie miał wyjebane na to, co myśli o mnie jakaś rozpieszczona księżniczka z Todos Santos, z pewnością bym się obraził.
– To ty chciałeś dobrać mi się do majtek – przypominam.
– Dziwisz się? Bzyknięcie dziewicy zawsze było na mojej liście życzeń.
Wpatruję się w woreczek zawierający vicodin i zastanawiam, czy tyle pigułek wystarczy. Przed dzisiejszym przesłuchaniem wzięłam dwa ibuprofeny, a i tak zawaliłam swój układ choreograficzny. Mam wrażenie, że jeszcze chwila, a moje piszczele pękną na pół.
– Masz coś mocniejszego? – Prawdę powiedziawszy, nie poznaję samej siebie w tej rozmowie. Nawet nie tknęłam trawki w liceum. Kiedyś Lev musiał mnie odebrać z imprezy, bo myślałam, że naćpałam się samym dymem, kiedy inni palili.
– Coś mocniejszego niż V? – Payden zawiesza głos i spogląda na mnie skonsternowany. – Jasne. Mam oksy, jeśli chcesz…
– Tak, chętnie spróbuję.
Po jego twarzy natychmiast przebiega cień.
– Chciałem powiedzieć „jeśli nie chcesz się jutro obudzić”. Nie handluję oksy wśród studentów i na pewno nie sprzedam go twojej chudej dupie.
– Przesadzasz. – Zwijam włosy w tak ciasny kok, że moja skóra na głowie krzyczy z bólu.
– Ani trochę. Jesteś na najlepszej drodze, żeby wkrótce zostać ćpunką pełną gębą, a one mają tendencję do umierania i co za tym idzie pakowania swoich dilerów w różnego rodzaju nieprzyjemności. – Przeczesuje dłonią swoje jasne włosy. – Słuchaj, wiem, że masz kasę, ale nie mam zamiaru ryzykować. – Jego wzrok z uznaniem błądzi po moim ciele od stóp do głów. – Na pewno nie chcesz powtórzyć naszej wspólnej nocy pełnej uniesień?
Jestem zbyt uprzejma, by oświadczyć wprost, że jego łóżkowe zdolności dorównują umiejętnościom martwego jeża.
– Zdecydowanie. Daj mi dziesięć tabletek vicodinu i możesz zmykać.
– Dziesięć? Bailey…
– Payden. – Unoszę brwi, wyciągając w jego kierunku otwartą dłoń. Kiedy ciągle stoi jak słup soli, wyciągam z szuflady portfel i rozkładam zwitek gotówki niczym magik robiący sztuczki karciane.
Widzę, jak przełyka.
– Laska, to już nie są lekkie dragi. Uzależniłaś się.
– Uzależniłam? Nie bądź śmieszny. Znam na pamięć internetową encyklopedię zdrowia. Muszę tylko skończyć ten semestr. Wytrzymam – dodaję, a Payden uparcie milczy. – Zresztą od kiedy się o mnie martwisz?
– Nie martwię się o ciebie – odpowiada beznamiętnie. – Tylko o siebie. Jestem zbyt utalentowany, młody i seksowny, żeby zgnić w pierdlu. Wiesz, co tam robią z takimi ładnymi chłopcami jak ja? – Układa palce wokół swojej twarzy, jakby ujmował ją w ramkę.
Unikają, bo jesteś cholernie irytujący?
– Nic mi nie będzie, Pay.
Ostatecznie jego instynkt przetrwania bierze górę nad sumieniem, więc wzdycha i bierze ode mnie pieniądze. Rzuca woreczek z tabletkami w moją klatkę piersiową i unosi palec w geście ostrzeżenia.
– Ja pierdzielę, kobieto. Jesteś moją najlepszą klientką na całym kampusie. Nie spodziewałem się tego.
No to jest nas dwoje. Poważnie, zupełnie nie rozumiem, dlaczego kiedykolwiek sądziłam, że przespanie się z nim to świetny pomysł.
– Wielkie dzięki. Miłego wieczoru. – Wskazuję podbródkiem na drzwi, od których dzieli go dosłownie krok. – Na razie.
Kiwa głową.
– Jesteś nieźle powalona, Followhill.
Cieszę się, że między nami nigdy nie zrobiło się poważnie.
– I wzajemnie.
Wypycham go z pokoju, bo najwyraźniej zupełnie mu się nie spieszy. Rozgląda się dookoła, jakby miał nadzieję, że zmienię zdanie na temat pójścia z nim do łóżka.
– Zmieniałaś tu coś? Wydaje się, jakby było tu jakoś inaczej…
– Payden! – strofuję go. – Spadaj, zanim cię uduszę.
Kiedy drzwi się za nim zamykają, wskakuję na górną część łóżka, ściskając w palcach torebkę vicodinu, a następnie biorę powolny, uspokajający wdech. Mogę wziąć jedną tabletkę i zaczekać, aż zacznie działać, a w tym czasie będę musiała wytrzymać cały nagromadzony ból i lęk, albo… mogę wziąć dwie i od razu odpłynąć. Dzięki temu rano obudzę się gotowa na podbój świata. Będę wymiatać na scenie. Dostanę doskonałe oceny. Payden się myli. Nie jestem uzależniona. Próbuję tylko uratować swoją karierę, podobnie jak każdy inny tancerz na tej uczelni. I… może nawet uda mi się zapomnieć o tym, jak zimny, samotny i okropny jest Nowy Jork.
