Dawne kłamstwa - Muna Shehadi - ebook + audiobook + książka

Dawne kłamstwa ebook

Shehadi Muna

4,0
33,50 zł

-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Pierwsza część porywającej trylogii o rodzinnych sekretach, romansach i odkrywaniu samej siebie Co stanie się, gdy trzy siostry po śmierci matki odkryją, że ta – cudowna i uwielbiana przez wszystkich gwiazda filmowa – nie mogła ich urodzić? Po tragicznej śmierci Jillian Croft, olśniewającej gwiazdy filmowej, świat jej córek, Olivii, Rosalind i Eve, kompletnie się wali. Siostry nie przypuszczają jednak, że będą musiały zmierzyć się z prawdą o wiele trudniejszą niż problemy psychiczne matki i udar ojca. Porządkując po latach rodzinny dom, odkrywają dokumentację medyczną, zgodnie z którą Jillian nie mogła urodzić żadnej z nich. Olivia i Eve są przekonane, że musiało dojść do pomyłki, ale ekscentrycznej i impulsywnej Rosalind intuicja podpowiada, że to prawda. Od zawsze czuła, że nie pasuje do atrakcyjnych sióstr, podejmuje więc amatorskie śledztwo, które prowadzi ją do spokojnego Princeton… „Cudowna lektura z sugestywnymi opisami i wystarczającą ilością rodzinnych sekretów, by stworzyć porywającą odkrywczą podróż”. Woman Jeśli chcesz poznać dalsze losy Eve i Olivii, przeczytaj Trudne prawdy i Bolesne sekrety (oba tomy w przygotowaniu)!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 496

Oceny
4,0 (108 ocen)
37
37
28
5
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Private Lies

Copyright © 2019 Muna Shehadi Sill

Copyright © 2020 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga

Copyright © 2020 for the Polish translation by Alina Siewior-Kuś (under exclusive license to Wydawnictwo Sonia Draga)

Projekt graficzny okładki: Marcin Słociński / monikaimarcin.com

Zdjęcie autorki: © Mark Stodder

Redakcja: Marta Chmarzyńska

Korekta: Aneta Iwan, Aleksandra Pietrzyńska, Joanna Rodkiewicz

ISBN: 978-83-66512-52-8

Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione i wiąże się z sankcjami karnymi.

Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórców i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Szanujmy cudzą własność i prawo!

Polska Izba Książki

Więcej o prawie autorskim na www.legalnakultura.pl

WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o.

ul. Fitelberga 1, 40-588 Katowice

tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28

e-mail:[email protected]

www.soniadraga.pl

www.facebook.com/wydawnictwoSoniaDraga

E - wydanie 2020

Pamięci moich cudownych rodziców,

Fadlou i Alison Shehadi,

którzy byliby tak bardzo dumni.

Składam najserdeczniejsze podziękowania mojej cudownej redaktorce Kate Byrne za danie szansy tej historii, a potem pozwolenie mi, bym opowiedziała ją w sposób, jaki uważałam za właściwy. Dziękuję wspaniałej artystce Tracy Miller, która cierpliwie odpowiadała na grad pytań dotyczących jej profesji i wykształcenia. Choć wyrażone na końcu, to jednak nie mniej ważne są słowa głębokiej wdzięczności dla mojego męża Marka Stoddera za jego niewzruszoną wiarę we mnie, zwłaszcza w okresach, gdy moja wiara w siebie zaczynała się kruszyć.

Rozdział 1

20 stycznia 1967 (piątek)

Dzisiaj dostałam dwie wiadomości: absolutnie najlepszą na świecie i absolutnie najgorszą. Najlepsza to rola Sarah Brown w wiosennym musicalu Faceci i laleczki! Główna rola, a jestem dopiero w drugiej klasie! Deedee Cutler zachowała się wrednie i powiedziała, że to dlatego, że jestem pupilką pana McGregora. Odparłam, że zielony to brzydki kolor, a ona okropnie w nim wygląda. Wpadła we wściekłość, ale guzik mnie to obchodzi, bo to prawda.

Byłabym dzisiaj taka szczęśliwa, skakałabym pod niebiosa przez cały dzień, ale potem zdarzyła się najgorsza rzecz i zepsuła moje świętowanie. Nan dostała okres. W całej naszej klasie tylko my dwie jeszcze nie miałyśmy miesiączki. Kiedy mi powiedziała, skłamałam, że ja już od dawna mam, ale nie chciałam o tym mówić, żeby nie ranić jej uczuć. Nie mogę znieść tego, że jestem ostatnia. Ostatnia w całej szkole. Pewnie w całym stanie. Mama zachowuje się, jakby to nie było nic wielkiego, ale ona ma takie podejście do wszystkiego. Christina sprawia, że czuję się jak dziwoląg, i straszy mnie, że powinnam iść do lekarza, że szesnaście lat to o wiele za późno. Może ją też zacznę okłamywać, żeby się zamknęła, tylko że mamy wspólną łazienkę i musiałabym się sporo napracować, udając miesiączki.

Teraz płaczę jeszcze bardziej. Mam nadzieję, że pewnego dnia to przeczytam i będę się śmiała z tego, jak bardzo się przejmowałam, kiedy byłam młoda i na tyle głupia, żeby myśleć, że coś ze mną jest nie w porządku.

Myślę, że ze mną coś jest nie w porządku.

Rosalind zerwała taśmę z kolejnego kartonowego pudła spośród chyba setki zniesionych na dół ze strychu w domu ojca i macochy. Tym razem liczyła na coś wyjątkowego, jedną z oszałamiających kreacji mamy z premiery w Hollywood albo rozdania Oscarów, nowe fotografie rodzinne, listy albo pamiętniki – zapomniane klejnoty? Cokolwiek, byle znowu nie przedzierać się przez stosy papierów: artykułów naukowych, dokumentów finansowych i prawnych.

Rosalind i jej siostry, Olivia i Eve, oglądały uważnie każdy przedmiot, każdą teczkę i kopertę w każdym pudle, które przewieziono do Maine z domu rodzinnego w Kalifornii. W latach przed śmiercią, najgorszych latach, mama nabrała zwyczaju ukrywania ulubionych rzeczy w przekonaniu, że ktoś je ukradnie. Srebrna szczotka do włosów w garnkach. Diamentowy naszyjnik na dnie pudełka z chusteczkami higienicznymi. Zdjęcie z autografem sławnej gwiazdy w przewodniku turystycznym. Kiedy tata przestał wykładać i przeszedł na emeryturę, przeprowadził się na drugi koniec kraju do tego skromnego domu w stylu Cape Cod na wybrzeżu Maine (przedtem to był ich letni dom), a wszystko, co zamierzali sprzedać albo wyrzucić z ogromnej willi w stylu śródziemnomorskim w Beverly Hills, praktycznie trzeba było rozebrać na kawałki. Teraz po udarze taty oboje z Lauren zostali nagle przeniesieni na osiedle dla seniorów w Blue Hill, a na trzy siostry spadł obowiązek skrupulatnego zbadania pudeł, których nie przejrzeli dziesięć lat wcześniej.

Rosalind uniosła klapy i ostrożnie zajrzała do środka. Skrzywiła się. Teczki, wszystkie starannie opisane precyzyjnym pismem ojca. Z szelestem przesuwała palcami po zakładkach; ogarnął ją znajomy smutek, gdy pojęła, co w nich jest. Kontrakty filmowe i reklamowe Jillian Croft, dziesiątki kontraktów ułożonych chronologicznie, począwszy od 1970 roku, kiedy zadebiutowała w filmie Steve’a McQueena jako kelnerka przyjmująca jego zamówienie, skończywszy na roku 2001, roku jej śmierci, gdy zaangażowano ją do drugoplanowej roli w filmie klasy B oraz do reklamy L’Oréal.

Zrezygnowana Rosalind otwierała teczki, kartkowała dokumenty, potrząsała spiętymi stronicami, pragnąc gorąco, by wypadło z nich coś absolutnie niezwykłego i poprawiło jej humor.

Nic.

– Co robimy z kontraktami mamy? – Czekała na odpowiedzi sióstr, obstawiając w duchu, że będą sprzeczne.

– Wyrzucamy.

– Zostawiamy.

Po tygodniu spędzonym z Olivią i Eve Rosalind potrafiła z łatwością przewidzieć ich reakcje.

– Jeśli wy dwie ich nie chcecie, ja je wezmę – powiedziała Olivia. – Chciałabym je przeczytać, zobaczyć, jak się zmieniały umowy w show-biznesie.

– Proszę bardzo. – Rosalind wstała i zawlokła pudło ku Olivii, unikając wzroku Eve. Wiedziała, że młodszej siostrze ciśnie się na usta uwaga, iż kontrakty Olivii na programy kulinarne dla kablówki przypuszczalnie nie mają zbyt wiele wspólnego z kontraktami mamy na główne role w międzynarodowych przebojach filmowych.

Złapała następne pudło z wciąż imponującego stosu. Przecięła, zerwała, otworzyła. Szybkie zanurzenie ręki w owinięte bibułką przedmioty. Ha! Uśmiechnęła się na widok plastikowej dłoni wyłaniającej się z białego kokonu. To bardziej jej odpowiadało. Lalki z serii Heart Family, ukochane zabawki i towarzyszki.

Z zapałem je odwinęła. Najpierw mama w wykrochmalonej różowej sukience, napuszone blond włosy oklapnięte od wieloletniego ścisku w pudełku, skóra nadal nieskazitelna z wyjątkiem czerwonej kreski na prawej łydce. Operacja? Maźnięcie długopisem? Potem tata, elegancki w niebieskiej koszuli z białym kołnierzykiem, czerwonym krawacie i niesamowitych białych szelkach. Spokojny i nieporuszony, bez żadnych śladów upływu czasu. Życie mężczyzn było o wiele łatwiejsze.

– Popatrzcie. – Podniosła szczęśliwą parę. Podczas gdy Eve i Olivia surfowały i żeglowały z Kenem, Barbie i ich odlotowymi przyjaciółmi, Rosalind trzymała się solidnej tradycji Heartów. Tata codziennie rano wyjeżdżał do pracy kwadratowym kabrioletem marki Volkswagen, mama w domu opiekowała się uroczymi bliźniętami, dziewczynką i chłopczykiem. – Seksowna pani domu i jej przystojny mąż nadal ze sobą po tych wszystkich latach.

Eve uniosła wzrok; blond kucyk spadał jej na ramię skąpo osłonięte podartą koszulką.

– O Boże, pamiętam te lalki. Słodkie jak landrynki. Wiecznie się nimi bawiłaś.

– Powiedziałabym raczej, że obsesyjnie. – Olivia ziewnęła, wyciągając nad głowę imponująco wyrzeźbione ręce. – Zawsze myślałam, że teraz będziesz już miała męża i dziesięcioro dzieci.

– Właśnie, co w tej kwestii? – zapytała Eve.

– Żartujecie sobie? Jaki facet mógłby z tym konkurować? – Rosalind z emfazą potrząsnęła tatą Heartem. – Białe szelki! Kiedy ostatnio takie widziałyście? Przez niego za wysoko stawiam poprzeczkę mężczyznom.

– Don był dla ciebie idealny. – Olivia z żalem pokręciła głową. – Mogłaś mu kupić te szelki.

– Don powinien był sam do nich dorosnąć.

Eve nie wytrzymała. Olivia otworzyła usta, ale cokolwiek chciała odpowiedzieć, zagłuszył to wybuch śmiechu.

– Jesteś okropna.

– Dzięki. – Rosalind uśmiechnęła się z nadzieją, że temat został wyczerpany. Siostry miały dobre intencje, ale „dobre intencje” zwykle oznaczały, że były przy tym kosmicznie upierdliwe. Wróciła do pracy i odwinęła z bibułki bliźnięta Heartów, nadal wygodnie leżące w podwójnym wózku spacerowym, biało-niebieskim z różowymi kółkami. Im także upływ czasu zupełnie nie zaszkodził.

– Zobaczcie, co znalazłam! – Olivia podniosła wycinek z gazety. – Artykuł z „People”, z kwietnia tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego pierwszego roku, zatytułowany Nasze modlitwy zostały wysłuchane. Posłuchajcie: „Po siedmiu latach strasznych rozczarowań zawsze olśniewająca Jillian Croft i jej przystojny mąż Daniel Braddock, nauczyciel aktorstwa, trzydziestego marca wreszcie powitali swoje pierwsze dziecko, Olivię Claudette Braddock. – Przycisnęła papier do piersi, jaśniejąc z dumy. – W głowie mi się nie mieści, że nigdy tego nie widziałam.

– Nie? Mnie mama pokazała artykuł na mój temat. – Rosalind dotarła do dna pudła, ale nie znalazła reszty bajecznej posiadłości Heartów.

– A mój jest w moim niemowlęcym albumie. – Eve spojrzała na najstarszą siostrę. – Nie miałam pojęcia, że poczęcie ciebie zajęło im siedem lat, Olivio. Rosalind i ja pojawiłyśmy się dość szybko po tobie. Cztery, potem pięć lat. Przypuszczam, że rozruszałaś sprzęt.

Olivia wydęła swoje idealnie obrysowane usta.

– Dlaczego nigdy mi tego nie pokazali?

– Kto wie? Popatrz tutaj. – Eve wyciągnęła torbę pełną identyfikatorów w plastikowych oprawkach. – „Witaj, jestem Daniel Braddock” powtórzone jakieś dwadzieścia pięć razy, chyba z każdej konferencji, w której w życiu brał udział. Po co to przechowywał?

Rosalind niewinnie zamrugała.

– Na wypadek gdyby zapomniał, kim jest?

Eve prychnęła.

– Jakby wielki Daniel Braddock mógł kiedykolwiek zapomnieć, kim jest. Albo pozwolić zapomnieć o tym innym.

– Chryste, Eve. – Olivia oparła ręce na biodrach opiętych designerskimi dżinsami. – Tata leży w szpitalu w strasznym stanie, a ty uważasz, że to dobra pora, żeby go obrażać?

Rosalind westchnęła. Jeśli Eve skręcała w prawo, Olivia szła w lewo.

– Stan jego zdrowia nie zmienia tego, kim był, Olivio.

– Kim jest, a nie był.

– Hej, dzieciaki! – Rosalind machała panią Heart z ekscytacją. – Kto chce zrobić z mamą galaretkę?

Eve ją zignorowała.

– Kto wie, kim będzie teraz? To był ciężki udar.

– Personel w Pine Ridge mówi, że prawdopodobnie odzyska sprawność, w każdym razie w znacznym stopniu. Był zdrowy.

– Ma siedemdziesiąt dziewięć lat, Olivio.

– Wiem, ile ma lat.

Mamusia Heart miała po uszy tych przekomarzań!

– Przestańcie się kłócić, to będziecie mogły zrobić Shake-a-Pudding na deser.

– Jejku, Shake-a-Pudding. – Eve chętnie podchwyciła nowy temat. – Nie słyszałam o tym od dziesięcioleci. Co to właściwie było?

– Błyskotliwie reklamowany budyń błyskawiczny.

– Tak czy owak tata przeżył czasy wielkiego kryzysu, stąd te identyfikatory. – Olivia wróciła do swojego pudła; nigdy nie pozwalała, by w kłótni ktoś inny miał ostatnie słowo. – Nie należał do pokolenia, które cokolwiek wyrzucało.

– Cóż, ja należę. – Eve uśmiechnęła się chłodno i wrzuciła torbę z identyfikatorami do wielkiego worka na trawę i liście. W salonie było ich pełno.

– Zróbmy sobie przerwę. – Rosalind odłożyła lalkę. – Potrzebuję odetchnąć powietrzem Maine.

– Jeśli będziemy ciągle robić przerwy, nigdy się z tym nie uporamy.

– W takim razie skoro w przeciwieństwie do mnie i Rosalind jesteś tu tylko przez ten tydzień, to może zostaniesz i będziesz pracowała?

Olivia posłała Eve krzywe spojrzenie, co było jednym z jej największych talentów.

– Prowadzę kącik z gotowaniem we wtorkowych wiadomościach porannych, poza tym w tym tygodniu mam owulację, więc muszę się bzyknąć z Derekiem. Jeśli uda mi się znaleźć czas, to wrócę i wam pomogę, choć dla mnie podróż tutaj z Los Angeles jest o wiele trudniejsza niż dla was, obie mieszkacie znacznie bliżej.

– Wyjdźmy na ganek. – Rosalind wstała. – Cały weekend był mglisty, martwimy się o tatę, a ta robota jest do dupy. Krótka przerwa wszystkim nam dobrze zrobi.

Milczenie.

Rosalind przybrała władczą, niezadowoloną minę.

– Nie każcie mi znowu wyjmować mamusi Heart.

– Dobra, dobra. – Eve sięgnęła do pudła. – Jeszcze jedna teczka i wychodzę. To ostatnia w tym pudle.

– Ja idę. – Olivia zdjęła bawełniane rękawiczki, które nosiła, by ochronić manikiur, i wsunęła pasmo włosów pod jedwabny szal zawinięty na głowie. Mogła włożyć cokolwiek, rzeczy zupełnie przypadkowe, i nadal wyglądała stylowo i ponętnie. Eve ubierała się tak, jakby powierzchowność jej nie obchodziła, a mimo to dzięki wzrostowi i idealnym rysom olśniewała.

Rosalind od zawsze określana była jako „słodka” i tak już zostało. Czasami myślała, że do tej niesamowicie pięknej rodziny podrzucił ją jakiś pijany bocian.

Przekraczając i omijając stosy, pudła i worki, pierwsza wyszła na zabudowany ganek, który w pogodne dni oferował cudowny widok na Mount Desert Island i jej najsławniejszą obywatelkę, Mount Cadillac. W porównaniu, z dajmy na to, Matterhornem to nie była wielka góra, ale stanowiła przedmiot miejscowej dumy, a z jej szczytu rozciągał się oszałamiający widok na poszarpane, pofałdowane wybrzeże.

Tego popołudnia niewiele było jednak widać – mgła uparcie przywierała do brzegu i taka pogoda utrzymywała się od trzech dni, w nieruchomym powietrzu nie wyczuwało się nawet śladu morskiej bryzy, która mogłaby ją rozwiać, nic nie zapowiadało, że chmury się przerzedzą i przepuszczą słońce, by ją rozgoniło. Nawet Rosalind miała trudności ze znalezieniem czegoś pozytywnego w tej monochromatycznej scenerii.

Przynajmniej zapach wciąż uzależniał, słony dzięki morzu, świeży dzięki sosnom rosnącym gęsto wokół domu – zapach końca sierpnia i pory dojrzewania. Rodzina Braddocków, kiedy tylko mogła, spędzała lato na Candlewood Point, oddalonym od najbliższego miasteczka Stirling o niemal trzynastokilometrową jazdę po wyboistej polnej drodze. Tutaj, z dala od coraz bardziej zatłoczonej południowej części stanu, nadal były dzikie tereny i przestrzeń, miejsca, gdzie człowiek, siedząc na brzegu, bez trudu mógł sobie wyobrazić siebie wiele wieków wcześniej.

Po śmierci mamy dziewczyny nie odwiedzały domu w Maine zbyt często, a zaczęły jeszcze rzadziej, gdy tata ożenił się z młodszą o dwadzieścia lat Lauren. Mnóstwo zajęć, mówiły, tak trudno się wyrwać.

Czy kogoś oszukały? Może siebie. Dobrze było tu wrócić.

Rosalind nabrała powietrza głęboko w płuca, przypominając sobie, że mama robiła to samo, rozkoszując się świeżością i czystością, tak niepodobną do Los Angeles. Jillian Croft kochała swój rodzinny stan, jego aromaty, topografię, wybrzeże i wolność. Rodzice znaleźli tę posesję pod koniec lat siedemdziesiątych, kiedy mama była u szczytu kariery filmowej – tutaj mogła się ukryć przed szalejącą z uwielbienia publicznością. Wszystkie najczulsze wspomnienia Rosalind o mamie pochodziły właśnie stąd. Gotowanie homarów i clambake, coroczna uczta z przyrządzanych specjalnie owoców morza z wodorostami, żeglowanie i pływanie kajakami, piesze wędrówki i pikniki na plaży, szarady i wspólne śpiewy. Przede wszystkim jednak były to najcenniejsze wspomnienia o matce relatywnie stabilnej i relatywnie spokojnej, mającej czas dla córek. Gotującej obiady, czytającej książki, grającej w gry. Takiej, która łowiła ryby, wykopywała małże, siedziała w pralni w starych ubraniach, czapce Red Soxów i ciemnych okularach, chociaż i tak wszyscy w mieście wiedzieli, kim jest. Która wieczorami, gdy dziewczynki leżały już w łóżkach, śmiała się z tatą, zamiast się z nim kłócić.

Tutaj mama zawsze brała leki. Przez resztę roku – tylko od przypadku do przypadku. Jedenasto-, może dwunastoletnia Rosalind, już krytyczna wobec świata i w równym stopniu zauroczona tym wakacyjnym spokojem mamy, co wyczerpana jej zmiennymi nastrojami przez pozostałe miesiące, zapytała kiedyś, dlaczego tak jest. Jillian w fartuchu pachnącym kurczakiem w ziołach, którego piekła w kapryśnym piekarniku, objęła średnią córkę i powiedziała: „Bo tutaj jestem Sylvią Moore, a Sylvia Moore nie ma choroby dwubiegunowej”.

Jak wiele innych rzeczy mówionych przez matkę, to także wydało się młodej Rosalind bez sensu. Sylvia Moore i Jillian Croft były tą samą osobą, musiały cierpieć na to samo schorzenie. Teraz myślała, że to rozumie. Mama wyjechała z Maine jako siedemnastolatka, niedługo potem zmieniła nazwisko i poświęciła się karierze aktorskiej. Zaburzenie afektywne dwubiegunowe pojawiło się, gdy miała niewiele ponad dwadzieścia lat.

Olivia wyszła na ganek, ściągnęła szal i potrząsnęła swoimi długimi, godnymi pozazdroszczenia rudymi włosami w tym samym odcieniu, którego zawsze używała matka.

– Miły niewidok. – Wykrzywiła się do aktualnie nieistniejącej zatoki.

– Przegapiasz subtelności. Tam szarość. – Rosalind machnęła ręką. – A tam, pomiędzy tą szarością a tamtą, jest jeszcze więcej szarości. Widzisz?

– Pamiętasz rok, w którym mama przyjechała tu z tatą i powiedziała, że było mglisto przez całe trzy tygodnie? Nawet ona chciała już się stąd zabierać, ale wtedy wreszcie wyszło słońce. – Olivia westchnęła. – Boże, tęsknię za nią.

– Myślałam właśnie, że tutaj była o wiele bardziej sobą.

– Tak. – Olivia położyła rękę na siatce otaczającej ganek, z zadumą wpatrując się w nicość. – Było super, prawda? Kiedy była szczęśliwa i dobrze sobie radziła. A potem, pod koniec, sprawy tak strasznie się potoczyły…

– Właśnie. – Rosalind nie znosiła myśleć o tym okresie. I nie cierpiała, kiedy Olivia tak aktorsko prezentowała smutek. – Jak tam sprawy z Derekiem? Wszystko w porządku?

– A kto to wie? – parsknęła Olivia, strasząc komara, który zerwał się z siatki. – Jest zajęty. Ciężko pracuje. Często podróżuje. Ta sprawa z dzieckiem to wielki stres, przynajmniej dla mnie. Wydaje się, że Derek podchodzi do tego spokojnie, ale wiesz, skończyłam trzydzieści osiem lat. Ja jestem gotowa na in vitro, on ciągle zwleka z decyzją.

– Jedna z moich przyjaciółek zdecydowała się na in vitro. Udało się za pierwszym razem. – Rosalind kłamała, ale nieszkodliwe kłamstwa bywały dobre. Martwiła się, że Olivia zaczyna nabierać przekonania, iż nigdy nie zajdzie w ciążę, a to wcale by jej nie pomogło.

– Mama też miała problemy. Ja się urodziłam dopiero po siedmiu latach, tak pisano w tym artykule. Myślałam, że czekają, aż ciąża nie będzie przeszkadzać jej w karierze. Więc to chyba zrozumiałe, że mnie też to spotyka, skoro z nas trzech jestem do niej najbardziej podobna.

Rosalind uściskała siostrę, chociaż zaczynała mieć dość tego ciągłego przypominania. Ale to była prawda – Olivia odziedziczyła nie tylko włosy i bujną figurę mamy, ale jej otwartą zmysłowość. Eve również pociągała mężczyzn, lecz onieśmieleni jej chłodem trzymali się na dystans. To z powodu Olivii śliniły się tłumy.

– Spotykasz się z kimś, Rozzy? Nadal myślę, że popełniłaś błąd, zrywając z Donem. Przynajmniej był lepszy niż ten świrnięty ekolog z Denver i o wiele lepszy od tego dzikusa, z którym chodziłaś przed wyjazdem z LA… Jak się nazywał?

– Wolf.

– Właśnie, Wolf!

– Z nikim się nie spotykam. – Rosalind także zapatrzyła się w szarość, zastanawiając się, czego nienawidzi bardziej: tej upartej mgły, kwestionowania jej osądu czy nazywania jej Rozzy. – Mam dobre życie. Bardzo lubię Nowy Jork. Lubię pracować w kawiarni, mam swoje malowanie i…

– Malowanie? Ścian czy na płótnie?

– Na płótnie. Olejami.

– Olejami. – Olivia odwróciła się i spojrzała na nią z ciekawością. – Pamiętam, że nieustannie rysowałaś, ale od kiedy malujesz?

– Zaczęłam w Kolorado. – Rosalind potrafiła otwarcie mówić o każdym aspekcie swojego życia, ale gdy rozmowa schodziła na jej malarstwo, czuła się naga. Nie cudownie naga, tylko wstydliwie, jakby odsłaniała przed światem niewydepilowane, obrzmiałe ciało. Już żałowała, że wspomniała o swoich obrazach. – Nadal zajmuję się projektowaniem ubiorów, regularnie ćwiczę, należę do klubów książki, mam mnóstwo przyjaciół. To mi wystarcza.

– Dajże spokój. Jesteś najbardziej romantyczna z naszej trójki. Zasuszysz się i umrzesz samotnie. Popatrz na te lalki, które tak kochałaś. – Olivia machnęła ręką, wskazując Rosalind od głowy do stóp. – Dlaczego normalnie się nie ubierasz i nie zrobisz sobie przyzwoitej fryzury? Ten spłowiały kolor jest zbyt surowy, zwłaszcza przy tak krótkich włosach, a te krzykliwie niedopasowane stroje… Wiesz, tak myślę, że odstraszasz wszystkich normalnych, porządnych facetów. Wyglądasz jak świruska.

– Jestem świruską. – Rosalind z uśmiechem przeczesała dłonią swojego jeżyka. Przez cały ten tydzień starała się, by słowa sióstr po niej spływały, powtarzała sobie, że kieruje nimi miłość, a ona musi tylko słuchać i zachowywać się miło.

Co nie tłumiło w niej chęci, by je spoliczkować.

– Nie jesteś świruską, tylko się tak zachowujesz. Tak czy inaczej… powinnaś się ustatkować.

– Zawsze taka byłam. Koliber, tata tak mnie nazywał, pamiętasz? – Uwielbiała to przezwisko niemal tak samo jak migotliwe, ruchliwe ptaszki, aż podsłuchała rozmowę rodziców, z której jasno wynikało, że to nie był komplement.

Tata dawał i tata nieodmiennie odbierał.

– Koliber to wymówka. Nic na dłuższą metę nie jest tak ekscytujące jak pierwszy poryw. Ani fryzury, ani posady, ani miasta, ani z całą pewnością związki. Musisz być z facetem wystarczająco długo, żeby odkryć coś głębszego.

– Ciągle to powtarzasz. – Jeśli Olivia uważała swój związek z Derekiem za głęboki, to Rosalind wolała płytkie.

– Hej, dziewczyny. – Eve wyszła na ganek z otwartą teczką w ręku. Wyglądała na zdenerwowaną. – Między zeznaniami podatkowymi znalazłam coś naprawdę niesamowitego. To karta medyczna mamy.

Olivia prychnęła.

– I co w tym niesamowitego? Przecież całe życie chodziła do lekarzy.

– Ale to nie jest karta od doktora Townsenda ani od jej psychiatry, ani też od lekarzy z ośrodka odwykowego, tylko od ginekologa z Nowego Jorku. Datowana na styczeń tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego dziewiątego, na rok przed ślubem z tatą. Jest tu napisane: „Pacjentka skarży się na trudności podczas stosunku”.

– Fuj. – Olivia zasłoniła dłońmi uszy. – Nie chcę wiedzieć.

Rosalind się skrzywiła.

– Biedna mama.

– Miała wtedy osiemnaście lat. Amenorrhoea, tak lekarz okreś­lił jej stan.

– Ameno co?

– Ja wiem. – Olivia podniosła rękę jak uczennica. – Brak miesiączek.

– Więc była w ciąży? – zapytała Rosalind. – Co się stało z dziec­kiem?

– Nie. Posłuchajcie. – Eve wróciła do dokumentu, który trzymała w drżących dłoniach. – „U pacjentki stwierdzono blizny na miednicy odpowiadające zabiegowi usunięcia jąder. Sprawia wrażenie nieświadomej swojego stanu”.

– Jakiego stanu?

– Usunięcie jąder? Nie zauważył, że jest kobietą? – Olivia przewróciła oczami. – Pamiętam te blizny. Widziałam je raz, jak mama się ubierała, miała je po obu stronach blisko kości biodrowych. Wycięto jej łagodne guzy, kiedy była młoda. Jądra! Co za konował!

Rosalind czuła mrowienie na skórze, jak zawsze, gdy przeczuwała, że wydarzy się coś złego.

– Czy nazwano jej stan?

– Na dole jest diagnoza. „Zespół całkowitej niewrażliwości na androgeny”.

– Hę? – Olivia podeszła do siostry i przez jej ramię spojrzała na dokument. – Zespół całkowitej niewrażliwości na androgeny? Co to znaczy?

Rosalind także się zbliżyła, wbijając paznokcie w przedramiona.

– Nie tolerowała ludzi z zaburzeniami tożsamości płciowej?

– O nie. – Olivia pokręciła głową. – W latach siedemdziesiątych nie mieli zaburzeń tożsamości płciowej.

Eve nie rozbawiły żarty sióstr.

– Próbowałam sprawdzić, na czym ten zespół polega, ale Google nie chce się załadować. Nie powinnyśmy były tak szybko odłączać Internetu taty.

– Jestem pewna, że to nic poważnego. – Rosalind wcale nie była pewna, ale mówiąc to, poczuła się lepiej. Poza tym mama umarła przed osiemnastu laty po przedawkowaniu leków, więc to nie tak, że ta dolegliwość mogła ją teraz zabić ponownie. – Sprawdzimy, jak będziemy w mieście.

– Nie zamierzam czekać tak długo. – Olivia wyjęła z kieszeni komórkę, wybrała numer, po czym przyłożyła do lewego ucha, prawą rękę opierając na biodrze.

– Cześć, Donna.

Rosalind wymieniła spojrzenia z Eve, która mruknęła zniecierpliwiona.

– Powiedz, że nie prosisz asystentki o…

– Dobrze. Sporo roboty. Hej, możesz coś dla mnie sprawdzić? Telefony działają dobrze, ale Internet mamy pół godziny jazdy stąd. – Olivia odwróciła się od Eve, która przewracała oczami. – Dzięki. Czym jest „zespół całkowitej niewrażliwości na androgeny”? Tak, poczekam.

– Jezu, Olivio. – Eve, nadal przeglądając teczkę, przysiadła na dość niezgrabnym krześle, które tata zbudował z drewna wyrzuconego przez morze. Było brzydkie, ale funkcjonalne, i był z niego bardzo dumny. Mama siadała na tym krześle, kiedy tata kręcił się w pobliżu, i przenosiła się na inne, w chwili gdy znikał. – Może znajdziemy jeszcze coś, co wyjaśni nam sprawę. Nie musiałaś zawracać jej gitary.

– Żaden problem. – Olivia potrząsnęła głową i znowu przyłożyła telefon do ucha. – To jej praca.

Rosalind poważnie w to wątpiła. Podobnie jak w to, że do obowiązków Donny należało szukanie – na próżno, co z góry było wiadome – lokalu, który dostarczyłby chińskie jedzenie do Candlewood Point.

– Znalazłaś? Świetnie. I co to jest? – Olivia słuchała uważnie. Mina jej zrzedła. Sapnęła głośno, szeroko otworzyła oczy. – Ale to… absurd.

Rosalind podeszła do siostry. Pod aktorskimi reakcjami kryło się szczere wzburzenie.

– Co powiedziała?

– Jesteś pewna? – Olivia uniosła rękę, dając znać Rosalind, żeby milczała. – Jesteś tego pewna? Nie ma innej definicji? Na innej stronie? To jest „zespół całkowitej niewrażliwości na androgeny”? Tak mówiłaś, Eve, prawda?

– Tak. – Eve wstała, ściskając teczkę w dłoni. – Co mówi Donna? Zaczynam się denerwować.

– Dziękuję, Donno. – Olivia się rozłączyła i spojrzała na siostry. Była roztrzęsiona. – Ktoś źle zapisał na maszynie tę diagnozę. Albo pomylił ją z dokumentacją innego pacjenta. Albo podrobił. Bo jeśli to prawda, mama nie mogłaby nas urodzić. Nie miałaby macicy. Jajników. Jajowodów. Żadnej żeńskiej zdolności reprodukcyjnej. Kropka.

Skroplona mgła kapała z drzew na dach ganku, wybijając regularny rytm.

Rosalind zadrżała.

– Co, do diabła?

– To niemożliwe – powiedziała Eve.

– Jasne, że niemożliwe – warknęła Olivia. – Przecież wszystkie trzy tu stoimy.

– Mogę to zobaczyć? – Rosalind wzięła od Eve dokument i uważnie go przestudiowała. Wyglądał na prawdziwy, nazwisko – dr James R. Winston – i adres lekarza widniały na górze karty, a nazwisko panieńskie mamy „Sylvia Moore” wpisano czcionką Courier we właściwych miejscach. – To na pewno pomyłka. Jutro jest poniedziałek, więc z samego rana zadzwonimy do tego gabinetu w Nowym Jorku i porozmawiamy z lekarzem albo jego asystentem.

– To było pięćdziesiąt lat temu. Facet na pewno już nie praktykuje. Prawdopodobnie nie żyje. – Olivia z komórką w dłoni zaczęła krążyć po ganku. – A w gabinecie nie przechowują tak długo dokumentów.

– Mogłybyśmy zapytać Lauren. – Rosalind wrzuciła dokument do teczki. Nie chciała dłużej na niego patrzeć. – Niewykluczone, że coś wie.

– Nie – odparła ostro Olivia. – Nie będziemy pytać Lauren o problemy zdrowotne mamy.

Rosalind z trudem powstrzymywała się przed ripostą. Tata ożenił się z Lauren piętnaście lat temu, trzy lata po śmierci mamy. Olivia nadal zachowywała się tak, jakby popełnił przestępstwo.

– Nie możemy zapytać taty, w każdym razie dopóki nie wyzdrowieje na tyle, by mówić pełnymi zdaniami. Wczoraj nazwał mnie „Rolandem”.

– Lauren odpada. – Olivia skrzyżowała ręce na piersi. – To nie jej sprawa.

– Rozumiem, co czujesz – powiedziała Rosalind łagodniejszym tonem. – Ale jeśli Lauren coś wie, może nam oszczędzić mnóstwo…

– A jeśli nie wie, to dowie się o czymś, co mama na pewno chciałaby ukryć, tego akurat jestem pewna na jakieś cztery tysiące procent.

– Dobrze, ale…

– Daj spokój, Rosalind. – Eve rzuciła teczkę na wielki stół, za którym rodzina niezliczoną ilość razy zasiadała do homarowych uczt. – Nie ma sensu.

– Chcę zrozumieć, o co chodzi.

– Wszystkie chcemy, ale nie tędy droga.

– To jakiś idiotyzm. W głowie mi się nie mieści, że w ogóle bierzemy pod uwagę prawdziwość tej diagnozy. – Olivia pomaszerowała do domu, zostawiając siostry, by porozumiewawczo wzruszyły do siebie ramionami. Po chwili wróciła równie energicznym krokiem z albumem fotograficznym w ręku. – Miałam zamiar obejrzeć go z wami przy kolacji. Tutaj są dowody, cały album.

– Boże, racja. – Rosalind poczuła, jak niepokój ustępuje miejsca uldze. – Album ciążowy.

– Alleluja! – wykrzyknęła Eve i stanęła obok Rosalind.

– W ciąży ze mną. – Olivia postukała w fotografię, przerzuciła kilka kart i wskazała następną. – Tuż przed urodzeniem mnie stoi przed domem w Beverly Hills. A tu jest ciocia Christina, która przyjmowała nasze porody. Tutaj mama w ciąży z tobą, Rosalind. W szóstym, potem w ósmym miesiącu.

– Więc skąd ta diagnoza? – zapytała Eve. – Jeśli to błąd, dlaczego ona albo tata mieliby zachować ten dokument?

– Tutaj w ciąży z tobą, Eve, w podróży do Paryża na koniec tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego dziewiątego roku. To cała nasza trójka. – Olivia z trzaskiem zamknęła album. – Mówiłam wam.

– No to co się stało? Wyleczyli ją? – Eve wyjęła album z rąk Olivii. – Żeby mogła nas urodzić?

Rosalind pokręciła głową, znowu trochę niespokojna.

– Brak organów reprodukcyjnych, tak powiedziała Donna. Nie mogli wyhodować jej nowych.

– Czy możliwa była transplantacja…

– Wtedy na pewno nie. Nie wiem jak teraz.

Ptak zaszeleścił niskimi gałęziami młodych sosen, ostrożnie pisnął i umilkł. Cisza była upiorna. Wydawało się, że nawet drobne fale bezszelestnie lądowały na skalistym brzegu.

– Mogła przygotowywać się do roli. Naprawdę wchodziła w postać. – Twarz Eve pojaśniała od nadziei. – Pamiętacie, jak przed pierwszym filmem z Burtem Reynoldsem poleciała do Montany nauczyć się jazdy wierzchem i dbania o konie? A przed rolą w Pionierskim duchu przez tydzień mieszkała w drewnianej chacie bez żadnych udogodnień. Nienawidziła każdej spędzonej tam sekundy, ale to zrobiła.

Rosalind naprawdę chciała, żeby rozwiązanie Eve miało sens, ale trudno było w nie uwierzyć.

– Nie pamiętam, żeby kiedykolwiek grała kobietę, która nie może mieć dzieci.

– Dlaczego miałaby zadawać sobie trud tworzenia całej dokumentacji medycznej?

– Żeby lepiej wczuć się w postać – odparła Eve łamiącym się głosem. – Mogę sobie wyobrazić, jak ją studiuje i czuje się nieszczęśliwa.

– Nie kupuję tego. – Olivia potrząsnęła głową.

Eve westchnęła.

– Może jednak powinnyśmy porozmawiać z Lauren. Jeśli to prawda, tata musiał coś jej wspomnieć.

– Nie, jeśli nie było o czym wspominać – rzuciła gniewnie Olivia. – Mówiąc o tym z Lauren, zdradzimy naszą matkę. A co, jak sprawa się rozejdzie? Jak mogłybyśmy zrobić coś takiego mamie?

Eve gorzko się roześmiała.

– Mamy to raczej nie obejdzie.

– Jezu, Eve, to było okrutne. Ja mówię o prasie. Rozpęta się szaleństwo. Po udarze taty znowu się o nim rozpisywali.

– Rzecz w tym… – Rosalind oplotła się ramionami, wodząc spojrzeniem od Eve do Olivii i z powrotem; czuła, jak żołądek jej się skręca. – My naprawdę nie jesteśmy ani trochę do siebie podobne. Blondynka, brunetka, ruda, inne nosy i oczy, wy jesteście wysokie, ja…

– Przestań. Natychmiast przestań. – Olivia wzięła album ciążowy i zaczęła nim wymachiwać. – Trzy ciąże, trzy córki. To wystarczy.

– Rozumiem, że jesteś zdenerwowana. My też. Ale musimy wziąć pod uwagę wszystkie możliwości.

– Okay. – Olivia rzuciła album na stół i skrzyżowała ręce. – Biorąc pod uwagę to, co wiemy na pewno, czyli że mama była w ciąży i wszystkie nas urodziła, jakie są inne możliwości?

– Że… – Rosalind wzruszyła ramionami. – Sama nie wiem, udawała, że jest w ciąży?

– Co? – Olivia wyglądała na przerażoną. – Dlaczego miałaby udawać ciąże?

Eve uniosła brwi.

– No… to oczywiste.

– Żeby nikt się nie dowiedział, że nie mogła mieć dzieci – wyjaśniła Rosalind.

– Dlaczego tak bardzo miałaby się tym przejmować?

– Ponieważ strasznie zależało jej na wizerunku – odparła z goryczą Eve. – Wiesz o tym. To sprawa fundamentalna w waszym biznesie.

– Na tyle, by warto było udawać ciąże? Trzy porody? – Olivia pokręciła głową. – Nie kupuję tego.

Eve milczała, czytała diagnozę. Rosalind nie chciała powiedzieć na głos tego, co siostra przypuszczalnie myślała: choć uwielbiała mamę, uważała, że Jillian Croft gotowa była podjąć takie ryzyko.

– Dobra, w takim razie skąd my się wzięłyśmy? – Olivia wyrzuciła w górę rękę i uderzyła nią o biodro. – Z probówki? Przyniosły nas bociany? Z Amazonbaby.com?

– Adopcja. – Rosalind musiała zniżyć głos do szeptu, by słowo wydostało się z jej ust, choć skutek był taki, jakby wrzasnęła. Olivia i Eve zastygły zaszokowane.

W oddali zaszczekała foka. Ptak zaszeleścił liśćmi w poszyciu lasu.

Eve zamknęła teczkę.

– To by znaczyło, że tata nie jest naszym biologicznym ojcem.

– Brednie! – Olivia przycisnęła album do piersi. – Nazwiska mamy i taty są na naszych aktach urodzenia. To dokumenty prawne. A ty sugerujesz, Roz, że jakimś cudem mama udawała ciąże, udawała, że nas urodziła, sfałszowała akty urodzenia… To idiotyczna farsa, która wymagałaby udziału wielu osób przez długi czas, i mało prawdopodobne, żeby powiodła się raz, a co dopiero trzy razy.

– Masz rację. – Eve pokręciła głową. – Tak, masz rację. To szaleństwo.

– A co z historiami o naszym urodzeniu? – Olivia wpadła w natchnienie. – Każda z nas zna wszystkie szczegóły swojego porodu.

– Tak… – Rosalind myślała o wyjątkowym talencie mamy jako aktorki i narratorki. Myślała o nieznośnie niezgrabnej i mglistej rozmowie, którą mama przeprowadziła z nią o menstruacji, o tym, jak niekompetentna się wydawała, odpowiadając na pytania Rosalind. I o tym, że nigdy nie pozwalała, by córki widziały ją całkiem nagą, a równocześnie pozowała topless do „Playboya”. – Puenta jest taka, że nie ma sensu się kłócić, bo na razie za mało wiemy.

– Właśnie. Wracajmy do pracy. – Olivia weszła do domu. Eve spojrzała na Rosalind i podążyła za nią.

Rosalind powlokła się za siostrami. Miała wrażenie, jakby wkroczyła w inny wymiar, w którym wszystko nadal wygląda bardzo znajomo, a jednak nie jest takie samo. Matka pokazywała się publicznie, będąc w kolejnych ciążach, i przypuszczalnie urodziła troje dzieci z pomocą swojej siostry jako akuszerki. Która na akcie urodzenia mogła napisać każde nazwisko. Na trzech aktach także.

Nie zamierzała jednak wypowiadać swoich myśli na głos i powiększać tym ciężaru, pod którym już się uginały Olivia i Eve. Nie teraz. Musi istnieć logiczne wyjaśnienie tej diagnozy medycznej, zaprzeczającej absolutnie wszystkiemu, co wiedziały o matce.

Bo w przeciwnym razie ten zniszczony, zapomniany, wetknięty w niewłaściwe miejsce kawałek papieru przewróci ich życie do góry nogami.

Rozdział 2

26 stycznia 1967 (czwartek)

Dzisiaj po szkole mama zabrała mnie do lekarza. Christina kazała jej to zrobić, bo przyłapała mnie, jak płakałam, a ja byłam na tyle głupia, żeby powiedzieć jej dlaczego. Mam szesnaście lat, jestem w drugiej klasie liceum i nadal nie dostałam okresu. Chyba już nigdy się do niej nie odezwę. Wizyta była okropna. Strasznie nie lubię doktora Tibbeta, brzydko pachnie i trzeba się śmiać z jego żartów, które nie rozbawiłyby nawet czterolatka. Nie chciałam, żeby w ogóle oglądał mnie bez ubrania, ale on zaczął mnie ugniatać i dźgać, nawet tam w dole. A potem było jeszcze gorzej, wkładał we mnie tę metalową rzecz, mruczał pod nosem i wyglądał na zdezorientowanego. Mama nie zrobiła nic, żeby mi pomóc, nie kazała mu przestać, chociaż ciągle na nią patrzyłam i dawałam do zrozumienia, że okropnie się czuję.

Doktor ciągle poprawiał lampę i nadal mnie badał, co bolało jak diabli, ale się nie skarżyłam. Postanowiłam zachowywać się tak, jakby to było normalne, żeby pomyślał, że ja też jestem normalna, i zostawił mnie w spokoju.

Teraz muszę iść do innego lekarza w Bangor. Tylko tyle mi powiedzieli, a ja za bardzo się bałam, żeby domagać się szczegółów. Później zapytałam mamę, a ona odparła, że wszystko jest w porządku, chcą po prostu coś sprawdzić. Nie wierzę jej. Wiem, że coś jest nie w porządku.

Nie chcę iść do tego innego lekarza. Chcę się bawić, grać w przedstawieniu i cieszyć się, że jestem najmłodszą gwiazdą w historii mojej szkoły. Chcę żyć wiecznie, występować na Broadwayu i w filmach. Christina dopytywała, co jest nie tak, ale kazałam jej się zamknąć. Tak bym chciała mieć własny pokój. Wkurza mnie to, że nie mogę zatrzasnąć drzwi przed nią i wszystkimi innymi.

Rosalind otworzyła oczy i zamrugała na widok sosnowych ścian swojej sypialni. Czuła się pusta i jałowa. Wiedziała, że zdarzyło się coś ważnego i nieprzyjemnego, ale nie pamiętała, co to było.

A potem z falą mdlącej adrenaliny sobie przypomniała. Mama.

Przekręciła się na bok, zwinęła w kłębek i czekała, aż to uczucie minie. Na razie nie ma dowodów, że mama cierpiała na tę niewrażliwość na androgeny. Nie ma powodu aż tak się tym przejmować. A jednak już wczoraj wieczorem diagnoza jakby połączyła rozrzucone elementy układanki w jej podświadomości, co sprawiło, że Rosalind zaakceptowała ją jako prawdziwą, chociaż nie miała potwierdzenia. Ufała swojej intuicji, nawet jeśli nie bez zastrzeżeń, to na pewno bardziej niż siostrom.

Spod rolet sączyło się szare światło. Poranek był albo bardzo wczesny, albo późny, ale bardzo mglisty, albo jedno i drugie. Hałas z dołu i zerknięcie na zegar przy łóżku udzieliły jej odpowiedzi: nadal było bardzo wcześnie. Olivia już wstała i przygotowywała się do wyjazdu na lotnisko.

Rosalind poczuła ulgę, mając pretekst do rezygnacji z prób zaśnięcia. Jedynym pozytywnym skutkiem bezsennej nocy była decyzja o tym, by szukać potwierdzenia diagnozy mamy. Jeśli okaże się to konieczne, pójdzie dalej i ustali, w jaki sposób ona i siostry znalazły się w rodzinie.

Wczoraj wieczorem po nieprzyjemnym odkryciu siostry postanowiły porzucić rozpakowywanie pudeł na rzecz tradycyjnego rodzinnego świętowania. Co prawda nie dla corocznego clambake, które mama lubiła najbardziej, ale drugiego cudownego zwyczaju, posiłku podkreślającego zalety owoców morza z wybrzeża Maine: gotowanego homara z puszystymi bułeczkami, sałatki oraz piernika z mieszanki Betty Crocker przykrytego zaspami bitej śmietany. Przez pewien czas mogą nie mieć okazji spotkać się we trzy. Wszystko zależy od tego, czy Olivia przyjedzie jeszcze do Maine. Bez wątpienia miała taki zamiar i chęci, ale w jej przypadku chęci od realizacji dzieliła daleka droga.

Kolacja była przepyszna, choć cicha, mimo szampana z wędzonymi przez miejscowych rybaków małżami przed posiłkiem oraz butelki chablis w jego trakcie. Siostry nie potrafiły zapomnieć o tym, co się stało, i dobrze się bawić, nie przetrawiły też odkrycia na tyle, żeby o nim rozmawiać. Rosalind uznała, że do tego trzeba więcej czasu i informacji.

Odrzuciła pościel i złapała bluzę z oparcia krzesła, na którym powiesiła ją wieczorem, wsunęła stopy w znoszone różowe papucie trzymane w Maine na chłodne poranki i poczłapała do okna. Podnosząc rolety, ściskała kciuki, żeby mgła się podniosła.

Westchnienie ulgi. Słońce nadal stało nisko na wschodzie, promienie ledwie przedzierały się przez korony drzew za domem, ale niebo już różowiało, zatoka znowu rozpościerała się aż po horyzont, a brzeg po drugiej stronie stawał się coraz bardziej wyraźny. Nieruchoma woda, poznaczona wielobarwnymi bojami pułapek na homary, tworzyła idealne lustro dla porośniętych sosnami wysp ze skalistym fundamentem obnażonym przez odpływ. W dole, na plaży przed domem kamienie pokryte pąklami także się odsłoniły, a leżące na nich wiotkie teraz pęki morszczynu wraz z przypływem znowu zmienią się w falującą złotobrązową łąkę.

Strach Rosalind przed stawieniem czoła Olivii i Eve i poinformowaniem o swojej decyzji zmalał. Dobra pogoda dobrze wróżyła.

Na dole Olivia stała przed zlewem, ubrana ze swobodną elegancją w białą koszulę bez rękawów, obcisłe czarne rybaczki i czarne sandałki na wysokim obcasie. Włosy i makijaż miała w nienagannym stanie.

– Hej, Rosalind, co tu robisz tak wcześnie?

– Nie mogłam spać.

– I mnie to mówisz. Chociaż ja nigdy nie sypiam dobrze przed tymi kretyńsko wczesnymi lotami. Ze strachu, czy nie zaśpię, ciągle się budzę i zastanawiam, czy już pora wstawać.

Rosalind gapiła się na siostrę.

– I to właśnie dlatego nie spałaś dobrze?

– Chcesz kawy? Zaparzyłam mnóstwo w tym czymś. – Olivia wskazała smukły ekspres ze stali nierdzewnej, który zastąpił starego krupsa używanego przez rodziców przez dziesięciolecia. – Nie mogę znieść tego, co Lauren zrobiła w tej kuchni. Zabiła jej duszę.

– Kuchnia była w fatalnym stanie. – Rosalind podeszła do lodówki i wyjęła sok pomarańczowy, czując potrzebę orzeźwiającej i słodkiej kwaśności napoju. – Mama niewiele miała wspólnego z prawdziwą kucharką i nic tu nie działało dobrze. Może nas bawiło otwieranie i zamykanie drzwi piekarnika, żeby zachować właściwą temperaturę, ale…

– Prawda. – Olivia z zadumą przesunęła ręką po gładkim granitowym blacie. – Wiesz, tęsknię za tym wielkim żeliwnym zlewem.

– Rdzewiał.

– Racja, jasne, rzeczywiście był w fatalnym stanie. Ale to… – Z pogardą zatoczyła ręką koło. – To mogłaby być jakakolwiek kuchnia na jakichkolwiek przedmieściach w jakimkolwiek mieście. Przedtem to była kuchnia tego domu, wiesz, co mam na myśli?

– Tak, wiem. – Rosalind usiadła przy wyspie. – Jest poniekąd typowa. Tylko że dla nas dom – z tymi wszystkimi urokliwymi dziwactwami – stanowił magiczną ucieczkę na lato. A Lauren musiała tu mieszkać przez cały rok.

– Owszem, ale mogła dokonać miliarda lepszych wyborów. Czarna armatura zamiast stalowej, drewniane szafki i blaty, żeliwne garnki…

– Biel mi nie przeszkadza. Przedtem było tu strasznie ciemno. – Rosalind skończyła sok i nalała sobie pół filiżanki kawy. Olivia lubiła tak słabą, że właściwie nie warto było jej pić. – Co zrobisz, jak wrócisz do Kalifornii? Przygwoździsz Dereka do łóżka i zażądasz usług seksualnych?

– W sumie tak. – Olivia znowu napełniła swoją filiżankę. – Ta sprawa z dzieckiem kompletnie zabija nasze pożycie. Wcześniej seks był spontaniczny i trochę szalony, teraz podczas owulacji planujemy go co dwa dni, on musi być na mnie, a ja przez cały czas umieram z niecierpliwości, wyczekując, aż już dojdzie, bo chcę się dobrze ułożyć i pomóc plemnikom wybrać właściwy kierunek. On wie, o czym myślę, więc czuje, że jego orgazm od dawna nie ma z nami nic wspólnego. Ja o swoim już w ogóle zapomniałam.

– Dobry Boże, Olivio, chyba zacznę współczuć Derekowi. Pierwszy raz w życiu.

– Wiem, jestem okropna. Ale to nic, potem jest jeszcze bardziej podniecająco. Spędzam całą godzinę z poduszką pod tyłkiem i nogami sterczącymi w powietrzu jak u martwego chrabąszcza.

Rosalind zaczęła chichotać.

– Żartujesz.

– Wykorzystuję grawitację, żeby pomóc maluchom. – Olivia żałośnie potrząsnęła głową. – Koszmar.

– I nadal warto to robić? – Rosalind starała się ukryć wzburzenie; wiedziała, że siostra nie cierpi litości. – Po tych wszystkich latach?

– Jasne, że warto. Lekarz mówi, że ze mną wszystko w porządku, to samo lekarz Dereka. W końcu się uda.

– A czy Derek uważa, że warto?

Olivia spochmurniała.

– Nie tak jak ja. Przypuszczam, że nadal chce mieć dzieci, ale nie ułatwia prób.

Rosalind zmarszczyła czoło, popijając kawę. Wyraziła swoje zdanie, kiedy Olivia się zaręczyła, i przyrzekła sobie, że po ślubie będzie okazywała im wsparcie. Biorąc pod uwagę, że uważała Dereka za kompletnego dupka, bywało to dosyć trudne.

– Nie wolałabyś mieć za męża faceta, który pragnie dzieci tak samo jak ty?

– Jasne, że tak. Ale co mam zrobić? Strzelić palcami i bum, idealny facet natychmiast się pojawi? – Olivia roześmiała się gorzko. – Niedługo skończę czterdzieści lat, nie mam na to czasu. Derek nie jest doskonały, ale ze mną też nie jest łatwo.

– Oj tak, to prawda. – Rosalind uśmiechnęła się, widząc mroczne spojrzenie siostry. – Zastanawialiście się nad adopcją?

– Nie będziemy adoptować. – Olivia wylała do zlewu resztę swojej kawy. – Chcę mieć własne dzieci, nie cudze.

– Dlaczego nie? – Rosalind starała się brzmieć swobodnie. – Jeśli to, czego się wczoraj dowiedziałyśmy, jest prawdą, to rodzicom adopcje wyszły całkiem nieźle.

– Przestań. – Olivia się odwróciła, a na jej twarzy malowała się chęć mordu. – Nie chcę więcej rozmawiać o tych bredniach, Rosalind. Nigdy. Rozumiesz?

– Poważnie? – Rosalind odstawiła kubek i spojrzała na siostrę. Owszem, spodziewała się negatywnej reakcji, ale nie takiego wyparcia. – Zamierzasz to ignorować?

– Właśnie tak.

– Dlaczego? Olivio, to może być wielka sprawa.

– To wcale nie jest wielka sprawa, tylko maleńki pryszcz na mojej ekstradupie. Jestem córką Jillian Croft i Daniela Braddocka. – Olivia dźgnęła się palcem w piersi, potem pokazała na Rosalind i na sufit. – Ty i Eve jesteście moimi siostrami. To się nie zmieni, bez względu na szczegóły, więc po co mi one? Zapomnij o tym.

– Nie mogę. Muszę wiedzieć.

– Zajmowanie się tą sprawą jest błędem, Rosalind.

– Dlaczego tak mówisz?

– Przeszłość jest częścią ciebie, nie zdołasz się pozbyć takiej, która ci się nie podoba, zastępując ją nową, tak jak robisz ze wszystkim w swoim życiu. – Olivia wyliczała na palcach. – Gdzie mieszkasz, gdzie pracujesz, z kim się spotykasz, jak wyglądasz… Mama i tata może nie byli idealnymi rodzicami, ale byli naszymi rodzicami, nic poza tym nie musimy wiedzieć.

Rosalind zrobiła głęboki wdech.

– Rozumiem, co czujesz, ale…

– Ale ty i tak to zrobisz.

Rosalind wolno pokiwała głową, obserwując, jak Olivia wysuwa do przodu podbródek i przybiera pusty wyraz twarzy, jak zwykle w ten sposób ukrywając emocje, których nie chciała okazywać.

– Chcę poznać prawdę. A jeśli się okaże, że mama nie mogła nas urodzić, to przynajmniej chcę się dowiedzieć, kto urodził mnie.

Olivia odwróciła się do zlewu, wypłukała filiżankę, włożyła do zmywarki i zgarbiona długo opierała się o blat. Potem znowu spojrzała na Rosalind, splatając ręce na piersi.

– Okay, w porządku. Nic nie mogę na to poradzić, to twoja decyzja. Tylko o niczym mi nie mów, dobrze? Wystarczy mi komplikacji w życiu.

– Dobrze. – Rosalind ukryła ulgę. – Dziękuję. Zdaję sobie sprawę, że to dla ciebie trudne, i chcę, żebyś wiedziała, że ja…

– Nie ma sprawy. – Olivia uśmiechnęła się do niej, złapała leżącą na blacie komórkę i stuknęła w ekran. – Uch, prawie piąta. Muszę jechać.

Rosalind nadal mdliło ze zdenerwowania, ale była wdzięczna Olivii, że nie napadła na nią z tasakiem, obrazowo rzecz ujmując. Rozmowa z Eve będzie łatwiejsza.

– Pomóc ci zanieść bagaże do auta?

– Jasne, dzięki.

Rosalind poszła za siostrą do salonu, a stamtąd na korytarz, gdzie ogromna walizka i dodatkowa mniejsza torba już czekały przy drzwiach. Z trudem podniosła walizkę i chwiejnie wytoczyła się z domu na wytyczoną muszlami ścieżkę prowadzącą na podjazd, zastanawiając się, dlaczego ona i Eve zawsze traktują Olivię, jakby była krucha i słaba, podczas gdy siostra wydająca kosmiczne sumy na trenera personalnego prawdopodobnie mogłaby im obu spuścić solidne manto.

– Możesz otworzyć bagażnik?

– Nie trzeba. Dam ją na tylne siedzenie. – Olivia podniosła walizkę, jakby ważyła ledwie pięć kilogramów, i wrzuciła ją do środka razem z drugą torbą. – Dzięki za pomoc.

– Nie ma sprawy. – Rosalind wyciągnęła ręce, żeby uściskać siostrę. – Bezpiecznego lotu, Olivio. Mam nadzieję, że w tym miesiącu bzykanie będzie owocne.

– Boże, ja też. – Olivia mocno ją uściskała. Jak zawsze pachniała świeżo i subtelnie kosztownie. – Tak strasznie chcę tego dziecka.

– Uda ci się. Wiem, że tak.

Olivia wypuściła siostrę z objęć, kilka razy pociągnęła nosem. Zamrugała.

– Wiem, że jestem rozpieszczona, wiem, że bardzo mi się poszczęściło, że miałam w życiu łatwiej niż wielu innych ludzi. Bardzo się staram, żeby niczego nie brać za pewnik. Ale nadal nie potrafię uwierzyć, że mogłabym nie mieć dziecka. – Głos się jej załamał. Usiłowała się uśmiechnąć, ale bezskutecznie. Rosalind bardzo to zraniło.

– Wierz w to, wizualizuj dziecko, kibicuj plemnikom. – Uśmiechnęła się zachęcająco i pstryknęła palcami. – Wiem! Powinnaś kupić Derekowi pompony i nauczyć go układu.

– Co?

– Może występować, kiedy ty udajesz martwego chrabąszcza. – Rosalind przybrała odpowiednią pozę i udawała, że potrząsa pomponami. – Hej, spermo, hej, niech zacznie się gra, znajdź jajeczko i zmieszaj D-N-A.

Olivia wybuchnęła śmiechem.

– Masz rację, jesteś świrnięta.

– Mówiłam.

– Dbaj o siebie, Rozzy. – Olivia znowu ją przytuliła i zmierzwiła jej włosy. – Martwię się o ciebie. Nie chcę, żeby ktoś cię zranił.

– Nie martw się. Jestem twarda.

– Mhm. – Olivia wsiadła do samochodu. – I zapuść włosy.

– Cześć, Olivio.

– W naturalnym kolorze.

– Czeeeść, Olivio!

– Przyślę ci trochę ubrań. Rozmiar ósmy? Dziesiąty? Zdziwisz się, jak inaczej zaczną cię traktować ludzie.

– Cześć, Olivio!

Olivia roześmiała się i zapaliła silnik.

– Dobra, dobra, już jadę. Ucałuj ode mnie Eve! – Ruszyła podjazdem, spod kół strzelały kamyczki. Skręcając na główną drogę, Olivia dwukrotnie nacisnęła klakson, po czym zniknęła.

Rosalind skrzywiła się, myśląc, ilu ludzi obudził ten dźwięk. Od najbliższych sąsiadów dzieliły ich lasy długości boisk piłkarskich, ale w tej niezwykłej ciszy dźwięki przenosiły się jak szalone.

Po powrocie do domu wyczyściła ekspres i zaparzyła kolejny dzbanek kawy, tym razem nadającej się do konsumpcji przez normalnych ludzi. Odkąd umarła mama, Rosalind była w rodzinie jedyną, która późno wstawała. Eve niedługo zejdzie, nawet jeśli klakson nie poderwał jej na nogi. Solidne śniadanie przed długą jazdą do Bostonu, gdzie pracowała w firmie architektonicznej projektującej hotele, dobrze jej zrobi, może nawet wprawi we właściwy nastrój i Eve zaakceptuje plany Rosalind.

Szybki przegląd zawartości szafek ujawnił przyzwoicie wyglądające opakowanie gotowej mieszanki na pełnoziarniste ciasto naleśnikowe Bob’s Red Mill. Rosalind przygotowała je, stosując się do wskazówek, po czym w kredensie znalazła patelnię grillową, która z całą pewnością stanowiła komplet z wymyślnym piecem Lauren, bo idealnie pasowała do owalnej pięciopalnikowej płyty. Kiedy patelnia grillowa się rozgrzewała, Rosalind wyjęła zwykłą, wbiła do miski cztery jajka, dodała odrobinę mleka, szczyptę soli i całość roztrzepała na jajecznicę.

Ciasto rozlało się po patelni z charakterystycznym skwierczeniem. Po usmażeniu dwóch pierwszych porcji Rosalind pokroiła pachnącą brzoskwinię i dodała dzikie czarne jagody z Maine, przy których niewielkim rozmiarze i intensywnym smaku inne odmiany wydawały się mdłe. Usmażone naleśniki kładła na metalowej tacy umieszczonej w rozgrzanym piekarniku.

Wylewając resztę ciasta, usłyszała dochodzące z piętra kroki Eve. Kiedy siostra zeszła do kuchni, rozczochrana i zaspana, w brudnej szarej koszulce i granatowych spodniach dresowych, Rosalind miała już jajecznicę na piecu.

– Mniam, pysznie to wygląda! I owoce! Dziękuję. – Eve ziewnęła i potarła biodro. – Są grzanki?

– Nie. Mam coś lepszego. – Rosalind uchyliła drzwi piekarnika. – Les cakes du pan.

– O! Jesteś wielka, dziękuję. – Eve nalała kawy do kubka. – Olivia wyjechała rano bez problemów?

– Tak. Właściwie udało się jej wyjechać o czasie.

– To dobrze. – Eve usiadła przy kuchennej wyspie, oburącz trzymając kubek. – Mam nadzieję, że na drodze do Bangor nie ma korków.

– Ja też. – Rosalind przelała syrop klonowy do dzbanuszka i wstawiła go do kuchenki mikrofalowej. – Macie z Mikiem jakieś plany na przyszły tydzień?

– Nie. – Eve posmarowała naleśniki grubą warstwą masła. Gdyby Rosalind używała tyle masła, to przełykając ostatni kęs, byłaby już o jakieś trzy kilogramy cięższa. Eve chyba chudła z wysiłku, jaki wkładała w operowanie nożem. – Nie mamy żadnych planów.

– Hm, brzmi ekscytująco.

– Jak diabli.

Rosalind odwróciła się do siostry. Nie podobał jej się ten matowy ton głosu.

– Może coś wymyślisz? Jakieś wyjście do nowej restauracji albo coś w tym rodzaju?

– Mike pewnie nie będzie chciał. – Eve polała swój stos syropem, który zaczął ściekać z krawędzi talerza.

– Dlaczego nie? – Rosalind przysunęła krzesło i usiadła naprzeciwko siostry. Mike był miłym facetem, choć niekoniecznie skłonnym do przygód. – Co się dzieje?

– Ostatnio rzadko chce wychodzić. Albo cokolwiek robić. – Eve nabiła ociekający kawałek naleśnika na widelec. – A już najgorzej latem, kiedy nie pracuje.

To nie brzmiało dobrze.

– Ma depresję? Znudziło go uczenie?

– Może jedno i drugie.

Rosalind zmarszczyła czoło. Jadła jajecznicę, usiłując wymyślić, jak mogłaby pomóc.

– A ty masz depresję?

– Może.

– Eve. – Rosalind odłożyła widelec, przerażona, że wcześniej nie dostrzegła w zachowaniu siostry niczego podejrzanego. – Nic nie mówiłaś.

– Nie sądziłam, że muszę. Rodzina i tak ma sporo na głowie, delikatnie rzecz ujmując.

– Co zamierzasz zrobić? Pójść na terapię? Brać leki?

– Nie wiem, dopiero zdałam sobie z tego sprawę. Depresja to podstępny drań, wiesz? Najpierw mówiłam sobie, że jestem z Mikiem od trzech lat, że namiętność nie trwa wiecznie i tak dalej. Później – że przecież czuję zadowolenie, nie nudę, spokój, nie stagnację. Miałam milion innych uzasadnień dla tego letargu. A praca to praca. Kiedyś myślałam, że do tego czasu już awansuję. W przyszłym roku kończę trzydzieści lat i nadal projektuję łazienki i windy. Konieczne, ważne, ale…

– Potrzebna ci wielka zmiana.

Eve przewróciła oczami.

– Ty zawsze tak uważasz.

– Mówię poważnie. Nowa praca, nowy chłopak, nowe miasto, nowe coś tam.

– To twoje rozwiązanie na wszystko. Nieszczęśliwa? Uciekaj!

– To nie jest ucieczka, tylko pilnowanie, by nie utknąć w miejscu, które jest dla nas złe albo do którego nie pasujemy. A przy okazji, rozumiem, że ty i Olivia nie pochwalacie mojego trybu życia. Możecie przestać to powtarzać.

Eve spojrzała na nią znad naleśników.

– Przepraszam.

Rosalind musiała odwrócić wzrok. Bezpośrednie konfrontacje zawsze wychodziły jej gorzej niż zaciskanie zębów, co zwykle robiła. Tym razem wyraziła swoje zdanie, a i tak miała ochotę przeprosić.

– Wiem, że próbujesz mi pomóc, ale zastanów się nad tym, co mówiłam. Może kopniak na zachętę by cię zmotywował. Zapisz się na nowy kurs, spraw sobie szczeniaka, żeby dotrzymywał Marxowi towarzystwa, pomaluj mieszkanie na fioletowo. Zmień coś.

– Może masz rację.

– Jasne, że mam! – Rosalind uśmiechnęła się i zjadła kolejny naleśnik, zerkając ukradkiem na siostrę i czekając, aż nadejdzie odpowiednia chwila. – Więc tak… myślę, żeby zająć się tą sprawą z mamą.

– Przeczuwałam to.

– Chcę mieć pewność, czy cierpiała na to zaburzenie, a jeśli tak, chcę wiedzieć, jak nas, a w każdym razie mnie, adoptowano, a także od kogo.

– Dobrze. – Eve odłożyła widelec i napiła się kawy. – Dlaczego?

– Jeśli moimi rodzicami nie byli mama i tata, to kto? Czy jestem do tych ludzi bardziej podobna? Wiedzą o mnie? Czy kiedykolwiek mnie szukali?

– Dlaczego tylko ciebie? Mogą być rodzicami całej naszej trójki.

– Nie. – Rosalind pokręciła głową. – Nie sądzę.

– Okay. – Eve upiła łyk. – Słucham.

– Popatrz na nas. Różnimy się wyglądem i usposobieniem, różnimy się w sposobie, w jaki się uczymy i przyswajamy informacje.

– To nie dowód, ale masz rację.

– A ja chcę dowodu. – Rosalind włożyła do ust kolejną porcję jajecznicy. – Nie jesteś ciekawa?

– Prawie nie spałam, myśląc o tym. Zakładam, że wy też.

– Olivia się nie przyznała.

– Jeszcze nie. Daj jej czas. – Eve odstawiła kubek i splotła ręce. – Rozumiem, dlaczego chcesz wiedzieć, Rosalind, ale boję się, że zostaniesz zraniona.

– Et tu, Eve? – Rosalind gestem wskazała swoje ciało, któremu daleko było do wiotkości. – Wyglądam, jakby mnie zrobili z wykałaczek i puszku?

– Nie znajdziesz Heartów. Nasza rodzina była popieprzona, ale inne też takie są…

– Żartujesz sobie? – Rosalind odłożyła widelec, zanim zdążyła wbić go siostrze w rękę. – Rodzina Heartów to zabawa. Fantazjowanie. Myślisz, że tego nie wiem?

Eve wzruszyła ramionami.

– Sprawdzałam teorię.

– Nie szukam Heartów. Nie mogłabym znieść całej tej zwyczajności. I przewidywalności. – Rosalind komicznie się wzdrygnęła. – Całego tego różowego, białego i niebieskiego plastiku.

– Okay. Więc jaki będzie pierwszy krok? – Eve sięgnęła po dzbanek z kawą i znowu sobie nalała. – Zamierzasz porozmawiać z Lauren?

– Nie wiem, od czego innego miałabym zacząć. Nie mogę zapytać taty. Jeśli się zdenerwuje, może go to zabić.

– Mogłabyś poczekać, aż jego stan się poprawi.

– Hm… – Rosalind rozejrzała się po kuchni bez celu, gwiżdżąc i bębniąc palcami w granitowy blat.

Eve się roześmiała.

– Nie chcesz czekać.

– Jasne, że nie. Muszę wiedzieć już.

– Oto moja spokojna i cierpliwa siostra.

Rosalind nabrała jajecznicę na widelec, a potem podniosła głowę, by spojrzeć na Eve.

– Ej, wiesz co?

– Oho. – Eve zmrużyła oczy. – To spojrzenie mnie przeraża.

– Szukanie biologicznej rodziny może okazać się właśnie tym, czego ci potrzeba.

– Albo tym, czego nie powinnam robić. Może pochodzę z rodziny masowych morderców cierpiących na depresję kliniczną.

– Ale przynajmniej byliby to wysocy i urodziwi masowi mordercy z depresją kliniczną. Ja prawdopodobnie pochodzę z długiej linii trolli.

– Naprawdę, Rosalind, nasza rodzina mogła być o wiele gorsza.

– Fakt. To znaczy chyba. – Rosalind zaniosła swój talerz do zlewu i nagle się odwróciła. – Czekaj, rzeczywiście?

– Ha! – Eve wstała i wyprostowała się, szczerząc zęby w uśmiechu. – Muszę się zbierać. Dzięki za śniadanie.

– Nie ma za co. Zostaw naczynia. Wczoraj wieczorem ty większość pozmywałaś.

– Na pewno? Dzięki! Kiedy zamierzasz porozmawiać z Lauren? – Mówiąc to, podniosła rękę. – Nie odpowiadaj. Zaraz po moim wyjeździe.

– Mniej więcej.

Eve pokręciła głową, nadal się uśmiechając.

– Tylko jej też nie doprowadź do udaru.

– Nic nie zdoła jej zabić. Jest najbardziej zrównoważoną osobą, jaką w życiu spotkałam.

– Ale to poważna sprawa. Bądź ostrożna. To znaczy dbaj o siebie. – Eve uściskała siostrę i wzięła swój kubek z kawą.

– Obiecuję.

– Zaraz wrócę.

Eve poszła na piętro, a Rosalind zaczęła sprzątać kuchnię. Uwielbiała swoje siostry, ale czasami odnosiła wrażenie, że ma czworo rodziców. Pięcioro, jeśli wliczyć Lauren. A teraz chciała jeszcze dwojga następnych?

Eve wróciła z małą torbą podróżną. Rosalind odprowadziła ją do lśniącego mercedesa w kolorze leśnej zieleni, którego Eve kupiła sobie, gdy poszła do college’u. Dziesięcioletnie auto wyglądało jak nowe, co zdaniem Eve wynikało z tego, że nigdy nie używała go w Bostonie, mieście szalonych kierowców okrytych złą sławą.

– Bezpiecznej podróży. – Rosalind mocno uściskała siostrę.

– Dziękuję. – Eve wsiadła do samochodu i opuściła szybę. – Postaram się przyjechać za dwa tygodnie i znowu ci pomóc. Życzę szczęścia w poszukiwaniach. Zadzwoń, jeśli znajdziesz coś, od czego ześwirujesz. Albo po prostu informuj o tym, co się dzieje.

– Będę, dziękuję. – Rosalind nie zdawała sobie sprawy, jak bardzo była spięta, dopóki propozycja Eve nie wywołała w niej wdzięczności i ulgi.

– Cześć! – Eve wolno wycofała samochód z podjazdu i z wdziękiem pomachała smukłą ręką, po czym niemal bezgłośnie odjechała w las.

Rosalind skrzyżowała ręce na piersiach i długo odprowadzała auto wzrokiem. To było sprytne posunięcie, że zwróciła się do sióstr osobiście, a jeszcze sprytniejsze, że porozmawiała z każdą osobno, żeby nie mogły połączyć sił przeciwko niej. Dostała zgodę, na której jej zależało. Teraz miała przed sobą poważne zadanie: odkryć, czy rodzice kłamali, a jeśli tak – stworzyć całkowicie nową wizję swojej rodziny i korzeni.

Ha. Nie brzmiało to jakoś strasznie.

Roześmiała się krótko, a potem odwróciła się niechętnie i poszła do nazbyt cichego domu.

Rozdział 3

15 lutego 1967 (środa)

Nie zamierzam dłużej myśleć o tej sprawie z lekarzem. Odmawiam. Nie mam raka, koniec kropka. Czuję się zbyt dobrze, żeby być chora, jestem pełna energii, przesypiam noce. Nie mam żadnych objawów. To niemożliwe.

Próby Facetów i laleczek idą rewelacyjnie! Zostałam do tego stworzona, wiem o tym. Jakby inna osoba ożywała we mnie, kiedy jestem na scenie, osoba, której nie dręczą rodzice o ograniczonych horyzontach, to nudne miasteczko i życie jak w klatce. Osoba z wielką potrzebą błyszczenia gdzieś daleko stąd, w jakimś wspaniałym miejscu. To brzmi zarozumiale, ale ten pamiętnik jest tylko mój, mogę być w nim szczera i nie przejmować się, jak brzmią moje słowa. Chociaż tak na wypadek gdyby ktoś kiedyś to przeczytał – może zostałam gwiazdą, ty mnie kochasz i po mojej śmierci kupiłeś albo kupiłaś pamiętnik na aukcji? Halo, nieznajomy lub nieznajoma, wiem, że to zarozumiałe, ale nic mnie to nie obchodzi! Tak bardzo, bardzo, bardzo się cieszę, że mam coś, w czym jestem dobra, w czym jestem wyjątkowa. Sarah Brown to tylko fikcyjna postać, ale wydaje mi się żywą osobą. Czuję się nią, identyfikuję się z każdą jej cząstką, z pobożną, dobrą dziewczyną i wolnym duchem w jej wnętrzu, który pragnie się wyrwać. Jest bardzo rzeczywista i stanowi część mnie.

Założę się jednak, że dostała okres we właściwym czasie.

Rosalind weszła przez automatyczne szklane drzwi do holu Pine Ridge, w którym unosił się słaby zapach tego, co mieszkańcy jedli na lunch lub co gotowano na kolację.

Osiedle dla seniorów znajdowało się w południowo-wschodniej części Blue Hill na szczycie niewielkiego wzniesienia z cudownym widokiem na drugą stronę Mount Desert Island, której dziewczyny nie widziały z Candlewood Point. Jeśli już trzeba zamieszkać w tego rodzaju domu, lepiej usytuowanego nie sposób znaleźć.

W drodze Rosalind wstąpiła do biblioteki w Blue Hill i na piętrze skorzystała z komputera, by dowiedzieć się więcej o zespole całkowitej niewrażliwości na androgeny. Mdlące uczucie, które wkradło się do jej wnętrza, gdy siedziała przed monitorem, towarzyszyło jej aż tutaj.

Kobiety z tym syndromem miały normalną figurę z wcięciem w talii oraz kobiece rysy jak mama. Generalnie identyfikowały się z płcią żeńską, a stosunek orientacji heteroseksualnej do homoseksualnej był taki sam jak w normalnej populacji. Ale rodziły się bez kobiecych narządów, a jądra, które nie zstąpiły do moszny, należało usunąć na początku okresu dojrzewania, by uniknąć ryzyka zachorowania na raka. Zasadniczo nie miały owłosienia łonowego, a nie całkiem rozwinięte pochwy trzeba było przez wiele miesięcy stopniowo rozciągać coraz większymi rozwieraczami, by umożliwić tym kobietom odbycie stosunku.

Dobry Boże.

To się nie mieściło w głowie. Jillian Croft stanowiła uosobienie kobiecości. Była jedną z tych kobiet, które każdą osobę niezależnie od płci czy orientacji potrafiły zmienić w rumieniącego się i jąkającego idiotę, pytając tylko o godzinę. Wielkie orzechowe oczy wykorzystywane jako broń, zaraźliwy promienny uśmiech, bogaty, melodyjny i lekko zachrypnięty głos, sposób, w jaki przekrzywiała głowę, gdy mówiła, równocześnie wyćwiczony i świadczący o bezbronności. Nawet jej zwykła postawa była pełna zmysłowości: jedno biodro wypchnięte, plecy lekko wygięte, jakby nieustannie pozowała na czerwonym dywanie.

Ta kobieta urodziła się z jądrami?

Tylko że kiedy postawiono tę diagnozę, olśniewająca Jillian Croft nadal była Sylvią Moore, która wbrew woli rodziców i bez ich wiedzy wskoczyła w Maine do autobusu na Manhattan, a potem tak długo kręciła się przy Stella Adler Studio of Acting, aż Daniel Braddock, wówczas niemal trzydziestoletni wykładowca, zwrócił na nią uwagę. „O rany, i to jak zwrócił” zawsze mówił tata i mama się uśmiechała, a Rosalind starała się nie zwymiotować.