Złodziej pocałunków - L.J. Shen - ebook + audiobook + książka

Złodziej pocałunków ebook

L.J. Shen

4,5

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Podobno na pierwszy pocałunek mężczyzna powinien zasłużyć. A mój pierwszy raz skradł diabeł w masce balowej pod nocnym niebem w Chicago.

Podobno przysięgi złożone w dniu ślubu są święte. W moim przypadku zostały złamane, zanim wyszliśmy z kościoła.

Podobno serce kobiety bije tylko dla jednego mężczyzny. Moje się przepołowiło i krwawi dla dwóch rywali, którzy walczą o nie do samego końca. Miałam wyjść za Angela Bandiniego, dziedzica jednej z najpotężniejszych rodzin wśród chicagowskiej mafii. A zostałam porwana przez senatora Wolfe’a Keatona, który miał haki na mojego ojca i mógł mnie zmusić do małżeństwa.

Podobno wszystkie wspaniałe historie miłosne mają szczęśliwe zakończenie. Ja, Francesca Rossi piszę swoją opowieść od początku aż do ostatniego rozdziału. Jeden pocałunek. Dwóch mężczyzn. Trzy życia. Splecione ze sobą. A moje szczęśliwe zakończenie znajdę z jednym z nich.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi

Liczba stron: 396

Oceny
4,5 (226 ocen)
153
46
22
4
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
EmiliaTb

Nie oderwiesz się od lektury

Nie dajcie się odstraszyć okładce, ponieważ w środku znajdziecie naprawdę wciągającą historię.
Urbaniakkinga

Nie oderwiesz się od lektury

ciekawa historia pełna emocji i uczuć.
20
LewandowskaPatrycja

Nie oderwiesz się od lektury

Uwielbiam Pani książki
20
Korteress55

Dobrze spędzony czas

Polecam serdecznie ♥️. Świetnie się czyta.
20
Empaga

Nie oderwiesz się od lektury

cała noc czytania👍🔥🔥🔥
20

Popularność




Tytuł ory­gi­nału: The Kiss Thief

Copy­ri­ght © 2019. THE KISS THIEF by L.J. Shen Copy­ri­ght for the Polish Edi­tion © 2021 Wydaw­nic­two Edi­presse Sp. z o.o. Copy­ri­ght for the Polish Trans­la­tion © 2021 Syl­wia Choj­nacka

ISBN 978-83-8177-659-2

Wydaw­nic­two Edi­presse Sp. z o.o. ul. Wiej­ska 19 00-480 War­szawa

Dyrek­tor Zarzą­dza­jąca Seg­men­tem Ksią­żek: Iga Rem­bi­szew­ska Senior Pro­ject Mana­ger: Nata­lia Gowin Pro­duk­cja: Klau­dia Lis Mar­ke­ting i pro­mo­cja: Renata Bogiel-Miko­łaj­czyk Digi­tal i pro­jekty spe­cjalne: Tatiana Drózdż Dys­try­bu­cja i sprze­daż: Iza­bela Łazicka (tel. 22 584 23 51)

Redak­cja: Ewa Cha­ri­to­now Korekta: Dorota Biel­ska, Anna Par­cheta Pro­jekt okładki i stron tytu­ło­wych: Mag­da­lena Zawadzka Zdję­cie na okładce: Shut­ter­stock

Biuro Obsługi Klienta e-mail: bok@edi­presse.pl tel.: 22 278 15 55 (pon.–pt. w godz. 8:00–17:00) face­book.com/edi­pres­sek­siazki face­book.com/pg/edi­pres­sek­siazki/shop insta­gram.com/edi­pres­sek­siazki

Wszel­kie prawa zastrze­żone. Repro­du­ko­wa­nie, kodo­wa­nie w urzą­dze­niach prze­twa­rza­nia danych, odtwa­rza­nie w jakiej­kol­wiek for­mie oraz wyko­rzy­sty­wa­nie w wystą­pie­niach publicz­nych w cało­ści lub w czę­ści tylko za wyłącz­nym zezwo­le­niem wła­ści­ciela praw autor­skich.

Wer­sję elek­tro­niczną przy­go­to­wano w sys­te­mie Zecer firmy Eli­bri

Powie­ści L.J. Shen

Pole­camy powie­ści L.J. Shen

Intryga

Chaos

Skan­dal

Sza­kal

Odcień pół­nocy

Uwo­dzi­ciel

Zdu­mie­wa­jące, jak zupełne bywa złu­dze­nie, że piękno jest dobrem.

Lew Toł­stoj, Sonata Kreut­ze­row­ska (tł. Maria Leśniew­ska)

Brit­tany Danielle Chri­sti­nie i Jacquie Czech Mar­tinoraz wszyst­kim sil­nym kobie­tom.Oby­śmy nimi były, wycho­wały takie i je wspie­rały.

Play­li­sta

Young and Beau­ti­ful – Lana Del Rey

Take Me to Church – Hozier

Young God – Hal­sey

Can’t Truss It – Public Enemy

Back to Black – Amy Wine­ho­use

Nothing Com­pa­res 2 U – Sinead O’Con­nor

Eve­ry­body Wants to Rule the World – Tears for Fears

I’m Ship­ping Up to Boston – Drop­kick Mur­phys

Pro­log

Moja przy­szłość została zamknięta w sta­rej drew­nia­nej szka­tułce. I to było naj­gor­sze.

Odkąd mi o niej powie­dziano – a mia­łam wtedy sześć lat – wie­dzia­łam już, że to, co znaj­duje się w środku, albo mnie zabije, albo ura­tuje. Nic więc dziw­nego, że wczo­raj rano, gdy słońce dopiero cało­wało niebo, posta­no­wi­łam ubiec los i ją otwo­rzyć.

Nie powin­nam była wie­dzieć, gdzie moja matka chowa klucz.

Ani gdzie tata trzyma tę szka­tułkę.

Nie­stety, tak to już jest, kiedy sie­dzisz w domu całymi dniami i wycho­dzisz z sie­bie, żeby spro­stać wzię­tym z kosmosu stan­dar­dom rodzi­ców. Ma się po pro­stu czas na wszystko.

– Nie ruszaj się, Fran­ce­sco, bo cię dziabnę – jęk­nęła klę­cząca na pod­ło­dze Vero­nica.

Po raz setny prze­mknę­łam wzro­kiem po żół­tej kar­teczce, gdy sty­listka matki poma­gała mi wło­żyć sukienkę, jak­bym była nie­peł­no­sprawna. Słowa wyryły się już w mojej pamięci; zamknę­łam je w szu­fla­dzie w mózgu, do któ­rej nikt poza mną nie ma dostępu.

Eks­cy­ta­cja pły­nęła moimi żyłami jak jaz­zowa nuta, w lustrze naprze­ciwko widzia­łam deter­mi­na­cję w swo­ich oczach. Drżą­cymi pal­cami zło­ży­łam kawa­łek papieru i wci­snę­łam go w sta­nik nie­za­wią­za­nego gor­setu.

Znowu zaczę­łam krą­żyć po pokoju, bo nie mogłam ustać w miej­scu. Fry­zjerka i sty­listka mamy war­czały, komicz­nie gania­jąc mnie po całym pomiesz­cze­niu.

Jestem jak Gro­ucho Marx w Kaczej zupie. Złap­cie mnie, jeśli potra­fi­cie.

Vero­nica pocią­gnęła za sznu­rek gor­setu jak za smycz i siłą zmu­siła mnie do powrotu przed lustro.

– Ej, to boli! – Skrzy­wi­łam się.

– Mówi­łam, że masz się nie ruszać!

Nic nowego, że pra­cow­nicy moich rodzi­ców trak­tują mnie jak wyszko­lo­nego hodow­la­nego pudla. Nie żeby miało to jakieś zna­cze­nie. Dzi­siaj poca­łuję Angela Ban­di­niego. A dokład­niej – pozwolę, żeby to on poca­ło­wał mnie.

Prawdę powie­dziaw­szy, myśla­łam o tym każ­dej nocy, odkąd rok temu wró­ci­łam ze szwaj­car­skiej szkoły z inter­na­tem, do któ­rej wysłali mnie rodzice. Gdy skoń­czy­łam dzie­więt­na­ście lat, Arthur i Sofia Rossi posta­no­wili przed­sta­wić mnie chi­ca­gow­skiej śmie­tance i pozwo­lić mi wybrać przy­szłego męża z setek powią­za­nych z mafią i pożą­da­nych Ame­ry­ka­nów wło­skiego pocho­dze­nia. Był pierw­szy dzień sezonu wyda­rzeń i spo­tkań towa­rzy­skich, które mnie cze­kały, ale ja już wie­dzia­łam, kogo chcę poślu­bić.

Mama i tata poin­for­mo­wali mnie, że stu­dia nie są czę­ścią mojej przy­szło­ści. Musia­łam zna­leźć sobie ide­al­nego męża, bo byłam jedy­naczką, dzie­dziczką impe­rium Ros­sich. Marzy­łam o tym, żeby zostać pierw­szą w mojej rodzi­nie kobietą z tytu­łem, ale nie byłam aż tak głu­pia, żeby sprze­ci­wiać się rodzi­com. Nasza poko­jówka Clara czę­sto mawiała: „Twoim zada­niem, Fran­kie, nie jest zna­le­zie­nie męża odpo­wied­niego dla sie­bie, tylko takiego, który spro­sta ocze­ki­wa­niom two­ich rodzi­ców”.

Nie myliła się. Żyłam trzy­mana pod klo­szem. Mia­łam dużo prze­strzeni, ale to i tak była nie­wola. Próba ucieczki skoń­czy­łaby się śmier­cią. Nie podo­bało mi się bycie więź­niem, ale na pewno lep­sze to niż skoń­cze­nie sześć stóp pod zie­mią. Dla­tego też ni­gdy nie pró­bo­wa­łam wyglą­dać poza kraty swo­jej celi, żeby zoba­czyć, co znaj­duje się po dru­giej stro­nie.

Mój ojciec Arthur Rossi był sze­fem chi­ca­gow­skiej mafii.

Groźny tytuł jak dla czło­wieka, który zapla­tał mi war­ko­cze, uczył mnie grać na pia­ni­nie, a nawet uro­nił łzę, gdy wystę­po­wa­łam przed tysią­cami w Lon­dy­nie.

W oczach moich rodzi­ców Angelo był mężem ide­al­nym: atrak­cyjny, z dobrej rodziny i bogaty. Jego rodzina posia­dała co drugi budy­nek na tere­nie Lit­tle Italy, dziel­nicy Chi­cago, a więk­szość nie­ru­cho­mo­ści wyko­rzy­sty­wał mój ojciec do swo­ich nie­le­gal­nych pro­jek­tów.

Zna­łam Angela od uro­dze­nia. Dora­sta­li­śmy razem, roz­wi­ja­li­śmy się niczym kwiaty, powoli, ale nie­ustan­nie. Obser­wo­wa­li­śmy sie­bie w trak­cie luk­su­so­wych waka­cji pod suro­wym okiem naszych krew­nych – peł­no­praw­nych człon­ków mafii – i ochro­nia­rzy.