Wysypuję dwie tabletki na otwartą dłoń i popijam odrobiną wody. Po dwudziestu minutach łażenia w kółko i wyginania się z bólu, biorę trzecią. W końcu czuję, że coś się dzieje. Pozwalam ciału opaść na łóżko. Mam wrażenie, jakbym dosłownie grzęzła w materacu. Głowa wsiąka w poduszkę.
Zapadam się…
Zanurzam…
Docieram do miejsca ukrytego tak głęboko i pogrążonego w mroku tak gęstym, że światło nie jest w stanie się tam przebić.
Właśnie tam umierają marzenia.
Budzę się skołowana, dygocząc na całym ciele.
Nie powinno tu być tak zimno. Grzejnik jest maksymalnie rozkręcony, a ja mam na sobie obszerny sweter Darii od Valentina. Ostatni raz było mi równie lodowato w listopadzie, kiedy gość, który na mnie napadł, kazał mi się rozebrać do bielizny, ponieważ chciał zwinąć jedwabną sukienkę Vivienne Westwood w kolorze kości słoniowej, którą pożyczyłam od Darii. Akurat tak się złożyło, że nie wspomniałam o tym przykrym incydencie rodzicom, żeby przypadkiem nie odbiła im szajba. Zerkam na mój apple watch. Minęło zaledwie dwadzieścia minut, odkąd zasnęłam, ale i tak mam wrażenie, jakby moje powieki ważyły tonę. W dodatku oddycham z wyraźnym trudem, a ręce ktoś chyba przywiązał mi do łóżka. Z pozytywów ‒ nie czuję już bólu w nogach. Za to zła wiadomość jest taka, że w ogóle ich nie czuję.
Brałam udział w tylu zajęciach z przeciwdziałania narkomanii, że potrafię rozpoznać oznaki przedawkowania. Moje ciało przeszywa gwałtowny dreszcz. Opuszczam rękę jak z ołowiu na dywan, gdzie ładuje się moja komórka, jednak tracę równowagę i spadam z łóżka na podłogę. Nie mogę się ruszyć. Nie mogę wstać. Jasna cholera, co mam robić?
Jakimś cudem udaje mi się zacisnąć palce wokół telefonu. Cała się trzęsę, ale w końcu odłączam go od ładowarki i spanikowana kieruję ekran na zalaną potem twarz. Odnoszę wrażenie, że mijają wieki, zanim się odblokowuje. Zastanawiam się, czy nie wybrać numeru Katii, ale uświadamiam sobie, że nie mogę marnować czasu na rozmowę z kimś, kto nie zrozumie powagi sytuacji. Dlatego wybieram numer osoby, do której dzwonię, gdy wpadam w tarapaty. Albo raczej do kogo z pewnością bym zadzwoniła, gdybym faktycznie kiedyś się w nich znalazła. Nieważne, że między nami zrobiło się dziwnie. Nieważne, że wyrwałam mu serce z piersi, wrzuciłam do blendera i ustawiłam maksymalną prędkość. Nieważne, że praktycznie mnie nienawidzi.
Naprawdę nie chodzi o to, że zostały nam tylko słodko-gorzkie wspomnienia i dwie postrzępione bransoletki. Zdaję sobie sprawę, że w życiu najbardziej brakuje mi jego obecności, a w dodatku czuję, że gdybyśmy nadal pozostali tym, kim byliśmy… kim tak naprawdę byliśmy… nigdy nie sięgnęłabym po xanax i vicodin.
Kiedy czekam, aż odbierze, zauważam, jak moje pole widzenia się zawęża, jak jego zewnętrzne krawędzie powoli ogarnia ciemność. Świat wokół mnie jest niczym zdjęcie trawione przez ogień, którego brzegi zaginają się do środka.
– Tak, Bailey?
Jego głos brzmi zdawkowo i beznamiętnie – wiem, że ma ku temu powody. Bailev przestali istnieć. I dokonałam tego własnymi rękami. W słuchawce wyłapuję jeszcze dźwięki muzykę, śmiech i brzęk butelek piwa. Jest na imprezie.
– Lev… – Zamiast języka chyba mam kołek. Nie wierzę, że naprawdę wypowiadam kolejne słowo. – Przedawkowałam.
– Że jak…? – Słyszę, jak gdzieś w tle zamykają się drzwi, i hałas słabnie. Poszedł w jakieś spokojniejsze miejsce, żeby mnie słyszeć. Gardło mi się zaciska. Szlag, szlag, szlag. – Powtórz to – rzuca krótko. – I to, kurwa, migusiem.
– Przedawkowałam! Leki. Ja… chyba umieram.
Mimo że aż do tej chwili Lev był przekonany, że w całym swoim życiu nie zażyłam niczego silniejszego niż paracetamol dla dzieci, błyskawicznie orientuje się w sytuacji.
