Uwodziciel - L.J. Shen - ebook + audiobook + książka

Uwodziciel ebook

L.J. Shen

4,4

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Powieść bestsellerowej autorki L.J. Shen – w której miłość łączy się z nienawiścią.

Célian Laurent. Członek manhattańskiej elity. Znany playboy. Dziedzic medialnego imperium. I… mój nowy szef. Zapewne by mi zaimponował, gdyby nie jedna noc, o której od miesiąca nie mogę zapomnieć. Wyszłam zaspokojona, mając co wspominać, a ponadto – udało mi się zabrać jego portfel. Teraz jednak on patrzy na mnie jak na kurz pod swoimi włoskimi butami, a ja niby powinnam to znosić. Ale nazywam się Judith „Jude” Humphry i nie mam nic do stracenia. Jestem dziewczyną z Brooklynu, znaną z ciętego języka. Dziedziczką rachunków za szpital i zniszczonej kanapy. Kiedy zauważam go po drugiej stronie pomieszczenia, dostrzegam błysk w jego oku. I dlatego zostajemy przeciwnikami. On o tym wie. Ja również. Każdy dzień w pracy jest bitwą. Każda noc w łóżku – wojną. Ale stawką jest moje serce. I obawiam się, że będę musiała wywiesić białą flagę.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi

Liczba stron: 398

Oceny
4,4 (216 ocen)
138
48
18
8
4
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Iamfisia

Nie polecam

Ta główna bohaterka jest tak beznadziejnie głupia, ze nie jestem w stanie skończyć tej książki.
anastasiiapalii
(edytowany)

Całkiem niezła

Mega dziwne to co bohaterka usłyszała od mamy i sobie nakręciła , nie do końca tego rozumiem . Temat z trampkami wydał się bezużyteczny i niedorzeczny . W jednej scenie wgl nie przemyślany , najpierw czytamy ze „ Moje szpil­ki stu­kały o mar­mu­rową pod­łogę „ , a w innym ona już ma trampki i to w tej samej scenie . Na odprężenie się wieczorem pasuje .
10
AlicjaAmi

Dobrze spędzony czas

Jest nieźle,ale mam trochę mieszane uczucia.Głównie za sprawą Céliana, który jest strasznym palantem, niemal przez cały czas.Z kolei Jude to taka fajna babka,mądra i zadziorna,ale przy nim traci na charakterze,całkiem i dobrowolnie przez niego zdominowana.To tego typu historia,często uwiera.Jednak moja feministyczna strona,została nieco udobruchana urokiem i poczuciem humoru głównych bohaterów. Można miło spędzić czas przy tej książce,o ile lubi się lub choćby toleruje taki typ bohatera.Wredny,dominujący,seksowny i zabawny.
10
nksnpp

Nie oderwiesz się od lektury

Uwielbiam
10
Monika309

Nie oderwiesz się od lektury

Uwielbiam książki tej autorki
10

Popularność




Pro­log

Jude

Moja matka powie­działa na łożu śmierci, że serce to samotny myśliwy.

– Narządy, Jude, są jak ludzie. Potrze­bują towa­rzy­stwa, muszą na czymś pole­gać. Dla­tego wła­śnie mamy płuca, mig­dałki, dło­nie, nogi, palce u rąk i u stóp, noz­drza, zęby i wargi. Tylko serce pra­cuje samot­nie. Zupeł­nie jak Atlas nie­sie w mil­cze­niu cię­żar naszego życia na swo­ich bar­kach, bun­tu­jąc się jedy­nie wtedy, gdy prze­szko­dzi mu miłość.

Powie­działa, że samotne serce – takie jak moje – ni­gdy się nie zako­cha. I jak dotąd się nie myliła.

Może to wła­śnie dla­tego doszło do dzi­siej­szych wyda­rzeń?

Może to wła­śnie dla­tego prze­sta­łam się sta­rać?

Kre­mowa pościel zaplą­tała mi się mię­dzy nogami niczym korze­nie, gdy zsu­nę­łam się z ogrom­nego łóżka znaj­du­ją­cego się w ele­ganc­kim pokoju hote­lo­wym, który zaj­mo­wa­łam od kilku godzin. Wsta­łam z wygod­nego mate­raca, ple­cami do nie­zna­jo­mego, któ­rego spo­tka­łam zale­d­wie po połu­dniu.

Gdy­bym spoj­rzała na niego choćby ukrad­kiem, moje sumie­nie doszłoby do głosu i ni­gdy bym przez to nie prze­brnęła.

Wola­łam wziąć jego pie­nią­dze, niż zacho­wać się uczci­wie.

Pie­nią­dze, któ­rych bar­dzo potrze­bo­wa­łam.

Pie­nią­dze, które pozwolą mi opła­cić rachu­nek za prąd i wyku­pić leki na receptę dla taty.

Prze­szłam przez pokój na pal­cach, w kie­runku jego spodni leżą­cych na pod­ło­dze, czu­jąc się pusta w tych wszyst­kich miej­scach, które wypeł­niał wcze­śniej. To był pierw­szy raz, gdy mia­łam cokol­wiek ukraść; z powodu tak nie­od­wra­cal­nego czynu chciało mi się wymio­to­wać. Nie byłam zło­dziejką. A jed­nak mia­łam skrzyw­dzić tego dosko­na­łego nie­zna­jo­mego. Nie zamie­rza­łam nawet wra­cać myślami do tego szyb­kiego numerka w oba­wie, że mój mózg eks­plo­do­wałby i wylą­do­wał na plu­szo­wym dywa­nie. Nor­mal­nie nie spo­ty­ka­łam się z face­tami na jedną noc.

Ale tej nocy nie byłam sobą.

Rano obu­dził mnie dźwięk spa­da­ją­cej skrzynki na listy, która urwała się pod cię­ża­rem upcha­nej w niej kore­spon­den­cji i rachun­ków. Następ­nie na roz­mo­wie o pracę poszło mi tak bez­na­dziej­nie, że prze­rwano spo­tka­nie, bo rekru­te­rzy woleli obej­rzeć mecz Jan­ke­sów (gdy zauwa­ży­łam, że nie ma meczu – zga­dza się, byłam aż tak zde­spe­ro­wana! – wyja­śnili mi, że to powtórka).

Zała­mana poty­ka­łam się przez całą drogę po posęp­nych uli­cach Man­hat­tanu. Wcze­sny wio­senny deszcz chło­stał mnie mocno i bez­li­to­śnie. Stwier­dzi­łam, że naj­le­piej będzie, gdy zaj­rzę do miesz­ka­nia mojego chło­paka Mil­tona, by się nieco osu­szyć. Mia­łam klu­cze, a on pew­nie był w pracy i dopiesz­czał swój tekst o opiece zdro­wot­nej imi­gran­tów. Pra­co­wał dla „The Thin­king Man”, jed­nego z naj­bar­dziej pre­sti­żo­wych nowo­jor­skich cza­so­pism. Byłam z niego ogrom­nie dumna.

Reszta popo­łu­dnia minęła mi jak w kiep­skim fil­mie, w któ­rym aż roiło się od bana­łów i śmier­działo pechem. Otwo­rzy­łam drzwi miesz­ka­nia Mil­tona, strze­pu­jąc kro­ple desz­czu z wło­sów i płasz­cza. Naj­pierw do moich uszu dotarły niskie, gar­dłowe jęki, a zaraz potem moim oczom uka­zał się jed­no­znaczny widok.

Elise, redak­torka Mil­tona, którą spo­tka­łam wcze­śniej raz przy oka­zji wypadu na drinki, wisiała oparta o bok kanapy, którą wybra­li­śmy razem na moim ulu­bio­nym pchlim targu. A on pie­przył ją zapa­mię­tale.

Klap.

Klap.

Klap.

Klap!

„Serce to okrutny samotny myśliwy”.

Poczu­łam, jak moje serce wystrze­liło zatrutą strzałę wprost w błysz­czącą od potu pierś Mil­tona, a następ­nie usły­sza­łam, jak pękło. Jesz­cze chwila, a roz­pa­dłoby się na dwie czę­ści.

Byli­śmy razem przez pięć lat. Pozna­li­śmy się na Uni­wer­sy­te­cie Colum­bia. On był synem eme­ry­to­wa­nego pre­zen­tera NBC, ja dosta­łam się tam dzięki sty­pen­dium. Nie miesz­ka­li­śmy razem tylko dla­tego, że tata był chory i nie chcia­łam go opusz­czać. Mimo to mie­li­śmy z Mil­to­nem wspólne plany i reali­zo­wa­li­śmy marze­nia jedno za dru­gim.

Podróż do Afryki.

Zda­wa­nie rela­cji z Bli­skiego Wschodu.

Obej­rze­nie zachodu słońca na Key West.

Zje­dze­nie dosko­na­łego maka­ro­nika w Paryżu.

Nasza lista do odha­cza­nia została spi­sana w note­sie – nazwa­łam go Kipling – który teraz wypa­lał dziurę w mojej tor­bie.

Nie zamie­rza­łam zwy­mio­to­wać w drzwiach Mil­tona, ale nie powinno to być zasko­cze­niem, wziąw­szy pod uwagę to, co wła­śnie zasta­łam. Ten łaj­dak pośli­zgnął się na moim śnia­da­niu, gdy biegł za mną kory­ta­rzem, ale pchnę­łam drzwi pro­wa­dzące na klatkę scho­dową wyj­ścia ewa­ku­acyj­nego i zbie­głam na dół, poko­nu­jąc po dwa stop­nie na raz. Mil­ton był zupeł­nie nagi. Na jego nie­mal sfla­cza­łym peni­sie na­dal wisiała pre­zer­wa­tywa i w któ­rymś momen­cie stwier­dził, że wyj­ście na ulicę w stroju Adama nie byłoby dobrym pomy­słem.

Bie­głam tak długo, że zaczęło palić mnie w płu­cach, a moje trampki zro­biły się mokre i brudne od błota.

Obi­ja­łam się w ule­wie o ramiona, para­solki i ulicz­nych sprze­daw­ców.

Byłam zła, zde­spe­ro­wana i zaszo­ko­wana – ale nie zała­mana. Moje serce pękło, ale nie zostało zła­mane.

„Serce to samotny myśliwy, Jude”.

Musia­łam zapo­mnieć o Mil­to­nie, o ster­tach rachun­ków, o tym, że nie­stety od kilku mie­sięcy byłam bez pracy. Musia­łam uto­pić tro­ski w alko­holu i czy­jejś cie­płej skó­rze.

Nie­zna­jomy w apar­ta­men­cie mi to zapew­nił. A teraz miał mi dać jesz­cze coś, czego ni­gdy nie uzgad­nia­li­śmy.

Sądząc po hotelu, w któ­rym się zatrzy­mał, nie będzie mieć pro­blemu, by zapła­cić za tak­sówkę na lot­ni­sko.