Angelo miał czworo rodzeń­stwa, dwa psy i uśmiech, który potra­fił roz­to­pić wło­skie lody. Jego ojciec pro­wa­dził firmę księ­gową, która współ­pra­co­wała z moją rodziną. I oboje jeź­dzi­li­śmy co roku na waka­cje na Sycy­lię, do Syra­kuz.

Widzia­łam, jak na prze­strzeni lat mięk­kie blond loczki Angela ciem­nieją i zostają ujarz­mione. Jego oczy w kolo­rze oce­anu prze­stały błysz­czeć łobu­zer­sko, zro­biły się bar­dziej ponure, groź­niej­sze, bez wąt­pie­nia z powodu tego, co ojciec mu poka­zał i czego go nauczył. Jego głos się pogłę­bił, wło­ski akcent wyostrzył, szczu­pła chło­pięca syl­wetka nabrała mię­śni, wzro­stu i pew­no­ści sie­bie. Stał się bar­dziej tajem­ni­czy, mniej impul­sywny i roz­mowny, ale kiedy już się odzy­wał, jego słowa roz­ta­piały moje wnę­trze.

Zako­cha­nie się to istna tra­ge­dia. Nic dziw­nego, że ludzie są póź­niej tacy smutni.

Nie­stety, nie tylko ja się roz­pły­wa­łam, gdy Angelo rzu­cał swoje słynne roz­bra­ja­jące spoj­rze­nie.

Mdliło mnie na myśl, że kiedy ja wyje­cha­łam do kato­lic­kiej żeń­skiej szkoły, on miesz­kał w Chi­cago i mógł spo­ty­kać się z innymi dziew­czy­nami, roz­ma­wiać z nimi i je cało­wać. Mimo to zawsze trak­to­wał mnie tak, jak­bym była tą jedyną. Wkła­dał mi kwiaty we włosy, pozwa­lał pić wino, gdy nikt nie patrzył, śmiał się ze wszyst­kiego, co mówi­łam. Kiedy jego młodsi bra­cia się ze mnie nabi­jali, on pstry­kał ich po uszach i ostrze­gał. W każde waka­cje uda­wało mu się porwać mnie na chwilę i pocało­wać w czu­bek nosa, gdy nikt nie patrzył.

– Fran­ce­sco Rossi, jesteś nawet ład­niej­sza niż rok temu.

– Cią­gle to powta­rzasz.

– Ale zawsze mówię prawdę. Wiesz, że nie lubię mar­no­wać słów.

– W takim razie powiedz mi coś zna­czą­cego.

– Pew­nego dnia zosta­niesz moją żoną, bogini.

Pie­lę­gno­wa­łam każde wspo­mnie­nie z każ­dego lata jak święty ogród – ota­cza­łam je tro­ską, pod­le­wa­łam, aż zaczy­nało przy­po­mi­nać ogród z bajki.

Naj­bar­dziej wryło mi się w pamięć to, jak każ­dego lata wstrzy­my­wa­łam oddech i cze­ka­łam, aż on zakrad­nie się do mojego pokoju, pojawi się w skle­pie, który odwie­dza­łam, albo podej­dzie do drzewa, pod któ­rym czy­ta­łam książkę. Pamię­ta­łam rów­nież to, że gdy doro­śli­śmy, zaczął prze­dłu­żać nasze wspól­nie spę­dzane chwile. Zawsze z roz­ba­wie­niem obser­wo­wał mnie, kiedy pró­bo­wa­łam zacho­wy­wać się jak chło­pak – i nie uda­wało mi się, bo nie­stety byłam tylko dziew­czyną.

Wci­snę­łam liścik głę­biej w sta­nik, gdy Vero­nica wbiła swoje pulchne palce w moją jasną skórę, zebrała gor­set za moimi ple­cami i ścią­gnęła go mocno w talii.

– Ach, chcia­ła­bym mieć znowu osiem­na­ście lat i być taka ładna! – jęk­nęła dra­ma­tycz­nie. Jedwa­bi­ste kre­mowe sznurki napięły się i wydu­siły ze mnie oddech. Tylko naj­waż­niejsi człon­ko­wie mafii korzy­stali z usług sty­li­stów i poko­jó­wek, gdy szy­ko­wali się na jakieś wyda­rze­nie. A moi rodzice uwa­żali się za rodzinę kró­lew­ską. – Pamię­tasz tamte dni, Almo?

Fry­zjerka prych­nęła, spi­na­jąc mi grzywkę z boku, żeby stwo­rzyć ele­gancki kok.

– Skar­bie, nie prze­sa­dzaj. Ty w wieku dzie­więt­na­stu lat byłaś ładna jak tani obraz. Fran­ce­sca, dla porów­na­nia, jest jak obraz Michała Anioła. To zupeł­nie inna liga. A nawet inny mecz.

Czu­łam, że moja skóra robi się czer­wona ze wstydu. Odno­si­łam wra­że­nie, że ludziom podoba się to, co we mnie widzą, ale myśl o pięk­nie mnie zawsty­dzała. Uroda dawała wła­dzę, ale była bar­dzo pod­stępna. Czu­łam, że to pięk­nie opa­ko­wany pre­zent, który pew­nego dnia stracę. Nie chcia­łam go otwie­rać ani się w nim pła­wić. Roz­sta­nie się z nim byłoby wtedy bole­śniej­sze.

Dzi­siaj zale­żało mi tylko na tym, żeby pod­czas balu masko­wego w muzeum sztuk pięk­nych w Chi­cago moje piękno odno­to­wał wyłącz­nie Angelo. Tema­tem prze­wod­nim gali byli bogo­wie z grec­kich i rzym­skich mito­lo­gii. Wie­dzia­łam, że więk­szość kobiet prze­bie­rze się za Afro­dytę i Wenus. W przy­pły­wie ory­gi­nal­no­ści może rów­nież za Herę lub Reę. Ale nie ja. Posta­no­wi­łam zostać Neme­zis, bogi­nią zemsty. Angelo zawsze nazy­wał mnie bogi­nią, więc chcia­łam dzi­siaj spro­stać temu piesz­czo­tli­wemu okre­śle­niu i poka­zać się jako naj­po­tęż­niej­sza ze wszyst­kich bogiń.

Więk­szość ludzi uzna­łaby w dwu­dzie­stym pierw­szym wieku aran­żo­wane mał­żeń­stwo nasto­latki za żart, ale w mafii wszy­scy sza­no­wa­li­śmy tra­dy­cję. Nasza zaczęła się w dwa wieki wcze­śniej.

– Co jest w tym liściku? – Vero­nica przy­pięła do moich ple­ców czarne skrzy­dła. Mia­łam na sobie suk­nię bez ramią­czek, w kolo­rze czy­stego let­niego nieba, wykoń­czoną pięk­nymi fal­ba­nami z organzy. Tiu­lowy tren cią­gnął się za mną jak fale. – Tym, który scho­wa­łaś w gor­se­cie – dodała drwiąco, wkła­da­jąc mi w uszy złote kol­czyki w kształ­cie piór.

– To – uśmiech­nę­łam się zna­cząco, napo­ty­ka­jąc jej spoj­rze­nie w lustrze przed nami, i przy­ci­snę­łam drżącą dłoń do klatki pier­sio­wej w miej­scu, gdzie znaj­do­wała się kar­teczka – jest począ­tek mojego życia.

Roz­dział pierw­szy

Fran­ce­sca

– Nie wie­dzia­łem, że Wenus miała skrzy­dła.

Angelo poca­ło­wał wierzch mojej dłoni przy drzwiach muzeum sztuki. Poczu­łam bole­sny ucisk w klatce pier­sio­wej, ale szybko odpu­ści­łam. On tylko się ze mną dro­czył. Poza tym wyglą­dał osza­ła­mia­jąco w smo­kingu, więc mogłam wyba­czyć mu ten błąd i go nie zabi­jać.

Męż­czyźni, w prze­ci­wień­stwie do wszyst­kich obec­nych na gali kobiet, mieli na sobie smo­kingi i maski. Angelo dopeł­nił swój gar­ni­tur wenecką maską ze zło­tymi zdo­bie­niami, która zakry­wała nie­mal całą twarz. Nasi rodzice wymie­nili uprzej­mo­ści, gdy my sta­li­śmy naprze­ciwko sie­bie, przy­glą­da­jąc się każ­demu pie­gowi i cen­ty­me­trowi naszych ciał. Nie czu­łam potrzeby, żeby wyja­śniać, kim była Neme­zis; będziemy mieć całe życie na oma­wia­nie mito­lo­gii. Musia­łam tylko zadbać, żeby­śmy dzi­siaj zostali sam na sam, jak w trak­cie waka­cji. Tylko że tym razem, gdy on poca­łuje mnie w nos, ja uniosę głowę i nasze usta się spo­tkają. Nasz los zosta­nie przy­pie­czę­to­wany.

Jestem Kupi­dy­nem strze­la­ją­cym z łuku miło­ści pro­sto w serce Angela.

– Wyglą­dasz jesz­cze pięk­niej, niż kiedy widzia­łem cię po raz ostatni. – Angelo zła­pał się za serce.

Wszy­scy wokół uci­chli, a ja zauwa­ży­łam, że nasi ojco­wie wymie­nili kon­spi­ra­cyjne spoj­rze­nia.

Dwie potężne, bogate wło­skie rodziny połą­czone silną wię­zią.

Don Vito Cor­le­one byłby dumny.

– Prze­cież widzie­li­śmy się tydzień temu na weselu Gianny. – Wal­czy­łam ze sobą, żeby nie obli­zać warg, gdy Angelo patrzył mi pro­sto w oczy.

– Wesela ci służą. Ale bar­dziej podo­basz mi się, gdy mogę mieć cię tylko dla sie­bie – odpo­wie­dział zwy­czaj­nie, a moje serce zabiło jak sza­lone. Potem odwró­cił się do mojego ojca. – Panie Rossi, czy mogę zapro­wa­dzić pań­ską córkę do stołu?

Ojciec pokle­pał mnie po ramie­niu. Spo­wi­jała mnie tak gęsta mgła eufo­rii, że nie­mal zupeł­nie zapo­mnia­łam o jego obec­no­ści.

– Tylko ręce na widoku.

– Oczy­wi­ście.

Angelo wziął mnie pod ramię, a kel­ner wska­zał nam miej­sca przy stole nakry­tym zło­tym obru­sem i zasta­wio­nym czar­nymi tale­rzami. Mój part­ner nachy­lił się i wyszep­tał mi do ucha:

– Albo przy­naj­mniej do chwili, gdy nie sta­niesz się ofi­cjal­nie moja.