– Co wzięłaś? – Jego głos staje się miękki, ochrypły.
Zero osądzania. Zero agresji. Nie mogę uwierzyć, że oddaliliśmy się od siebie. Nie mogę uwierzyć, że stało się to z mojej winy. I że być może rozmawiam z nim po raz ostatni. Ostatni raz w życiu.
– Miał być vicodin. Ale czuję się… inaczej. Coś jest nie tak. – Coraz płycej oddycham, moje ciało stopniowo się wyłącza. – Musisz zadzwonić po karetkę. – Próbuję przełknąć. Bezskutecznie. – I powiedz im, żeby wzięli ze sobą narcan. Na wypadek… no wiesz…
Kto powiedział, że bycie kujonką się nie opłaca? Naprawdę uważnie słuchałam na zajęciach z przeciwdziałania narkomanii.
– W sumie to, kurwa, nie wiem, ale o tym porozmawiamy później. – Słyszę, jak gorączkowo w czymś grzebie, i ten dźwięk wypełnia moje serce naiwną, irracjonalną nadzieją. – Nie rozłączaj się… ja pierdolę! Kurwa! Gdzie to jest? – warczy. – Musiałem skorzystać z telefonu Tha… telefonu kogoś innego. Zacznij liczyć do dziesięciu.
W innej sytuacji Bailey policzyłaby od tyłu, po łacinie, byle się popisać. Bailey w stanie obecnym – nawet nie próbuje. Za to jest na tyle głupia, że zastanawia się, kim jest „Tha…”? Koleżanką? Dziewczyną? Czyżby Lev się z kimś spotykał? To chyba nie najlepszy moment na pokazy zazdrości. Poziom tlenu w moim organizmie wyraźnie spadł. Wszystko z sekundy na sekundę ogarnia coraz większa ciemność.
– Lev, boję się.
– Nic się nie bój – warczy, choć brzmi tak, jakby bał się bardziej niż ja. Kiedy głośno przełykam, on zdaje się wyczuwać szalejącą we mnie panikę, bo pyta: – Czy kiedykolwiek pozwoliliśmy, żeby stało się nam coś złego?
– Tym razem możemy nie dać rady.
– Bailev mogą wszystko – oznajmia stanowczym głosem. – Powiedz to na głos.
– Bailev mogą wszystko – powtarzam słabo.
– Brawo, dziewczyno. Nie ma lipy.
Powieki mi opadają. Jestem taka zmęczona. Zbyt ociężała. Totalnie odrętwiała. Gdzieś na granicy świadomości rejestruję, jak Lev rozmawia z dyspozytorem pogotowia, a potem z administratorem mojego akademika. Jego głos jest spokojny, opanowany i władczy jak diabli.
Lev to kwintesencja przystojniaka. Szerokie barki, miękkie, pełne wargi, rozmarzone, uwodzicielskie spojrzenie i ciało, które sprawia, że Adonis przy nim wyglądałby na przeciętnego tatuśka. Ale wcale nie dlatego jestem w nim zakochana. Zakochałam się w nim, ponieważ to chłopak, który odkąd zobaczył, jak w wieku sześciu lat tańczę na bosaka w deszczu, zawsze wyciąga mnie z domu, gdy zimą zaczyna padać. Ponieważ całuje mnie w czoło, gdy jest mi smutno, i ogląda ze mną tandetne komedie romantyczne na Netflixie, kiedy mam PMS, ale jednocześnie lubi ścigać się sportowymi samochodami i skakać z klifów na bungee.
Łączy w sobie szorstkość i delikatność, jest jak powietrze i woda w jednym. Jest dla mnie wszystkim, a jednocześnie w chwili obecnej także nikim. I kiedy teraz o nim myślę, czuję, jak pęka mi serce.
– Ja… Lev, ja… – ledwo chrypię.
– Wyjdziesz z tego. Pomoc już jedzie. A teraz przypomnij mi, w którym roku pozwolono kobietom tańczyć w balecie?
W 1681. Doceniam, że próbuje odwrócić moją uwagę, ale wargi mam jak z waty i nie jestem w stanie wykrztusić z siebie ani słowa.
– Turkawko? – Jego głos przypomina kołysankę, która otula mnie jak miękki koc. – Jesteś tam?
Ciążą mi powieki, a po chwili pochłania mnie ciemność. Śmierć jest zimna, cicha i piękna i jest już tak blisko, że czuję na skórze jej oddech. Przychodzi mi do głowy, że jestem bardzo samolubna: narażam go na słuchanie, jak umieram, po tym wszystkim, przez co przeszedł.
– Odezwij się, Bailey! – Dobiega mnie odgłos tłuczonego szkła, po którym następuje soczysta wiązanka przekleństw. W tle słychać zaskoczony męski głos. Zupełnie nie rozumiem, dlaczego odczuwam nagłą ulgę, skoro za chwilę umrę, ale przynajmniej wiem, że Lev ma u boku przyjaciela, który go wesprze.
Słyszę, jak Lev opuszcza imprezę, odrzucając propozycję udziału w zawodach, kto najszybciej zje pączka wiszącego na sznurku.