Patrzy­łam na krę­cone schody z kutego żelaza, warte pew­nie wię­cej niż całe moje miesz­ka­nie. Pro­wa­dziły do jacuzzi roz­mia­rów mojego pokoju. Nęciły mnie wygodne, pokryte czer­wo­nym aksa­mi­tem kanapy. Okna się­ga­jące od pod­łogi do sufitu zachę­cały, bym nacie­szyła swoje biedne oczy wido­kiem boga­tego Man­hat­tanu. A żyran­dol zdo­biły krysz­ta­łowe łezki, które zaska­ku­jąco przy­po­mi­nały małe plem­niki.

Żeby prze­trwać kolejny tydzień, Judith Pene­lope Hum­phry, prze­sta­niesz myśleć o sper­mie i zre­ali­zu­jesz plan!

Się­gnę­łam do tyl­nej kie­szeni jego spodni od Toma Forda, gdzie wsu­nął swój port­fel chwilę po tym, jak wycią­gnął z niego kilka pre­zer­wa­tyw, i zba­da­łam go drżą­cymi dłońmi. Skó­rzana kolek­cja od Bot­tegi Venety, czarny i bez naj­mniej­szej rysy. Prze­łknę­łam ślinę, ale nie potra­fi­łam prze­łknąć ner­wów.

Otwo­rzy­łam port­fel i wysu­nę­łam plik gotówki. Oka­zało się, że nie­zna­jomy ma nie tylko gru­bego fiuta. Prze­li­czy­łam w pośpie­chu, z błysz­czą­cymi oczami.

Sto, dwie­ście, trzy­sta, sześć­set, osiem­set… Tysiąc pięć­set!

Dzięki ci, Panie.

Nie­mal sły­sza­łam w gło­wie, jak karci mnie Jezus.

„Mnie nie dzię­kuj. Jestem prze­ko­nany, że «nie krad­nij» jest dość wysoko na liście rze­czy, któ­rych nie należy robić”.

Wyję­łam tele­fon z torebki i spraw­dzi­łam w nim markę port­fela, który trzy­ma­łam w dłoni. Oka­zało się, że kosz­tuje mniej wię­cej sie­dem­set dolców. Moje zepsute, lecz cięż­kie serce biło szybko, gdy wycią­ga­łam pla­sti­kowe karty, nie obda­rza­jąc ich nawet jed­nym spoj­rze­niem. Port­fel można było sprze­dać.

Naj­wy­raź­niej to samo doty­czyło moich zasad moral­nych.

Żołą­dek zwią­zał mi się w supeł ze wstydu, a twarz zapło­nęła. Zaraz się obu­dzi i mnie znie­na­wi­dzi, poża­łuje chwili, gdy pod­szedł do mnie przy barze. Nie powinno mnie to obcho­dzić. Mówił, że rano opu­ści Nowy Jork. Wię­cej go nie zoba­czę.

Gdy już opróż­ni­łam port­fel, a wszyst­kie karty i doku­menty uło­ży­łam schlud­nie na szafce noc­nej, wśli­zgnę­łam się w sukienkę i jado­wi­cie różowe, choć pokryte bło­tem trampki. Odwa­ży­łam się spoj­rzeć na niego po raz ostatni.

Był zupeł­nie nagi. Jego kro­cze przy­sła­niała pognie­ciona pościel. Przy każ­dym wde­chu jego sze­ścio­pak się napi­nał. Nawet we śnie nie wyglą­dał na bez­bron­nego. Był wytrzy­mały jak grecki bóg. Tacy faceci jak on byli zbyt zaro­zu­miali, by się dać zro­bić w balona. Cie­szy­łam się, że wkrótce będzie nas dzie­lić ocean.

Otwo­rzy­łam drzwi i opar­łam się o fra­mugę.

– Bar­dzo prze­pra­szam – wyszep­ta­łam, cału­jąc czubki moich pal­ców i prze­su­wa­jąc nimi w powie­trzu mię­dzy nami.

Z uro­nie­niem pierw­szej łzy wstrzy­ma­łam się do momentu, aż opu­ści­łam hotel.

Pięć godzin wcze­śniej

Wpa­dłam na kon­tuar i zamó­wi­łam whi­sky u bar­mana, pocią­ga­jąc nosem i strzą­sa­jąc deszcz z moich dłu­gich blond wło­sów.

Pocią­gnę­łam za koł­nie­rzyk czar­nej sukienki i jęk­nę­łam wprost w szklankę, którą bar­man prze­su­nął po ladzie w moim kie­runku. Ulu­bione chucksy – dzi­siaj rano zde­cy­do­wa­łam się na krót­kie różowe trampki, bo po wyj­ściu z domu wciąż byłam jesz­cze naiw­nie pozy­tyw­nie nasta­wiona – bujały się w powie­trzu, gdy moje mie­rzące metr sześć­dzie­siąt ciało usa­do­wiło się na stołku. Słu­chawki mia­łam mocno wci­śnięte w uszy, ale nie chcia­łam ska­zić play­li­sty dosko­na­łych pio­se­nek dzi­siej­szym bez­na­dziej­nym nastro­jem. Gdy­bym teraz posłu­chała pio­senki, którą lubię, zawsze łączy­ła­bym ją z dniem, gdy dowie­dzia­łam się, że Mil­ton jed­nak lubił robić to na pie­ska, tyle że nie ze mną.

Sta­ra­łam się puścić sobie moty­wa­cyjną gadkę, łyka­jąc whi­sky, na które nie było mnie stać, jakby było wodą.

Pod­czas roz­mowy o pracę wypa­dłam tra­gicz­nie, ale moje serce i tak ni­gdy nie było gotowe do pracy dla kato­lic­kiego cza­so­pi­sma o die­tach bez­glu­te­no­wych.

Mil­ton mnie zdra­dził. Cho­ciaż już wcze­śniej mia­łam co do niego wąt­pli­wo­ści. Jego uśmiech zawsze zni­kał nieco zbyt szybko po tym, jak spo­tka­li­śmy się z moim ojcem lub z kimś zna­jo­mym na ulicy. Jego prawa brew zawsze się uno­siła, gdy ktoś się z nim nie zga­dzał.

Jeśli cho­dzi o rosnące rachunki za lecze­nie – znajdę spo­sób, żeby sobie z nimi pora­dzić. Tata i ja mie­li­śmy miesz­ka­nie na Bro­okly­nie. Jak się pogor­szy, to je sprze­damy lub wynaj­miemy. A poza tym nie potrze­buję prze­cież obu nerek.

Pochli­py­wa­łam w mój drink, gdy do moich noz­drzy zakradł się zapach drewna cedro­wego, szał­wii i nad­cią­ga­ją­cego grze­chu. Nie pod­nio­słam głowy, nawet kiedy powie­dział:

– Na wpół pijana i kla­sycz­nie piękna. Sen każ­dego dra­pież­nika.

Miał silny fran­cu­ski akcent, gładki i szorstki jed­no­cze­śnie. Ale moje oczy sku­piały się na bursz­ty­no­wym pły­nie chlu­po­czą­cym w szklance. Nie mia­łam nastroju na poga­duszki. Zazwy­czaj byłam osobą, która potrafi zaprzy­jaź­nić się nawet z cegłą, ale w tym momen­cie mia­łam ochotę przy­wa­lić komuś w jaja tylko dla­tego, że oddy­cha w moim kie­runku. Albo w jakim­kol­wiek kie­runku. Serio.

– Albo naj­gor­szy kosz­mar napa­lo­nego męż­czy­zny – odpo­wie­dzia­łam. – A co za tym idzie, nie jestem zain­te­re­so­wana.

– To kłam­stwo, a mnie kłamcy nie kręcą. – Kątem oka zoba­czy­łam, że obraca w zębach mie­sza­dełko od drinka, rzu­ca­jąc mi szel­mow­ski uśmiech. – Ale dla cie­bie zro­bię wyją­tek.

– Pewny sie­bie i zaro­zu­miały? – W duchu wymie­rzy­łam sobie poli­czek za to, że w ogóle odpo­wie­dzia­łam. Mia­łam w uszach słu­chawki. Dla­czego w ogóle zaczął się do mnie odzy­wać? To był prze­cież mię­dzy­na­ro­dowy sygnał mówiący, by zosta­wić mnie, do cho­lery, w spo­koju! Nie­ważne, że tak naprawdę niczego nie słu­cha­łam, chcia­łam ode­pchnąć poten­cjal­nych roz­mów­ców. – Zaraz powiesz, że jestem piękna i jedyną rze­czą, jakiej mi bra­kuje, jesteś ty?

– Podej­rze­wam, że do tej pory musia­łaś tra­fiać na bar­dzo nie­okrze­sa­nych męż­czyzn. Mia­łaś aż tak ciężki dzień? – Poko­nał dzie­lący nas dystans. Mogłam poczuć cie­pło jego ciała ema­nu­jące spod skro­jo­nego na miarę gar­ni­turu.

Mia­łam prze­czu­cie, że jeśli odwrócę się i na niego spoj­rzę, tak naprawdę mu się przyj­rzę, to oddech sta­nie mi w gar­dle. Moje wście­kłe i zra­nione serce zadud­niło głu­cho w piersi.

Nie chcemy żad­nych natrę­tów, Jude.

Wysoki przy­stojny Fran­cuz pod­su­nął bar­ma­nowi stu­do­la­rowy bank­not. Zer­k­nął na mnie i zapy­tał:

– Ile drin­ków wypiła?

– To jej drugi, pro­szę pana. – Bar­man lekko ski­nął głową, wycie­ra­jąc drew­nianą powierzch­nię wil­gotną ścierką.

– Daj jej kanapkę.

– Nie chcę kanapki. – Wyszarp­nę­łam słu­chawki z uszu i rzu­ci­łam je na kon­tuar. W końcu pod­nio­słam wzrok i obró­ci­łam się na stołku baro­wym, by spoj­rzeć.

Zro­bi­łam kolo­salny błąd, jeśli mam być szczera. Przez kilka sekund nie byłam nawet w sta­nie roz­szy­fro­wać, co widzę. Pre­zen­to­wał taki poziom bosko­ści, jakiego więk­szość ludzi nie jest w sta­nie nawet pojąć. Dosko­nały jak Chris Pine, olbrzymi jak Chris Hem­sworth i cza­ru­jący jak Chris Pratt. Sta­no­wił ogromne zagro­że­nie. A ja mia­łam PRZE­RĄ­BANE.

– Jedną będziesz musiała zjeść. – Nie zaprzą­tał sobie głowy patrze­niem na mnie. Po pro­stu bawił się tele­fo­nem na bla­cie. Ekran jaśniał upior­nie. Co chwila poja­wiały się nowe wia­do­mo­ści.

– Dla­czego?

– Bo nie mam w zwy­czaju prze­la­ty­wa­nia pija­nych dziew­czyn, a dzi­siaj chciał­bym to z tobą zro­bić – odparł spo­koj­nie, wień­cząc luźne stwier­dze­nie cza­ru­ją­cym uśmie­chem z dołecz­kami, który roz­pu­ścił moje wnętrz­no­ści na papkę.