Nasze rodziny dzie­liło kilka krze­seł – nie zdzi­wiło mnie to, ale poczu­łam roz­cza­ro­wa­nie. Mój ojciec zawsze był ser­cem każ­dego przy­ję­cia i sowi­cie pła­cił za to, żeby zaj­mo­wać naj­lep­sze miej­sca. Naprze­ciwko mnie sie­dział guber­na­tor Illi­nois Pre­ston Bishop, a jego żona obok sku­piała się na kar­cie win. Obok nich znaj­do­wał się męż­czy­zna, któ­rego nie roz­po­zna­wa­łam. Miał na sobie zwy­kłą czarną maskę i smo­king, który zapewne kosz­to­wał for­tunę, sądząc po dro­gim mate­riale i nie­na­gan­nym kroju. Towa­rzy­szyła mu jakaś gło­śna blon­dynka w bia­łej tiu­lo­wej sukni, kolejna Venus.

Męż­czy­zna wyglą­dał na śmier­tel­nie znu­dzo­nego. Obra­cał alko­hol w szklance i igno­ro­wał piękną kobietę przy swoim boku. Kiedy spró­bo­wała się nachy­lić i coś do niego powie­dzieć, on obró­cił się w prze­ciw­nym kie­runku i spraw­dził tele­fon, a potem zupeł­nie stra­cił zain­te­re­so­wa­nie czym­kol­wiek i wbił wzrok w ścianę za mną.

Poczu­łam w sercu bole­sny skurcz. Ta kobieta zasłu­gi­wała na kogoś lep­szego, a nie na takiego ozię­błego, nie­po­ko­ją­cego towa­rzy­sza, od widoku któ­rego aż ciarki cho­dziły po ple­cach. Mimo że nawet nie zaszczy­cał cię spoj­rze­niem.

Idę o zakład, że przy nim lody długo by się nie roz­pu­ściły.

– Ty i Angelo jeste­ście tacy w sie­bie zapa­trzeni – zauwa­żył mój tata, a potem zer­k­nął na moje łok­cie oparte o blat. Szybko je zdję­łam i uśmiech­nę­łam się uprzej­mie.

– Jest miły. – Powie­dzia­ła­bym mega­miły, ale tata gar­dził współ­cze­snym slan­giem.

– Pasuje do cie­bie – mruk­nął. – Pytał, czy może cię zabrać na randkę w następ­nym tygo­dniu, a ja się zgo­dzi­łem. Oczy­wi­ście w towa­rzy­stwie Maria.

No jasne. Mario był jed­nym z mię­śnia­ków taty. Kształ­tem przy­po­mi­nał cegłę i miał IQ jak ona. Coś czu­łam, że dzi­siaj tata nie pozwoli mi ni­gdzie się wymknąć, wła­śnie dla­tego, że ja i Angelo zdą­ży­li­śmy się poznać nieco zbyt dobrze. Ogól­nie tata zawsze nas popie­rał, ale chciał, by wszystko szło po jego myśli. Więk­szość ludzi w moim wieku w takiej sytu­acji od razu by się wyco­fała, a może nawet uznała to za bar­ba­rzyń­skie metody. Ale nie byłam głu­pia. Wie­dzia­łam, że sama się krzyw­dzę, bo nie wal­czę o prawo do edu­ka­cji i nie­za­leżną pracę. Wie­dzia­łam, że to ja powin­nam zde­cy­do­wać, kogo chcę poślu­bić.

Jed­nak wie­dzia­łam rów­nież, że albo postą­pię według woli ojca, albo skażę się na potę­pie­nie. Jeśli wybiorę wol­ność, będę musiała zosta­wić swoją rodzinę – a moja rodzina była dla mnie całym świa­tem.

Nie licząc zami­ło­wa­nia do tra­dy­cji, chi­ca­gow­ska mafia wcale nie przy­po­mi­nała tej przed­sta­wia­nej w fil­mach. Żad­nych ciem­nych uli­czek, wychu­dzo­nych nar­ko­ma­nów czy krwa­wych zatar­gów z pra­wem. Aktu­al­nie cho­dziło głów­nie o pra­nie pie­nię­dzy, przej­mo­wa­nie firm i recy­kling. Mój ojciec otwar­cie wspie­rał poli­cję, utrzy­my­wał rela­cje z waż­nymi poli­ty­kami, a nawet poma­gał FBI łapać głów­nych podej­rza­nych.

I wła­śnie dla­tego tutaj dzi­siaj byli­śmy. Tata zgo­dził się prze­zna­czyć znaczną sumę pie­nię­dzy na fun­da­cję cha­ry­ta­tywną, któ­rej celem była pomoc dzie­ciom z trud­nych rodzin w uzy­ska­niu edu­ka­cji.

O iro­nio.

Upi­łam łyk szam­pana i popa­trzy­łam na sie­dzą­cego kawa­łek dalej Angela, który roz­ma­wiał z Emily – jej ojciec był wła­ści­cie­lem naj­więk­szego w Illi­nois boiska do base­ballu. Angelo powie­dział jej, że wkrótce zamie­rza zacząć magi­sterkę w Nor­th­we­stern i jed­no­cze­śnie pra­co­wać w fir­mie księ­go­wej ojca. Prawda była jed­nak taka, że miał prać pie­nią­dze dla mojego ojca i słu­żyć chi­ca­gow­skiej mafii do końca swo­ich dni.

Nagle prze­sta­łam sku­piać się na ich roz­mo­wie, bo guber­na­tor Bishop prze­niósł na mnie swoją uwagę.

– A co z tobą, mała Rossi? Zamie­rzasz iść na stu­dia?

Wszy­scy wokół nas roz­ma­wiali i śmiali się, poza męż­czy­zną sie­dzą­cym naprze­ciwko mnie. On wciąż igno­ro­wał swoją part­nerkę, opróż­niał szklankę z drin­kiem i patrzył z rezy­gna­cją na ekran tele­fonu, na któ­rym wyświe­tlały się setki wia­do­mo­ści na minutę. Zer­k­nął na mnie jakby nie­wi­dzą­cym wzro­kiem. Zaczę­łam się zasta­na­wiać, ile on ma lat. Wyda­wał się star­szy ode mnie, ale na pewno nie był w wieku taty.

– Ja? – Uśmiech­nę­łam się uprzej­mie, pro­stu­jąc krę­go­słup. Wygła­dzi­łam ser­wetkę leżącą na moich kola­nach. Mia­łam nie­na­ganne maniery i zawsze świet­nie szło mi pro­wa­dze­nie nie­zo­bo­wią­zu­ją­cych kon­wer­sa­cji. Uczy­łam się w szkole łaciny, ety­kiety i wie­dzy ogól­nej. Potra­fi­łam zaga­dać tak do pre­zy­den­tów, jak i kawałka prze­żu­tej gumy. – Och, rok temu skoń­czy­łam szkołę, a teraz sku­piam się na nawią­zy­wa­niu zna­jo­mo­ści w Chi­cago.

– Innymi słowy ani nie pra­cu­jesz, ani się nie uczysz – sko­men­to­wał bez­na­mięt­nym tonem męż­czy­zna sie­dzący przede mną. Wypił drinka i posłał mojemu ojcu drwiący uśmiech.

Czu­łam, że koń­cówki moich uszu robią się czer­wone. Zer­k­nę­łam na tatę, szu­ka­jąc pomocy. Chyba jed­nak nie usły­szał, bo nie sko­men­to­wał przy­tyku.

– Jezu Chry­ste – ode­zwała się blon­dynka sie­dząca obok nie­uprzej­mego faceta. Zro­biła się czer­wona jak burak, ale on ją zlek­ce­wa­żył.

– Jeste­śmy wśród przy­ja­ciół. Nikt nie upu­bliczni tej infor­ma­cji.

Upu­bliczni? Kim on, u dia­bła, jest?

Wypro­sto­wa­łam się, bio­rąc łyk drinka.

– Oczy­wi­ście są jesz­cze inne rze­czy, któ­rymi się zaj­muję.

– Zamie­niam się w słuch – prych­nął, uda­jąc zain­te­re­so­wa­nie.

Wszy­scy po naszej stro­nie stołu uci­chli. Zro­biło się jakoś dziw­nie, jakby zaraz miało dojść do kata­strofy.

– Uwiel­biam akcje cha­ryta…

– To nie jest żadna praca. Czym się zaj­mu­jesz?

Wymyśl jakieś cza­sow­niki, Fran­ce­sco. Cza­sow­niki.

– Jeż­dżę konno i lubię pra­co­wać w ogro­dzie. Gram na for­te­pia­nie. I… Ach, cho­dzę na zakupy. – Wie­dzia­łam, że się pogrą­żam, ale on uparł się na ten temat. I chyba nikt nie chciał mnie ura­to­wać.

– To zwy­kłe hobby i przy­wi­leje. Jaki jest twój wkład w spo­łe­czeń­stwo, panno Rossi, poza wspie­ra­niem ame­ry­kań­skiej eko­no­mii poprzez kupo­wa­nie tylu ubrań, że można by ubrać wszyst­kich miesz­kań­ców Ame­ryki Pół­noc­nej?

Sztućce brzdęk­nęły o drogą por­ce­lanę. Sie­dząca obok niego kobieta zapo­wie­trzyła się. Roz­mowy zamil­kły natych­miast.

– Wystar­czy – syk­nął mój ojciec lodo­wa­tym tonem, gro­miąc męż­czy­znę mor­der­czym spoj­rze­niem. Skrzy­wi­łam się, ale facet był nie­wzru­szony. Sie­dział pro­sto, a nawet wyda­wał się roz­ba­wiony tema­tem kon­wer­sa­cji.

– Muszę się z tobą zgo­dzić, Arthu­rze. Dowie­dzia­łem się o two­jej córce wszyst­kiego co trzeba. I to w nie­całą minutę.

– Chyba zapo­mnia­łeś o swo­ich poli­tycz­nych i publicz­nych obo­wiąz­kach, a dobre maniery zosta­wi­łeś w domu, nie­praw­daż? – zapy­tał mój ojciec, jak zwy­kle dobrze wycho­wany.

Męż­czy­zna uśmiech­nął się zło­śli­wie.

– Wręcz prze­ciw­nie, Rossi. Wydaje mi się, że jed­nak o nich pamię­tam. I chyba nie będziesz z tego zado­wo­lony.

Pre­ston Bishop i jego żona pogrą­żali mnie jesz­cze bar­dziej, wypy­tu­jąc o mój pobyt w Euro­pie, o kon­certy i o to, co chcia­ła­bym stu­dio­wać (bota­nikę, cho­ciaż nie byłam na tyle głu­pia, by uwa­żać, że tra­fię na uczel­nię). Rodzice z uśmie­chem obser­wo­wali moje dosko­nałe umie­jęt­no­ści pro­wa­dze­nia roz­mowy; nawet kobieta sie­dząca obok bez­czel­nego męż­czy­zny włą­czyła się do poga­wędki i zaczęła roz­ma­wiać o wycieczce po Euro­pie w trak­cie swo­jego gap year. Oka­zało się, że jest dzien­ni­karką i podró­żuje po całym świe­cie.

Mimo że wszy­scy byli dla mnie bar­dzo mili, nie potra­fi­łam otrzą­snąć się z upo­ko­rze­nia, które odczu­łam przez zło­śliwe komen­ta­rze jej part­nera. Teraz męż­czy­zna ponow­nie sku­piał się na dnie kolej­nej szkla­neczki z drin­kiem. Jego mina wyra­żała znu­dze­nie.