– Po prostu wytrzymaj – szepcze rozpaczliwie do słuchawki. – Powinni być u ciebie lada chwila, turkawko. Wytrzymasz, prawda?
– Lev… – wykrztuszam. – Przyejszz? Tu? Do Noego Joku? – bełkoczę.
– Tak – odpowiada bez zastanowienia. – Już jadę. Tylko musisz na mnie poczekać, dobrze?
Czuję, jak w gardle zbiera mi się piana, a przez zgromadzone w oczach łzy nic nie widzę. Zaciskam palce na bransoletce. Czarny, wytarty rzemyk ze srebrną turkawką. Lev ma identyczną, z którą nigdy się nie rozstaje.
Mam ochotę mu powiedzieć: „Nic dziwnego, że twoje imię po hebrajsku oznacza serce. Moje skradłeś i zawładnąłeś nim bez reszty”.
– Jak tam niebo, turkawko? – Słyszę, jak zamyka drzwi samochodu.
Ostatnie słowa, które udaje mi się z siebie wydusić, zanim tracę przytomność, brzmią:
– Pochmurne… Chyba spadnie deszcz.
Bailey
Trzy dni później
Opieram policzek o chłodną szybę range rovera taty. Patrzę, jak wiosna w Kalifornii mieni się zielenią, żółcią i błękitem. Lot z JFK do Lindbergh Field przebiegał w takiej ciszy, że równie dobrze moglibyśmy we troje uchodzić za zupełnie obcych sobie ludzi. Te kilka słów, które padło, wydawało się bardziej puste niż mój żołądek.
Mama: Masz ochotę na lunch, kotku?
Ja: Nie, dziękuję.
Mama: Nie jadłaś nic porządnego od kilku dni.
Ja: Nie jestem głodna.
Tata: Na pewno, Bails? Mama kupiła ci na lotnisku sushi. Wiemy, że nie znosisz jedzenia, które podają w samolotach.
Ja: Nie chodzi o jedzenie, tylko o otoczenie. Wilgotność i ciśnienie w kabinie na wysokości dziesięciu kilometrów wpływają na nasz zmysł smaku i węchu.
Tata: Zrozumiałem, Einsteinie.
Ja: Raczej Pasterski.
Tata: Co?
Ja: „Zrozumiałem, Pasterski”. Od nazwiska Sabriny Gonzalez Pasterski, genialnej fizyczki. Jak mamy obalić mury patriarchatu, skoro każda znacząca postać w kulturze jest mężczyzną?
Tata: Okej, już rozumiem. Przynajmniej znowu brzmisz jak dawna Bailey.
Mama: Boli cię teraz, Bailey?
Ja: Już mniej, dziękuję.
A jednak wcale mi się nie wydaje, żeby ból spowodowany złamaniami i urazem pleców jakoś szczególnie zelżał. Po prostu został stłumiony przez wydarzenia ostatnich dni. Od momentu, kiedy zadzwoniłam do Levy’ego, miało miejsce kilka rzeczy. Ktoś wyważył drzwi mojego pokoju i wepchnął mi narcan do nosa. Ocknęłam się, a potem zaczęłam wymiotować dosłownie wszędzie… na podłogę, ściany, dywany, jak okiem sięgnąć. Wsadzili mnie na nosze i zabrali do szpitala Mount Sinai. Korytarze akademika wypełniły się po brzegi gapiami. Podłączyli mnie do całej maszynerii. Wbijali mi w żyły igły. Przeprowadzili mnóstwo badań. Przeszłam płukanie żołądka. W środku nocy przyjechali mama i tata, bladzi jak duchy. Przez pierwsze kilka godzin udawałam, że śpię, żeby uniknąć konfrontacji z nimi. Określenie tego jako „upokorzenie” byłoby sporym niedopowiedzeniem. Nawet z Darią nie musieli przerabiać historii z przedawkowaniem. W naszej rodzinie narkotyków nie było – to problem, na który były narażone inne dzieciaki. Takie, które nie wychowują się w olbrzymich rezydencjach w stylu hiszpańskim z dwoma basenami, nie jeżdżą na wakacje do Hamptons i latają na zakupy do Genewy raz w miesiącu.
Gdy w końcu wstało słońce, niechętnie otworzyłam oczy. Kiedy zaczęli bombardować mnie pytaniami, skłamałam. Na palcach jednej ręki mogłabym policzyć, ile razy przyszło mi to robić w życiu… Nie trzeba być geniuszem, żeby uzmysłowić sobie, że właściwie nie musiałam kłamać, skoro nigdy nie zrobiłam niczego, czego musiałabym się wstydzić. Zrozumiałam jednak, że wszystko się zmieniło. Bo teraz mam tajemnicę… Non stop potrzebuję dopalaczy i środków przeciwbólowych. Bez nich nie jestem w stanie stawić czoła lękom i urazom, które towarzyszą mi na co dzień. I tak oto rozpoczął się mój flirt ze ściemą. Chociaż „flirt” to mało powiedziane. Bailey Followhill i ściema pozostają w nierozerwalnym, płomiennym związku.