Sta­ra­łam się zamru­gać, by pozbyć się z twa­rzy wyrazu zasko­cze­nia, ale wciąż się na niego gapi­łam, ana­li­zu­jąc jego obli­cze. Nie­bie­skie oczy i kocie spoj­rze­nie, ciemne jak dno oce­anu, zmierz­wione brą­zowe włosy, linia szczęki tak ostra, że mogłaby ciąć jak papier, gdyby jej dotknąć, usta stwo­rzone do mówie­nia spro­śno­ści w sek­sow­nym języku. Praw­dziwy okaz, po raz pierw­szy oglą­dany przeze mnie na oczy. A miesz­ka­łam w Nowym Jorku przez całe życie, obco­kra­jowcy nie byli dla mnie nowo­ścią. On jed­nak wyglą­dał jak nie­praw­do­po­dobne połą­cze­nie modela i pre­zesa.

W gra­na­to­wym gar­ni­tu­rze pre­zen­to­wał się surowo. Miał wyra­zi­ste rysy – ostrych kości policz­ko­wych i kwa­dra­to­wego pod­bródka dopeł­niały pięk­nie wykro­jone usta i pro­sty nos.

Prze­nio­słam wzrok na jego palce w poszu­ki­wa­niu obrączki. Teren wyda­wał się czy­sty.

– Słu­cham? – Wypro­sto­wa­łam plecy.

Fakt, że wyglą­dał jak bóg, nie dawał mu prawa, by się jak takowy zacho­wy­wać.

Bar­man prze­su­nął w moją stronę talerz z cie­płą kanapką z pie­cze­nią wołową, majo­ne­zem, pomi­do­rem i serem ched­dar na maśla­nej bułce. Bar­dzo chcia­łam pozo­stać nie­wzru­szona i się opie­rać, ale nie­stety. Wola­łam nie zwy­mio­to­wać czy­stą whi­sky w ciągu naj­bliż­szej godziny.

Sek­sowny Nie­zna­jomy oparł się o kon­tuar – ile on ma? Metr osiem­dzie­siąt pięć? Metr dzie­więć­dzie­siąt? – i prze­chy­lił głowę.

– Jedz.

– To wolny kraj! – prych­nę­łam.

– A jed­nak wyda­jesz się upar­cie wie­rzyć, że pie­prze­nie się z nie­zna­jo­mym to coś złego.

– Prze­pra­szam, nie dosły­sza­łam pań­skiego imie­nia, Panie Upier­dliwy – ziew­nę­łam.

– Will Power. Miło mi cię poznać. Słu­chaj, naj­wy­raź­niej masz zły dzień. A ja nie mam dzi­siaj co robić. Jutro rano lecę do domu, ale do tego czasu… – Pod­niósł ramię. Rękaw jego mary­narki pod­cią­gnął się, spoj­rze­nie padło na kla­sycz­nego rolexa. – Upew­nię się, że cokol­wiek cię drę­czy, znik­nie na czas tej nocy. Czy mogę poznać twoje nazwi­sko?

Pie­przyć to! I jego. Naj­pew­niej już ni­gdy w życiu nie spo­tkam przed­sta­wi­ciela tego sek­sow­nego gatunku, do któ­rego należy.

Mogła­bym za to winić Mil­tona.

I rachunki za lecze­nie.

I whi­sky.

Mogła­bym obwi­niać cały stan Nowy Jork za to, jaki mia­łam dzień.

– Spe­ars. – Zmru­ży­łam oczy i ugry­złam kęs kanapki.

O w mordę. Unio­słam ser­wetkę, którą dosta­łam razem z daniem, i spoj­rza­łam na nazwę tego miej­sca. La Coq Tail. Muszę zapa­mię­tać, żeby tu wró­cić za jakieś dwa­dzie­ścia lat, gdy w końcu spłacę rachunki za lecze­nie taty i prze­stanę się żywić chiń­skimi zup­kami.

Uniósł brew z nie­do­wie­rza­niem.

– Jak Brit­ney Spe­ars?

– Dokład­nie. A ty kim jesteś?

– Tim­ber­la­kiem.

Ponow­nie wgry­złam się w kanapkę, pra­wie jęcząc. Kiedy ostat­nio cokol­wiek jadłam? Chyba rano, zanim wyszłam z domu na roz­mowę o pracę.

– Działa mi pan na nerwy, panie Tim­ber­lake. A poza tym wyda­wało mi się, że wyła­pa­łam nazwi­sko. Will Power?

– Och tam, cze­piasz się, skar­bie. Na imię mam Célian. – Podał mi dłoń.

Iry­to­wał mnie i fascy­no­wał jed­no­cze­śnie. Wyglą­dał jak bóg, ale wyda­wał się żywy i cie­pły w dotyku jak śmier­tel­nik. Przy­ćmie­wało to mój roz­są­dek, mąciło mi w gło­wie i spra­wiało, że czu­łam się, jakby mój żołą­dek sma­gały od środka gorące języki pożą­da­nia.

– Judith. Ale wszy­scy mówią na mnie Jude.

– Zakła­dam, że jesteś fanką Beatle­sów?

– Zło­śli­wiec. Lista two­ich minu­sów robi się coraz dłuż­sza.

– To nie jedyna długa rzecz w moim przy­padku. Jedz, Judith.

– Jude.

– Nie jestem jak wszy­scy. – Rzu­cił mi nie­cier­pliwy uśmiech, patrząc w spo­sób suge­ru­jący, że zakoń­czył naszą roz­mowę.

Aro­gancki drań. Ponow­nie ugry­złam kanapkę.

– To nic nie zna­czy.

Czu­łam, że kła­mię, ale byłam zbyt emo­cjo­nal­nie wykoń­czona, by cze­go­kol­wiek sobie tej nocy odma­wiać.

Nachy­lił się w moim kie­runku, wkra­cza­jąc w moją prze­strzeń oso­bi­stą jak Napo­leon do Moskwy – z dumą i swo­bodą pogań­skiego wojow­nika. Prze­su­nął kciu­kiem po mojej szyi. Zwy­kły dotyk, a moje ciało prze­szyły silne ciarki. To była wina jego dzi­kiej męskiej szorst­ko­ści, akcentu, gar­ni­turu, moc­nego zapa­chu i ostrych rysów twa­rzy.

Byłam bez­radna.

Chcia­łam być bez­radna.

„Serce jest samot­nym myśli­wym”. Ale moje ciało potrze­bo­wało dziś towa­rzy­stwa.

Pochy­lił się. Jego usta zna­la­zły się bli­sko mojego ucha.

– Wierz mi, zna­czy – wyszep­tał.

– Nie jesteś w moim typie. – Uśmiech­nę­łam się do resztki whi­sky, jaka mi została.

– Jestem w typie każ­dej – oznaj­mił rze­czowo. – I spra­wię, że będzie ci dobrze.

– Nie wiesz, co lubię – odpa­ro­wa­łam.

Prze­ko­ma­rza­nie się z nim spra­wiało mi frajdę. Był szorstki, dosadny i nie­wzru­szony, ale, co dziwne, nie odbie­ra­łam tego jako nie­uprzej­mość.

– Założę się o całą gotówkę, jaką mam przy sobie, że wiem.

A to cie­kawe!

– A co, jeśli będę uda­wać każdy orgazm lub zacho­wy­wać się tak, jak­bym go nie miała? – Wsu­nę­łam iPoda i słu­chawki do torebki.

Ta roz­mowa nie mogła być dziw­niej­sza. Uśmie­chał się w spo­sób, jakiego ni­gdy jesz­cze nie widzia­łam na ludz­kiej twa­rzy – tak dra­pieżny, że moje wnętrz­no­ści się zaci­skały, a majtki wil­got­niały mię­dzy nogami.

– Naj­wy­raź­niej ni­gdy nie mia­łaś praw­dzi­wego orga­zmu. Kiedy spra­wię, że doj­dziesz, będziesz miała szczę­ście, jeśli nic ci nie pęk­nie.

– Zachwyt nad samym so…

– Daruj sobie docinki, Spe­ars.

Dzie­sięć minut póź­niej prze­szli­śmy razem przez ulicę w dro­dze do jego hotelu. Sta­ra­łam się nie stra­cić nad sobą pano­wa­nia, gdy weszli­śmy do efek­ciar­skiego lobby. Hotel Lau­rent Towers został posta­wiony naprze­ciwko wie­żowca LBC, sie­dziby jed­nej z naj­więk­szych sta­cji tele­wi­zyj­nych na świe­cie. W tym miej­scu aż huczało od roz­mów, ale tylko my cze­ka­li­śmy na windę. Oboje patrzy­li­śmy na jej drzwi w mil­cze­niu. Moje serce wrzesz­czało, pra­wie wyry­wa­jąc mi się z piersi, kolana drżały pod tanią czarną sukienką.

Naprawdę to zro­bię. Naprawdę zamie­rzam prze­żyć przy­godę na jedną noc.

Fakt, mia­łam dwa­dzie­ścia trzy lata, wła­śnie zosta­łam sin­gielką i zaczę­łam być mściwa. Wie­dzia­łam, że w prze­spa­niu się z nim nie ma niczego nie­mo­ral­nego. Ale wie­dzia­łam też, że to jed­no­ra­zowa przy­goda, z któ­rej za kilka lat będę się śmiać.

– Nor­mal­nie tego nie robię – oświad­czy­łam, gdy otwo­rzyły się drzwi windy i weszli­śmy do środka.

Célian nie odpo­wie­dział. Gdy drzwi się zasu­nęły, pod­szedł do mnie. Jego oczy były chłodne i obo­jętne, usta ścią­gnięte. Popy­chał mnie w stronę ściany, a każdy jego krok był bar­dziej zachłanny niż poprzedni. Serce pode­szło mi do gar­dła. Zlu­stro­wał mnie tymi pew­nymi sie­bie oczami, a ja unio­słam pod­bró­dek, czu­jąc, jak falują mi noz­drza.

Zła­pał mnie przez sukienkę, a ja jęk­nę­łam. Moje ciało ude­rzyło o tylną ścianę. Jego kciuk odna­lazł moją łech­taczkę przez mate­riał. Mocno ją doci­skał i maso­wał, zata­cza­jąc leniwe okręgi.

– Nie pró­buj mnie prze­ko­ny­wać, że jesteś grzeczną dziew­czynką – syk­nął Célian. Jego oddech, pach­nący miętą i świe­żymi ziar­nami kawy, prze­su­nął się po moim gar­dle. – Nie inte­re­suje mnie to.

– Jak na tury­stę twój angiel­ski jest wyjąt­kowo dobry – zauwa­ży­łam.

Miał twardy akcent, ale uży­wał słów jak broni. Stra­te­gicz­nie, oszczęd­nie. Każda sylaba brzmiała jak mocne ude­rze­nie.

Cof­nął się o krok, przy­glą­da­jąc mi się obo­jęt­nie.

– Jestem dobry w wielu rze­czach. I zaraz się o tym prze­ko­nasz.

Winda zapisz­czała. Célian się odsu­nął.

Drzwi się otwo­rzyły i star­sza para uśmiech­nęła się do nas, cze­ka­jąc, aż opu­ścimy kabinę. Célian oto­czył mnie ramie­niem, jak­by­śmy byli parą, i opu­ścił je dopiero, gdy zna­leź­li­śmy się poza zasię­giem wzroku.

Spa­cer w kie­runku jego pokoju mijał nam w ciszy. Ja byłam pochło­nięta hała­sem w mojej gło­wie. Prze­ko­ny­wa­łam się, że to jest w porządku. Noc przy­jem­no­ści bez zobo­wią­zań, z nie­ludzko pięk­nym tury­stą sprawi, że mój ból zej­dzie na dal­szy plan. Szłam za nim, przy­glą­da­jąc się jego sze­ro­kim ple­com i pro­stej posta­wie. Wyglą­dał, jakby tre­ning był jego pracą, ale ubie­rał się tak, jakby nie miał czasu zaj­rzeć na siłow­nię. Mimo to jego zawód pozo­sta­nie nie­roz­wi­kłaną tajem­nicą. Jutro wróci do Fran­cji. To, czy jest gorą­cym praw­ni­kiem, czy mor­dercą, nie robiło mi żad­nej róż­nicy.

Gdy dotar­li­śmy do jego apar­ta­mentu, podał mi butelkę z wodą.

– Pij.

– Prze­stań mi roz­ka­zy­wać.

– Więc prze­stań się na mnie gapić tym maśla­nym wzro­kiem, cze­ka­jąc na pole­ce­nia.

Zdjął mary­narkę i kop­nia­kiem pozbył się butów.

Apar­ta­ment był luk­su­sowy i czy­sty – aż za bar­dzo jak na zajęty pokój. Także ogromny, ale nie mogłam namie­rzyć żad­nych wali­zek, łado­wa­rek do tele­fonu, zosta­wio­nej koszuli leżą­cej na ziemi ani innych tego typu przed­mio­tów.

Wyda­wało się to podej­rza­nie. W dodatku – facet wyglą­dał na psy­cho­patę, który nie pozo­sta­wia za sobą śla­dów. A ja byłam w jego pokoju. No fan­ta­stycz­nie!

Zapa­mię­tać: po two­ich dzi­siej­szych wyda­rze­niach sta­raj się podej­mo­wać wszyst­kie przy­szłe decy­zje na pod­sta­wie wróżby z cia­stek. Lepiej na tym wyj­dziesz.

Wypi­łam wodę, którą mi podał, nie zda­jąc sobie sprawy, że to robię, a potem wrzu­ci­łam butelkę do kosza, jakby się paliła. Moja zbun­to­wana dusza odro­binę umarła.

Nie jest jesz­cze za późno, by się z tego wyplą­tać. Powiedz mu, że nie czu­jesz się dobrze, i wyjdź.

– Myślę, że powin­nam… – zaczę­łam, ale nie mia­łam szansy dokoń­czyć zda­nia.

Popchnął mnie na ścianę. Jego usta napa­dły na moje, uci­sza­jąc mnie. Wywró­ci­łam oczami od nagłej przy­jem­no­ści, pod moimi powie­kami eks­plo­do­wały gwiazdki. Chwy­ci­łam za koł­nierz jego koszuli, gdy mnie pod­niósł i zaci­snął dło­nie na moich poślad­kach. Bły­ska­wicz­nie owi­nę­łam nogi wokół jego talii. Otarł się o mnie, wznie­ca­jąc pożą­da­nie w dol­nej czę­ści brzu­cha, a gdy jęk­nę­łam, uszczyp­nął wnę­trze mojego uda. Ból spra­wił, że spró­bo­wa­łam go ode­pchnąć, ale zaraz zda­łam sobie sprawę, że wbi­jam paznok­cie w jego skórę, bo ten poca­łu­nek mi się podoba. Jego usta były jędrne, gorące i jedwa­bi­ste. Ciało twarde jak mar­mur, i to wszę­dzie.

Célian wsu­nął język w moje usta, a ja mu na to pozwo­li­łam.

Poru­szył bio­drami. Jego erek­cja doci­snęła się do mojego kro­cza, bo ponow­nie na to pozwo­li­łam.

Moc­niej przy­gryzł moją dolną wargę i wark­nął, a następ­nie possał, by zła­go­dzić ból. Bła­ga­łam o wię­cej.

Wci­snął mię­dzy nas dłoń, prze­su­nął na bok moje majtki i wło­żył we mnie dwa palce.

Byłam zawsty­dza­jąco mokra.

Sek­sowny nie­zna­jomy ode­rwał usta od moich, gro­miąc mnie wzro­kiem.

– Powinna pani dokoń­czyć wypo­wiedź, panno Spe­ars.

– Ja… Ja… – mru­ga­łam, zde­ner­wo­wana.

Zaczął wpy­chać we mnie i wycią­gać palce – powoli, tak kusząco powoli! – pod­czas gdy jego twarz pozo­sta­wała śmier­tel­nie poważna.

Kim był ten facet? Wyglą­dał na tak nie­wzru­szo­nego, nawet gdy mimo­wolny jęk wyry­wał się z moich ust za każ­dym razem, kiedy wsu­wał się we mnie głę­biej i głę­biej, a jego palce łasko­tały mój punkt G. Drugą dłoń prze­su­nął wyżej, w kie­runku moich piersi, i mocno wykrę­cił mi sutek.

– Powie­dzia­łaś, że powin­naś coś zro­bić. – Zabrał rękę spo­mię­dzy moich nóg i roz­sma­ro­wał mi na ustach moje pożą­da­nie do niego, a następ­nie ponow­nie dotknął mojej kobie­co­ści. Posma­ko­wał mnie na moich ustach. – O co cho­dziło, Judith?

Judith. Wyma­wiał J w taki spo­sób, że pra­gnę­łam umrzeć w jego ramio­nach. Gorą­cym języ­kiem błą­dził po mojej szyi, pod­bródku, war­gach, a następ­nie wsu­nął się mię­dzy nie. Trzy­ma­li­śmy się w obję­ciach, jak­by­śmy potrze­bo­wali sie­bie nawza­jem, by prze­trwać. Wie­dzia­łam, że ma to być tylko jedna noc, ale wyda­wało się to czymś o wiele waż­niej­szym.

– Ja… eee… Nic – powie­dzia­łam, grze­biąc mię­dzy nami w poszu­ki­wa­niu zamka od jego spodni.

Chwy­cił moją dłoń i doci­snął do swego olbrzy­miego wzwodu. Teraz mia­łam zupeł­nie inny powód do paniki. To coś prę­dzej by się zmie­ściło do mojej torby na siłow­nię, a nie do mojej pochwy.

– Ja nadaję tempo – oznaj­mił.

Potrzą­snę­łam głową. Nie był moim sze­fem. Wsu­nął we mnie dwa dodat­kowe palce – czyli teraz więk­szość dłoni – i poczu­łam się tak wypeł­niona, że mogła­bym eks­plo­do­wać. Z ust wyrwało mi się wark­nię­cie. Prze­chwy­cił je w naszym mokrym poca­łunku, a ja natych­miast doszłam na jego pal­cach.

Przy­jem­ność była tak inten­sywna, że zmie­ni­łam się w papkę na ścia­nie i prze­su­nę­łam się po niej jak spa­ghetti. Célian mnie pod­cią­gnął, wbi­ja­jąc palce w moje policzki i mru­żąc oczy.

– Lepiej, żebyś sma­ko­wała tak dobrze, jak wyglą­dasz.

Przy­klęk­nął. Jed­nym płyn­nym ruchem uniósł moją sukienkę i zarzu­cił sobie na ramię moją nogę. Wło­żył we mnie język, odsu­nąw­szy majtki na bok, lecz zamiast lizać czy ssać, po pro­stu zaczął mnie nim pie­przyć. Zaci­snę­łam dło­nie na jego wło­sach, zauwa­ża­jąc, że są bar­dziej mięk­kie od moich, i odchy­li­łam głowę.

Nagro­dził mnie taką minetą, jakiej ni­gdy jesz­cze nie doświad­czy­łam.

Mil­ton był szczo­drym, choć nieco mecha­nicz­nym kochan­kiem. Nato­miast ten męż­czy­zna był cho­dzą­cym orga­zmem. Byłam nie­mal pewna, że mogła­bym dojść, gdyby cho­ciaż kich­nął w moim kie­runku. Ude­rzyło mnie nagłe pra­gnie­nie zaci­śnię­cia ud wokół jego twa­rzy i zatrzy­ma­nie go tam na zawsze. Drugi orgazm prze­szył mnie od pal­ców stóp aż do głowy, jak pora­że­nie prą­dem, wysy­ła­jąc mnie wprost do nieba. A gdy zaci­snął usta na mojej opuch­nię­tej łech­taczce i mocno ją wcią­gnął, byłam pewna, że każdy anioł w pobliżu wła­śnie odzy­skał skrzy­dła. Gdy wstał, pozbył się spodni oraz koszuli i roze­rwał zębami opa­ko­wa­nie z pre­zer­wa­tywą, wie­dzia­łam, że bez względu na to, czy będę mogła go pomie­ścić, czy nie, chęt­nie skoń­czę na oddziale ratun­ko­wym, pró­bu­jąc to zro­bić.

Wszedł we mnie cały jed­nym ruchem, wbi­ja­jąc mi plecy w drzwi szafy za nami i spla­ta­jąc nasze palce. Przy­jem­ność stała się tak prze­szy­wa­jąca, że wiłam się w jego ramio­nach, wal­czy­łam z jego dłońmi, bym mogła dra­pać, doty­kać i roz­ry­wać, odpo­wia­da­jąc mu pchnię­ciem na pchnię­cie.

– Kurwa! – syk­nął. – Judith.

– Célian. – To było ostat­nie, co do niego powie­dzia­łam. Póź­niej zatra­ci­li­śmy się w gorą­cym sek­sie.

Na pod­ło­dze, jak dwa dzi­kusy.

Na pie­ska na łóżku. Usta­wił się przo­dem do tele­wi­zora, oglą­da­jąc CNN.

Powie­dzia­łam mu, że jest rów­nie uprzejmy, jak torba kamieni (rzu­cił prze­kleń­stwem, kiedy Ander­son Cooper przed­sta­wiał repor­taż o oszu­stwie wybor­czym, któ­rego nawet ja słu­cha­łam jed­nym uchem), a potem poszli­śmy pod prysz­nic. I znowu mnie wyli­zał, tym razem sku­pia­jąc się wyjąt­kowo na mojej łech­taczce.

Następ­nie zro­bi­li­śmy to przy umy­walce.

W końcu, gdy opa­dłam na łóżko, podał mi kolejną butelkę wody.

– Wyjeż­dżam o szó­stej – powie­dział. – Pokój trzeba oddać do dzie­sią­tej. W Lau­rent Towers nie lubią spóź­nial­stwa.

Chcia­łam mu powie­dzieć: po pierw­sze – żeby spły­wał, a po dru­gie – że nie powin­nam zosta­wać na noc, bo to zły pomysł. Ale chyba nie mogła­bym spoj­rzeć cho­remu ojcu w oczy po sek­sie, który wła­śnie upra­wia­łam, i to nie z moim chło­pa­kiem, z któ­rym wła­śnie się roz­sta­łam. Nie musia­łam patrzeć w lustro, by domy­ślić się, że wyglą­dam na ostro wyru­chaną, mam popę­kane opuch­nięte usta, ślady po zaro­ście zna­czą każdy cen­ty­metr mojej skóry, a na szyi wid­nieją trzy ugry­zie­nia. Nie wspo­mi­na­jąc o oczach pija­nych z pożą­da­nia, a nie od whi­sky, którą wypi­łam wiele godzin temu.

Nie­chęt­nie napi­sa­łam do taty, że prze­no­cuję u Mil­tona, i wsu­nę­łam się do łóżka Céliana, zamy­ka­jąc oczy. Czu­łam się osa­mot­niona. Nikt nie wie­dział, gdzie jestem, a jedyna osoba, którą to inte­re­so­wało – czyli tata – nie mogła mi zbyt­nio pomóc, bo już prak­tycz­nie nie opusz­czała domu.

To wła­śnie wtedy zde­cy­do­wa­łam, że nie powiem Rober­towi Hum­phry’emu o moim roz­sta­niu z Mil­to­nem Hay­esem. Tata pokła­dał w Mil­to­nie wiel­kie nadzieje, liczył, że zaj­mie się mną, gdy jego już nie będzie. Każdy kogoś potrze­bo­wał, ale w prze­ci­wień­stwie do taty ja nie mia­łam nikogo.

Célian wszedł na łóżko za mną. Jego nabrzmiały penis przy­lgnął do moich ud.

Prze­su­nął szorstką opuszką po moich żebrach, wzdłuż tatu­ażu, który zro­bi­łam w dniu osiem­na­stych uro­dzin.

„If I seem a lit­tle strange, that’s because I am”1.

– Czyli nie lubisz Beatle­sów, ale The Smi­ths już tak. – Jego oddech popie­ścił moje ramię.

Dora­sta­łam z samot­nym tatą, który był pra­cow­ni­kiem budow­la­nym w Nowym Jorku. Pie­nię­dzy bra­ko­wało, a sie­dze­nie na pod­ło­dze i słu­cha­nie płyt winy­lo­wych było naszym ulu­bio­nym spo­so­bem spę­dza­nia czasu. Czy­ta­li­śmy też książki o John­nym Rot­te­nie i dla zabi­cia nudy wymy­śla­li­śmy gry z celowo wpro­wa­dza­ją­cymi w błąd cie­ka­wost­kami muzycz­nymi.

– Ostroż­nie, jesz­cze się przy­wią­żesz, gdy mnie poznasz! – powie­dzia­łam cicho, patrząc przez cią­gnące się od pod­łogi do sufitu okno na Nowy Jork.

Zaczął w ciszy wsu­wać się we mnie od tyłu.

– Podejmę to ryzyko.

Ta pozy­cja przy­po­mniała mi o miej­scu w pierw­szym rzę­dzie, jakie przy­pa­dło mi na przed­sta­wie­niu dla doro­słych w wyko­na­niu Mil­tona i Elise. Moje emo­cje zaczęły się mie­szać. Ciało było szczę­śliwe, ale w kąci­kach oczu zaczęły zbie­rać się łzy. Cie­szy­łam się, że facet na jedną noc nie może ich zoba­czyć, mimo że zde­cy­do­wa­nie były mie­szanką wywo­ła­nej orga­zmami rado­ści i smutku spo­wo­do­wa­nego wizją powrotu rano do domu, by zmie­rzyć się z rze­czy­wi­sto­ścią.

Bez chło­paka.

Bez pracy.

Z umie­ra­ją­cym ojcem i stertą rachun­ków, któ­rych nie mam jak opła­cić.

Gdy oboje doszli­śmy, poca­ło­wał mnie w kark, odwró­cił się i zasnął. A ja? Mia­łam dobry widok na jego spodnie i zarys wypcha­nego port­fela, który zda­wał się na mnie patrzeć.

Moje serce to samotny myśliwy.

Tej nocy pozwo­li­łam mu na ucztę.

Jeśli wydaję się tro­chę dziwna, to dla­tego, że taka jestem. [wróć]

Roz­dział pierw­szy

Jude

Trzy tygo­dnie póź­niej

– Jak wyglą­dam?

– Na zde­ner­wo­waną. Spiętą. Słodką. Ładną. Któ­raś z tych odpo­wie­dzi powinna być pra­wi­dłowa, co? – Tata zachi­cho­tał, pocie­ra­jąc moje ramiona.

Wło­ży­łam białą ołów­kową sukienkę i czarne trampki. Z klasą. Powścią­gli­wie. Na doda­tek mia­łam dziś zamiar być poważna i pro­fe­sjo­nalna. Ciemne blond włosy spię­łam w luźny kok, a orze­chowe oczy mocno obry­so­wa­łam eyeli­ne­rem. To nie była moja typowa sty­li­za­cja – skła­da­jąca się z fla­ne­lo­wej koszuli, obci­słych jean­sów i kurtki z eko­skóry. Ale był to mój pierw­szy dzień w nowej pracy, więc wola­łam nie wyglą­dać jak fanka Tokio Hotel.

Pogła­ska­łam tatę po pozba­wio­nej wło­sów gło­wie – miał na niej tylko liche białe pasemka, roz­pro­szone jak smutne latawce – i poca­ło­wa­łam go w poli­czek, gdzie przez bladą, sinawą skórę prze­bi­jały żyły.

– Możesz do mnie zadzwo­nić w każ­dej chwili – przy­po­mnia­łam.

– Och, tak. To wers mojej ulu­bio­nej pio­senki Blon­die. – Uśmiech­nął się sze­roko.

Wywró­ci­łam oczami na te wygłupy.

– Dobrze się czuję, Jude. Wra­casz potem do domu czy zosta­jesz u Mil­tona? – Zmierz­wił mi włosy, jak wtedy gdy byłam dziec­kiem. Wydaje się, że dla niego nim pozo­sta­łam.

Znowu zaczął kasz­leć. I dla­tego czu­łam się tro­chę winna z powodu kłam­stwa. Myślał, że ja i Mil­ton wciąż jeste­śmy razem. Tata prze­cho­dził trze­cie sta­dium nowo­tworu węzłów chłon­nych. Dwa tygo­dnie temu prze­stał przyj­mo­wać che­mio­te­ra­pię. Czas prze­śli­zgi­wał się przez nasze palce jak pia­sek.

Jego leka­rze bła­gali, by kon­ty­nu­ował lecze­nie, ale powie­dział, że jest zbyt zmę­czony. Czy­taj: jeste­śmy spłu­kani. W grę wcho­dziła albo sprze­daż naszego domu, albo rezy­gna­cja z lecze­nia, a tata nie chciał zosta­wiać mnie z niczym, bez względu na to, jak mocno sprze­ci­wia­łam się tej decy­zji. Teraz zże­rały mnie wyrzuty sumie­nia. Błą­ka­łam się z moim samot­nym, prze­siąk­nię­tym zmar­twie­niami ser­cem, nosi­łam je jak skrzy­nię pełną złota. Tym­cza­sem w środku znaj­do­wało się wiele cen­nych, cięż­kich, bez­u­ży­tecz­nych rze­czy.

Mój głos ochrypł od krzyku, by po pro­stu sprze­dał to cho­lerne miesz­ka­nie. W końcu prze­sta­łam, bo zda­łam sobie sprawę, że przy­spa­rzam tacie nie­po­trzeb­nego stresu i prze­dłu­żam ago­nię.

– Wra­cam tutaj. – Poca­ło­wa­łam go w skroń i tanecz­nym kro­kiem ruszy­łam do kuchni, by wycią­gnąć posiłki, które mu na dzi­siaj przy­go­to­wa­łam.

– Ostat­nio rzadko u niego bywasz. Wszystko w porządku?

Poki­wa­łam głową, wska­zu­jąc na leżące przed sobą pojem­niki.

– Śnia­da­nie, obiad, kola­cja i prze­ką­ski. W razie gdyby zro­biło się chłodno, na twoim łóżku leżą czy­ste koce. Mówi­łam już, że zawsze możesz do mnie zadzwo­nić? Tak. Tak, wspo­mi­na­łam.

– Prze­stań mar­twić się o swo­jego sta­ruszka. – Gdy wycho­dzi­łam z kuchni, kie­ru­jąc się w stronę drzwi, potar­gał moje sta­ran­nie uło­żone włosy. – I poła­ma­nia nóg!

– Z moim szczę­ściem na pewno. – Chwy­ci­łam torbę, przy­glą­da­jąc się, jak poję­kuje w fotelu przed tele­wi­zo­rem.

Miał na sobie piżamę i wie­dzia­łam, że gdy wrócę z pracy Bóg wie kiedy, zastanę go w tym samym stroju. Więk­szość ludzi nie wyda­łaby pie­nię­dzy na Net­flixa, gdyby po uszy tonęła w dłu­gach, ale tata pra­wie nie opusz­czał domu. Aż do nie­dawna nie­ustan­nie męczyły go mdło­ści i był potwor­nie słaby. Che­mio­te­ra­pia zabiła nie tylko komórki rakowe, ale i ape­tyt. Teraz jego jedyną roz­rywką było oglą­da­nie seriali, takich jak Czarne Lustro, House of Cards czy Luke Cage. Nie mogłam pozba­wić go jedy­nej roz­rywki, nawet jeśli z jej powodu musia­ła­bym pod­jąć kolejną pracę.

I to jest ta część, o któ­rej nikt ci nie mówi, gdy twój bli­ski cho­ruje na nowo­twór. Nie tylko on jest przez cho­robę zja­dany żyw­cem. Jeśli zacho­ruje, ty ponie­kąd rów­nież. Rak zabiera czas, który można by spę­dzić z bli­ską osobą, żeruje na szczę­śli­wych chwi­lach, karmi się każdą sekundą bło­go­ści. Pochła­nia wypłatę i odło­żone pie­nią­dze. Żywi się twoim nie­szczę­ściem i roz­wija w piersi, nawet jeśli go nie masz.

Dzie­sięć lat temu stra­ci­łam mamę, która zmarła na raka piersi.

Teraz przy­szła kolej na tatę. I nic nie mogłam zro­bić, by to powstrzy­mać.

Jazda z Bro­oklynu na Man­hat­tan trwała długo, a ja nie mia­łam ze sobą iPoda. Tak wła­śnie koń­czą podłe osoby, które okra­dają nie­zna­jo­mych. Zosta­wi­łam urzą­dze­nie, słu­chawki i moje zasady w hote­lo­wym apar­ta­men­cie. Ale to nie­ważne. Pie­nią­dze pokryły dwa pilne rachunki za prąd i pozwo­liły zro­bić zakupy spo­żyw­cze na tydzień. A ja mia­łam teraz czas, by prze­czy­tać wszyst­kie mate­riały, które wydru­ko­wa­łam sobie na zapas na temat Lau­rent Bro­ad­ca­sting Com­pany. LBC miało sie­dzibę w ogrom­nym budynku przy Madi­son Ave­nue. Nale­żało do czwórki naj­lep­szych kana­łów infor­ma­cyj­nych na świe­cie, obok MSNBC, CNN i FOX-a. Przy­ję­łam tam posadę młod­szej repor­terki w dziale o uro­dzie i life­style’u, co nie było do końca moim życio­wym celem. Ale wola­łam nie zato­nąć w morzu nie­opła­co­nych rachun­ków.

Byłam wdzięczna za tę moż­li­wość i pra­wie się prze­wró­ci­łam, gdy ode­bra­łam tele­fon z infor­ma­cją o przy­ję­ciu. Szansa na pracę w new­sro­omie jesz­cze nadej­dzie. Muszę po pro­stu uto­ro­wać sobie do niej drogę.

Na chwilę obecną musia­łam zadbać, żeby utrzy­mać tę posadę, dającą mi sie­dem­dzie­siąt pięć tysięcy dola­rów rocz­nego dochodu. To nie tylko świetny spo­sób, by uła­twić sobie start, ale jak liczy­łam, także na prze­ko­na­nie taty do ponow­nej che­mii.

Dział bloga life­style’owego – traf­nie nazwa­nego Couture – znaj­do­wał się na czwar­tym pię­trze budynku. Na tym samym, co księ­go­wość.

– Nie trak­tują nas jak praw­dzi­wych dzien­ni­ka­rzy. – Zosta­łam ostrze­żona przez Gray­sona, czyli Graya, gada­tli­wego faceta, który mnie zatrud­nił. – W tym miej­scu wię­cej sza­cunku oka­zuje się deskom klo­ze­to­wym niż dzia­łowi urody i roz­rywki. I pew­nie one widują lep­sze dupy. W księ­go­wo­ści nie ma dosłow­nie żad­nego gorą­cego towaru.

Przy­szłam dzień wcze­śniej po iden­ty­fi­ka­tor i elek­tro­niczną kartę, a także po to, by wypeł­nić wszyst­kie doku­menty. W pracy mia­łam dostać wypa­sione ubez­pie­cze­nie zdro­wotne i dar­mowy wstęp na siłow­nię. W skró­cie: gdy­bym mogła wyjść za tę pracę, upew­nia­ła­bym się, że jest ze mną szczę­śliwa i co wie­czór robi­ła­bym jej masaż stóp.

Byłam ponad pół godziny przed cza­sem, więc zro­bi­łam sobie przy­sta­nek na pączka i kupi­łam dość słod­ko­ści, by star­czyło dla całego pię­tra. Gdy weszłam, recep­cjo­nistka, dziew­czyna o kasz­ta­no­wych wło­sach, będąca mniej wię­cej w moim wieku i mająca na imię Kyla, sie­działa już za swoim biur­kiem i coś pisała. Zapro­po­no­wa­łam jej pączka, a ona przyj­rzała mi się pło­chli­wym wzro­kiem, jak­bym pró­bo­wała sprze­dać jej nie­le­galną broń.

– Są smaczne. Naprawdę. Kie­dyś z mamą co sobota poko­ny­wa­ły­śmy drogę z Bro­oklynu na Man­hat­tan tylko po to, by je dostać. – Uśmiech­nę­łam się.

– Ludzie w LBC nie są mili. – Postu­kała ner­wowo w biurko.

– Cóż, ja jestem. Więc… – Wzru­szy­łam ramio­nami.

Wzięła pączka z polewą cze­ko­la­dową i poka­zała mi moje biuro. No, nie do końca biuro, raczej boks w otwar­tej prze­strzeni urzą­dzo­nej w odcie­niach beżu i bieli, depre­syj­nie pustej, poroz­dzie­la­nej pla­sti­ko­wymi prze­pie­rze­niami, w któ­rej roz­brzmie­wało skrzy­pie­nie biu­ro­wych krze­seł. W każ­dym bok­sie mie­ściły się cztery biurka. Ja mia­łam dzie­lić swój z dwoma innymi pra­cow­ni­kami Couture.

– Gray powi­nien tu być za chwilę – powie­działa Kyla, wzdy­cha­jąc z przy­jem­no­ści.

Wrzu­ci­łam mój nie­pa­su­jący ple­cak pod krze­sło sto­jące przed jed­nym z biu­rek pozba­wio­nych zdjęć czy ozdó­bek i wyj­rza­łam przez okno. Mia­łam bez­po­średni widok na hotel Lau­rent Towers, gdzie spę­dzi­łam noc z Célianem. Minęły trzy tygo­dnie, a mnie wciąż wyda­wało się nie­praw­do­po­dobne, że męż­czy­zna, któ­rego nie zna­łam, był we mnie na tak wiele spo­so­bów. A naj­dziw­niej­szy był ostry ucisk żalu prze­szy­wa­jący moją pierś za każ­dym razem, gdy myśla­łam o pie­nią­dzach, które mu ukra­dłam. Poprzy­się­głam sobie ni­gdy wię­cej tego nie robić i pró­bo­wa­łam wmó­wić, że wszystko, co się tam­tej nocy wyda­rzyło, było do mnie takie nie­po­dobne.

Gray­son przy­je­chał dwa­dzie­ścia minut póź­niej. Wyglą­dał jak połą­cze­nie Kurta Hum­mela z Glee i sek­sow­nego brata naj­lep­szej kum­peli, a do tego ubie­rał się jak Willy Wonka. Ciem­no­kasz­ta­nowa aksa­mitna mary­narka, którą tego dnia miał na sobie, na kimś innym wyglą­da­łaby tra­gicz­nie. Teatral­nie poma­chał ręką; jego oczy skry­wały się za ogrom­nymi szkłami od Prady. Sączył kawę ze Star­bucksa, gdy opro­wa­dzał mnie po pię­trze, które zaczy­nało wypeł­niać się pra­cow­ni­kami. Księ­gowi i sekre­tarki kiwali do mnie ponuro, gdy prze­cho­dzi­li­śmy obok nich.

– Możesz wyma­zać z pamięci każdą jedną osobę i twarz, którą ci przed­sta­wi­łem, i wyko­rzy­stać tę prze­strzeń w mózgu, by zapa­mię­tać uro­dowe tricki Dua Lipy, bo nikt z nich z nami nie roz­ma­wia i nie uznaje naszego ist­nie­nia. Zosta­li­śmy bez­praw­nie i bru­tal­nie wyko­pani z pią­tego pię­tra, czyli new­sro­omu, z powodu wypadku, o któ­rym nie wolno mówić, a który wyda­rzył się rok temu. – Opadł na fotel i prze­cze­sał pal­cami kru­czo­czarne włosy. – Z tego powodu praca nad Couture stała się pie­kiel­nie trudna, ale jakoś dajemy radę.

– Co się stało? – Wspar­łam łok­cie o kolana.

– Sze­fo­stwo stra­ciło kogoś waż­nego.

– Co to miało wspól­nego z wami?

– Tym kimś była nasza sze­fowa. I za każ­dym razem, gdy na nas patrzyli, widzieli ją. Dla­tego ni­gdy na nas nie patrzą.

Wycią­gnę­łam rękę i uści­snę­łam dłoń Graya w chwili, gdy zja­wiła się moja druga i jedyna zna­joma w Couture, kro­cząc dum­nie.

– Ach, moi rów­nie trę­do­waci, jak ja zna­jomi i part­ne­rzy w uro­do­wej zbrodni. – Podała mi dłoń. Paznok­cie poma­lo­wane były na nie­bie­sko i zie­lono. – Jestem Ava.

Potrzą­snę­łam tą dło­nią.

Ava wyglą­dała na osobę przed trzy­dziestką, tak jak Gray, i ocie­kała ele­gan­cją od czubka głowy aż po palce stóp. Przy jej opa­lo­nej cerze, buj­nych lokach i kocim spoj­rze­niu – w zesta­wie­niu z czer­woną, skó­rzaną mini i żół­tymi bot­kami w stylu vin­tage – każda księż­niczka popu mogłaby wypaść blado.

– Czy dzi­siaj mie­li­śmy się ubrać jak pie­lę­gnia­rze z psy­chia­tryka? – Obrzu­ciła moją białą sukienkę z kpią­cym spoj­rze­niem.

Otwo­rzy­łam usta, by wyja­śnić, że znam się na modzie w takim samym stop­niu, jak jej kla­wia­tura, ale wtedy na twa­rzy Avy poja­wił się sze­roki uśmiech, a Gray­son wybuchł śmie­chem i pokrę­cił głową.

– Koper­towa sukienka i trampki? Naprawdę? – Otarła łzy z kąci­ków oczu.

– Co jest dla cie­bie gor­sze: sukienka z lum­peksu czy trampki? – Przy­gry­złam dolną wargę.

– Zde­cy­do­wa­nie to, że wyglą­dasz jak dziecko naćpane cukrem, które dorwało się do szafy Hilary Clin­ton. Jak masz na imię? – Ava zlu­stro­wała mnie wzro­kiem.

– Judith. Ale ludzie mówią do mnie Jude.

– Hej, Jude! – Puściła oko, nawią­zu­jąc do pio­senki Beatle­sów o tym samym tytule.

– Jestem pewien, że nie raz sły­szała ten tekst, Av. – Gray­son odwró­cił swoje krze­sło przo­dem do moni­tora Apple i klik­nął na ikonę koperty.

Gdy mia­łam jakieś sie­dem lat, dzie­ciaki na moim osie­dlu stwier­dziły, że zbyt przy­po­mi­nam chłop­czycę, by mieć tak kobiece imię. Tak wła­śnie zosta­łam Jude. Judith umarła śmier­cią powolną i powra­cała do żywych tylko wtedy, kiedy wypeł­nia­łam jakieś doku­menty.

„Jude potrafi dotknąć czubka nosa języ­kiem i pier­dzieć pachą”.

„Jude potrafi nas nauczyć jeź­dzić na desko­rolce”.

„Jude potrafi ska­kać na bombę”.

– A skoro już mowa o nie­po­ko­ją­cych rze­czach, pan Lau­rent wyda oświad­cze­nie dziś o trze­ciej, więc może to i dobrze, że mała panna Reese Wither­spoon ukrywa się za sukienką tak brzydką, że powinna być zaka­zana.

Rzu­ci­łam Avie pyta­jące spoj­rze­nie, a ona strze­liła mi w twarz gumą do żucia.

– Podo­bają mu się damy, ale bez obaw. Jego syn trzyma go na smy­czy.

Godziny mijały, cią­gnęły się minuty ponu­rego dnia. Spę­dzi­łam ten czas na szu­ka­niu spo­so­bów na to, by zamro­zić, roz­to­pić lub zeskro­bać sobie cel­lu­lit aż do skóry. Nie­po­ko­jące. Gdy zegar wybił trze­cią, winda zadzwo­niła rado­śnie. I to była jedyna przy­jemna część tej sytu­acji. Czas się zatrzy­mał. Tak samo jak ustało stu­ka­nie w kla­wia­tury i audy­cje radiowe prze­bi­ja­jące przez szmer roz­mów na pię­trze. Sądząc po powie­trzu, które zawi­sło nad moją szyją jak miecz, domy­śli­łam się, że oto obja­wił się w końcu pan Lau­rent, wła­ści­ciel Couture i LBC.

Gray­son ode­pchnął się od biurka i gestem naka­zał mnie i Avie wyjść z naszego boksu. Wytar­łam spo­cone dło­nie w sukienkę.

– Nad­je­chała główna atrak­cja. Miejmy nadzieję, że Lau­rent senior nie będzie nikogo obma­cy­wał, a Lau­rent Junior nie zwolni nas wszyst­kich, bo wła­śnie ma okres. – Prze­ma­sze­ro­wał do głów­nego hallu na pię­trze, krę­cąc bio­drami.

Zachi­cho­ta­łam. Czyli Lau­ren­to­wie, okryta złą sławą rodzinka kró­lew­ska, fak­tycz­nie jest upier­dliwa! Nie robiło mi to róż­nicy. Mocno wąt­pi­łam, by pra­co­wali na tym pię­trze lub bym miała ich czę­sto widy­wać. Zna­łam Mathiasa Lau­renta, fran­cu­skiego poten­tata. Wyda­wał się zbyt ważny, by zada­wać się z nami, prze­by­wa­ją­cymi na czwar­tym pię­trze śmier­tel­ni­kami wystu­ku­ją­cymi cyferki lub testu­ją­cymi próbki nowych wegań­skich per­fum.

Gdy sta­nę­li­śmy w tłocz­nej prze­strzeni przy recep­cji, szczęka mi opa­dła i wylą­do­wała na pod­ło­dze. A język roz­wi­nął się jak czer­wony dywan, tro­chę jak w kre­sków­kach.

Jezu Chry­ste.

Nie­mal sły­sza­łam w gło­wie Jezusa, który wyma­chuje pię­ścią. „Prze­stań wyma­wiać moje imię na daremno za każ­dym razem, gdy przy­po­mi­nasz sobie swój grzech”. Miał rację. W takim tem­pie powin­nam zacząć odma­wiać zdro­waśki, choć nie skoń­czy­ła­bym ich aż do trzy­dzie­stych uro­dzin.

Przede mną stał gorący fran­cu­ski tury­sta, który trzy tygo­dnie temu wypra­wiał z moim cia­łem same grzeszne rze­czy. A wyglą­dał nie mniej bosko niż tam­tej nocy. Z jed­nym wyjąt­kiem – teraz wyda­wał się o wiele strasz­niej­szy.

Célian miał na sobie jasno­szare luźne spodnie, które pre­zen­to­wały się jak uszyte na miarę, białą dopa­so­waną koszulę, a na twa­rzy budzący grozę gry­mas. Wyglą­dał na goto­wego, by skró­cić Kylę o głowę, a jej koń­czy­nami nakar­mić tłum zebra­nych wokół ludzi. Obok niego stał niż­szy o trzy cen­ty­me­try siwo­włosy męż­czy­zna.

Mathias Lau­rent miał małe, czarne, nie­obecne oczy – prze­ci­wień­stwo oczu jego syna, w kolo­rze indygo. Ale marsz­czyli brwi w ten sam pogar­dliwy spo­sób, przez co czło­wiek czuł się jak brud pod ich butami.

I naj­pew­niej mieli tę samą wła­dzę, by nas zwol­nić.

– Przejdźmy do rze­czy. Teo­re­tycz­nie jest to zada­nie księ­go­wo­ści, ale posta­no­wi­li­śmy zaan­ga­żo­wać Couture, skoro jeste­ście skar­bonką bez dna – zaczął Célian, ze wzro­kiem sku­pio­nym na wyświe­tla­czu tele­fonu.

Wywró­ci­łam oczami, a kolana nie­mal się pode mną ugięły.

Miał ame­ry­kań­ski akcent. Nie fran­cu­ski. Ame­ry­kań­ski. Dźwięczny. Zna­jomy. Zwy­czajny. Wyrzu­cał z sie­bie zda­nia z pręd­ko­ścią świa­tła. Sły­sza­łam go, ale nie słu­cha­łam. Szok zawład­nął moim cia­łem, a ele­menty ukła­danki tra­fiły na swoje miej­sca. Prze­ży­łam przy­godę na jedną noc z sze­fem. Moim zakła­ma­nym, ame­ry­kań­skim sze­fem. I teraz musia­łam sobie z tym pora­dzić – i zno­sić to długo, bo koniecz­nie potrze­buję tej pracy.

Ktoś strze­lił pal­cami. Moje spoj­rze­nie ode­rwało się od twa­rzy Céliana i powę­dro­wało do Gray­sona, który zmarsz­czył czoło.

– Wyglą­dasz, jak­byś sta­rała się nie roz­pła­kać albo prze­ży­wała silny orgazm. Mam nadzieję, że cho­dzi o to dru­gie. I że wiąże się z tym jakieś dziwne, ale zarą­bi­ste wytłu­ma­cze­nie. Wszystko dobrze?

Poki­wa­łam głową, zmu­sza­jąc się do uśmie­chu.

– Przy­kro mi. Pod tą sukienką nie doszło do żad­nego orga­zmu. Po pro­stu na chwilę się wyłą­czy­łam.

Kłam­stwo. Wystar­czyło przy­po­mnieć sobie, jak mi było dobrze, gdy Célian roz­su­wał moje uda swo­imi dużymi zro­go­wa­cia­łymi dłońmi i jak zanu­rzał we mnie język.

I wła­śnie wtedy słowa prze­stały zale­wać wszyst­kich jak stru­mień, a ja zda­łam sobie sprawę, że jest w rze­czy samej coś gor­szego niż słu­cha­nie dosko­na­łego ame­ry­kań­skiego angiel­skiego Céliana. Tym czymś było jego mil­cze­nie. W tej chwili ciskał w moją stronę spoj­rze­nia niczym lodowe sople.

Pod­nio­słam wzrok, by napo­tkać jego spoj­rze­nie. Patrzył na mnie przez dokład­nie sekundę, a potem sku­pił się na Gray­so­nie.

– Zro­zu­miano, Gre­gory? – zapy­tał.

Gre­gory?

– Wszystko jasne jak słońce, pro­szę pana. – Gray­son się ukło­nił. Jego głos drżał lekko.

Célian wska­zał na mnie pod­bród­kiem.

– Wybie­rasz coraz gor­sze dziew­czyny na okładki.

Cho­lerny drań.

Roz­po­znał mnie. Jego oczy zapło­nęły, topiąc obecny w nich lód, i ściem­niały w chwili, gdy nasze spoj­rze­nia się spo­tkały. Pamię­tał, i być może męczyło go to, że tu jestem. Tak samo jak mnie.

Chcę odzy­skać mojego iPoda, mówiło moje spoj­rze­nie. Mia­łam na nim ponad trzy tysiące pio­se­nek i wszyst­kie zbyt dobre, by mar­no­wać je na tego palanta.

– Jude Hum­phry. Młod­szy repor­ter. To jej pierw­szy dzień – pod­kre­ślił Gray­son, nie­mal bła­gal­nie. Odwró­cił się w moim kie­runku, jakby chciał fizycz­nie obro­nić mnie przed ubra­nym w gar­ni­tur kąśli­wym potwo­rem.

Stłu­mi­łam uśmiech, gdy zda­łam sobie sprawę, że powie­dzia­łam Célianowi, że mam na nazwi­sko Spe­ars. Cóż, za to on na pewno nie był Tim­ber­la­kiem. Był Lau­ren­tem. Ame­ry­kań­skim monar­chą w każ­dym calu. Miliar­de­rem o zde­cy­do­wa­nej potę­dze i sądząc po naszym jedy­nym spo­tka­niu – sza­lo­nym kobie­cia­rzem.

Ten czło­wiek był w tobie!, pisnę­łam w myślach. I to nie raz. Jego penis wcho­dził w cie­bie tak głę­boko, że krzy­cza­łaś. Wciąż pamię­tasz smak jego sło­nej spermy. Wiesz, że w dol­nej czę­ści ple­ców ma pie­przyk. Wiesz, jakie dźwięki wydaje, gdy docho­dzi w kobie­cie.

W duchu podzię­ko­wa­łam swo­jemu umy­słowi za znisz­cze­nie mi bie­li­zny w miej­scu publicz­nym i poki­wa­łam głową.

– To przy­jem­ność pana poznać, pro­szę pana. – Poda­łam mu dłoń. Moja twarz zapło­nęła zawsty­dze­niem.

Wszy­scy na nas patrzyli, a w pomiesz­cze­niu było co naj­mniej pięć­dzie­siąt osób. Célian – jeśli naprawdę tak miał na imię – zigno­ro­wał wycią­gniętą rękę. I zwró­cił się do męż­czy­zny za jego ple­cami.

– Mathias, jakieś słowa mądro­ści?

Mathias? Tak się zwraca do ojca? Czy naprawdę czło­wiek z mroź­nymi nie­bie­skimi oczami jest aż tak ozię­bły?

– Myślę, że poru­szy­łeś już każdy temat – powie­dział wielki szef. On naprawdę miał mocny fran­cu­ski akcent, więc przy­naj­mniej to kłam­stwo miało jakieś pod­stawy. Mathias spoj­rzał na mnie łagod­nie, jakby potra­fił wyczy­tać z mojej twa­rzy sekret, który dzie­li­łam z jego synem.

Célian odwró­cił się do mnie, roz­pi­na­jąc spinki przy man­kie­tach i pod­wi­ja­jąc rękawy na swo­ich żyla­stych ramio­nach.

– Księ­go­wość może wró­cić do swo­jej nie­szczę­snej pracy. Couture jest zwol­niony z tego spo­tka­nia. Ale nie da się zwol­nić was z pracy przy tym blogu. Panno Hum­phry? – Nie­cier­pli­wie strze­lił pal­cami.

Ruszył już wąskim kory­ta­rzem, wie­dząc, że pobie­gnę za nim jak szcze­niak. Bez wąt­pie­nia czer­pał z tego faktu przy­jem­ność.

– Muszę poru­szyć z panią pewien temat.

Poru­szyć, poru­chać – żadna róż­nica, prawda?

Rzu­ci­łam Gray­so­nowi bła­galne spoj­rze­nie z prośbą o ratu­nek. Jego oczy odpo­wie­działy, że zro­biłby to, ale też chce żyć.

Szłam za Célianem tym kory­ta­rzem. Moje trampki stu­kały o pod­łogę w pośpie­chu. Prze­ci­snął się przez tłum księ­go­wych, następ­nie zatrzy­mał przy naroż­nym biu­rze, otwo­rzył drzwi, wark­nął: „Wypad!” do czło­wieka w środku i wska­zał głową, bym weszła. Zro­bi­łam to. Zamknął drzwi i tak oto zosta­li­śmy tylko we dwoje.

Mię­dzy nami było nie wię­cej niż pół metra pustej prze­strzeni.

Jego oczy pło­nęły.

Co nie wró­żyło dobrze, skoro to on miał wszel­kie działa, a ja led­wie patyki.

– Gdzie podział się twój akcent? – zapy­ta­łam z przy­kle­jo­nym uśmie­chem.