Chcia­łam mu powie­dzieć, że kolejny drink nie zała­twi niczego, ale pro­fe­sjo­nalna pomoc psy­cho­lo­giczna może zdzia­łać cuda.

Po kola­cji przy­szedł czas na tańce. Każda kobieta obecna na sali miała przy sobie pla­kietkę z nazwi­skami osób, które wyli­cy­to­wały taniec wła­śnie z nią. Zebrane w ten spo­sób pie­nią­dze miały zostać prze­ka­zane na cele cha­ry­ta­tywne.

Spraw­dzi­łam swoją pla­kietkę i moje serce zabiło szyb­ciej, kiedy zauwa­ży­łam nazwi­sko Angela. A potem oble­ciał mnie strach, bo dotarło do mnie, że oprócz niego na liście jest cała masa wło­skich nazwisk. Odno­si­łam wra­że­nie, że kolejka do mnie jest dłuż­sza niż do innych kobiet i że na koniec wie­czoru stopy odpadną mi od tych wszyst­kich tur na par­kie­cie.

Poca­ło­wa­nie Angela może oka­zać się trudne.

Pierw­szy taniec ze mną zakle­pał sobie sędzia fede­ralny. Potem nawa­lony play­boy wło­skiego pocho­dze­nia, który miesz­kał w Nowym Jorku; zdra­dził mi, że przy­je­chał tutaj tylko po to, żeby spraw­dzić, czy plotki o moim wyglą­dzie są praw­dziwe. Poca­ło­wał rąbek mojej spód­nicy jak jakiś śre­dnio­wieczny dżen­tel­men, a potem jego przy­ja­ciele zacią­gnęli go do stołu. Bła­gam, oby nie popro­sił mojego ojca o zgodę na randkę ze mną!, jęk­nę­łam w duchu. Robił wra­że­nie boga­tego głupka, przez któ­rego moje życie zaczę­łoby przy­po­mi­nać Ojca Chrzest­nego. Trzeci taniec zare­zer­wo­wał guber­na­tor Bishop, a czwarty Angelo.

Z poli­ty­kiem odbęb­ni­łam krót­kiego walca, bo nie chcia­łam popsuć sobie humoru na cały wie­czór.

– Tutaj jesteś. – Twarz Angela poja­śniała, kiedy pod­szedł do mnie i guber­na­tora.

Nad naszymi gło­wami wisiały żyran­dole. Ludzie stu­kali obca­sami o mar­mu­rową pod­łogę. Angelo ski­nął głową, ujął moją dłoń, a drugą poło­żył na mojej talii.

– Wyglą­dasz pięk­nie. Jesz­cze bar­dziej osza­ła­mia­jąco niż dwie godziny temu – wes­tchnął. Jego cie­pły oddech owiał moją twarz. Poczu­łam, jak serce trze­po­cze mi w piersi.

– Dobrze wie­dzieć, bo w tej sukni nie mogę oddy­chać – skwi­to­wa­łam ze śmie­chem, patrząc mu w oczy.

Wie­dzia­łam, że mnie teraz nie poca­łuje i nagle ogar­nęła mnie panika. A co, jeśli w ogóle nie będziemy mieli oka­zji tego zro­bić? Wtedy liścik okaże się bez sensu.

Ta drew­niana szka­tułka albo mnie ura­tuje, albo zabije.

– Chęt­nie zro­bił­bym ci usta-usta, gdy­byś prze­stała oddy­chać. – Obrzu­cił spoj­rze­niem moją twarz i prze­łknął ślinę. – Ale lepiej zacznijmy od zwy­kłej randki za tydzień. O ile jesteś zain­te­re­so­wana.

– Jestem – odpo­wie­dzia­łam, nieco zbyt pośpiesz­nie.

Roze­śmiał się, opie­ra­jąc swoje czoło o moje.

– A nie chcesz wie­dzieć, kiedy…?

– Kiedy wyj­dziemy? – zapy­ta­łam głu­pio.

– To też. W pią­tek. Ale chcia­łem powie­dzieć: czy chcesz wie­dzieć, kiedy zro­zu­mia­łem, że będziesz moją żoną? – zapy­tał nie­wzru­szony.

Z tru­dem poki­wa­łam głową. Chciało mi się pła­kać. Poczu­łam, że jego ręka zaci­ska się wokół mojej talii. I dobrze, bo nie­wiele bra­ko­wało, żebym się prze­wró­ciła.

– To było w te waka­cje, kiedy ty skoń­czy­łaś szes­na­ście, a ja dwa­dzie­ścia lat. Byłaś wtedy jesz­cze za młoda. – Roze­śmiał się. – Dość późno przy­je­cha­łem z rodziną do naszej sycy­lij­skiej posia­dło­ści. Sze­dłem ścieżką z walizką, kiedy zauwa­ży­łem, jak w por­cie zwią­zu­jesz kwiaty w bukiet. Uśmie­cha­łaś się. Byłaś tak piękna i nie­uchwytna, a ja nie chcia­łem się odzy­wać, żeby nie zepsuć chwili. A potem zerwał się wiatr i kwiaty roz­sy­pały się wszę­dzie. Nawet się nie zawa­ha­łaś. Wsko­czy­łaś na główkę do rzeki i wycią­gnę­łaś każdy z nich, cho­ciaż wie­dzia­łaś, że nic z nich już nie będzie. Dla­czego to zro­bi­łaś?

– Moja mama miała w tym dniu uro­dziny – przy­zna­łam. – Dla­tego nie mogłam pozwo­lić sobie na porażkę. A bukiet jed­nak wyszedł mi ład­nie.

Spu­ści­łam wzrok, gapiąc się na nasze sty­ka­jące się klatki pier­siowe.

– Nie mogłaś pozwo­lić sobie na porażkę – powtó­rzył Angelo zamy­ślony.

– Tam­tego dnia w łazience w restau­ra­cji poca­ło­wa­łeś mnie w nos – zauwa­ży­łam.

– Pamię­tam to.

– A dzi­siaj zamie­rzasz skraść mi poca­łu­nek? – zapy­ta­łam.

– Ni­gdy niczego bym ci nie ukradł, Fran­kie. Zapłacę za poca­łu­nek z tobą każdą cenę – wyszep­tał łagod­nie i puścił do mnie oko. – Ale oba­wiam się, że wziąw­szy pod uwagę, ilu panów usta­wiło się do cie­bie w kolejce, a także to, że ja muszę poroz­ma­wiać z każ­dym mafio­sem, który zja­wił się na tym przy­ję­ciu, będziemy musieli ten poca­łu­nek prze­ło­żyć. Ale nie martw się. Już zapła­ci­łem hoj­nie Mariowi, żeby w pią­tek wie­czo­rem nie śpie­szył się z odbie­ra­niem samo­chodu po naszej randce.

Przy­pływ paniki prze­szedł w naj­praw­dziw­sze prze­ra­że­nie. Jeśli on mnie dzi­siaj nie poca­łuje, prze­po­wied­nia z liściku się nie spraw­dzi.

– Pro­szę… – Spró­bo­wa­łam lekko się uśmiech­nąć, żeby zama­sko­wać trwogę eks­cy­ta­cją. – Moje nogi muszą tro­chę odpo­cząć.

Przy­gryzł pięść i uśmiech­nął się.

– Nie kuś, Fran­ce­sco.

Nie wie­dzia­łam, czy mam pła­kać z roz­pa­czy, czy krzy­czeć z fru­stra­cji. Pew­nie i jedno, i dru­gie.

Pio­senka jesz­cze się nie skoń­czyła, więc wciąż koły­sa­li­śmy się w swo­ich ramio­nach, jak spo­wici mrocz­nym zaklę­ciem. Nagle na nagich ple­cach poczu­łam czy­jąś silną rękę.

– Teraz moja kolej – zadud­nił za mną niski głos.

Odwró­ci­łam się z nie­za­do­wo­loną miną i zoba­czy­łam bez­czel­nego męż­czy­znę w czar­nej masce.

Był wysoki, na pewno metr dzie­więć­dzie­siąt lub nieco wię­cej. Czarne jak atra­ment włosy zostały ide­al­nie przy­gła­dzone, syl­wetka smu­kła, ale umię­śniona. Szare, lekko sko­śne oczy ciskały gromy, a kwa­dra­towa szczęka oraz ide­al­nie zary­so­wane wargi doda­wały mu szorst­ko­ści. Na jego ustach tań­czył wynio­sły, pogar­dliwy uśmiech, który mia­łam ochotę zetrzeć. Widać było, że wciąż bawi go to, co powie­dzia­łam przy stole. Zauwa­ży­łam, że ludzie gapią się na nas otwar­cie. Kobiety poże­rały go wzro­kiem jak pira­nie, a męż­czyźni przy­glą­dali się sytu­acji z roz­ba­wie­niem.

– Ręce przy sobie – wark­nął Angelo, gdy zmie­niła się pio­senka i nie mógł mnie przy sobie dłu­żej zatrzy­mać.

– A ty nie wtrą­caj nosa w nie swoje sprawy – odparł z kamienną twa­rzą męż­czy­zna.

– Czy na pewno jest pan na mojej liście? – Rzu­ci­łam mu uprzejmy, choć chłodny uśmiech.

Wciąż nie potra­fi­łam pozbie­rać się po roz­mo­wie z Ange­lem. Mimo to męż­czy­zna nie­zwłocz­nie przy­ci­snął mnie do twar­dego ciała i zabor­czo przy­ło­żył dłoń do moich lędźwi, tuż nad tył­kiem.

– Cze­kam na odpo­wiedź – syk­nę­łam.

– Ja zapła­ci­łem za ten taniec naj­wię­cej – odpo­wie­dział oschle.

– Oferty są ano­ni­mowe. Nikt nie wie, kto ile płaci – odpar­łam, sta­ra­jąc się nie krzy­czeć.

– I wiem już, że ta suma nie była ade­kwatna do przy­jem­no­ści.

Nie­wia­ry­godne.

Zaczę­li­śmy walc z boku sali; kobiety łypały na nas zazdro­śnie. Te bez­wstydne spoj­rze­nia świad­czyły o tym, że blon­dynka, która mu towa­rzy­szy, nie jest jego żoną. A ja mogłam się wpie­niać, jed­nak nie potra­fi­łam zaprze­czyć temu, że wszyst­kie go pożą­dały.

Tań­czy­łam z nim sztywno, cała spięta, ale on chyba nawet nie zwró­cił na to uwagi. A może po pro­stu miał to gdzieś? W prze­ci­wień­stwie do więk­szo­ści face­tów potra­fił tań­czyć walca, ale robił to bar­dzo mecha­nicz­nie. Bra­ko­wało mu cie­pła i swo­body Angela.

– Neme­zis – zauwa­żył. Zasko­czyło mnie to. Poczu­łam się naga pod jego dra­pież­nym spoj­rze­niem. – Zsyła na ludzi nie­po­wo­dze­nie i wymie­rza im spra­wie­dli­wość. Nie pasuje do ule­głej dziew­czyny, która zaba­wiała przy stole Bishopa i jego paskudną żonę.