Powiedziałam rodzicom, że zdarzyło mi się to po raz pierwszy. Że kupiłam środki przeciwbólowe tylko ten jeden jedyny raz.
– Myślałam, że kupuję ibuprofen w końskiej dawce, a nie vicodin z domieszką fentanylu! – wyjaśniłam żarliwie, starając się wyglądać na tak samo oburzoną jak oni. – Wiesz, że nigdy nie zrobiłabym czegoś równie głupiego, mamo.
Obrzuciła mnie spojrzeniem, które jasno mówiło, że przecież stać mnie na więcej. Ja wcale nie byłam tego taka pewna.
I tak oto minęły trzy dni. Wróciłam do mojego rodzinnego Todos Santos. Skrócono mi drugi semestr, a mama powiedziała mi, że komisja raz jeszcze przeanalizuje decyzję o przyjęciu mnie na studia i do końca roku akademickiego udzieli nam odpowiedzi. Zobaczymy, czy uda mi się podejść do egzaminu praktycznego.
Przez głowę przelatuje mi milion rozgorączkowanych myśli, moje ręce poruszają się nerwowo, wpadając jedna na drugą. Co będzie, jeśli mnie nie przyjmą? Co z moim brakiem zaliczenia? A co ze wszystkimi zajęciami, które opuszczę? Jak mam spojrzeć w oczy ludziom, którzy widzieli, jak wynoszą mnie na noszach z pozostałościami ramenu i kwasem żołądkowym ściekającymi po brodzie? Czy Daria wie? A wujek Dean? I co z Knightem? Vicious, Millie i Vaughnem?
Jedno jest pewne… Katia już wie i faktycznie okazała się kiepską przyjaciółką, sądząc po wiadomościach, które mi wysłała.
Katia: Nie mogę uwierzyć, że zrobiłaś to w naszym pokoju.
Katia: Do Twojej wiadomości, obrzygałaś mi wszystkie ciuchy. Muszę pożyczyć legginsy od Petry, żeby w ogóle móc iść do pralni.
Katia: A gdybyś nie wiedziała, przez Ciebie mogłyśmy mieć poważne kłopoty.
Katia: Tak naprawdę to ja jestem tu najbardziej poszkodowana.
Katia: Czy ktoś przyjedzie podlewać Twoje kwiaty? Mam teraz za dużo na głowie, żeby jeszcze o tym myśleć.
Kręci mi się w głowie. Chce mi się wymiotować, ale w żołądku nie mam nic oprócz wody i kłębiącego się lęku. To uczucie jest niczym mityczny stwór, który łakomie pożera mnie od wewnątrz. Wije się, pęcznieje i zajmuje coraz więcej miejsca.
Range rover sunie przez centrum miasta, mijając położone na wzgórzach pola golfowe i tańczące na wietrze palmy. Sklepy ze sprzętem do surfowania, kawiarnie i witryny sklepowe w pastelowych kolorach wydają się swojskie i przyjazne. A kawałek dalej, w miejscu, gdzie ocean łączy się z błękitem nieba, migocze obietnica.
Moją klatkę piersiową przeszywa niepohamowana motywacja. Nie, nie zgadzam się, żeby wszystko przepadło. Ta chwila przerwy pomoże mi osiągnąć wielki sukces. Zacznę jeszcze intensywniej ćwiczyć i wrócę do Juilliardu w szczytowej formie. To jeszcze nie koniec. Tak naprawdę to ledwie początek. Nie zawiodę mamy. Ani siebie. Marzyłam o tym, by zostać baletnicą, odkąd postawiłam pierwsze kroki, i nie pozwolę, by drobne potknięcie przekreśliło moją karierę.
– Bails, myszko, masz ochotę na pomarańczę? – pyta tata, spoglądając na mnie w lusterku wstecznym. Jaime Followhill jest najlepszym tatą na świecie. W domu ma ksywkę Kapitan z Czapy i w zwykłych okolicznościach wprost za nim przepadam. Fajnie, kiedy tata zupełnie znienacka częstuje mnie owocami albo budzi, wskakując na łóżko, po czym oznajmia: „Dzisiaj Legoland. Ostatni przy stojaku na buty stoi w kolejkach do wszystkich atrakcji!”.
– Nie, dziękuję. – Wyciągam kosmyk blond włosów zza ucha i przeczesuję go palcami, sprawdzając, czy nie ma w nim rozdwojonych, zniszczonych włosów, które mogłabym wyrwać. Nie najlepiej radzę sobie z własnymi niedoskonałościami.
– Znalazłam naprawdę wspaniały ośrodek. – Mama stara się świergotać, ale nie wychodzi jej to najlepiej i wyraźnie słyszę panikę pobrzmiewającą w jej głosie. – Centrum zdrowia na obrzeżach Carlsbad. Przepiękna okolica. Luksusowe apartamenty. Wygląda zupełnie jak Amangiri. Posiłki przygotowują szefowie kuchni wyróżnieni gwiazdkami Michelin, mają tam też masaże, jogę i terapię bioprądami. Gdybym tylko mogła wziąć urlop, sama chętnie bym się tam wybrała!
