Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Fascynująca opowieść o wielkich cywilizacjach i ich wkładzie w rozwój medycyny
Na długo przed Hipokratesem, nad Nilem, między Eufratem i Tygrysem, u stóp meksykańskich wulkanów czy peruwiańskich Kordylierów wybitni lekarze stawiali czoło przeróżnym chorobom i schorzeniom. Stosowali pierwotne formy antybiotyków w leczeniu ran, dokonywali amputacji, zabiegów chirurgicznych i trepanacji czaszki (a to wszystko bez znieczulenia!).
Co więcej, nieobce im były cesarskie cięcie, operacja zaćmy czy przeszczepy skóry, a jedną trzecią znanych i używanych obecnie ziół wykorzystywali lekarze w starożytnym Egipcie. Wydaje się niemożliwe? A jednak!
Jürgen Thorwald z reporterską precyzją ukazuje kunszt antycznych medyków, każdy rozdział rozpoczynając rysem historycznym danej kultury. Książka napisana z pasją, erudycją i wyczuwalnym podziwem dla praojców medycyny prowadzi czytelnika w świat wysoko rozwiniętych cywilizacji Egiptu, Mezopotamii, Indii, Peru, Chin i Meksyku. Prezentuje dorobek badań medyczno-historycznych i przegląd świata medycyny pięciu starożytnych kultur.
Wielki talent narracyjny i żywy język – dzięki nim opowieści Thorwalda czyta się jak wciągający kryminał, a zarazem non-fiction w najlepszym wydaniu.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 336
ROZDZIAŁ II
Naród, który stworzył tak realistyczne obrazy swego świata i życia, nie mógł nie dostrzec stron tego świata pogrążonych w cieniu przez nieuniknionych towarzyszy ludzkiego bytu: choroby i cierpienia. Mochica stworzyli nie tylko obrazową księgę swego życia, lecz także swoich cierpień. Powstała kronika znacznie przewyższająca wszelkie medyczne wyobrażenia dawnego Meksyku. Wnosi ona na swój sposób bezprzykładny wkład w historię dawnej medycyny.
Kroniki Inków, powstałe w czasach hiszpańskich, które w 1500–2000 lat później przekazały tyle różnorodnych informacji o ich medycynie, zawierały wiele opisów chorób panujących w Peru. Była tam mowa o malarii, biegunce, gośćcu i dnie; dowiedziano się o zapaleniu nerwów i nerek oraz puchlinie wodnej. Tę ostatnią opisano słowami: „bieg strumienia ustał”. Często mówiono o zapaleniu płuc („przerywany wdech”), o gruźlicy („choroba wysuszająca”), a więc o cierpieniach, do których występowania przyczyniał się kontrast tropikalnego upału z ostrym klimatem wysokogórskim. Istniała też „zaraza dostojników i kobiet”, pod którym to określeniem kryje się według niektórych historyków, poszukujących dalszych potwierdzeń tezy o pochodzeniu kiły z Ameryki Południowej, właśnie ta choroba.
Nigdzie w literaturze inkasko-hiszpańskiej nie było tak dobitnych obrazów chorób, jakie stworzyli Mochica w swojej ceramice. Dawni Egipcjanie pozostawili w obrazie niewidomego harfisty pełne artyzmu ukazanie ślepoty, które miało zyskać światową sławę. Wobec dwu wizerunków ślepców na dzbanach Mochica można zadać sobie pytanie: czy egipski artyzm osiągnął równie przejmujący wyraz w przedstawieniu ślepoty, jaki osiągnięto na owych dzbanach?
Guz nad prawą kością jarzmową, dobrze widoczny na innym naczyniu, znany jest przez współczesnych lekarzy jako mięsak złośliwy.
Ciężkie zaburzenia gruczołowe i chorobliwa otyłość – na taką diagnozę pozwala wizerunek pewnego mężczyzny z ludu Mochica.
Długie i ostre dyskusje wybuchły wokół ustalenia choroby przedstawionej na jednej z glinianych figur. Uczestniczył w nich nawet sławny niemiecki patolog Rudolf Virchow, twórca nauki o patologii komórkowej (nauki o przyczynach chorób umiejscowionych w komórkach). W 1897 r., na międzynarodowym kongresie na temat trądu w Berlinie, bronił tezy, że jest tu przedstawiony przypadek trądu. Natomiast inni naukowcy sądzili, że wzorem dla tej małej rzeźby mogła być twarz okaleczona za karę.
W następnych latach Berlińskie Towarzystwo Antropologiczne było widownią dalszych dyskusji, w trakcie których Hiszpan Marcos Jimenez de la Espada był zdania, że chodzi tu raczej o jakąś typową peruwiańską chorobę zakaźną zwaną w kronikach Inków „uta”. Wreszcie peruwiańscy archeolodzy i lekarze, tacy jak Julio Tello i Edmundo Eacomel, znaleźli rozwiązanie zagadki. Chodziło o amerykańską leiszmaniozę śluzówkową, chorobę podobną do raka, której zarazek przenoszony był przez ukłucie latających owadów. W czasach nowożytnych atakowała ona przede wszystkim zbieraczy liści koki w gorących dolinach Andów.
Nie oznacza to jednak wcale, że trąd zniknął z listy chorób dawnego Peru. Na pewnej figurce znawcy rozpoznali obraz trądu w III stadium.
Na innej twarzy rozpoznać można porażenie połowiczne (głównie jako skutek udaru).
Jeszcze dłuższe były debaty nad figurą nagiego mężczyzny. Ponownie przypuszczano, że znaleziono potwierdzenie o południowoamerykańskim pochodzeniu kiły. Tymczasem chodzi tu znów o typową peruwiańską chorobę: verrugę. Przy tej chorobie, zaczynającej się bólami gardła i kości, całe ciało pokrywa się czerwonymi wzniesieniami. Później zaczynają one krwawić i chory umiera z upływu krwi. Jeszcze około 1500 lat później, w 1869 r., epidemiczne wystąpienie tej choroby wśród tubylczych robotników zmusiło do przerwania prac przy budowie linii kolejowej w Peru.
Dla Mochica zostało zastrzeżone wykonanie jedynej rzeźby dawnych czasów ukazującej lekarza przy łożu chorego. Nie byłaby ona produktem wczesnego okresu historii, gdyby nie było w niej wiary w demoniczne pochodzenie chorób i w skuteczność ich zaklinania.
Demony śmierci i choroby, znów ściśle powiązane z symbolami głów kotów i węży, które przetrwały z okresu Chavín, straszyły na wielu glinianych naczyniach. Demony nosiły ze sobą głowy zmarłych lub z dziką zaciętością walczyły o życie chorego. Również i tu nasuwało się wielokrotnie stawiane pytanie: czy Mochica w swych zmaganiach z chorobą zadowalali się tylko modlitwą, czarami i zaklinaniami? Czy również oni, opierając się na obserwacjach, znaleźli drogę do racjonalnych metod leczenia?
Szukając odpowiedzi na to pytanie, wnioski należy wyciągnąć z czasów znacznie bliższej medycyny Inków.
Wymieniona już tu ilustrowana kronika Inków autorstwa Poma de Ayala, którą w 1613 r. ukończył jako wynik swojej 40-letniej pasji zbierackiej, a następnie przekazał królowi Hiszpanii, we fragmentach odnoszących się do medycyny też pełna jest wiary w złe duchy, czary i moc zaklęć. Przy wysnuwaniu na podstawie świata Inków wniosków na temat starszego jeszcze o 1500–2000 lat świata Mochica, tak jak w przypadku Meksyku, bez wątpienia wskazana jest ostrożność. Mimo to można przypuszczać, że wiele zwyczajów stosowanych przez Inków przy leczeniu chorych zostało przejętych od wcześniejszych cywilizacji.
Wojownicy byli ważnymi postaciami w dniu święta Citua, obchodzonego corocznie w XV i XVI w. we wrześniu w Cuzco, stolicy Inków. Nadchodziła pora deszczowa. Z doświadczenia wiedziano, że pora ta przynosi liczne choroby infekcyjne, złośliwe biegunki i zapalenia oczu. Znaczenie tego święta polegało na tym, by profilaktycznie wypędzić demony chorób z Cuzco. Wszyscy chorzy i kalecy musieli opuścić miasto. Wojownicy natomiast biegali przy nowiu po ulicach, krzycząc i wywijając bronią. Pędzili demony przed sobą, ścigali je aż do najbliższej rzeki i sami rzucali się do wody, by oczyścić swe ciało i broń po zetknięciu się z duchami chorób.
Wiara w grzech jako przyczynę choroby przepełniała Inków nie mniej niż Azteków. Choroba była karą za grzechy, a bogowie żądali ofiar, modłów i spowiedzi, zanim byliby skłonni owe grzechy zapomnieć. Jeśli zachorował władca Inków, było to skutkiem grzechów popełnionych w jego własnym kraju. Dlatego bogowie żądali ofiar od całego narodu. Wprawdzie ofiary z ludzi w Peru nigdy nie osiągnęły takich rozmiarów jak na ziemi meksykańskiej, lecz w żadnym wypadku nie były obce okresowi Inków. Nierzadko były to ofiary ze szczególnie pięknych dzieci. I tylko nieliczni władcy Inków zastępowali je ofiarami ze złotych posągów.
Kapłani orzekali o rodzaju i przebiegu chorób z ułożenia rzucanych na ziemię liści koki. Świnką morską nacierali ciało chorego tak długo, dopóki nie znalazła się ona w miejscu najboleśniejszym, wówczas w tym miejscu szybkim chwytem ręki zabijali zwierzątko. Następnie otwierali jego ciało i z wewnętrznych narządów, zwłaszcza odbiegających swym wyglądem od normy lub przekrwionych, odczytywali ukryte siedlisko choroby. Również tłumaczenie snów odgrywało wielką rolę w diagnozowaniu.
Tłumacz snów pochylający się nad chorym, zmienił się w czasach hiszpańskich, ze zrozumiałych względów, z inkaskiego kapłana w diabła z ogonem. Rysunek taki ukazuje nie tylko tłumaczenie snów jako środka pomocnego w zwalczaniu choroby, ale także metodę leczenia stosowaną przez inkaskich kapłanów: ssanie ciała chorego. Za tą praktyką stała wiara, że można wyssać złe duchy sprowadzające chorobę. Chorego nacierano także odchodami, by, podobnie jak w Egipcie i Mezopotamii, demony chorób napełnić wstrętem i wygnać. Oprócz tego pewną rolę odgrywało wyznanie grzechów kapłanowi, a także złożenie ofiar. Za bardzo skuteczne uważane było wymawianie zaklęć przez kapłanów w rozmowach ze złymi duchami.
Ogromne więc było znaczenie ofiar, obrzędów czarowników i zaklęć. Nie przeszkadzało to jednak, by oprócz kapłanów i zaklinaczy byli także lekarze, których osiągnięcia na polu medycyny warte są szczególnego zainteresowania.
Nie na darmo przybyli na progu czasów nowożytnych do Peru Hiszpanie przesyłali do Europy sprawozdania pełne podziwu dla znajomości leków przez lekarzy Inków, zwanych „hampi-camayok”, „callahuaya” albo „sircac” (właściciele leków i lekarze ran). Nie na próżno donoszono, że hiszpańscy lekarze nie są potrzebni, bowiem lekarze Inków przeprowadzają bardzo skuteczne kuracje. Państwo Inków miało ustanowionych z urzędu zbieraczy ziół leczniczych. Miało także colla huayu – aptekarzy wędrownych, którzy wozili ze sobą suszone krajowe zioła i mineralne środki lecznicze.
Środki przeczyszczające, znajdujące się na czele spisu leków w państwie Inków, były bardzo zróżnicowane. Był więc zmielony owoc uillca utari, częściowo zażywany doustnie, a częściowo stosowany we wlewach. Przyrząd do wlewu zwany był „uillca-china” lub „służebnica owocu uillca”. Były też leki o tak drastycznym działaniu, że równocześnie służyły jako środki do przerywania ciąży, jak np. sproszkowany korzeń rośliny huanhanca (Euphorbia huanchanhana). Po zażyciu tego proszku i wystawieniu ciała na słońce występowały silne poty, biegunka i wymioty, czyli następowało całkowite oczyszczenie ciała. Jako środek przeciwko biegunce służyła sproszkowana kora ratantici, zawierająca wielkie ilości garbników (taniny) powodujących zaparcie, co także potwierdzają nowoczesne badania. W użyciu była także chacco, rodzaj glinki. W jej skład wchodziły te same pierwiastki, które również w XX w. są podstawą licznych lekarstw przeciwko dolegliwościom żołądka i jelit: krzem, aluminium, magnez. Kłosy niedojrzałej kukurydzy działały moczopędnie oraz leczniczo na dolegliwości pęcherza. Używano ich także przy puchlinie wodnej. Żywica drzewa pieprzowego miała właściwości niszczące pasożyty jelit. Przy zapaleniu oczu stosowano liście mactellu, które, jak to znów nowożytni lekarze mogli potwierdzić, zawierają substancje wybitnie bakteriobójcze. Podobne właściwości miał mlecz zielonego drzewa melonowego, używany w uporczywych chorobach skórnych. Maść z tłuszczu zwierzęcego i siarki służyła, podobnie jak w dzisiejszych czasach, do zwalczania świerzbu. Siarczan miedzi, którego skuteczność znana była też Egipcjanom, leczył u Inków wrzody i ciężkie dolegliwości oczu. Trujący siarczek arsenu, nazywany przez Inków „hampiyok hampei” (lekarstwo śmierci), zdobył sobie uznanie jako środek przeciwko verrudze i leiszmaniozie. Dla medycyny europejskiej szczególnie ważne miały okazać się dwie rośliny:
Pierwszą z nich była quina-quina (Myroxylon peruiferum); olej z tej rośliny używany był do opatrywania ran, a następnie, jako balsam peruwiański, przeszedł zwycięsko przez apteki europejskie. Także kora tej rośliny uważana była za skuteczny środek przy występowaniu dreszczy spowodowanych malarią. Nie była ona jednak identyczna z odkrytą, zapewne już po podboju przez Hiszpanów, korą drzewa chinowego, które od quina-quina wywodzi tylko swoją nazwę.
Drugą rośliną był krzew koki, dziwnej rośliny udającej się na tej ziemi tylko w gorących dolinach Andów. Główny alkaloid jej liści, kokaina, miał stać się w XIX w. na całym świecie nie tylko niebezpiecznym narkotykiem, lecz także podstawą środków znieczulających.
Władcy Inków dobrze wiedzieli, dlaczego trzeba było strzec plantacji koki, a suszone liście wydawać tylko raz dziennie robotnikom pracującym w rozrzedzonym powietrzu wysokogórskich dolin. Ich lekarze znali działanie liści koki: żute powoli podnoszą ciśnienie krwi, ułatwiają oddech, wzmacniają siłę mięśniową i przemianę materii oraz uśmierzają uczucie głodu znieczulając błonę śluzową żołądka. Za to w zbyt dużych dawkach działają narkotycznie, przyczyniając się do powstawania nałogu, w którego następstwie narkoman staje się umysłowym i cielesnym wrakiem. Rozkoszować się liśćmi koki bez jakichkolwiek ograniczeń mogli wyłącznie kapłani. Za pomocą tego skutecznego narkotyku wprawiali się w stan odurzenia w czasie świąt kultowych albo przy zaklinaniu demonów chorobowych, nawiązywali bezpośredni kontakt z bogami. W wyniku tych „obrad” powstawały ich przepowiednie losów i rozpoznawanie chorób.
Jeśli dopuszcza się myśl, że znajomość środków leczniczych w czasach Inków była dziedzictwem poprzedzających je cywilizacji, to ciekawe byłoby stwierdzenie, czy te kultury rzeczywiście znały leki Inków. Jeśli chodzi o kokę, można to wykazać stosunkowo łatwo. Wobec pewnego przedstawienia liści koki na naczyniu kultury Nazca z pierwszej połowy I w. n.e. można by jeszcze mieć pewne wątpliwości, ponieważ rysunek ten nie jest jeszcze wystarczająco jednoznaczny. Jednakże wszelkie wątpliwości musiały ustąpić wobec innych wyrobów ceramicznych.
Johann-Jakob Tschudi, w swojej wspomnianej już książce o Peru, opisał ludzi żujących liście koki w następujących słowach: „W tym celu delikatnie wyjmują z woreczka pojedyncze liście, zdejmują z nich żyłki, złożone liście wkładają do ust i gryzą je; czynią to tak długo, aż między zębami trzonowymi utworzy się regularna kulka. Następnie wkładają cienką, zwilżoną, drewnianą drzazgę do palonego wapna i koniec jej z przyklejonym proszkiem wtykają do kulki koki w ustach. Czynność tę powtarzają tak długo, aż kulka osiągnie odpowiedni smak”.
Kulka kolki, o której wspomina Tschudi, nie została zapomniana nawet na ceramicznym wyobrażeniu twarzy; widać ją wyraźnie pod prawym policzkiem. Dzieło to pochodzi jednak aż z czasów Chimu, które nastąpiły albo bezpośrednio po państwie Mochica, albo po paru kulturowych fazach pośrednich.
Następna figurka ceramiczna cofa nas znów do czasów Mochica i dowodzi, że znali oni kokę i jej zastosowanie. Prawdopodobnie ten człowiek był kapłanem, nosi bowiem czapkę ozdobioną głową drapieżnego kota. W rękach trzyma łatwe do identyfikacji przedmioty, należące do niezbędnego wyposażenia człowieka żującego liście koki. Przede wszystkim ma woreczek z suszonymi liśćmi koki, a w lewej ręce trzyma naczynie z wapnem, którego domieszka łagodzi cierpkość koki.
Jeśli chodzi o kokę, to można by przerzucić most od okresu najwcześniejszego, poprzez tysiące lat, aż do nauki lekarskiej XX w. Most ten sięga od czasów Mochica, poprzez hiszpańskiego pisarza, piszącego szyfrem, Francisco de Xeresa, który około 1533 r. przesłał do Europy pierwsze relacje dotyczące koki, aż do Niemca Alberta Niemanna, który w 1860 r. wyizolował z koki skuteczny alkaloid – kokainę. Most ten wiedzie dalej, do Austriaka Carla Kollera, który w 1884 r. odkrył możliwość bezbolesnych operacji oczu po zakropleniu ich kokainą. I dalej jeszcze prowadzi do Francuza Reclusa, Amerykanina Halsteda i Niemca Carla Ludwiga Schleicha, którzy na przełomie XIX i XX w. wynaleźli metody znieczuleń całych obszarów ciała dzięki wstrzykiwaniu kokainy w pnie nerwowe lub tkanki. W końcu most z czasów Mochica sięga jeszcze do Niemca Augusta Biera i Amerykanina Leonarda Corninga, którzy wstrzykiwali kokainę do kanału kręgowego. Do znanych już możliwości znieczulenia miejscowego dorzucili inne, które następnie utorowały sobie drogę do sal operacyjnych całego świata.
W 1902 r. Francuz Emile Dorveaux pisał: „Gdy po raz pierwszy napotkaliśmy pewne rzeźby Mochica, stwierdziliśmy, że już dawno przed naszymi czasami rozwinęli oni takie metody leczenia chirurgicznego, które zdumiały nas w najwyższym stopniu. Prawdopodobnie ich odkrycie i bezsprzeczne sukcesy należeć będą do wielkich tajemnic historii sztuki leczenia”.
Nawet wielcy sceptycy nie mogli wątpić w to, że niektóre gliniane figurki przedstawiają ludzi z amputowanymi kończynami. Fakt, że wiele z tych figurek ukazywało równocześnie ludzi z uszkodzeniami nosa, prowadził tylko do różnych wniosków odnośnie do przyczyn, które mogły spowodować te amputacje. Wydaje się zupełnie wiarygodne, że ciężkie przypadki leiszmaniozy, która tu oprócz twarzy zaatakowała także ręce i nogi, doprowadziły w ostateczności do tak radykalnych zabiegów. Cokolwiek jednak było powodem amputacji – pozostaje fakt jej przeprowadzenia uwieńczony całkowitym sukcesem.
Na niektórych kikutach rąk i nóg zaznaczone były szwy łączące oba brzegi skóry na ranach poamputacyjnych. Znajdowano także drewniane wydrążone cylindry, wsuwane jako protezy na kikuty. Na goleni pewnej mumii z amputowaną stopą był jeszcze umocowany drewniany czop służący za podporę.
Pewna część szkicu przedstawiającego protezę człowieka, którego reszta ciała nie wykazywała żadnych zmian chorobowych, dowodzi nam, ludziom współczesnym, że w każdym razie amputacje wykonywano także po zranieniach i wypadkach: podczas gdy lewa noga ma w pełni wykształconą stopę, prawa kończy się kikutem.
Wobec tych znalezisk poczęły się nasuwać niezliczone dalsze pytania. Jak chirurdzy Mochica rozwiązywali problem tamowania krwi w czasie operacji i po niej? Jeszcze w 1,5 do 2 tysięcy lat później amputacje zdrowych ukrwionych kończyn odstraszały chirurgów europejskich. Amputowali tylko wówczas, gdy zgorzel przerwała ukrwienie tkanek. Wprawdzie unikali w ten sposób ciężkich krwotoków, lecz i tak tracili swych pacjentów wskutek nadal postępującej zgorzeli. Później starano się opanowywać krwawienie przez wypalanie ran i naczyń krwionośnych za pomocą rozżarzonego żelaza. Dopiero w czasach nowożytnych powoli rozpowszechniło się podwiązywanie nićmi dużych naczyń krwionośnych. Pozostało więc pytanie: jak lekarze Mochica rozwiązali ten problem? Czy znali rozżarzone żelazo lub podwiązywanie naczyń? Jak sobie radzili z bólem i z szokiem, który szczególnie często występował przy amputacjach? Czy może wykorzystywali odurzające działanie koki? Czy potrafili uniknąć infekcji, która jeszcze w XIX w. była przyczyną śmierci setek osób po amputacjach? Nad wszystkimi pytaniami unosi się owa niepewność, o której pisał Emile Dorvaux. Nie była to jednak jedyna tajemnicza niejasność spowijająca dawną medycynę peruwiańską.
Nieliczni archeologowie zainteresowani sprawami medycznymi, zajmujący się – tak jak Peruwiańczyk Julio Tello – aż do połowy XX w. „atlasem obrazkowym” życia Mochica, rozproszonym w licznych muzeach świata, ciągle napotykali niewątpliwe świadectwa rozumnej działalności lekarskiej.
Świadectwa te sięgały od ukazanych tragarzy, niosących chorego lub chore dziecko na dziwnych osłaniających od wiatru noszach, aż do sceny porodu i pomocy przy nim, będącej także precedensem w historii wczesnej medycyny. Widać wyraźnie ciężarną w czasie porodu. Za nią siedzi pomocnica lub położna, starająca się uciskiem i masażem ułatwić przebieg porodu. Główka dziecka już się ukazała i znajduje się w rękach drugiej położnej lub innej wykwalifikowanej osoby klęczącej przed rodzącą. Jej zadaniem jest wspomaganie rozwierania się kanału rodnego, podwiązanie pępowiny i odczekanie odejścia łożyska.
W 1867 r. rozpoczął się pod niejednym względem najbardziej emocjonujący rozdział badań nad medycyną Mochica. Wtedy to północnoamerykański dziennikarz, dyplomata i archeolog amator, Ephraim Georges Squier (1821–1888), znalazł na starym peruwiańskim cmentarzysku czaszkę; jej wieku według ówcześnie znanych metod nie można było dokładnie ustalić.
Odkrycie to zwróciło szczególną uwagę tym, że czaszka ta miała po lewej stronie czołowej otwór; nie mógł on być spowodowany ani uderzeniem maczugi, ani chorobą, lecz mógł powstać tylko i jedynie dzięki zręcznie i planowo pracującej ręce ludzkiej.
Wiadomość o znalezisku Squiera obiegła świat w chwili, gdy odkrycia tego rodzaju czaszek i podobnych nastąpiły właśnie we Francji, a lekarze i antropolodzy żywo na ich temat dyskutowali.
Znaleziska trepanowanych – chirurgicznie otwieranych – czaszek z dawnych czasów nie ograniczyły się tylko do Peru. Znajdowano je, poczynając od 1865 r., w rozmaitych częściach Europy, Azji Mniejszej i Północnej Afryki, przede wszystkim jednak w południowej Francji, Anglii, Danii, Portugalii i dalej: na Kaukazie, w Maroku i – patrz rozdział o Mezopotamii – także w Palestynie.
Większość tych czaszek pochodziła już z epoki kamiennej i jakkolwiek różne były sposoby ich otwierania, zawsze przy tym zabiegu usuwano część sklepienia czaszki. Pierwsi antropolodzy zajmujący się tymi znaleziskami szukali początkowo prostego wyjaśnienia: przypuszczali, że za pomocą początkowo narzędzi kamiennych, a później także metalowych, otwierano czaszki zmarłych obdarzonych szczególnymi zdolnościami, by zdobyć płytki kości jako amulety.
Francuski lekarz i antropolog Paul Broca (1824–1880) udowodnił jednak wkrótce, że operacje te przeprowadzano na żywych ludziach. Kości pokrywy czaszki wokół wyciętych otworów, czasem czworokątnych, czasem okrągłych, w wielu wypadkach były zregenerowane. Utworzyła się nowa kostnina, która powoli zaczynała zamykać otwór, co możliwe jest tylko u żyjących ludzi.
Z dwóch znalezionych w Danii czaszek jedna wykazuje szczególnie wyraźnie proces gojenia się górnego otworu potrepanacyjnego. Jeszcze po tysiącleciach można było dość dokładnie określić, jak długo człowiek żył po takiej trepanacji.
Broca, a po nim Anglik Perry, podjęli się przeprowadzania trepanacji czaszek najpierw na żywych zwierzętach, a później także na ludziach bezpośrednio po ich śmierci. Zabieg wykonywali tymi samymi narzędziami kamiennymi, jakimi posługiwano się już w zamierzchłych czasach. Nigdy zabieg otwarcia czaszki w celu wycięcia z niej krążka kości i odsłonięcia opony mózgowej nie trwał dłużej niż 30–45 minut. Nie było więc żadnych wątpliwości co do tego, że w dawnych czasach trepanacje przeprowadzano na żywych ludziach. Zapewne wiele z tych zabiegów kończyło się śmiercią operowanego. Co najmniej jednak tyle samo, a może i więcej, było przypadków przeżycia przez pacjentów takiego zabiegu. To odkrycie było tym bardziej emocjonujące, że przypadało na okres, gdy nowożytni chirurdzy, po udoskonaleniu narkozy i postępowania aseptycznego, właśnie odważali się odsłonić mózg człowieka i operować guzy mózgu.
Spór dotyczący przyczyn wiodących przed tysiącami lat do tak ciężkich zabiegów chirurgicznych trwał dalej. Początkowo przypuszczano, że chodziło tu o rozpaczliwe próby utorowania drogi ujścia demonom chorobowym, szczególnie w wypadkach obłędu i przy nieznośnych bólach głowy. Ale rychło okazało się, że te trepanacje podejmowano po ciężkich urazach czaszki – a więc próbowano usunąć odłamy kostne uciskające mózg.
Może to doprowadziło do doświadczenia, że objawy paraliżu, napady epilepsji, przedłużające się stany utraty przytomności, jak również bóle i zaburzenia psychiczne, mogły być usunięte dzięki takim zabiegom? I może te doświadczenia spowodowały również, że później trepanacje przeprowadzano nie tylko na rannych, lecz także na „zwykłych” chorych?
Jak każda tajemnica, tak i odkrycie wczesnych trepanacji czaszki dało podstawę do wysuwania nie kończących się teorii. I wciąż od nowa przewijały się wątpliwości dzisiejszych ludzi, czy rzeczywiście takie operacje były możliwe w dawnych czasach. Ostatecznej odpowiedzi na te pytania udzieliło dopiero Peru i odkrycia z okresu Mochica.
Mumie Starego Peru spoczywały na cmentarzyskach lub w głębokich komorach grobowych. Największa taka komora, w Paracas, mieściła 37 zmarłych. Mumie te siedziały przykucnięte, wprost na ziemi, otoczone przedmiotami codziennego użytku i żywnością, którą żyjący dawali swym zmarłym na drogę i życie pozagrobowe. Ciała osób znaczniejszych spoczywały w koszach opasywanych długimi, wspaniale tkanymi, całunami. Czasami ich głowy ozdabiały pióra i złote maski. Prawdopodobnie te mumie mogłyby tak samo jak mumie Egiptu opowiedzieć historię chorób ich minionej epoki, mimo że sposoby ich balsamowania były całkowicie różne. Archeologia peruwiańska nie miała jednak ludzi pokroju Armanda Ruffera czy Elliota Smitha.
Przypadkowe odkrycia, jak znaleziona czaszka z guzem nowotworowym na głowie zmarłego ze Starego Peru, jednoznacznie dowodziły zachorowań na nowotwory we wczesnym okresie historii Ameryki Południowej. Były to jednak przypadki sporadyczne. Trzeba zadowolić się faktem, że odkrycie Ephraima Georgesa Squiera doprowadziło przynajmniej do rozległych badań trepanowanych czaszek znalezionych w Peru. Badania te były nieporównywalne z żadnymi innymi na całym świecie.
Ziemia Peru wydała wiele trepanowanych czaszek; ślady na nich dowodziły dużej ilości metod operacyjnych, przemawiających za niezwykłą wyobraźnią ówczesnych chirurgów.
W Pachacamac i Patallacta znaleziono czaszki z otworami po trepanacji. Pierwsza z nich ma cięcie okrągłe, przy którym trepan obracano w kółko dopóty, dopóki sklepienie czaszki nie zostało przecięte. Co prawda w tym wypadku chodzi o trepanację, w czasie której operowany zmarł: operator nie zdążył już wyjąć wyciętego krążka kości.
Druga czaszka uwidacznia inny sposób postępowania: wiercono otwory w kości jeden przy drugim. Gdy następnie przepiłowano mostki kostne między otworami, powstawał również okrągły otwór. Trzecia czaszka ma otwór trójkątny: najpierw przeprowadzono przez sklepienie czaszki dwa proste cięcia pod pewnym kątem do siebie, a następnie oba ramiona kąta połączono cięciem łukowym. Ta trzecia czaszka szczególnie wyraźnie ukazuje przebieg gojenia się po operacji. Wnioskowano z tego, że operowany żył po zabiegu przez co najmniej 8 lat.
Na następnej widać podwójną trepanację po ciężkim uszkodzeniu czaszki. Kości czaszki w kilku miejscach były wgniecione wskutek uderzenia kolczastą maczugą. Chirurg, przez okrągłe otwory trepanacyjne, usunął wgniecione odłamki kości. Proces gojenia się kości świadczy, że i w tym przypadku ranny przeżył operację.
Do najbardziej zdumiewających odkryć w Peru należało stwierdzenie na podstawie znalezisk szkieletów dużego procentu tych, którzy trepanacje czaszek przeżywali. Wśród przebadanych przez Julio Tello 400 trepanowanych czaszek stwierdzono 250 pewnych wyleczeń. Amerykanin Mac Curdy wśród 71 przypadków trepanacji znalazł tylko 12, które najwidoczniej skończyły się zejściem śmiertelnym. Jeszcze głośniej niż w przypadkach odkrycia amputacji zabrzmiały pytania: Jak to było możliwe? Jak mogło tak wielu ludzi przeżyć takie zabiegi? Co robili dawni chirurdzy Peru, by uniknąć krwawienia, chronić tętnicę skroniową (w pobliżu której bardzo często trepanowano) i uniknąć ciężkich infekcji? Jak postępowali z płatami skórnymi, które zdejmowali przed trepanacją, a następnie znów je musieli nakładać?
Na te pytania nie ma żadnej pewnej odpowiedzi. Jednakże pozostaje niezaprzeczalny fakt, że dawni peruwiańscy lekarze bardzo często zagadnienia te umieli opanować. „Atlas obrazkowy” życia Mochica dostarczył ostatniego i najbardziej dobitnego dowodu ich lekarskiej zręczności.
Jedyna w swoim rodzaju rzeźba na garnku ceramicznym z okresu Mochica ukazuje chirurga w czasie trepanacji czaszki: przykucnięty za głową chorego w lewym ręku trzyma odchylony z głowy płat skóry, a w prawym – narzędzie operacyjne.
Do naszych rąk dotarły narzędzia, pochodzące z wykopalisk grobowych, używane wówczas do takich operacji. Były to noże z obsydianu, umocowane sznurami do drewnianych uchwytów. Znaleziono je w grobach w Paracas. Dopiero w późniejszych czasach powstały narzędzia z miedzi i brązu. Są to tumi z obsydianu do cięć kostnych i: skalpel, tumi, dwa mniejsze dłuta kostne z ozdobnymi uchwytami z kości i drewna oraz ciężkie dłuto bez uchwytu. W tych samych grobach, w których instrumenty te leżały, znaleziono także opaski służące najwidoczniej do przewiązywania zranionych kończyn.
Tumi dekoracją na końcu uchwytu zdradza zupełnie wyraźnie swoje zastosowanie: trepanacje.
Wywierająca ogromne wrażenie czaszka wyjaśnia nam, w jak doskonały sposób potrafiono, za pomocą warstw bawełny i sznurów bawełnianych, nakładać opatrunki na głowę. W tym opatrunku można było jeszcze znaleźć ślady krwi chorego.
W 1962 r. peruwiański neurochirurg dr Francisco Grana z Limy, zajmując się od dawna odkryciami chirurgicznymi z okresu Mochica, zdecydował się na niezwykłą i sensacyjną operację: przeprowadził bowiem otwarcie czaszki takimi samymi historycznymi peruwiańskimi narzędziami sprzed 1500–2000 lat, jakie opisywaliśmy na poprzednich stronicach. Jego pacjent, 31-letni Peruwiańczyk, uległ wypadkowi i był prawostronnie sparaliżowany. Pod sklepieniem czaszki utworzył się krwiak uciskający ośrodki ruchowe w mózgu. Tylko usunięcie tego krwiaka mogło mu przywrócić sprawność ruchową. Grana wprawdzie przy otwarciu czaszki zastosował nowoczesne znieczulenie i przestrzegał wszelkich zasad aseptyki, poza tym używał jednak tylko narzędzi swych dawnych lekarskich przodków. Zdjęcia wykonane w czasie przeprowadzanego przez niego zabiegu wyraźnie pozwalają rozpoznać tumi i dłuto, którymi chirurg otworzył sklepienie czaszki i – tak jak jego przodkowie – usunął krążek kostny, pod którym znajdował się ów krwiak. Pacjent przeżył operację i wyzdrowiał, podobnie jak ci liczni chorzy i ranni, którzy tysiące lat przed nim, w znacznie surowszym świecie i w znacznie trudniejszych warunkach, poddawali się takiemu samemu zabiegowi i przeżywali go.