Zadła­wi­łam się wła­sną śliną. Czy on wła­śnie nazwał żonę guber­na­tora paskudną? A mnie ule­głą? Odwró­ci­łam wzrok i sta­ra­łam się nie zwra­cać uwagi na upa­ja­jący zapach jego wody koloń­skiej oraz dotyk mar­mu­ro­wego ciała.

– Neme­zis to moja duchowa patronka. To ona zwa­biła Nar­cyza do zwier­cia­dła wody, w któ­rym ujrzał swoje odbi­cie i umarł z zachwytu nad sobą. Próż­ność to okropna cho­roba. – Uśmiech­nę­łam się do niego kusi­ciel­sko.

– Nie­któ­rzy z nas mogliby na nią umrzeć. – Obna­żył równe, białe zęby.

– Aro­gan­cja to zaraza. Współ­czu­cie jest lekar­stwem. Więk­szość bogów nie prze­pa­dała za Neme­zis, bo miała zasady.

– A ty masz? – Uniósł ciemną brew.

– Czy ja co…? – Zamru­ga­łam, mój zalotny uśmiech zaczął zni­kać.

Na osob­no­ści facet był jesz­cze bar­dziej bez­czelny.

– Czy masz zasady? – pod­su­nął.

Pytał mnie o to tak wyzy­wa­jąco i uwo­dzi­ciel­sko, że poczu­łam się, jakby tchnął w moją duszę ogień. Zapra­gnę­łam odsu­nąć się od jego dotyku i wsko­czyć do basenu peł­nego lodu.

– Oczy­wi­ście, że tak – odpo­wie­dzia­łam, pro­stu­jąc się. – Gdzie pań­skie maniery? Wilki pana wycho­wały?

– Chcę usły­szeć jakiś przy­kład – odpo­wie­dział wymi­ja­jąco.

Spró­bo­wa­łam się od niego odsu­nąć, ale szarp­nął mnie i przy­cią­gnął do sie­bie. Pięk­nie roz­świe­tlona sala balowa roz­pły­nęła się w tle. Zaczę­łam zauwa­żać, że męż­czy­zna za maską jest nie­na­tu­ral­nie piękny, jed­nak jego paskudne zacho­wa­nie to przy­ćmie­wało.

Jestem wojow­niczką i damą… Jestem zdrową na umy­śle osobą, która potrafi sobie pora­dzić z tym okrop­nym czło­wie­kiem.

– Naprawdę lubię Angela Ban­di­niego – ode­zwa­łam się cicho, patrząc w jego oczy, a potem w stronę stołu, przy któ­rej sie­działa rodzina Angela. Mój ojciec znaj­do­wał się parę miejsc dalej. Patrzył na nas chłodno, oto­czony przez mafio­sów, któ­rzy gawę­dzili w tle. – I widzi pan, w mojej rodzi­nie mamy tra­dy­cję, która cią­gnie się od poko­leń. Przed wese­lem panna młoda z rodziny Ros­sich musi otwo­rzyć drew­nianą szka­tułkę, ręczne wyrzeź­bioną przez wiedźmę zamiesz­ku­jącą wło­ską wieś moich przod­ków, i prze­czy­tać trzy liściki napi­sane przez dziew­czynę z rodziny, która jako ostat­nia wyszła za mąż przed nią. Ma to przy­nieść szczę­ście i powo­dze­nie. To coś w rodzaju prze­po­wiedni i tali­zmanu. Dzi­siaj wykra­dłam tę skrzy­nię i otwo­rzy­łam jeden z liści­ków, żeby ubiec los. Na kar­teczce napi­sano, że dzi­siaj poca­łuję miłość swo­jego życia i… Cóż… – Przy­gry­złam dolną wargę, zer­k­nąw­szy spod rzęs na puste miej­sce Angela. Męż­czy­zna patrzył na mnie spo­koj­nie, jak­bym była fil­mem w obcym języku, któ­rego nie rozu­miał. – Dzi­siaj go poca­łuję.

– I to pani zasady?

– Chcę przez to powie­dzieć, że jestem ambitna. Gdy cze­goś pra­gnę, dążę do tego.

Zauwa­ży­łam, że jego twarz pod maską ścią­gnęła się w drwią­cym gry­ma­sie, jakby chciał powie­dzieć, że jestem skoń­czoną idiotką. Popa­trzy­łam mu pro­sto w oczy. Mój ojciec nauczył mnie, że z męż­czy­znami trzeba postę­po­wać sta­now­czo, a nie ucie­kać. Bo ten facet na pewno by mnie gonił.

Tak, wie­rzę w tra­dy­cję.

Nie, nie obcho­dzi mnie, co sobie pomy­ślisz.

Wtedy dotarło do mnie, że on usły­szał już całą histo­rię mojego życia, a ja nawet nie zapy­ta­łam go o imię. Nie chcia­łam go poznać, ale ety­kieta wyma­gała, żebym choć uda­wała.

– Zapo­mnia­łam pana spy­tać o nazwi­sko.

– Pew­nie dla­tego, że to pani nie obcho­dzi – wark­nął. Przy­glą­dał mi się w mil­cze­niu, znu­dzony. Nic nie odpo­wie­dzia­łam, bo była to prawda. – Sena­tor Wolfe Keaton – odparł ostro.

– Nie jesteś za młody na sena­tora? – Posta­no­wi­łam przejść na ty i tro­chę się popo­dli­zy­wać, żeby spraw­dzić, czy jestem w sta­nie roz­pu­ścić lodową powłokę, którą się oto­czył. Nie­któ­rych ludzi po pro­stu trzeba mocno przy­tu­lić. Naj­le­piej za szyję.

Chwila, w tym momen­cie mia­łam ochotę go udu­sić. A to nie to samo.

– Mam trzy­dzie­ści lat. Skoń­czy­łem we wrze­śniu, zosta­łem wybrany w listo­pa­dzie.

– Gra­tu­la­cje. – A co mnie to obcho­dzi? – Pew­nie jesteś zachwy­cony.

– Ska­czę z rado­ści. – Przy­cią­gnął mnie jesz­cze bli­żej sie­bie. Doci­snął moje ciało do swo­jego.

Odchrząk­nę­łam.

– Czy mogę zadać ci oso­bi­ste pyta­nie?

– Jeśli ja też będę mógł – odpa­ro­wał.

Zasta­no­wi­łam się.

– Zgoda.

Udzie­lił mi pozwo­le­nia ski­nie­niem głowy.

– Dla­czego popro­si­łeś o taniec ze mną, nie wspo­mi­na­jąc, że słono zapła­ci­łeś za tę wąt­pliwą przy­jem­ność, skoro ewi­dent­nie masz mnie za płytką i odpy­cha­jącą?

Po raz pierw­szy tego wie­czoru na jego twa­rzy poja­wił się gry­mas przy­po­mi­na­jący szczery uśmiech, u niego nie­na­tu­ralny, zakra­wa­jący na ilu­zję. Stwier­dzi­łam, że na pewno nie śmieje się czę­sto. Moż­liwe, że wcale.

– Chcia­łem spraw­dzić oso­bi­ście, czy plotki o two­jej uro­dzie są praw­dziwe.

No i znowu się zaczyna!

Chcia­łam go kop­nąć, ale się powstrzy­ma­łam. Męż­czyźni to takie pro­ste istoty! Cho­ciaż Angelo uwa­żał, że już wcze­śniej byłam ładna… Nawet gdy mia­łam apa­rat na zębach, piegi pokry­wały mój nos i policzki, a nie­sfor­nych wło­sów w nija­kim brą­zo­wym kolo­rze nie potra­fi­łam jesz­cze ukła­dać.

– Teraz moja kolej – odpo­wie­dział, nie komen­tu­jąc mojego wyglądu. – Czy już wybra­łaś imiona dla swo­ich dzieci z Ban­gi­nim?

Dziwne pyta­nie, które bez wąt­pie­nia miało mnie roz­draż­nić. Ileż bym dała, żeby w tym momen­cie obró­cić się na pię­cie i zosta­wić go na środku sali. Ale muzyka już cichła i byłoby głu­pio prze­rwać taniec, który i tak się koń­czył. Poza tym naj­wy­raź­niej nie podo­bała mu się żadna moja odpo­wiedź. Dla­czego mia­ła­bym psuć świetną passę?

– On nazywa się Ban­dini. I tak, wła­ści­wie to już wybra­łam. Chri­stian, Joshua i Emma­line.

Zgoda, wybra­łam rów­nież płeć dzieci. Tak to już bywa, kiedy ma się zbyt dużo wol­nego czasu.

Sena­tor w masce uśmie­chał się teraz sze­roko. Gdyby gniew nie spra­wiał, że czu­łam się tak, jakby moimi żyłami pły­nął czy­sty jad, doce­ni­ła­bym jego zęby jak z reklamy pasty. Zamiast jed­nak pochy­lić głowę i poca­ło­wać wierzch mojej dłoni, zgod­nie z zasa­dami balu masko­wego, zro­bił krok w tył i zasa­lu­to­wał drwiąco.

– Dzię­kuję, Fran­ce­sco Rossi.

– Za taniec?

– Za to, że otwo­rzy­łaś mi oczy.

Po prze­klę­tym tańcu z Keato­nem wie­czór tylko się pogor­szył. Angelo sie­dział przy stole z grupką męż­czyzn, pogrą­żony w oży­wio­nej roz­mo­wie, a ja tań­czy­łam po kolei z każ­dym, roz­ma­wia­łam, uśmie­cha­łam się, coraz bar­dziej tra­cąc nadzieję i odcho­dząc od zmy­słów z każdą kolejną pio­senką. Cóż za absurd: ukra­dłam szka­tułkę matki, jedyną rzecz, jaką wzię­łam bez pozwo­le­nia w całym swoim życiu, i prze­czy­ta­łam liścik, żeby zebrać się na odwagę i poka­zać Ange­lowi, co do niego czuję. Czy jeśli on mnie nie poca­łuje – albo w ogóle nikt tego nie zrobi – moje życie miło­sne zosta­nie prze­kre­ślone na zawsze?

Trzy godziny póź­niej udało mi się wymknąć na zewnątrz. Sta­nę­łam na beto­no­wych scho­dach przy wej­ściu i wcią­gnę­łam do płuc rześ­kie nocne powie­trze. Mój ostatni part­ner w tańcu musiał natych­miast wyjść, bo jego żona zaczęła wcze­śniej rodzić. Całe szczę­ście.

Oto­czy­łam się ramio­nami, żeby ochro­nić się przed chi­ca­gow­skim wia­trem. Roze­śmia­łam się sama do sie­bie. Żółta tak­sówka minęła wyso­kie budynki, jakaś tuląca się do sie­bie para prze­szła zyg­za­kiem po chod­niku.

Klik.

Czu­łam się tak, jakby ktoś wyłą­czył świat – lampy przy ulicy nagle zga­sły i nic już nie widzia­łam.

Zro­biło się upior­nie i kli­ma­tycz­nie; tylko księ­życ nad moją głową rzu­cał jakieś świa­tło. Poczu­łam, że ktoś za moimi ple­cami ota­cza mnie ramie­niem w talii. Dotyk był sta­now­czy, jakby męż­czy­zna, do któ­rego nale­żał, chciał poznać moje ciało.

Odwró­ci­łam się. Gdy zoba­czy­łam czarno-złotą maskę Angela, powie­trze uszło z moich płuc, a ciało zmie­niło się w gala­retę.

– Jed­nak przy­sze­dłeś. – Ode­tchnę­łam z ulgą.

Musnął kciu­kami moje policzki i deli­kat­nie ski­nął głową, nic nie mówiąc.

Tak.

Nachy­lił się i przy­ci­snął swoje usta do moich.

Serce biło mi jak sza­lone.

O ja pier­ni­czę! To się dzieje naprawdę.

Zła­pa­łam go za poły mary­narki i przy­cią­gnę­łam. Wcze­śniej wie­lo­krot­nie wyobra­żam sobie nasz poca­łu­nek, ale nie sądzi­łam, że będzie sma­ko­wać aż tak – jak dom, tlen, wiecz­ność. Jego pełne usta prze­su­nęły się po moich, gorący oddech owiał mój język. Odkry­wał, sku­bał i dro­czył się ze mną. Przy­gry­złam jego dolną wargę i prze­krzy­wi­łam głowę, ocho­czo pogłę­bia­jąc poca­łu­nek. Roz­warł usta i wysu­nął język, który owi­nął się wokół mojego. Odwdzię­czy­łam się. Przy­ci­snął mnie do swo­jego ciała; pie­ścił mnie powoli, namięt­nie, jęcząc w moje usta, jakby spi­jał wodę cudem zna­le­zioną na pustyni. Ja liza­łam każdy zaką­tek jego ust, cho­ciaż nie mia­łam żad­nego doświad­cze­nia. Czu­łam się zawsty­dzona, pod­nie­cona, ale co naj­waż­niej­sze – wolna.

Wolna. W jego ramio­nach. Czy ist­nieje uczu­cie bar­dziej wyzwa­la­jące od miło­ści?

Koły­sa­łam się w jego bez­piecz­nych obję­ciach, cału­jąc go jesz­cze przez dobre trzy minuty, aż w końcu zaczę­łam odzy­ski­wać zdrowy roz­są­dek.

Sma­ko­wał whi­skey, a nie winem, które Angelo pił całą noc. I wyda­wał się znacz­nie wyż­szy ode mnie – wyż­szy od Angela. Następ­nie wyczu­łam zapach jego wody po gole­niu i przy­po­mnia­łam sobie szare lodo­wate oczy, dzi­kość i mroczną zmy­sło­wość, która roz­pa­lała we mnie ogień.

Zaczerp­nę­łam powie­trza. I się wście­kłam.

Nie.

Odsu­nę­łam się od niego tak gwał­tow­nie, że stra­ci­łam rów­no­wagę. Pró­bo­wa­łam przy­trzy­mać się barierki, ale on zła­pał mnie za nad­gar­stek i przy­cią­gnął do sie­bie, żebym nie upa­dła. Nie pró­bo­wał powró­cić do naszego poca­łunku.

– To ty! – krzyk­nę­łam roz­trzę­siona. Świa­tło na ulicy roz­bły­sło – cóż za wspa­niałe wyczu­cie czasu! – więc mogłam zoba­czyć ostre rysy twa­rzy.

Twarz Angela była łagodna, choć z mocno zary­so­waną szczęką. Nato­miast ten męż­czy­zna wyda­wał się jak wykuty z kamie­nia. I nie patrzył na mnie tak, jak mój uko­chany.

Jak on to zro­bił? Dla­czego to zro­bił? Oczy zaszły mi łzami, ale nie chcia­łam się roz­pła­kać. Nie zamie­rza­łam roz­kleić się na oczach tego czło­wieka i dać mu satys­fak­cji.

Zro­bił krok do tyłu i zdjął maskę Angela – Bóg jeden wie, jak wszedł w jej posia­da­nie – a potem rzu­cił ją na schody, jak ska­żoną. Teraz jego twarz wyglą­dała jak naj­lep­sze dzieło sztuki. Była bru­talna, zawsty­dza­jąca, ale nie mogłam ode­rwać od niej wzroku. Odsu­nę­łam się, żeby zwięk­szyć dystans mię­dzy nami.

– Jak? To było banalne. – Do wszyst­kiego miał lek­ce­wa­żące podej­ście; nawet flir­to­wał z nie­skry­waną nie­chę­cią. – Bystra dziew­czyna zapy­ta­łaby dla­czego.

– W takim razie dla­czego? – prych­nę­łam, nie chcąc przy­znać się do tego, co działo się przez ostat­nie pięć minut. Poca­ło­wał mnie jakiś obcy. Angelo, zgod­nie z moją rodzinną tra­dy­cją, nie zosta­nie miło­ścią mojego życia. Ale ten dupek…

Tym razem to on się odsu­nął. Do tej pory jego sze­ro­kie barki blo­ko­wały mi widok na wej­ście do muzeum, więc nie widzia­łam, kto tam stał. Ze sku­lo­nymi ramio­nami, otwar­tymi ustami, bez maski.

Angelo zer­k­nął na moje opuch­nięte usta, a potem obró­cił się i znik­nął w budynku. Emily pobie­gła za nim.

Wolfe, już nie w prze­bra­niu owcy, odwró­cił się do mnie ple­cami i ruszył po scho­dach na górę. Kiedy dotarł do drzwi, dołą­czyła do niego jego part­nerka. Oto­czył ją ramie­niem, a potem odda­lili się razem. Mnie nawet nie zaszczy­cił spoj­rze­niem.

Sta­łam, przy­trzy­mu­jąc się barierki. Sły­sza­łam, że jego part­nerka coś mam­ro­tała, a on odpo­wia­dał jej oschle. Jej śmiech roz­brzmie­wał w powie­trzu jak dzwonki.

Kiedy drzwi ich limu­zyny się zamknęły, usta zapie­kły mnie tak bar­dzo, że musia­łam ich dotknąć, żeby spraw­dzić, czy przy­pad­kiem nie płoną. Pokaz siły nie był przy­pad­kowy. On zro­bił to spe­cjal­nie.

Ode­brał mi wła­dzę.

Wyszarp­nę­łam kar­teczkę z gor­setu i rzu­ci­łam ją na stop­nie scho­dów, a potem zdep­ta­łam jak roz­wście­czony dzie­ciak.

Wolfe Keaton to zło­dziej poca­łun­ków!

Roz­dział drugi

Fran­ce­sca

Tar­gana gnie­wem przy­glą­da­łam się w nocy każ­dej rysie i każ­dej nie­do­sko­na­ło­ści na sufi­cie w sypialni, paląc papie­rosa.

To była zwy­kła głu­pota, zabawa. Nie żaden naukowy fakt. Oczy­wi­ście nie wszyst­kie prze­po­wied­nie zapi­sane na tych notat­kach oka­zały się prawdą. Moż­liwe, że ni­gdy wię­cej nie zoba­czę Wolfe’a Keatona.

Nie­długo mia­łam się spo­tkać z Ange­lem. Nawet jeśli odwoła naszą randkę w pią­tek, w tym mie­siącu ma się odbyć tyle wesel, świąt i innych wyda­rzeń, że na pewno na sie­bie wpad­niemy.

Twa­rzą w twarz wszystko mu wyja­śnię. Żaden głupi poca­łu­nek nie wymaże wielu lat pod­tek­stów. Już nawet wyobra­zi­łam sobie jego żal, gdy dowie się, że poca­ło­wa­łam sena­tora tylko przez to, że wzię­łam go za niego.

Zga­si­łam papie­rosa i zapa­li­łam kolej­nego. Nie tknę­łam tele­fonu, nie chcia­łam wysłać Ange­lowi wia­do­mo­ści w roz­hi­ste­ry­zo­wa­nym tonie. Musia­łam poroz­ma­wiać o tym ze swoją kuzynką Andreą. Miesz­kała po dru­giej stro­nie mia­sta, ale jako że miała już ponad dwa­dzie­ścia lat, była dla mnie jedy­nym źró­dłem wie­dzy o płci prze­ciw­nej – cho­ciaż nie poma­gała mi zbyt chęt­nie.

Nad­szedł pora­nek, niebo przy­brało odcie­nie różu i żółci. Ptaki za oknami ćwier­kały, sie­dząc na para­pe­tach.

Zasło­ni­łam oczy ręką i skrzy­wi­łam się, czu­jąc w ustach posmak popiołu i roz­cza­ro­wa­nia. Dziś była sobota i musia­łam wyjść z domu, zanim moja matka wpa­dłaby na jakiś pomysł – na przy­kład zabrała mnie do sklepu, żeby kupić dro­gie sukienki, a przy oka­zji wypy­tała o Angela. Pomimo tych wszyst­kich tan­det­nych ubrań i butów w mojej sza­fie byłam jak na stan­dardy wło­skiej mafii cał­kiem pro­stą dziew­czyną. Odgry­wa­łam swoją rolę, ponie­waż musia­łam, ale nie zno­si­łam być trak­to­wana jak nie­sa­mo­dzielna, pusta księż­niczka. Nie malo­wa­łam się, a włosy wola­łam nosić nie­ujarz­mione. Bar­dziej lubi­łam jeź­dzić konno i grze­bać w ziemi w ogro­dzie, niż cho­dzić na zakupy i robić paznok­cie. Moim ulu­bio­nym zaję­ciem była gra na for­te­pia­nie. A spę­dza­nie wielu godzin w prze­bie­ralni w towa­rzy­stwie matki i jej przy­ja­ció­łek to moja defi­ni­cja pie­kła.

Obmy­łam twarz, wło­ży­łam czarne bry­czesy, buty do jazdy kon­nej i białą kurtkę. Zeszłam do kuchni i wycią­gnę­łam paczkę papie­ro­sów. Zapa­li­łam jed­nego do cap­puc­cino, któ­rym popi­łam dwie tabletki prze­ciw­bó­lowe. Ode­tchnę­łam sza­rym dymem, gry­ząc pazno­kieć przy jadal­nym stole. W duchu ponow­nie prze­klę­łam sena­tora Keatona. Wczo­raj miał czel­ność zało­żyć, że wybra­łam sobie takie życie, i jesz­cze mi się ono podoba. Nie wziął pod uwagę, że może po pro­stu się z nim pogo­dzi­łam zamiast wal­czyć i zwy­cię­żyć. Nie chcia­łam nikogo poko­ny­wać.

Wie­dzia­łam, że nie wolno mi zro­bić w życiu kariery. Pogo­dzi­łam się z tą bole­sną świa­do­mo­ścią, tylko w takim razie dla­czego nie mogłam otrzy­mać tego, czego chcia­łam? Życia z Ange­lem, jedy­nym face­tem w całym mafij­nym świe­cie, któ­rego naprawdę lubi­łam?

Już sły­sza­łam stu­kot szpi­lek mamy na górze i skrzy­pie­nie drzwi do gabi­netu taty. Potem tata zaczął war­czeć na kogoś po wło­sku, a moja mama wybuch­nęła pła­czem. Moja mama nie była histe­ryczką, a tata rzadko pod­no­sił głos, dla­tego wzbu­dziło to moją czuj­ność.

Rozej­rza­łam się po kuchni na par­te­rze, która łączyła się z wiel­kim salo­nem i tara­sem. Zauwa­ży­łam Maria i Ste­fana, któ­rzy szep­tali mię­dzy sobą po wło­sku. Kiedy dostrze­gli, że się im przy­glą­dam, natych­miast prze­stali.

Zer­k­nę­łam na zegar wiszący na ścia­nie. Nawet nie było jede­na­stej.

Zna­cie to uczu­cie zbli­ża­ją­cej się kata­strofy? Ten pierw­szy wstrząs pod sto­pami, pierw­sze drże­nie fili­żanki z kawą przed bru­tal­nym sztor­mem? Wła­śnie tak czu­łam się w tej chwili.

– Fran­kie! – zawo­łała mama wyso­kim gło­sem. – Będziemy mieć gości. Ni­gdzie nie wychodź.

Prze­cież i tak nie mogłam zerwać się i tak po pro­stu znik­nąć. To było ostrze­że­nie. Skóra mi ścier­pła.

– A kto przy­cho­dzi? – odkrzyk­nę­łam.

Nie­całe dwie sekundy póź­niej dosta­łam odpo­wiedź, bo roz­legł się dźwięk dzwonka przy drzwiach. Nawet nie zdą­ży­łam wejść po scho­dach na górę, żeby zapy­tać rodzi­ców, co się dzieje.

Otwo­rzy­łam drzwi z roz­ma­chem, a po dru­giej stro­nie zasta­łam mojego nowego arcyw­roga Wolfe’a Keatona. Jego twarz, jak zwy­kle, wykrzy­wiał wredny uśmiech. Roz­po­zna­łam go bez maski, mimo że wczo­raj miał ją na twa­rzy przez więk­szość czasu. Nie zno­si­łam tego męż­czy­zny, ale trzeba mu przy­znać, że takiej twa­rzy nie da się zapo­mnieć.

Z ponurą miną i sta­now­czym kro­kiem, odsta­wiony w drogi gar­ni­tur wpa­ro­wał do mojego domu. Otrzą­snął moka­syny z poran­nej rosy. Jego ochro­nia­rze wkro­czyli za nim.

– Neme­zis. – Wypluł to słowo, jak­bym to ja zro­biła mu krzywdę. – Jak pora­nek?

Fatal­nie, i to dzięki tobie.

Oczy­wi­ście nie musiał wie­dzieć, jaki miał wpływ na mój nastrój. Wystar­czy, że pozba­wił mnie pierw­szego poca­łunku z Ange­lem.

Zamknę­łam za nim drzwi, nie zaszczy­ca­jąc go spoj­rze­niem. Powi­ta­łam go z rów­nym entu­zja­zmem, co Ponu­rego Żni­wia­rza.

– Fan­ta­stycz­nie, sena­to­rze. Wła­ści­wie to chcia­łam ci podzię­ko­wać za wczo­raj – odpar­łam, ser­wu­jąc mu fał­szy­wie uprzejmy uśmie­szek.

– Naprawdę? – Scep­tycz­nie uniósł brew.

Zdjął płaszcz i podał go jed­nemu ze swo­ich ochro­nia­rzy, skoro ja nie chcia­łam go wziąć.

– Tak. Poka­za­łeś mi, jak praw­dziwy męż­czy­zna nie powi­nien się zacho­wy­wać i udo­wod­ni­łeś, że Angelo Ban­dini jest tym wła­ści­wym. – Ochro­niarz Wolfe’a odwie­sił jego płaszcz na wie­szak, igno­ru­jąc mnie kom­plet­nie. Obstawa Keatona nie przy­po­mi­nała pra­cow­ni­ków ojca; ci nosili praw­dziwe uni­formy i zapewne kie­dyś słu­żyli w armii.

– Jesteś kiep­skim dżen­tel­me­nem, za to oszu­stem wybor­nym. Piątka z plu­sem. Impo­nu­jące. – Poka­za­łam unie­sione kciuki.

– Ależ z cie­bie kome­diantka. – Zaci­snął usta.

– A ty jesteś… – zaczę­łam, ale wtrą­cił się szorstko.

– Praw­ni­kiem. Dla­tego nie lubię bez­sen­sow­nych poga­da­nek. Chęt­nie został­bym tutaj z tobą i poroz­ma­wiał o naszym zbli­że­niu, Fran­ce­sco, ale obo­wiązki wzy­wają. Pole­cam ci jed­nak tutaj zacze­kać, bo ta poga­wędka to dopiero zwia­stun.

– I już czuję, że raczej kiep­ska. Nie zdzi­wi­ła­bym się, gdyby film oka­zał się słaby.

Pochy­lił się, naru­sza­jąc moją prze­strzeń oso­bi­stą. Zła­pał mój pod­bró­dek w dłoń. Jego srebrne oczy bły­snęły jak bożo­na­ro­dze­niowe świa­tełka.

– Sar­kazm nie przy­stoi dobrze wycho­wa­nym damom, panno Rossi.

– A ja bym powie­działa, że dżen­tel­men nie powi­nien cało­wać bez pozwo­le­nia.

– Cało­wa­łaś mnie bar­dzo chęt­nie, Neme­zis.

– Bo nie wie­dzia­łam, kim jesteś, zło­czyńco.

– Cze­kają cię kolejne poca­łunki. I nawet nie będę musiał się o nie pro­sić, bo zro­bisz to dobro­wol­nie. Więc na twoim miej­scu nie skła­dał­bym obiet­nic, które i tak zostaną zła­mane.

Otwo­rzy­łam usta, chcąc mu powie­dzieć, że powi­nien iść się leczyć, ale wtedy ruszył w stronę scho­dów i zosta­wił mnie osłu­piałą na par­te­rze. Skąd w ogóle wie­dział, dokąd ma się udać?

Odpo­wiedź była jasna.

Musiał być tutaj już wcze­śniej.

Znał mojego ojca.

I wcale za nim nie prze­pa­dał.

Przez następne dwie godziny pali­łam jak smok w kuchni, krą­żąc w tę i z powro­tem. Robi­łam sobie cap­puc­cino, piłam łyk, a potem wyle­wa­łam do zlewu. I od nowa. Pale­nie było jedy­nym złym nawy­kiem, na który mi pozwa­lano. Matka mówiła, że pomaga mi ogra­ni­czyć ape­tyt, a tata był z poko­le­nia, które wciąż uwa­żało, że to modne i świa­towe. Dzięki papie­ro­som czu­łam się jak doro­sła. Bez nich odno­si­ła­bym wra­że­nie, że jestem trak­to­wana jak dziecko trzy­mane pod klo­szem.

Dwa­dzie­ścia minut po znik­nię­ciu Wolfe'a na górę udało się dwóch praw­ni­ków mojego ojca. A także dwóch kolej­nych, któ­rych nie zna­łam.

Poza tym mama dziw­nie się zacho­wy­wała.

Do tej pory ni­gdy nie wcho­dziła do gabi­netu taty w trak­cie biz­ne­so­wych spo­tkań, a teraz zro­biła to dwu­krot­nie. Raz, żeby zanieść napoje, choć zazwy­czaj nale­żało to do naszej gosposi Clary. Gdy weszła tam po raz drugi i wyszła, mam­ro­tała coś do sie­bie histe­rycz­nie i przez przy­pa­dek zbiła wazę.

Odno­si­łam wra­że­nie, że minęło przy­naj­mniej kilka dni, zanim drzwi otwo­rzyły się ponow­nie i tym razem po scho­dach zszedł Keaton.

Sta­łam nie­ru­chomo, cze­ka­jąc na wyrok śmierci. Po jego ostat­nim komen­ta­rzu mia­łam złe prze­czu­cia. Uwa­żał, że znowu go poca­łuję. Lecz jeżeli popro­sił mojego ojca o zgodę na randkę, to srogo się zawie­dzie. Nie był Wło­chem, nie pocho­dził z mafij­nej rodziny, a ja go nie zno­si­łam. To trzy rze­czy, które mój ojciec musiał wziąć pod uwagę.

Wolfe zatrzy­mał się na ostat­nich stop­niach i zszedł z nich wol­niej, jakby chciał pod­kre­ślić swoją wła­dzę i wzrost. A przy oka­zji poka­zać mi, że ja jestem mała i nie­ważna.

– Jesteś gotowa na wer­dykt, Nem? – Kąciki jego ust unio­sły się w lubież­nym uśmie­chu.

Wło­ski na moich rękach sta­nęły dęba. Czu­łam się tak, jak­bym zna­la­zła się na kolejce gór­skiej, na samym szczy­cie, tuż przed zjaz­dem. Ode­tchnę­łam z tru­dem. Fale stra­chu zale­wały mi płuca.

– Wprost nie mogę się docze­kać. – Wywró­ci­łam oczami.

– Chodź za mną – naka­zał.

– Nie, podzię­kuję.

– To nie jest prośba – wark­nął.

– To dobrze, bo nie mam zamiaru cię posłu­chać – wyce­dzi­łam.

Ni­gdy nie byłam wobec nikogo tak opry­skliwa. Ale Wolfe Keaton zasłu­żył sobie na moją furię.

– Pakuj się, Fran­ce­sco.

– Słu­cham?

– Pakuj się – powtó­rzył powoli, jak­bym nie rozu­miała, a nie po pro­stu nie mogła uwie­rzyć w zna­cze­nie tych słów. – Pięt­na­ście minut temu zosta­łaś ofi­cjal­nie moją narze­czoną. Ślub odbę­dzie się z koń­cem mie­siąca, co ozna­cza, że twoja głu­pia tra­dy­cja ze szka­tułką… A przy oka­zji, dzięki za tę histo­rię, przy­dała dra­ma­ty­zmu mojej pro­po­zy­cji, tra­dy­cja zosta­nie pod­trzy­mana – oznaj­mił chłodno.

Zie­mia pod moimi sto­pami drżała, a ja coraz bar­dziej pogrą­ża­łam się w gnie­wie i szoku.

– Mój ojciec ni­gdy nie zro­biłby mi cze­goś takiego. – Stopy mia­łam przy­kle­jone do pod­łogi, więc nie mogłam ruszyć na górę, żeby to spraw­dzić. – Tata na pewno nie sprze­dałby mnie komuś, kto dał naj­wię­cej.

Na jego usta powoli wypły­nął zło­wiesz­czy uśmiech. Mój gniew tylko pod­sy­cał jego ape­tyt.

– A kto powie­dział, że dałem za cie­bie naj­wię­cej?

Rzu­ci­łam się na niego.