Chce mnie posłać na odwyk? Chyba się naćpała.
– Chyba żartujesz, mamo. – Zaciskam usta, starając się powściągnąć emocje. Nigdy nie tracę panowania nad sobą. Nie krzyczę, nie pyskuję, nie buntuję się. Nigdy nie kłócę się z rodzicami. Zdarzają nam się drobne nieporozumienia. – To, co nazywacie przedawkowaniem – kreślę palcami w powietrzu znak cudzysłowu ‒ zdarzyło mi się pierwszy i ostatni raz.
Odwyk jest dla ćpunów, a nie dla ludzi, którzy sporadycznie łykają tabletki przeciwbólowe albo xanax, kiedy znajdą się w bardzo stresującej sytuacji. Już nie wspomnę, że miejsce w Juilliardzie nie będzie spokojnie na mnie czekać, podczas gdy ja będę wyginać się w pozie rozszczepionej sosny wraz z lubiącymi zbyt często zajrzeć do kieliszka gospodyniami domowymi rodem z Gotowych na wszystko.
– Zawieźli cię na ostry dyżur i musieli wypłukać ci żołądek – odpowiada natychmiast mama.
– Tak. I nic nie znaleźli. – Zakładam ramiona na piersi. – Zażyłam jedną tabletkę. – Dokładniej trzy, ale nie czepiajmy się szczegółów. – Nie jestem ćpunką.
– Przestań nabijać się z uzależnionych, Bails. W naszym domu nie używa się takich określeń – odzywa się tata ostrym tonem. – Na pewno nie masz ochoty na pomarańczę? Są słodsze niż grzech.
– Sądząc po tym, co wydarzyło się w ciągu ostatnich trzech dni, twoja córka ma na sumieniu tyle, że starczy na całą dekadę – kwituje pod nosem mama, a następnie obraca się w moją stronę. – Słuchaj, nie mam pojęcia, jakim cudem znaleźli w twoim organizmie fentanyl, ale…
– Naprawdę mi nie wierzysz, że sądziłam, że kupuję ibuprofen? – Nie wiem, dlaczego czuję się naprawdę urażona, biorąc pod uwagę, że łykałam piguły, jakbym była bohaterką piosenki Posta Malone’a. – Facet, który sprzedał mi lek, twierdził, że jest po prostu z europejskiego obiegu. – I tak oto kłamię po raz trzeci z rzędu. Muszę sobie te łgarstwa gdzieś zapisać, żeby trzymać się jednej wersji.
– Nadal nie powiedziałaś nam, kto to był. – Mama spogląda na mnie zmrużonymi oczami w lusterku. – Przecież wiesz, że przez niego ktoś może umrzeć.
– Nie znam jego nazwiska! – Proszę, czwarte kłamstwo. Rany, bez prochów, naprawdę daję czadu.
W jednej z wiadomości Katia poinformowała mnie, że po tym, co mi się przytrafiło, Payden wyjechał i teraz będzie występował jako tancerz na wycieczkowcu. Prawdopodobnie przeczuł, że grzechy przeszłości wkrótce go dopadną, i postanowił dać nogę. Niemniej to cały czas nie moja sprawa, oczywiście o ile nikomu nie dzieje się krzywda.
– Chodzi mi tylko o to, że… – zaczyna mama.
– Zawiodłaś się na mnie pierwszy raz w życiu. Pierwszy. Zaliczyłam pierwszą wtopę…
– O nie. – Mama uderza się otwartą dłonią w udo i chyba za chwilę wybuchnie. – Powiedzmy sobie szczerze, że odbieranie dziewiętnastoletniej córki ze szpitala na drugim końcu kraju trudno nazwać wtopą. To tragedia. I nie mam najmniejszego zamiaru milczeć na temat tego, co się wydarzyło w tym tygodniu, moja droga.
– Obyś tylko porządnie rozgrzała struny głosowe przed takim wysiłkiem. Powiedziałam przecież, że to była zwykła pomyłka! Wydawało mi się, że kupuję ibuprofen. – Wyrzucam ręce w górę. – Przecież nie zacznę po powrocie do domu się wałęsać po brudnych zaułkach w poszukiwaniu kolejnej działki.
– Niby dlaczego nie? – odgryza się mama. To absolutna nowość. Nigdy tego nie robi. Mama szczebiocze słodkim głosem. Nadskakuje mi. Na litość boską, chichocze wesoło za każdym razem, gdy spojrzę w jej stronę. Sprawia, że czuję się do tego stopnia kochana, że jeszcze bardziej się nakręcam, żeby być perfekcyjna. – Dokładnie to zrobiłaś w Nowym Jorku. I błagam, nie ośmieszaj się tym ściemnianiem z ibuprofenem. Nie wychowałam córki na narkomankę, która kupuje prochy na ulicach. Która w ogóle kupuje narkotyki.
– Nie chciałam, żeby przerodziło się to w nałóg. – Co ja mówię? Właśnie sama zaprzeczyłam własnej przykrywce z ibuprofenem. – Musiałam tylko złagodzić ból przed egzaminem praktycznym.