– Gdzie się, kurwa, podziały moje pie­nią­dze? – odpo­wie­dział w tym samym tonie, ale jego iro­niczny uśmiech był inny. Grzeszny.

Poczu­łam, jak moja mina łagod­nieje. Byłam tak zmie­szana jego wido­kiem tutaj, że zupeł­nie zapo­mnia­łam, co zro­bi­łam.

– Wzię­łam je. – Prze­łknę­łam ślinę.

– Cóż, uda­wa­łem. – Miał na myśli akcent.

– Tak się składa, że ja też. – Ja nie odno­si­łam się do akcentu.

Wła­śnie przy­po­mniała mi się umowa z Le Coq Tail. Jeśli nie dałby mi orga­zmu, mia­łam prawo zabrać wszyst­kie jego pie­nią­dze. Szcze­rze mówiąc, ni­gdy w życiu nie mia­łam takich orga­zmów, ale nie zamie­rza­łam się do tego przy­zna­wać. Nie po tym, jak spra­wił, że po raz drugi tego dnia poczu­łam się jak idiotka. Bo uda­wał fran­cu­ski akcent. Bo zabez­pie­czył się na wypa­dek, gdy­bym zechciała wymie­nić się nume­rami tele­fonu.

– Panno Hum­phry – rzu­cił z poli­to­wa­niem, jak­bym jed­no­cze­śnie była uro­cza i iry­tu­jąca, jak szcze­niak sika­jący na jego dro­gie moka­syny. – Minie wiele czasu, zanim prze­sta­niesz myśleć o moim fiu­cie za każ­dym razem, gdy będziesz się mastur­bo­wać pod tanią koł­drą na koniec dłu­giego dnia w pracy.

Zabiję go.

Wie­dzia­łam to od razu.

Może nie tego dnia i zapewne też nie następ­nego, ale to się sta­nie.

Wypu­ści­łam powie­trze i skrzy­żo­wa­łam ramiona na piersi.

– Prze­pra­szam, że zabra­łam twoje pie­nią­dze. – Prze­pro­siny były bole­sne, ale musia­łam je wykrztu­sić dla wła­snego sumie­nia. Nie wspo­mi­na­jąc już o mojej posa­dzie.

Patrzył, jak­bym była prze­źro­czy­sta. Jak­bym nie powie­działa niczego.

– Ocze­kuję, że będziesz trzy­mać buzię na kłódkę w kwe­stii naszego małego… – Prze­su­nął wzro­kiem po moim ciele, ale nie tak, jakby mnie pra­gnął. Bar­dziej, jakby chciał się mnie pozbyć.

Zatrze­po­ta­łam rzę­sami.

– Zapo­mnia­łeś języka w gębie?

– Nic z tych rze­czy. – Oparł jedną rękę o drzwi, spra­wia­jąc, że wszystko inne wypa­dało blado w porów­na­niu z jego sek­sow­nym wyglą­dem. – Pamię­tam, że wsa­dza­łem go w twoją cipkę, kilka razy w zasa­dzie, ale był w niej też mój penis, palce i szcze­rze mówiąc, wszystko z tego apar­ta­mentu, co mogłem w cie­bie wło­żyć. Oszczę­dzę ci moc­nych szcze­gó­łów, bo po pierw­sze: byłaś tam, a po dru­gie: od tego momentu zacho­wu­jemy się bar­dzo pro­fe­sjo­nal­nie. Zro­zu­miano?

Jezu­sie, te jego usta…

„Paniu­siu, jeśli nie prze­sta­niesz uży­wać mojego imie­nia na daremno, pójdę ze skargą wyżej!”, wark­nął Jezus w mojej gło­wie.

– A ty nie zamie­rzasz mnie prze­pro­sić? – Wspar­łam pię­ści na talii.

– Za co? – W gło­sie brzmiało szczere zain­te­re­so­wa­nie.

Ile on ma lat? Trzy­dzie­ści? Trzy­dzie­ści dwa? Teraz, gdy byłam trzeźwa i przy­glą­da­łam mu się przez zasłonę gniewu i czy­stego wstydu, nie wyglą­dał już tak młodo.

– Za to, że mnie okła­ma­łeś – pod­nio­słam głos, czu­jąc, że zaraz nadepnę sobie na stopę. – Za uda­wa­nie akcentu i wmó­wie­nie mi, że rano wyla­tu­jesz do domu. Za…

– To nie twoja sprawa. – Uniósł dłoń, tamu­jąc potok moich słów. – Nie żebym kie­dy­kol­wiek musiał ci się tłu­ma­czyć, skoro pra­cu­jesz tu na sta­no­wi­sku młod­szego redak­tora – przy­po­mniał mi chłodno. – Ale tak naprawdę lecia­łem spo­tkać się z matką na Flo­ry­dzie. Mój dom nie znaj­duje się tutaj. Ale też nie we Fran­cji.

– A akcent? – Żało­wa­łam, że nie mogę przy­wa­lić mu w głowę zszy­wa­czem i jed­no­cze­śnie zacho­wać posady. Nie­stety, byłam nie­mal pewna, że kadry nie byłyby zado­wo­lone.

Pocią­gnął za koł­nie­rzyk, uśmie­cha­jąc się zło­wiesz­czo.

– Lubię pro­sty, pozba­wiony zna­cze­nia seks.

– Nie. Zadba­łeś, żebym nie zapy­tała o twój numer ani nie pró­bo­wała dać ci swo­jego. – W tym momen­cie nie mia­łam naj­mniej­szej kon­troli nad swoim gło­sem. A on chyba czuł, że jesz­cze chwila, a przy­walę mu w twarz.

Patrzył na mnie bez jakich­kol­wiek emo­cji.

– Z sza­leń­stwem ci nie do twa­rzy, Spe­ars.

– Cóż, możesz uwa­żać się za szczę­ścia­rza, bo nie pla­nuję wymie­niać się z tobą czym­kol­wiek, czy to nume­rami, czy pły­nami, czy nawet uprzej­mo­ściami. – Odwró­ci­łam się na pię­cie, gotowa wypaść na kory­tarz. Zro­bi­łam kilka kro­ków, ale Célian chwy­cił mnie za nad­gar­stek i obró­cił w miej­scu. Jego dotyk posłał falę prądu do mojej kobie­co­ści, co tylko dowo­dziło, że mój umysł pozo­staje bystry, serce samotne, ale ciało jest głu­pie.

– Cicho! – ostrzegł.

Wywró­ci­łam oczami. Jakby seks z sze­fem był czymś, z czym mia­ła­bym lecieć do gazety!

– Tak, pro­szę pana – ode­zwa­łam się, pod­kre­śla­jąc ostat­nie słowa. Strzą­snę­łam z sie­bie jego dotyk. – Coś jesz­cze, pro­szę pana?

– Zacho­wuj się.

– Bo co?

– Bo uprzy­krzę ci życie. I będę to robić z roz­ko­szą. Nie dla­tego, że ze sobą spa­li­śmy, ale dla­tego, że ukra­dłaś mi pie­nią­dze, port­fel i pre­zer­wa­tywy.

Szcze­rze mówiąc, pre­zer­wa­tyw po pro­stu zapo­mnia­łam wyjąć. Co jest moim kolej­nym powo­dem do wstydu. Wie­dzia­łam, że stą­pam po cien­kim lodzie, ale nie chcia­łam spaść na dno oce­anu bez­ro­bo­cia. Posta­no­wi­łam zmie­nić temat.

– Zapo­mnia­łam swo­jego iPoda w tam­tym apar­ta­men­cie. Zna­la­złeś go jakimś cudem?

– Nie.

Cho­lera.

– Mogę odejść?

Zro­bił krok w tył.

– Mam nadzieję, że będę widy­wać panią czę­sto, panno Spe­ars.

– Przy­ję­łam do wia­do­mo­ści, panie Tim­ber­lake.

Ude­rza­łam się w czoło przez całą drogę do swo­jego boksu, myśląc, że gorzej już być nie mogło. Przy­szły wła­ści­ciel LBC wyglą­dał na kró­lew­sko mści­wego, bosko wku­rzo­nego i maje­sta­tycz­nie wybu­cho­wego. Z mojego powodu. Wie­dzia­łam, że będzie mnie uni­kać jak ognia. I było mi wstyd, że napawa mnie to smut­kiem, bo jego zapach, głos i te sza­le­nie nie­od­po­wied­nie rze­czy, jakie opusz­czały jego usta, fascy­no­wały mnie rów­nie mocno, co dopro­wa­dzały do wście­kło­ści.

Gdy dotar­łam do sie­bie, w pierw­szym odru­chu chcia­łam się rzu­cić do testo­wa­nia per­fum. Ale gdy tylko weszłam do boksu, zda­łam sobie sprawę, że muszę się wytłu­ma­czyć. Gray­son i Ava sie­dzieli ramię w ramię, każde ze skrzy­żo­wa­nymi nogami, patrząc na mnie, jak­bym była oka­zem z „Natio­nal Geo­gra­phic”. Tylko popcornu im bra­ko­wało.

Gray­son mach­nął kciu­kiem w stronę windy.

– Tłu­macz się.

– To nic…

Ava mi prze­rwała.

– Pan Lau­rent Junior, czyli dyrek­tor pro­gramu infor­ma­cyj­nego, pro­du­cent naj­lep­szego pro­gramu infor­ma­cyj­nego i Lord Dup­ko­mort ni­gdy nie zaszczyca ludzi kon­tak­tem wzro­ko­wym, a co dopiero roz­mową.

A teraz zaczął? Szok.

– Lepiej zacznij śpie­wać, jak w „Idolu”. A ja będę Simo­nem Cowel­lem, kochana. – Gray­son strze­lił pal­cami, krę­cąc tył­kiem po krze­śle. – Chcę wie­dzieć, w jaki spo­sób, kiedy, gdzie i jak długo. Szcze­gól­nie inte­re­suje mnie kwe­stia dłu­go­ści. Z cen­ty­me­trami i w ogóle.

Chyba sobie na to zasłu­ży­łam. A Célian nie miał prawa mnie do sie­bie wzy­wać i odby­wać ze mną pry­wat­nej roz­mowy pod­czas mojego pierw­szego dnia. Poza tym wyglą­dało na to, że ta dwójka będzie jedy­nymi przy­jaź­nie nasta­wio­nymi do mnie ludźmi na całych pię­ciu pię­trach.

Wbi­łam wzrok w pod­łogę, pod­kur­cza­jąc palce w butach.

– Robi­cie z igły widły. Spo­tka­li­śmy się wcze­śniej. Prze­lot­nie. W trak­cie, hm, wyda­rze­nia towa­rzy­skiego. – Co jest bar­dziej towa­rzy­skiego od ssa­nia sobie nawza­jem róż­nych czę­ści ciała? – Myślę, że oboje byli­śmy po pro­stu zasko­czeni, że się widzimy, i tyle.

Prze­ra­ziło mnie, z jaką łatwo­ścią kłam­stwo wymknęło się z moich ust. Naj­pierw kra­dzież port­fela, a teraz to. Célian Lau­rent naj­wy­raź­niej wycią­gał ze mnie to, co naj­gor­sze.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki