Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
W leśniczówce Klechdy wiele się zmieniło przez ostatnie kilka miesięcy – Piątek został tatą! Szybko okazało się, że złotowłosa Anielka nie jest zwyczajnym dzieckiem, ale czy mogło być inaczej w krainie przepełnionej pradawną magią?
W opiece nad córeczką pomagają leśniczemu wszyscy mieszkańcy doliny, a szczególnie Skrobek – najprawdziwszy domowy skrzat! Teraz, mając oparcie w rodzinie i przyjaciołach, Piątek będzie mógł jeszcze lepiej zadbać o ukochany las.
Czy uda mu się poskromić ducha nawiedzającego leśniczówkę? W jaki sposób obroni mieszkańców lasu przed złowrogą Wietrzycą? Czy przemówi do rozumu bimbrownikom i ekologom? A przede wszystkim, czy spełni się jego wielkie marzenie i ujrzy wreszcie tajemniczego sześcioptaka?
Kolejna porcja przygód sympatycznego leśnika i niesamowitych mieszkańców Doliny Bagiennej Trawy.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 153
Drodzy Czytelnicy,
Cieszymy się, że znów mamy okazję się z Wami spotkać!
Czas pędzi nieubłaganie i zmienia wszystko dokoła, także życie leśniczego Piątka i mieszkańców Doliny Bagiennej Trawy. Piątek zostaje tatą, a w leśniczówce Klechdy poza małą Anielką pojawia się również wyjątkowo uczynny skrzat – domowik (jak by to było dobrze, gdyby takie domowiki sprowadziły się i do naszych domów!). Rewolucyjne zmiany przynosi także młody bóbr Kastor, który zapewnia wszystkim stworzeniom wodne atrakcje i dobrą zabawę.
Natomiast jedno pozostaje niezmienne – w lesie, którym opiekuje się Piątek, nadal dzieją się rzeczy niezwykłe i magiczne. Was to zapewne jednak w ogóle nie dziwi. Mamy wrażenie, że tak jak my, leśnicy, Wy też czujecie w lesie magię na każdym kroku, na każdej ścieżce, w szumie drzew i w zupełnej ciszy.
Umówmy się więc na spacer po lesie, jak już przeczytacie książkę. Obserwujcie i słuchajcie. Możecie potem sami dopiszecie kolejne, fascynujące rozdziały tej opowieści!
Leśnicy
Zegar zawieszony na ścianie dawno wybił już północ, ale leśniczy Fryderyk Piątek nie mógł zasnąć – wsłuchiwał się w tajemnicze odgłosy nocy. Co jakiś czas dobiegało go skrzypienie rozsychającej się drewnianej podłogi lub stukot poruszanych wiatrem okiennic, ale on w napięciu czekał na inny dźwięk. Na płacz małego dziecka.
Wtem coś zaszurało nad jego głową – wyraźnie dobiegł go tupot małych stóp. Piątek usiadł raptownie, gotów natychmiast wyskoczyć z łóżka, ale powstrzymała go silna, choć drobna dłoń żony.
– Zwariowałeś? – wyszeptała sennie Klotylda.
– Słyszałaś ten hałas?! – spytał Piątek.
– Owszem – ziewnęła Klotylda. – To tylko jakaś nerwowa kuna hałasuje na poddaszu.
– A jeśli to Anielka? – zaniepokoił się leśniczy. – Może coś jej się stało, może wyszła z kołyski i…
– Nie histeryzuj, nasza córeczka ma dopiero dziewięć miesięcy i spokojnie śpi w pokoju za ścianą… Prawdziwe kłopoty zaczną się dopiero po wakacjach, gdy będę musiała wrócić do szkoły. Doprawdy nie mam pojęcia, skąd wtedy wytrzaśniemy opiekunkę do dziecka, która zgodzi się pracować w tej głuszy… – Klotylda odwróciła się na drugi bok i zaczęła leciutko pochrapywać.
Ale Piątek nie mógł zmrużyć oka. Wciąż czujnie nasłuchiwał, gotów zareagować, gdyby tajemniczy odgłos powtórzył się. Ale nic takiego nie nastąpiło. Powoli zaczęła ogarniać go senność.
– Klotylda ma rację… – mruknął sam do siebie. – Jestem przewrażliwiony jak każdy młody ojciec. Prawda jest taka, że mojej córeczce nic nie grozi… Nie w Dolinie Bagiennej Trawy, wśród tylu przyjaciół…
Piątek uśmiechnął się na wspomnienie chwili, gdy ogłosił wielką nowinę. Ależ Maurycy i Ogryzek mieli zdziwione miny! Trzeba przyznać, że stanęli na wysokości zadania – nie minął nawet tydzień, gdy wspólnie z borsukiem Teofilem przytaszczyli do leśniczówki Klechdy piękną dębową kołyskę!
– To od nas wszystkich… Ot, co! – wydukał Teofil. – Niech pańskie młode zdrowo się chowają! Ile ich będzie? Troje, pięcioro, a może siedmioro? Oczywiście urodzą się ślepe w lutym lub marcu! Czy pańska żona zapadnie przedtem w sen zimowy?
– To nie tak! – roześmiał się Piątek. – U ludzi wszystko wygląda inaczej niż u borsuków! Ale bardzo dziękuję wam za ten śliczny prezent, na pewno się przyda!
I kołyska rzeczywiście przydała się. Kilka miesięcy później urodziła się najpiękniejsza istota na świecie! Miała oczy jak dwa leśne jeziorka i złociste kręcone włosy. Jeszcze w szpitalu w Krzekiszkach, gdy zachwycony Piątek wpatrywał się w nią z nabożeństwem, mimo woli szepnął cichutko: „Jasna anielka”…
Klotylda śmiała się później, że dziecko miało szczęście, bo tatuś mógł zakrzyknąć, jak to miał w zwyczaju: „A niech to brudnica mniszka!” lub „A niech to poproch cetyniak!” – a to nie byłyby właściwe imiona dla małej dziewczynki.
Piątek oczywiście od razu zwariował na punkcie Anielki. Wciąż wydawało mu się, że dziecku grozi jakieś niebezpieczeństwo – te wszystkie choroby i zarazki…
Uśmiechnął się do swoich myśli, ale zaraz spoważniał. Były przecież jeszcze inne zagrożenia. Leśniczówkę otaczały nieprzebyte lasy, a w nich mieszkały stwory rodem z dawno zapomnianych baśni i legend. I nie wszystkie były tak przyjaźnie nastawione do ludzi jak skrzat Maurycy i szczurek Ogryzek!
Gdzieś daleko, wśród bagien i rozlewisk, gnieździła się strzyga Helga, żył straszliwy Bies, podstępny Bełt i okrutna mara… Kto jak kto, ale leśniczy Piątek wiedział, że z leśnymi demonami nie ma żartów.
Doszło do tego, że zaczął patrzeć podejrzliwie nawet na starą przyjaciółkę rodziny, dziwożonę Zuzannę. Czyż baśnie nie wspominały, że przed wiekami dziwożony porywały dzieci z kołysek?
– Na szczęście uporałem się z tą obsesją i teraz wiem, że mojej córeczce nic nie grozi… – westchnął sennie Piątek.
I właśnie wtedy znowu usłyszał tupot stóp i zobaczył, jak po podłodze przemyka dziwna, zgarbiona postać. Zjawa dotarła do rogu sypialni i zaczęła powoli rozpływać się w ciemnościach, ale przedtem złowrogo błysnęła w jego stronę oczami i parsknęła z pogardą.
Piątek zerwał się z łóżka na równe nogi i, niewiele myśląc, cisnął w intruza ciężkim butem. W nocnej ciszy jak karabinowy wystrzał rozległ się brzęk tłuczonego wazonu, a potem płacz małego dziecka.
* * *
W świetle dnia duchy nie wydawały się już takie groźne. Leśniczy, szykując śniadanie, z zażenowaniem wspominał wydarzenia minionej nocy.
Naturalnie obudził Anielkę, a tego, co usłyszał od żony o histerykach, którzy nie pozwalają innym porządnie się wyspać, wolał sobie nawet nie przypominać!
– To wszystko musiało mi się przyśnić… Chociaż z drugiej strony… – Piątek zadumał się. – Hmm… Na wszelki wypadek sprawdzę, czy na poddaszu nie zagnieździł się przypadkiem jakiś tumak albo kamionka1!
Doskonale wiedział, jakie kłopoty mogą sprawić kuny, które postanowiły zamieszkać pod jednym dachem z ludźmi. Nocne hałasy i gonitwy na strychu, tupanie, szuranie, stukanie i inne dziwne odgłosy – to były zwyczajne niedogodności wynikające z takiego sąsiedztwa. Niektórzy mówili, że mają wrażenie, jakby w ich domu straszył niewidzialny duch.
– Nie, to niemożliwe, żeby jakieś leśne stworzenie zrobiło mi coś takiego – mruknął Piątek. – Nie teraz, gdy wszyscy wiedzą, jak bardzo moja rodzina potrzebuje ciszy i spokoju!
Żeby zupełnie udobruchać żonę, postanowił zrobić na śniadanie owsiankę, za którą Klotylda wprost przepadała. Zagotował w rondelku trochę wody, wrzucił do niej szklankę płatków owsianych i pokrojone w kostkę jabłko, a następnie dodał szczyptę cynamonu. Gdy owsianka była prawie gotowa, sięgnął do szafki po puszkę z rodzynkami.
– Tralala! Klotylda lubi owsiankę z rodzynkami! – podśpiewywał pod nosem.
Przechylił puszkę… i do rondelka posypały się żołędzie.
– A niech to szczotecznica szarawka! – zaklął z cicha Piątek, mimo woli przywołując jednego z najbardziej uprzykrzonych szkodników dębów. – Kto zrobił mi taki głupi kawał?!
W pierwszej chwili jego myśli podążyły w stronę Ogryzka. Niejeden raz miał ze szczurkiem na pieńku z powodu podjadania przez niego cukru… Ale rodzynki? Ogryzek nie lubił rodzynków, leśniczy wiedział to na pewno, bo widział, jak szczurek wydłubuje je z ciasta.
Zastanawiał się jeszcze nad tą zagadką, gdy na śniadanie zeszła Klotylda z Anielką.
– O! Moja ulubiona owsianka! – zawołała Klotylda i otworzyła szufladę w kredensie. – Gdzie się podziały wszystkie łyżki? – spytała, unosząc brwi.
– Powinny być na miejscu, sam je tam kładłem! – zapewnił ją Piątek, dumny, że z własnej woli pozmywał po kolacji.
– Jesteś tego pewien? – jego żona z dziwną miną wyciągnęła z przegródki na sztućce śrubokręt i kombinerki, których Piątek szukał od tygodnia.
– A niech to zawisak borowiec – wybełkotał zaskoczony leśniczy.
– W nocy krzyczysz, rzucasz butami i tłuczesz wazony, w dzień gubisz przedmioty – powiedziała wyraźnie zmartwiona Klotylda. – Fryderyku, to wszystko dlatego, że za dużo pracujesz. Przydałby ci się urlop!
– Wiesz, że to nie jest takie proste… – westchnął Piątek. – Muszę do końca kwietnia zakończyć plan odnowień2. Obiecałem nadleśniczemu Wasiukiewiczowi, że w tym roku posadzę w moim leśnictwie sto pięćdziesiąt tysięcy sadzonek sosny i brzozy! A chciałbym jeszcze założyć nową uprawę bukową. Odyniec Zdzisław i locha Gertruda tak bardzo lubią bukowe orzeszki!
– Bardziej dbasz o mieszkańców lasu niż o samego siebie – powiedziała z wyrzutem Klotylda. – Powiedz, kiedy byłeś na wakacjach?
Leśniczy zadumał się. Prawdę mówiąc, nie pamiętał, kiedy ostatni raz wyjechał z Doliny Bagiennej Trawy. Rok w rok nadleśniczy Wasiukiewicz pod groźbą najstraszliwszych tortur zmuszał go do wzięcia obowiązkowego urlopu, ale nawet zwierzchnik nie potrafił nakłonić Piątka do opuszczenia doliny. Cały swój wolny czas leśniczy poświęcał poszukiwaniom sześcioptaka3, przemierzał niedostępne ostępy, bagna i trzęsawiska po drugiej stronie rzeki, ale niestety nie udało mu się zobaczyć na własne oczy tajemniczego stwora.
Rozmyślania przerwał mu okrzyk Klotyldy. Gdy on bujał w obłokach, żona nałożyła do miseczki owsiankę i prawie złamała ząb.
– A niech to rozwałek korowiec! – jęknął Piątek. – Kochanie, najmocniej cię przepraszam! Ktoś zrobił nam kawał i wsypał żołędzie do puszki z rodzynkami!
Klotylda z niedowierzaniem pokręciła głową.
– Nie mam pojęcia, co dzieje się w tym domu. Bez przerwy giną jakieś przedmioty! Jestem pewna, że wieczorem zostawiłam szczotkę w kuchni, a dzisiaj rano znalazłam ją pod łóżkiem, mydło zawędrowało wczoraj do maselniczki, a pilot od telewizora przepadł na dobre przed tygodniem. Do tego ktoś zwędził wszystkie łyżki z szuflady i podłożył na ich miejsce twoje narzędzia, a teraz te żołędzie… Jak dorwę w swoje ręce Ogryzka…
– To nie on! – Piątek natychmiast stanął w obronie przyjaciela. Dobrze wiedział, że jego żona nie przepada za szczurkiem. – Ogryzek lubi kawały, ale nigdy nie był naprawdę złośliwy! To musi być wina mojego przepracowania…
W odpowiedzi Klotylda ciężko westchnęła.
– Fryderyku, jestem nauczycielką i kocham uczyć dzieci, po wakacjach wracam do szkoły… I naprawdę boję się tego, co się wówczas stanie! Musimy znaleźć kogoś, kto zajmie się Anielką, ugotuje ci jakiś obiad i ogarnie cały ten bałagan! Nie wiem tylko, ile trzeba będzie takiej osobie zapłacić…
– Jakoś damy sobie radę – zapewnił ją Piątek. – Nie takie kłopoty się rozwiązywało!
Klotylda uśmiechnęła się i pocałowała go w czoło.
– Jadę do miasteczka, podobno zwolnił się etat w gimnazjum. Ty zaopiekuj się Anielką. Wypiła już butelkę mleka, o dziesiątej daj jej kaszkę z jabłuszkiem na drugie śniadanie.
– Tak jest! – zasalutował Piątek.
– Dasz sobie radę? – spytała z niepokojem jego żona.
– Mam trochę papierkowej roboty, ale będę pilnował małej jak oka w głowie – zapewnił ją Piątek. – Jedź spokojnie.
– To dobrze – odetchnęła Klotylda. – Z tego wszystkiego nie zdążyłam nawet zjeść śniadania, ale nie sądzę, żeby smakowała mi owsianka z żołędziami. Wyrzuć ją na kompost.
W chwili, gdy wymówiła te słowa, w kącie jadalni rozległo się gniewne fuknięcie i z ciemności wyleciał pilot od telewizora. Zatoczył w powietrzu łuk, uderzył Piątka w czoło i rozpadł się na drobne kawałki.
* * *
Piątek siedział przy komputerze i wypełniał tabelki w Excelu. Kątem oka zerkał na dębową kołyskę, w której gaworzyła Anielka. Westchnął ciężko, bo nienawidził biurokratycznej strony swojej pracy. Zamiast grzebać w papierach i gapić się przez cały dzień w monitor, wolałby iść do lasu na obchód albo pobawić się z córeczką!
– Tu przynajmniej mam cię na widoku – mruknął pod nosem. – Nigdy nie wiadomo, co strzeli do łebka takiej ześwirowanej kunie.
Potarł guza na czole. Teraz nie miał już wątpliwości, że w jego domu zalągł się tumak albo kamionka. Wiele razy mieszkańcy okolicznych wiosek przychodzili do niego z podobnym problemem i doskonale wiedział, jak wygląda walka z niechcianym lokatorem.
Ludzie, którzy chcieli pozbyć się kuny ze swojego domostwa, zwykle zaczynali od sprawienia sobie ciętego psa lub łownego kota. Z psa kuny tylko się śmiały, kotu wyrywały wąsy i przeganiały ze strychu. Zdesperowani mieszkańcy instalowali wówczas na poddaszu urządzenia wysyłające ultradźwięki4. Kuny świetnie bawiły się przy takiej „muzyce”, więc ich nocne dyskoteki były jeszcze bardziej hałaśliwe. Wtedy przychodziła kolej na trutkę…
Piątek na samo wspomnienie takiej podłości aż zatrząsł się ze złości. Przy każdej okazji tłumaczył ludziom, że trucie zwierząt to zbrodnia! Co to za pomysł, zabijać sąsiada za głośne tupanie po nocy?!
Gdy mieszkańcy wsi upierali się, że kuny muszą zniknąć, wypożyczał im żywołapkę5 i tłumaczył, jak jej użyć: „Włóżcie do środka jakiś przysmak, na przykład kurze jajko – mówił. – Kuna na pewno wlezie do środka, a wtedy zatrzasną się za nią drzwiczki. Wywieźcie ją do lasu i wypuśćcie”.
Wstał od biurka i podszedł do kołyski. Anielka nie spała – patrzyła na niego swoimi niebieskimi oczami i ssała palec.
– A gu! Gu! Gu! – zawołał uszczęśliwiony Piątek. – Jesteś głodna? Chcieś kaśkę z jabłuśkiem?
W tej samej chwili nad jego głową rozległo się głośne tupanie i pełne złości pofukiwanie.
Dziecko zaniosło się płaczem.
– Tego już za wiele! – rozzłościł się Piątek. – Rozumiem, że hałasujesz w nocy, ale w dzień?! Hej! Ty na górze, uspokój się, bo wsadzę cię do worka i wywiozę w takie miejsce, że nawet autostopem do domu nie wrócisz!
W odpowiedzi ze strychu dobiegł go złośliwy chichot i ktoś zaczął tak skakać, że aż z sufitu posypał się tynk.
– Wesoło ci! – leśniczy poczerwieniał z gniewu. – No to zobaczymy, kto się będzie śmiał ostatni!
Cichutko otworzył klapę i opuścił składaną drabinkę. Zdjął buty i w samych skarpetkach zaczął skradać się na strych.
Gdy był już na górze, raptownie włączył latarkę. Spodziewał się zobaczyć znikający w belkowaniu dachu puszysty ogon lub parę fosforyzujących ślepi… Ale nie zobaczył nic. Nigdzie nie było też widać resztek pożywienia i odchodów – charakterystycznych oznak pomieszkiwania kuny.
– A niech to pryszczarek sosnowiec – mruknął zawiedziony Piątek i niepewnie podrapał się po głowie.
Schodząc na dół, pocieszał się, że i tak nic nie zrobiłby złośnikowi. Był koniec kwietnia, kuna mogła mieć w gnieździe młode, które zdechłyby z głodu, gdyby wywiózł matkę gdzieś daleko.
Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Paweł Wakuła
Dębowa kołyska
© by Paweł Wakuła
© by Wydawnictwo Literatura
Książka powstała przy współpracy Lasów Państwowych.
Okładka i ilustracje: Paweł Wakuła
Korekta:
Lidia Kowalczyk, Aleksandra Różanek
Wydanie I
ISBN 978-83-8208-931-8
Wydawnictwo Literatura, Łódź 2015
91-334 Łódź, ul. Srebrna 41
tel. (42) 630 23 81
faks (42) 632 30 24
www.wyd-literatura.com.pl
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotowała Katarzyna Błaszczyk