– Chodzi o te złamania? – W głosie mamy pojawia się nutka paniki. – Nie możesz występować na scenie?
– Nie! – Oblizuję wargi, bo wiem, że za chwilę wyrzucę z siebie kolejne kłamstwa, jakbym ciskała garści ziemi na trumnę. Nie mogę jej powiedzieć, że jestem zupełnie załamana. Że zmierzyłam się z baletem i zostałam pokonana. – Nie mam problemów z występami. – Czuję, jak zaciska mi się gardło. – Idzie mi wprost świetnie.
– Prawdę powiedziawszy, to oburzające, że nie dostałaś głównej roli w tamtym recitalu. Aż mnie świerzbi, żeby powiedzieć im to i owo do słuchu. Nie ma mowy, żeby znaleźli bardziej utalentowaną baletnicę…
– Mel – przerywa jej tata. – Zbaczasz z tematu.
I tym sposobem docieramy do sedna problemu. Czuję tak silną presję, że kolejne pokłady oczekiwań, niespełnionych marzeń i nadziei dosłownie ścierają mnie na miazgę. Mama zupełnie się zapomina, kiedy chodzi o balet. Tu nie ma miejsca na porażkę, w grę wchodzi tylko sukces. A ja chcę osiągnąć wszystko to, czego nie osiągnęła Daria… Chcę być najwspanialszą primabaleriną, która opuściła progi Juilliardu.
Siedząc na tylnym siedzeniu, powolnym ruchem zdzieram z kolana strup, jakbym obierała jabłko. Trzymam między palcami jego długi, nieco kręcony fragment. Poniżej dostrzegam różowy, nie do końca zagojony ślad na skórze i wiem już, że po tej podróży do domu zostanie mi blizna.
– Mam całą torbę tych pomarańczy – oznajmia tata. Choć nie do końca wiadomo, do kogo kieruje te słowa, na pewno chce zmienić temat. – Prosto z Florydy. Nie można ich przechowywać tak długo jak tych z Kalifornii, ale nigdzie nie znajdziesz słodszych.
– Cóż… – odzywa się mama, szperając w torebce w poszukiwaniu tabletek z paracetamolem. – Skoro twierdzisz, że nie jesteś uzależniona, to nie rozumiem, dlaczego pójście na ośmiotygodniowy odwyk urasta do rangi problemu.
– Nie zamierzam spędzić dwóch miesięcy na odwyku tylko po to, żeby udowodnić, że się mylisz.
– Zatem spodziewaj się, że czeka cię dość nieciekawy pobyt pod moim dachem, ponieważ zamierzam cały czas patrzeć ci na ręce, koleżanko.
– Na pewno nie chcesz pomarańczy? – zagaja tata.
– Tato, nie, kurwa! – Uderzam głową o skórzane oparcie, bo chyba rozsadzi mnie z frustracji.
Szlag. Czy ja właśnie rzuciłam słowem na „k”? Nigdy go nie używam. Zdarza mi się „kurka”, „kuchnia”, „kuźwa”, choć bardzo rzadko. W naszym domu obowiązują żelazne zasady dotyczące używania przekleństw. Nie wymawiamy nawet imienia Pana Boga nadaremno. Zamiast tego rzucamy „Marksem”. Ot, przeciwieństwo Stwórcy. I ojciec ateizmu.
Tata rzuca mi takie spojrzenie w lusterku wstecznym, jakbym go spoliczkowała. Z kolana leci mi krew. I naprawdę przydałby mi się teraz vicodin doprawiony xanaxem.
Zdaję sobie sprawę, że zachowałam się zupełnie jak nie ja, więc wzdycham i mówię:
– Przepraszam. Przesadziłam. Naprawdę musicie zrozumieć, że nic się nie dzieje. Wiem, że się wystraszyłaś, i rozumiem twoje uczucia, ale dla mnie to też była lekcja. Masz rację, mamo. Chciałam kupić coś na ból i myślałam, że kupuję środek, który normalnie podają ludziom w szpitalu. Okazało się, że to prochy z lewego obiegu. Dostałam nauczkę. To się więcej nie powtórzy.
Znam tę ciszę, która zapada po moich słowach. Pamiętam, że pojawiała się za każdym razem, kiedy Daria dawała im ostro popalić. Czyli praktycznie cały czas. Dziewczyna o mały włos nie zrujnowała życia siostrze bliźniaczce swojego obecnego męża. Na szczęście stałam wtedy z boku i mogłam przyglądać się kolejnym odsłonom dramatu.
Ale ja nie jestem Darią. Jestem odpowiedzialna, mądra i rozsądna. Mogłam dostać się na każdy uniwersytet Ligi Bluszczowej, który tylko by mi się zamarzył.
A jednak postanowiłam podjąć ryzyko.
– Dobrze, jeśli to cię uspokoi, zapiszę się do domowego programu terapeutycznego – dodaję.
Oczywiście, zgodnie z oczekiwaniami mama wytacza niezbity argument pod tytułem: „nie powinnaś tego robić ze względu na nas, tylko dla samej siebie”. Jestem gotowa przyznać, że w ciągu ostatnich kilku miesięcy trochę mnie poniosło z tabletkami, ale przecież to nie tak, że nieodwracalnie spartaczyłam sobie przyszłość. Nadal mam świetne oceny, udzielam się jako wolontariuszka w kuchni dla ubogich, nawet rogów w podręcznikach nie zaginam. W sumie nadal pozostałam całkiem cywilizowanym człowiekiem.
– Zapiszę się na terapię, będę uczestniczyć w spotkaniach, ale nie pójdę do ośrodka zamkniętego – powtarzam. – Zostanę w domu, a resztę czasu poświęcę na treningi, by móc ponownie podejść do egzaminu praktycznego z tańca.
– Nie zdałaś? – Mama aż nerwowo ściska perły.
– Nie! – Zarówno moja duma, jak i kolano przypominają krwawą miazgę, która niszczy tapicerkę samochodu taty. Przenikający mnie lęk kumuluje się w postaci trującej guli, która zatyka mi gardło. – Po prostu… chcę poprawić ocenę.
– Na pewno cię ucieszy, że będziesz miała mnóstwo czasu na ćwiczenia, bo nie wyjdziesz z domu bez nadzoru – oznajmia tata kategorycznym tonem, który kończy dyskusję.
– Nie możecie mnie trzymać pod kluczem jak jakiegoś więźnia!
– Ależ nikt nie mówi o żadnym więźniu! – oświadcza tata. – Jesteś dorosła i możesz wyprowadzić się z domu. Może przyjrzyjmy się, jakie masz opcje, dobrze? – dodaje zachęcająco, po czym podnosi rękę i na palcach zaczyna wymieniać po kolei. – Zacznijmy od twojej siostry. Jest twardsza niż trening w akademii wojskowej. Zahartowana w piekle dojrzewania. Do tego mieszka w San Francisco, więc chyba możesz sobie odpuścić. Dean, Baron, Emilia, Trent i Edie? Kiedy usłyszą, co nawywijałaś i dlaczego wróciłaś do miasta, natychmiast odeślą cię do domu. Knight, Luna, Vaughn? – Przechodzi już do drugiej rundy palców. – Wszyscy mają małe dzieci i… oczywiście bez obrazy, ale nie zgodzą się, by pod ich dachem gościł ktoś uzależniony od narkotyków, nawet gdybyś im chciała zapłacić. A to z kolei nieuchronnie prowadzi do ostatniego punktu, który chciałem poruszyć… Nie możesz zapłacić ani twoim przyjaciołom, ani za hotel, ponieważ jesteś całkowicie spłukana.
Ma rację i nie mogę tego ścierpieć. Czuję, że okoliczności zaczynają na mnie napierać jak cztery ściany, które za chwilę mnie zmiażdżą.
– Od teraz będziemy mieć cię na oku. Kiedy będziesz wychodzić z domu, to albo ze mną, albo z mamą. Nigdy nie sama.
– Albo z Levym. – Postanawiam się targować ostatkiem sił. – Z nim też.
Sama nie wiem, dlaczego z moich ust padło jego imię, bo przecież nie jest moim rycerzem na białym koniu. Nigdy nie pojawił się w szpitalu, chociaż obiecał, że przyjedzie, kiedy rozmawialiśmy przez telefon. I chociaż przez ostatnie trzy dni wysyłał sporadyczne wiadomości, wydawał się bardziej wkurzony niż zmartwiony. Czyżby nie chciał dać mi szansy? Albo nam? Mama wzdycha ciężko.
– Ten chłopak za bardzo cię kocha.
– Tu się akurat nie zgodzę – mamroczę, wyglądając przez okno.
– Lev to mądry facet i doskonale wie, co go spotka, gdyby Bailey zażyła coś przy nim – przekonuje tata. – Z nim też możesz wychodzić, będzie nad tobą czuwał.
– Niech będzie. – Mama pociera dłońmi zmęczoną twarz. – W końcu cię uratował. I jeszcze jedna sprawa, Bailey.
– Tak? – Niewinnie trzepoczę rzęsami. Na scenę powraca idealna Bailey. A przynajmniej próbuję ponownie wyciągnąć ją na światło dzienne, choć zapiera się rękoma i nogami.
– Cały czas rozdrapujesz to kolano. Leci ci krew, przestań. Przecież to na pewno boli. Nie czujesz?
W sumie nie. Jestem odrętwiała, choć jednocześnie cały czas towarzyszy mi potworny ból.
– Przepraszam, mamo. – Wsuwam ręce pod pupę, żeby nie rozdrapywać dalej skaleczenia. – Poproszę jednak tę pomarańczę, tato.
Rzuca mi ją ponad ramieniem i obserwuje w lusterku, jak starannie ją obieram, całą naraz, a potem zatapiam w niej zęby jak w jabłku, zamiast podzielić owoc na kawałki. Z jego piersi najpierw wydobywa się pomruk, a po chwili klimatyzowany samochód wypełnia śmiech.
– Kocham cię, Bails.
– Ja ciebie też. Bezgranicznie, Kapitanie z Czapy.