Ni­gdy wcze­śniej nikogo nie zaata­ko­wa­łam – nauczono mnie, że kobieta, która robi sceny, nie ma sza­cunku do samej sie­bie. Dla­tego też nie ude­rzy­łam go w twarz z całych sił. To było nie­mal klep­nię­cie, przy­ja­ciel­skie, które led­wie musnęło jego kwa­dra­tową szczękę.

Nawet jej nie dotknął. W jego bez­den­nych srebr­nych oczach mie­niły się wyłącz­nie brak zain­te­re­so­wa­nia i kpina.

– Daję ci dwie godziny na pozbie­ra­nie swo­ich rze­czy. Tego, co tutaj zosta­wisz, już nie odzy­skasz. I nie pró­buj spraw­dzać, czy jestem punk­tu­alny. – Pod­szedł do mnie i siłą wło­żył mi na prze­gub złoty zega­rek.

– Jak mogłeś mi to zro­bić? – W mgnie­niu oka prze­sta­łam się sta­wiać i zaczę­łam szlo­chać, popy­cha­jąc go. Nie myśla­łam. Chyba nawet nie oddy­cha­łam. – Jak prze­ko­na­łeś moich rodzi­ców?

Byłam jedy­naczką. Moja matka miała skłon­ność do poro­nień. Nazy­wała mnie swoją cudowną księż­niczką – a mimo to sta­łam tutaj, nazna­czona przez obcego faceta zegar­kiem od Guc­ciego jak obrożą. Ewi­dent­nie boga­tego. Moi rodzice zawsze bacz­nie obser­wo­wali każ­dego ado­ra­tora, który pod­cho­dził do mnie w trak­cie jakie­goś publicz­nego wyda­rze­nia. Nawet moich przy­ja­ciół trak­to­wali z pewną dozą nie­uf­no­ści. Wła­ści­wie chro­nili mnie przed nimi do tego stop­nia, że nie mia­łam żad­nych przy­ja­ciół. Byłam bli­sko wyłącz­nie z kobie­tami z rodziny.

Za każ­dym razem, gdy pozna­wa­łam jakieś dziew­czyny w moim wieku, rodzice uwa­żali je za zbyt tan­detne. Lub twier­dzili, że nie pocho­dzą z wystar­cza­jąco dobrej rodziny.

Co za absurd!

Z jakie­goś powodu nie mia­łam wąt­pli­wo­ści co do tego, że Wolfe mówi prawdę.

Chyba po raz pierw­szy w życiu zaczę­łam wie­rzyć, że mój ojciec wcale nie jest bogiem. Że także on ma słabe punkty. A Wolfe Keaton naj­wy­raź­niej je odna­lazł i wyko­rzy­stał.

Wło­żył płaszcz i ruszył do drzwi. Jego ochro­nia­rze podrep­tali za nim jak lojalne labra­dory.

Pobie­głam na pię­tro, czu­jąc, że moje nogi płoną od adre­na­liny.

– Jak mogłaś! – Naj­pierw skie­ro­wa­łam gniew na mamę, która obie­cała, że w kwe­stii mał­żeń­stwa zawsze będzie mnie wspie­rać. Rzu­ci­łam się na nią, ale tata zdą­żył mnie powstrzy­mać. Za drugą rękę zła­pał mnie Mario.

To był pierw­szy raz, gdy jakiś męż­czy­zna użył prze­ciwko mnie siły. I jesz­cze mój wła­sny ojciec.

Kopa­łam i krzy­cza­łam, gdy wycią­gali mnie z gabi­netu. Mama stała nie­ru­chomo, ze łzami w oczach. Praw­nicy sie­dzieli sku­leni w kącie, gapili się w doku­menty i uda­wali, że nic się nie dzieje, jak zwy­kle. Chciało mi się krzy­czeć, aż ten dom legnie w gru­zach, zasy­pu­jąc nas. Chcia­łam naro­bić im wstydu, wal­czyć z nimi.

Mia­łam dzie­więt­na­ście lat. Mogła­bym uciec.

Pyta­nie tylko dokąd? Nie mia­łam nikogo oprócz rodzi­ców. Nawet pie­nię­dzy nie mia­łam.

– Fran­ce­sco – ode­zwał się mój tata z deter­mi­na­cją w gło­sie. – Nie żeby to miało jakieś zna­cze­nie, ale to nie jest wina two­jej matki. To ja wybra­łem dla cie­bie Wolfe’a Keatona, bo uwa­żam, że to naj­lep­szy wybór. Angelo jest miłym chłop­cem, ale to prze­cięt­niak. Jego ojciec jest zwy­kłym rzeź­ni­kiem. Nato­miast Keaton to naj­bar­dziej pożą­dany kawa­ler w całym Chi­cago. Moż­liwe, że zosta­nie kie­dyś pre­zy­den­tem Sta­nów Zjed­no­czo­nych. Jest rów­nież znacz­nie bogat­szy, star­szy i na dłuż­szą metę bar­dziej przyda się mafii.

– Ale ja nie jestem mafią! – Czu­łam swoje struny gło­sowe drżące od wrza­sku. – Jestem czło­wie­kiem.

– Jesteś i jed­nym, i dru­gim – odparł. – Jako córka czło­wieka, który odbu­do­wał chi­ca­gow­ską mafię od zera, musisz się poświę­cić. Czy tego chcesz, czy nie.

Nie­śli mnie do mojego pokoju na końcu kory­ta­rza. Mama wlo­kła się za nimi, mam­ro­tała pod nosem prze­pro­siny, ale ja byłam zbyt prze­ra­żona, żeby jej słu­chać. Naprawdę, wciąż nie chcia­łam uwie­rzyć, że mój ojciec wybrał Keatona bez kon­sul­ta­cji ze mną. Ponadto wie­dzia­łam, że jest zbyt dumny, by o tym dys­ku­to­wać.

Nie wie­dzieć dla­czego Keaton miał nad nim prze­wagę.

– Ale ja wcale nie chcę naj­bar­dziej pożą­da­nego kawa­lera w Chi­cago, pre­zy­denta Sta­nów Zjed­no­czo­nych czy nawet samego papieża! Chcę Angela! – war­cza­łam, ale nikt mnie nie słu­chał.

Jestem jak powie­trze. Nie­wi­dzialne, nic nie­zna­czące, choć jed­no­cze­śnie tak potrzebne.

Zatrzy­mali się przed moim poko­jem, moc­niej zaci­ska­jąc ręce na moich nad­garst­kach. Zwiot­cza­łam, kiedy dotarło do mnie, że dalej już nie idziemy, i zaj­rza­łam do środka.

Clara upy­chała moje ubra­nia i buty w otwar­tych waliz­kach leżą­cych na łóżku, co jakiś czas ocie­ra­jąc łzy. Mama zła­pała mnie za ramiona i obró­ciła do sie­bie.

– W liściku było napi­sane, że kto poca­łuje cię jako pierw­szy, zosta­nie miło­ścią two­jego życia, prawda? – Patrzyła na mnie roz­bie­ga­nymi, zaczer­wie­nio­nymi oczami. Sta­rała się za wszelką cenę pod­nieść mnie na duchu. – To on cię poca­ło­wał, Fran­kie!

– Zro­bił to pod­stę­pem!

– Prze­cież tak naprawdę nie znasz tego Angela, vita mia…

– Sena­tora Keatona znam jesz­cze mniej.

A to, co o nim wiem, napawa mnie nie­na­wi­ścią.

– Jest bogaty, przy­stojny i czeka go świe­tlana przy­szłość – zauwa­żyła mama. – Jesz­cze się nie zna­cie, ale zdą­ży­cie to nad­ro­bić. Ja też nie zna­łam two­jego ojca, dopóki za niego nie wyszłam. Vita mia, czym jest miłość bez odro­biny ryzyka?

Bez­pie­czeń­stwem, pomy­śla­łam.

Nie mia­łam wąt­pli­wo­ści, że Wolfe Keaton uprzy­krzy mi życie.

***

Dwie godziny póź­niej minę­łam w czar­nym cadil­lacu DTS wyko­nane z kutego żelaza bramy posia­dło­ści Keatona.

Przez całą drogę bła­ga­łam mło­dego prysz­cza­tego kie­rowcę w tanim gar­ni­tu­rze, żeby zabrał mnie na naj­bliż­szy poste­ru­nek poli­cji, ale on uda­wał, że mnie nie sły­szy. Grze­ba­łam w torebce, żeby zna­leźć tele­fon, ale go tam nie zna­la­złam.

– Kurde! – wes­tchnę­łam.

Męż­czy­zna sie­dzący na miej­scu dla pasa­żera prych­nął.

Dopiero teraz odno­to­wa­łam jego obec­ność. To był ochro­niarz.

Moi rodzice miesz­kali w Lit­tle Italy, gdzie wszę­dzie można było się natknąć na kato­lic­kie kościoły, restau­ra­cje ser­wu­jące tra­dy­cyjne dania i parki, po któ­rych spa­ce­ro­wały rodziny z dziećmi. Wolfe Keaton miesz­kał jed­nak przy pre­sti­żo­wej i ste­ryl­nej Bur­ling Street, w przy­tła­cza­ją­cej bia­łej posia­dło­ści, która przy innych domach w oko­licy wyglą­dała na komicz­nie wielką. Sądząc po roz­mia­rze, żeby zbu­do­wać coś takiego, trzeba było zbu­rzyć pobli­skie lokale, podej­rze­wa­łam.

Wolfe Keaton spra­wiał wra­że­nie kogoś, kto dąży po tru­pach do celu.

Powi­tały mnie zadbane traw­niki i okna w śre­dnio­wiecz­nym stylu. Bluszcz i papro­cie owi­jały się wokół ele­wa­cji jak palce zabor­czej kobiety na ciele męż­czy­zny.

Wolfe Keaton był sena­to­rem, ale na pewno nie zaro­bił tylu pie­nię­dzy dzięki poli­tyce.

Gdy samo­chód się zatrzy­mał, dwóch słu­żą­cych otwo­rzyło bagaż­nik i wycią­gnęło moje liczne walizki. W drzwiach poja­wiła się star­sza i wychu­dzona wer­sja Clary. Miała surową minę, czarną sukienkę i srebrne włosy spięte na czubku głowy.

Wynio­śle unio­sła głowę i obrzu­ciła mnie nie­za­do­wo­lo­nym spoj­rze­niem.

– Panna Rossi?

Wysia­dłam z samo­chodu, tuląc torebkę do piersi. Ten dupek nawet się nie sta­wił, żeby mnie powi­tać!

Kobieta pode­szła do mnie, wypro­sto­wana jakby połknęła kij, z rękami złą­czo­nymi na ple­cach.

– Nazy­wam się Ster­ling.

Popa­trzy­łam na jej wycią­gniętą dłoń, ale jej nie uści­snę­łam. Ona poma­gała Wolfe’owi w porwa­niu mnie i mał­żeń­stwu wbrew mojej woli. Wła­ści­wie to, że nie przy­ło­ży­łam jej torebką od Loubo­utina, mogłam uznać za prze­jaw mojego cywi­li­zo­wa­nego zacho­wa­nia.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki