Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Paweł Wakuła zabiera Czytelnika w fascynującą podróż do świata wikingów, którzy nie tylko grabili i podbijali zachodnie ziemie, ale również aktywnie działali na Wschodzie. Tym razem Bjørn opowiada o swoich przygodach nad Dnieprem i Bosforem. W tej historii losy herosów znanych ze skandynawskich sag przeplatają się z prawdziwymi wydarzeniami i postaciami. Autor w mistrzowski sposób odtwarza klimat epoki i kreuje bohaterów, którzy nie lękają się zarówno stawić czoła wrogom, jak i spojrzeć w oczy smoka.
Piotr Bejrowski, Histmag.org
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 437
I stało się tak, że Bjørn pożeglował na południe do Miklagrodu1, miasta, którego dachy pokrywa czyste złoto. Tam właśnie spotkał smoka.
Potwór całymi dniami wylegiwał się w jamie na wielkiej górze kosztowności, bo taka jest natura wszystkich olbrzymów, a do nich właśnie zaliczają się smoki. Gdy czuł, że jest głodny, wyłaził na brzeg morza, a przerażeni Grecy przyprowadzali mu młodego wołu, którego pożerał ze smakiem.
Kości tych, którzy chcieli pokonać bestię, bielały na słońcu i nie było już śmiałka, który gotów był rzucić jej wyzwanie.
Gdy cesarz Miklagrodu dowiedział się, że do jego miasta przybył tak dzielny mąż, natychmiast zaprosił Bjørna i jego drużynę na ucztę, a gdy wypito niejeden kielich wina, opowiedział przybyszom o swoim zmartwieniu.
– Nie ma już dla mnie nadziei, bo smok zażądał mojej własnej siostry. Czy pozwolicie, aby i ją pożarł?
– Szlachetny panie, nie smuć się już, ta sprawa zostanie załatwiona – rzekł Bjørn.
Cesarz był rad, ale odparł:
– Tak właśnie myślałem, Bjørnie, bo twoja sława cię wyprzedza, ale musisz wiedzieć, że smok jest jadowity. Jedno jego ukąszenie zabija wołu!
– Czy wyglądam na wołu, panie? – spytał Bjørn.
Cesarz klasnął w dłonie i do stołu podeszła księżniczka piękna jak wiosenny kwiat, żeby nalać swoim wybawcom wina z dzbana.
Nie mówili więcej o tym, ucztowali i pili, a nazajutrz Bjørn udał się do smoczej jamy, lecz nie sam. Towarzyszyli mu Gunnald, Bygost, Aslak, Saari, Drożko, Sofi i trzech Ketilów. Wszyscy mieli na sobie bydlęce skóry, a na głowach hełmy z krowimi rogami.
Gdy smok ujrzał woły – tak mu się zdało – zaraz wylazł z jamy. Ale jedyne, co zyskał, to gromkie ciosy i krwawe rany.
Łatwo jest ubić jednego wołu, lecz nie dziesięć…
Arne Ingvarsson
Saga o Bjørnie Stenskalle
Lato na Lindisfarne było skwarne, a pogoda idealna do żniw. Mnisi od świtu do zmierzchu uwijali się na polu jęczmienia za klasztorem, aby zdążyć ze zbiorami przed nadejściem deszczów.
Opat i Anzelm schyleni wpół żęli źdźbła ostrymi sierpami, Remigiusz podążał ich śladem, wiązał pokos powrósłami i ustawiał snopki w mendle2. Nikt nie narzekał na znój. Czasem tylko ktoś przystawał i ocierał pot z czoła.
Nieopodal na wzgórzu widniał rząd jeszcze świeżych mogił i obruszonych przez zimowy wiatr brzozowych krzyży. Wielebny Brendan z Corku co jakiś czas zerkał na nie i szeptał ciche słowa modlitwy.
Opat głęboko wierzył, że zły czas dla jego opactwa skończył się i na Lindisfarne nie dojdzie już do mordów. Na wszelki wypadek postanowił, że nie pozwoli, aby na wyspie pojawił się bodaj jeden nowy mieszkaniec… Przynajmniej dopóki znajduje się na niej Bjørn Stenskalle, który zdawał się przyciągać kłopoty.
Królewski więzień i pilnujący go strażnicy rozsiedli się na trawiastym zboczu nieopodal braciszków, raczyli się piwem i przyglądali pracującym z pobłażaniem.
– Jak cholerne mrówki, i to w taki upał… – mruknął z podziwem Bork Jorundsson. – Robota po prostu pali im się w rękach!
– I bardzo dobrze, bo dzięki temu będziemy mieli co jeść i pić w zimowe dni – odparł Czarny Glum.
– Właściwie to moglibyśmy im pomóc – bąknął niepewnie Mały Orm.
Uve Krzykacz tylko parsknął, ale Jorundsson uznał za stosowne skarcić najmłodszego członka drużyny:
– Eryk z Lade przysłał cię tu, abyś strzegł więźnia, a nie po to, żebyś garbił się na roli jak niewolnik. A skoro tak, to rób swoje i nie otwieraj gęby bez potrzeby.
Orm zerknął niepewnie na Bjørna Stenskalle. Minął już ponad rok, odkąd wysłano ich na wyspę z poleceniem pilnowania starego wikinga, ale wciąż zastanawiał się, czy potrafiliby go obezwładnić, gdyby ten nagle wpadł w szał berserka3. Prawdę mówiąc, wątpił w to.
Zresztą od jakiegoś czasu nie był też pewien, czy dobrze zrozumiał zadanie. Na początku myślał, że mają chronić mnichów przed więźniem, teraz pojął, że to właśnie Bjørn jest w niebezpieczeństwie. Zdaje się, że wiedział za dużo. Jedni zamierzali wydrzeć mu tajemnicę, inni pragnęli, żeby zabrał ją ze sobą do grobu.
Orm nie chciał, aby towarzysze pomyśleli, że pozwolił sobie łatwo zamknąć usta, więc burknął gniewnie:
– Zrobię, jak zechcę… A na razie jedyne, na co mam ochotę, to leżeć tu i patrzeć, jak mnisi pracują.
Kilkadziesiąt kroków dalej brat Remigiusz wyprostował się, aż coś trzasnęło mu w pacierzu4. Spojrzał z wyrzutem na opata i mruknął:
– Czy oni mogliby nam pomóc? Gdy przyjdzie na to czas, będą pierwsi do miski z kaszą i uwarzonego przez nas piwa!
– To oczywiste – odparł Brendan. – Apetyt im dopisuje, a gdyby zabrakło napitku, to chyba rzuciliby się wpław do brzegu.
– Więc dlaczego pozwalasz, żeby się lenili?
Brendan otarł pot z czoła.
– Nie mam nad nimi władzy i nie chcę mieć. Każda rozmowa utwierdza mnie w przekonaniu, że niewiele mamy ze sobą wspólnego. Nawet ci z nich, którzy zostali ochrzczeni, w głębi serca pozostali poganami.
– Dlatego wolno im się obijać?
– Właśnie tak. Jedzenia i piwa nam nie brakuje, a co do pracy, to ona także jest naszą modlitwą. Nie chcesz chyba, żeby jakiś dzikus zabierał ci możliwość rozmowy z Bogiem?
Klasztorny kucharz otworzył szeroko usta, ale ostatnie słowa opata sprawiły, że nic nie odpowiedział. Schylił się z westchnieniem i zaczął wiązać ścięte przez Anzelma źdźbła.
Tego dnia Brendan nie pozwolił braciom zejść z pola, nim nie zżęto i nie ustawiono ostatniego snopka. Za to po prandium5 głośno pochwalił ich trud.
– Cieszmy się, bo jest z czego – rzekł. – Pan pobłogosławił nam i pozwolił zebrać plon. Możecie teraz udać się do swoich cel i odpocząć przed kompletą6, chyba że chcecie posłuchać historii Bjørna.
Nikt nie wstał od stołu, wszyscy patrzyli wyczekująco na starego wikinga.
Stenskalle odsunął miskę i zaczął snuć opowieść:
Wspominałem o tym, jak za moją sprawą Włodzimierz zdobył Połock, a następnie hojnie obdarował wszystkich, którzy mu w tym pomogli. Także i mnie spotkała z jego strony łaska, otrzymałem pełen udział hovdinga7 wynoszący pięćdziesiąt marek8 srebra, a także w dowód szczególnej wdzięczności księcia – miecz, który Mieszko wysłał na znak przyjaźni Palnatokiemu. Przedmiot zazdrości wielu przednich mężów.
Byłem teraz człowiekiem zamożnym, a poważanie, jakim cieszyłem się wśród Waregów, bardzo wzrosło. Jednak w sercu czułem gorycz.
Wyruszyłem w długą podróż nie z własnej woli, lecz z powodu zawiści przyrodniego brata i intryg jego macochy Ody. Nie byłem z tego powodu szczęśliwy, ale w głębi serca miałem nadzieję, że ułożę sobie życie w dalekim kraju Swijów.
Zamiast tego zostałem porwany przez Jomswikingów i zawleczony do Gardariki. Mieszko, Bolko i Świętosława mieli mnie za zdrajcę, a droga powrotna do rodzinnego domu została zamknięta na zawsze.
Gdy pierwszy raz ujrzałem Włodzimierza, poczułem, że jest dla mnie nadzieja. Książę wydawał mi się człowiekiem szlachetnym, a jego sprawa godną poparcia. Bez wahania przyłączyłem się do wyprawy na Jaropełka… Choć prawdą jest i to, że nie miałem wielkiego wyboru.
Gdy ujrzałem, jak Włodzimierz zamienia Wsiewołoda w psa, jak gwałci Rognedę na oczach jej ojca i braci, a potem morduje jej bliskich z zimną krwią… zrozumiałem, jak bardzo się myliłem. Królestwo Niemiec, kraj Polan czy Gardariki – wszędzie było tyle samo zła i niegodziwości – bo w każdym z tych miejsc żyli ludzie.
Żałowałem, że nie wsiadłem do łodzi z kupcem Ibrahimem, gdy był na to czas, i nie odpłynąłem jak najdalej od księcia Rusów. Olaf Tryggvason miał rację, gdy mówił, że Włodzimierz złowił mnie jak pająk głupią brzęczącą muchę. Teraz byłem jego własnością.
Czy myślałem o ucieczce? A jakże, ale wtedy dotarło do mnie, że w Gardariki mam kilku serdecznych przyjaciół, jedynych, jacy mi pozostali. Olaf, Arne, Aslak, Bygost, Drożko, Saari… – na nich wciąż mogłem liczyć. No i była jeszcze Bogna.
Polańska dziewczyna wyzwolona z rąk Połocczan postanowiła związać ze mną swój los. Nie pytała mnie o zdanie, po prostu wprowadziła się do obozowiska Jomswikingów, zaczęła prać mój przyodziewek, gotować strawę i narzekać, że w chłodne dni chodzę bez nakrycia głowy. Było mi z nią dobrze… zwłaszcza w nocy. Stało się dokładnie tak, jak przewidziała Ardete: Bogna wzięła mnie na własność.
Za dnia moja kobieta gadała bez przerwy, a choć z początku było to uciążliwe, to z czasem jej paplanina zaczęła mi przynosić nieoczekiwaną ulgę. Przestałem użalać się nad sobą i zacząłem myśleć o przyszłości.
Był na to najwyższy czas. Lato miało się ku końcowi, a Włodzimierz musiał obalić swego przyrodniego brata, zanim sroga zima uniemożliwi dalsze działania wojenne.
Wielka flota ruszyła w górę Dźwiny, do Witebska, nieopodal którego znajdowała się dogodna przewłoka9 na Dniepr. Prastara puszcza od świtu do zmierzchu rozbrzmiewała odgłosem siekier i hukiem padających drzew, a woje na wiele dni zamienili się w rabów10, na przemian podkładających okrąglaki pod łodzie i ciągnących liny. Meszki cięły bez litości i utoczyły z ludzi Włodzimierza więcej krwi niż miecze Połocczan i Dregowiczów. Pot lał się strumieniami.
Ci, którzy aż dotąd nie zaznali podobnej „przyjemności”, przeklinali księcia i zarzekali się, że gdyby wiedzieli, co ich czeka, to nie wyruszyliby na tę wyprawę nawet za worek srebra.
Olaf zbyt dobrze pamiętał mordęgę, jaką przeszliśmy poprzednim razem, żeby nie wymyślić sposobu jej uniknięcia. Zaraz po bitwie, gdy wszyscy jeszcze świętowali zwycięstwo, wsadził swoją drużynę na konie i ruszył na objazd okolicznych wsi. Zabierał chłopom wszystkie woły, jakie udało mu się znaleźć w promieniu wielu mil od Połocka i Witebska.
Z początku tylko się z niego śmiano, a Hogni Styrsson pytał złośliwie, czy wciąż wybiera się na wojnę, czy też postanowił zająć się handlem bydłem. Po pierwszym dniu harówki przy przetaczaniu łodzi szydercy przestali się śmiać i błagali Tryggvasona, aby odstąpił im bodaj parę pociągowych zwierząt.
Olaf chętnie dzielił się swoimi bydlątkami, ale za młodego silnego wołu brał pięć srebrnych monet! Waregowie klęli i wymyślali mu od zdzierców, a niektórzy poniewczasie sami wyruszyli szukać zwierząt, ale w najbliższej okolicy żadnych już nie było, bo gospodarze pochowali stada w lasach. W tej sytuacji znaleźli się tacy, którzy próbowali ukraść nasze woły, ale po tym, jak kilku złodziei dostało po głowie toporem od Aslaka Wieprza, takie próby ustały.
W końcu wszyscy ustawili się jeden za drugim i z kwaśnymi minami rozsupływali swoje sakiewki. Przykuśtykał także Hogni, któremu wciąż dokuczała noga zraniona przez Olafa oszczepem.
– Chciałbym kupić od ciebie sześć wołów… – zaburczał.
– To się dobrze składa, bo mam kilka na zbyciu – odparł Olaf. – Jak dla ciebie, kosztują siedem sztuk srebra.
– Za parę?
– Za sztukę.
Styrsson aż poczerwieniał z gniewu.
– Wszystkim sprzedajesz po pięć! – ryknął oburzony.
– O, tak – przyznał Olaf. – Ale to jest cena dla moich przyjaciół, których, jak widzisz, nie brak. Dla ludzi, którzy odgrażają się, że nie spoczną, póki nie zobaczą mojego trupa z mieczem wbitym w gardło, cena za jedno zwierzę wynosi siedem sztuk srebra… Albo nie, raczej osiem. Rozumiesz, muszę się szanować.
Hogni długo milczał, przeżuwając myśli. Wreszcie oświadczył:
– Nie jestem twoim wrogiem i doprawdy nie wiem, co nas poróżniło. Rzeczywiście skradłeś okręt mojego krewniaka Skoglara Toste, ale to przecież jego kłopot, a nie mój. Wziąwszy wszystko pod uwagę, sądzę, że możemy zostać dobrymi przyjaciółmi!
– Bardzo mnie to cieszy – odparł z uśmiechem Olaf.
Obaj splunęli w dłonie i przypieczętowali handel mocnym uściskiem.
Hogni dostał swoje woły po pięć srebrnych monet za sztukę, a sam podarował Olafowi topór o dwóch ostrzach, który zdobył w Połocku. Z kolei Tryggvason dał mu kilka łokci jedwabiu, także zdobycznego. Odtąd byli dobrymi przyjaciółmi.
– Nigdy dość srebra, zwłaszcza gdy tak łatwo przychodzi – orzekł Olaf, wrzucając pękaty woreczek do skrzyni zrabowanej Skoglarowi Toste. – Będę go dużo potrzebował, gdy zdecyduję się popłynąć do Lade Gård rozmówić się z jarlem Haakonem.
Miał na myśli swoje marzenie o zdobyciu tronu Norwegii, a ja pomyślałem wówczas, że będąc tak zapobiegliwym i cierpliwym, być może naprawdę w przyszłości dokona tej sztuki.
Wreszcie cała flota znalazła się na Dnieprze, a nasza załoga pokonała przewłokę bez większego wysiłku, choć pod sam koniec Olaf zaczął wyprzedawać także woły ciągnące Svarthästa11. Musiał w tym celu obniżyć cenę i ostatniej pary pozbył się za cztery srebrne monety, a przy tym naraził się na szyderstwa własnej załogi, które jednak spływały po nim jak woda po gęsi.
Taki właśnie był mój przyjaciel: śmiały, sprytny, bezczelny, wspaniałomyślny… i skąpy.
Dniepr to potężna rzeka i niewiele jest jej podobnych. Dobrze pamiętałem, jak opowiadał mi o niej kupiec Ibrahim, gdy byłem jeszcze otrokiem12, a teraz oglądając ją na własne oczy, uznałem, że mówił szczerą prawdę.
Było na co popatrzeć! Zresztą nie tylko ja, ale także Arne i Bygost musieli przyznać, że nie widzieli dotąd czegoś podobnego, natomiast mały Drożko po prostu oniemiał z wrażenia. Każdego dnia bezmiar wód jakby ogromniał, a oba brzegi rzeki oddaliły się od siebie niczym krańce jeziora. Dziesięć łodzi mogło płynąć obok siebie, a jeśli na ich szlaku pojawiała się wyspa, omijały ją z dwóch stron, zupełnie jak kolumna mrówek, gdy napotka na swej drodze przeszkodę.
Po kolejnym dniu żeglugi ujrzeliśmy przed sobą warowny gród wzniesiony na wzgórzach na prawym brzegu rzeki i od razu zrozumieliśmy, że tym razem nie pójdzie nam tak łatwo jak w Połocku.
Dostępu do Kijowa bronił solidny wał z ziemi i kamieni, na którym wznosił się potrójny częstokół13. Za palisadą stali woje Jaropełka i spoglądali w milczeniu, jak z naszych łodzi wysypuje się mrowie zbrojnych. Brat Włodzimierza wiedział już, jaki los spotkał Rogwołoda, i nie kwapił się stawić nam czoła w otwartym polu.
Czy widzieliście kiedyś, braciszkowie, jak wygląda oblężenie warownego miasta? Trudno o bardziej krwawy i bezsensowny wysiłek. Od samego świtu tłum straceńców pnie się po drabinach na mury, a obrońcy grodu wylewają im na głowy gorącą smołę, ciskają głazy, pochodnie i nabijane gwoździami belki. Ludzie odrąbują sobie nawzajem ręce i przeszywają się na wylot oszczepami. Śmierć zbiera krwawe żniwo aż do zmroku. Wówczas jedni i drudzy udają się na spoczynek, a nim nadejdzie sen, modlą się, żeby słońce nigdy nie wzeszło.
Tak było i tym razem.
Szturmowaliśmy gród dzień za dniem, ale jedyne, co zyskaliśmy, to rany i sińce, nie mówiąc o tych z nas, których ciała wypełniły fosę i głęboki jar chroniące dostępu do wałów.
Armia Włodzimierza rozłożyła obóz w pewnej odległości od Kijowa, w miejscu zwanym Dorogożycze, a wojewoda Dobrynia kazał nam wykopać na przedpolu głęboki rów na wypadek, gdyby obrońcy chcieli urządzić wycieczkę14.
Tak naprawdę było to zbędne, bo po całym dniu walki wszyscy pragnęli jedynie wypoczynku. Noc rozbrzmiewała przekleństwami i jękami rannych, choć czasem trudno było orzec, czy dochodzą one z naszego obozu, czy z kijowskiego grodu. Wszystko zapowiadało długie i krwawe oblężenie.
Pamiętam naradę wojenną, na której zebrali się co znaczniejsi hovdingowie. Nawet najdzielniejsi z nich mieli strapione miny. Ten i ów zapewne zastanawiał się, czy nie zwołać swoich ludzi i nie odpłynąć na północ. Wielu miało do tego prawo, bo zgodzili się na udział w wyprawie w zamian za obiecane łupy i srebro ze skrzyń Jaropełka, a te powoli stawały się majakiem.
– Szkoda, że nie ma z nami kupca Ibrahima – westchnął Włodzimierz. – On na pewno znalazłby jakąś radę… Ale są tu inni dzielni mężowie i może oni coś wymyślą. Olafie, gdy Rudy Otto stanął pod wałami Danevirke, ty wpadłeś na pomysł, żeby je podpalić…
– Ale tam od dawna nie padał deszcz – odparł niechętnie Tryggvason. – Kijowski częstokół spijał wilgoć przez wiele dni i niestraszny mu ogień. Przy tym wzniesiono go na pagórkach. Kto będzie nosił wiązki chrustu i toczył beczki ze smołą pod górę?
– Na pewno nie moi ludzie… – mruknął zgryźliwie Hogni Styrsson.
Włodzimierz zmrużył oczy i spojrzał na niego tak lodowatym wzrokiem, że krępy Smalandczyk aż się skulił.
– Czyżby się bali? – wycedził książę. – Zamierzają zdychać w łóżkach jak stare baby? Nie chcą po śmierci trafić do Walhalli15, jak przystało na dzielnych mężów?
Z każdym słowem Hogni kulił się coraz bardziej. Wszyscy milczeli jak zaklęci, czekając na wybuch gniewu Włodzimierza.
Nie wiem, co we mnie wstąpiło.
– Może mieszkańcy Kijowa będą rozsądniejsi… – mruknąłem sam do siebie.
– Co? – Włodzimierz patrzył teraz na mnie.
– I ja byłem pod Danevirke – odchrząknąłem. – Pamiętam, że ludzie z Hedeby byli o krok od tego, żeby poddać swoje miasto Ottonowi. Kijów to kupiecki gród, prawda? A kupcy bardzo nie lubią, gdy wojna przeszkadza im w interesach…
Kątem oka widziałem, jak Olaf wstrzymuje oddech, ale ku jego zdziwieniu, Włodzimierz uśmiechnął się łaskawie.
– No proszę, jest i rada. I to wygłoszona przez najmłodszego z was, w dodatku tego, który jako pierwszy wdarł się do Połocka. Nie wstyd wam?
Hovdingowie spoglądali na mnie spode łba, a ja pomyślałem, że tego dnia raczej nie przybyło mi przyjaciół.
Książę zwrócił się do Dobryni.
– Kto dowodzi obroną? Bo przecież nie mój brat, on zawsze się kimś wyręcza.
– Wojewodą Jaropełka jest niejaki Błud… – odparł z namysłem książęcy wuj. – Naprawdę zwie się Budy. To jeden z naszych, Swij z Roslagen.
– Czy to człowiek chciwy?
Dobrynia zadumał się.
– Nie znam go dobrze, całkiem niedawno zastąpił starego Sveinalda. Ludzie mówią, że jest śmiały i ambitny. Szczęście mu sprzyja.
Książę skrzywił się.
– Ambitny, czyli chciwy. To z nim musimy się porozumieć. Pozostaje pytanie, kto przedostanie się do grodu. – Przyglądał się zebranym z uwagą, a pod jego spojrzeniem wszyscy spuszczali głowy. Wreszcie jego wzrok zatrzymał się na mnie. – Raz już zdobyłeś dla mnie warownię, Bjørnie. Szkoda, że nie ma tu mojej matki, bo ona na pewno zobaczyłaby, jaki czeka cię los. Ja jednak wierzę, że otworzysz mi bramy Kijowa… Uczynisz to?
Milczałem. W głębi ducha przeklinałem chwilę, gdy otworzyłem usta. Włodzimierz patrzył na mnie w napięciu swoimi zimnymi niebieskimi ślepiami i sam nie wiem dlaczego, powiedziałem:
– Tak. Zrobię to.
– A więc przekonałeś się do księcia – orzekł Brendan. – Być może spostrzegłeś dobro kryjące się na dnie jego duszy. Przymioty, dzięki którym w późniejszym czasie przejrzał na oczy i przyjął światło Chrystusa.
– O nie! – Bjørn pokręcił głową. – Nie żywiłem co do niego złudzeń. Dobra w nim było tyle, co w jadowitym wężu. Po prostu miałem dosyć użalania się nad samym sobą, chciałem znowu walczyć i dokonać czegoś wielkiego. Byłem jak pijak tęskniący za kubkiem chłodnego piwa… Spodobało mi się to, co czułem podczas zdobywania połockiej bramy, i chciałem to powtórzyć…
– O czym mówisz? – zmarszczył brwi opat.
Stenskalle wzruszył ramionami.
– Trudno to wytłumaczyć, ojczulku, zwłaszcza komuś, kto całe życie spędził w klasztornych murach. Chodzi mi o to, że idziemy przez życie przekonani, że prowadzą nas Dola i Norny… Och, nie krzyw się, wiesz, o co mi chodzi. Wy, chrześcijanie, możecie nazywać to inaczej, ale wierzycie przecież, że jest jakaś siła, która wytycza wam drogi, opiekuje się wami, a kiedy indziej boleśnie doświadcza…
– Wiele zamierzeń jest w sercu człowieka, lecz wola Pana się ziści16 – powiedział z powagą Brendan.
– No więc wtedy pod bramą Połocka, gdy w każdej chwili mogłem zginąć, zrozumiałem, że wszystko zależy tylko ode mnie. Bogowie mogli mnie cmoknąć w dupę! Rozumiesz? To było bardzo przyjemne uczucie!
Opat spojrzał bezradnie na Remigiusza, jakby chciał powiedzieć: "Widzisz, to właśnie miałem na myśli, gdy mówiłem, że my i oni niewiele mamy ze sobą wspólnego".
Bjørn roześmiał się, jakby czytał w jego myślach.
– Olaf także stwierdził, że jestem niespełna rozumu, i nie omieszkał mi tego powiedzieć…
– Oszalałeś! – grzmiał, gdy wreszcie znaleźliśmy się w naszym obozowisku. – Chcesz wedrzeć się do Kijowa?! Jak zamierzasz tego dokonać? Podejdziesz do wału i poprosisz, żeby ludzie Jaropełka zaprosili cię do środka? A może myślisz, że w każdym grodzie jest jakaś Bogna, cycata polańska dziewka, która czeka, żeby cię wpuścić boczną furtą?!
– Sposób się znajdzie – odparłem spokojnie. – Po to się właśnie zebraliśmy.
Siedzieliśmy przy ogniu w gronie przyjaciół i od godziny rozmawialiśmy o zadaniu, jakie zlecił mi Włodzimierz.
– A jak już tam wleziesz, to co zrobisz? – spytał ciekawie Arne. – Pójdziesz do tego Błuda i spytasz go, czy zechce łaskawie zdradzić swojego księcia?
– Dam mu to – odparłem i cisnąłem mu na kolana sakiewkę, którą otrzymałem od Włodzimierza.
– Ciężka…
– Zobacz, co jest w środku – mruknąłem.
Arne rozsupłał sakiewkę i wysypał na dłoń dziesięć błyszczących krążków.
– Złoto… – szepnął nabożnie. – Prawdziwe… Wiesz, ile to warte?
Wzruszyłem ramionami.
– Nie mam pojęcia. Książę kazał powiedzieć Błudowi, że to zadatek.
– Na twoim miejscu ukradłbym je i zwiał na kraj świata. Mógłbyś za to kupić dwór i ziemię po horyzont, a do tego sto krów i drugie tyle świń. Jak chcesz, zrobimy to razem. Znam takie miejsce w lasach Goingii…
– Przedostanę się do Kijowa i dam to Błudowi – powiedziałem, zbierając złote monety. – Lepiej radźcie, jak mam to zrobić. Musicie coś wymyślić. Przecież jesteście Jomswikingami!
Jednak sposobu, w jaki dostałem się do miasta, nie wymyślił żaden z dzielnych wojów, mimo że Aslak drapał się po łysej głowie, Olaf gryzł paznokcie, a skald17 gapił się na mnie jak sroka w gnat. Zrobił to Saari.
– Niech nam sami otworzą! – zachichotał mały Finn.
Dwa dni później miał miejsce niezwykły incydent. Grupka jeźdźców postanowiła zaskoczyć oblegających i przedrzeć się do Kijowa. Wpadli jak huragan na drogę prowadzącą do miasta, obalali końmi usiłujących powstrzymać ich wojów i siekli ich mieczami. Trup ścielił się gęsto.
Kilku napastników ściągnięto z koni i zabito, ale piątce udało się dotrzeć w pobliże fosy okalającej wał. Ich wierzchowce tańczyły niecierpliwie na zadnich nogach, a oni oglądali się przez ramię na swoich prześladowców. Ludzie Włodzimierza ochłonęli z pierwszego zaskoczenia i teraz zbierali się w kupę, żeby dopaść zuchwalców. Kilka oszczepów już poleciało w ich stronę.
– Wpuścicie nas, psie syny, czy będziecie patrzeć, jak nas tu wyrzynają?! – ryknął gniewnie jeden z jeźdźców.
Na wale zabrzmiała komenda i niewielki zwodzony most, skrzypiąc, opadł na fosę. Kopyta zadudniły po belkach.
W taki właśnie sposób dostaliśmy się do Kijowa: ja, Arne, Bygost, Gunnald i Ketil Mysz. Pomysł, żeby wjechać do miasta na koniach, był równie szalony jak Saari, ale skoro w swoim czasie wielkiemu Hasteinowi udało się dostać do Rzymu we własnej trumnie18, to dlaczego nam nie miało się powieść?
Po drodze, w walce, jaką stoczyliśmy na niby z ludźmi Włodzimierza, stratowałem jakiegoś nieszczęśnika, a innemu nabiłem guza płazem miecza, lecz nikomu nie stała się poważna krzywda. Taką przynajmniej miałem nadzieję. Olaf chciał koniecznie iść z nami, ale Aslak stanowczo mu to odradził.
– Ktoś może cię pamiętać z dawnych czasów, gdy przebywałeś na dworze księcia. Lepiej nie ryzykować.
Tryggvason nie nalegał. Mój przyjaciel bywał zadziwiająco rozsądny.
Tak więc wjechaliśmy do grodu, a brama zamknęła się za nami z nieprzyjemnym łoskotem. Otaczał nas tuzin ludzi z napiętymi łukami, a przynajmniej drugie tyle obserwowało nas z drewnianej galerii otaczającej dziedziniec, ważąc w rękach oszczepy. Znaleźliśmy się w mateczniku rannego, ale przez to jeszcze bardziej groźnego wilka.
Na nasze spotkanie wyszedł młodzieniec z surowym wyrazem twarzy.
– Coście za jedni? – warknął.
– Jestem Bjørn Ulfsson, przybywam z pismem od jarla19 Kjartana do księcia Jaropełka! – odparłem śmiało, choć łydki mi drżały.
– Przyjechaliście z Gniezdowa? – młodzieniec zmarszczył brwi. – To znaczy, że należysz do zaufanych ludzi Kjartana. Dziwne, że cię tam nie widziałem. A może wcale nie jesteś tym, za kogo się podajesz?
Łydki natychmiast przestały mi drżeć. To była właśnie ta chwila, którą przeżyłem pod bramą Połocka. Pewność, że wszystko zależy ode mnie, i zgoda na to, co się wydarzy.
Nachyliłem się nad końską szyją i wycedziłem:
– Jestem tym, kim jestem, świński ryju… Ty nie przedstawiłeś się wcale, a przecież maciora jakoś cię nazwała!
Młodzieniec wytrzymał moje spojrzenie. Przez chwilę byłem pewien, że plan Saariego nie powiódł się i zaraz będziemy musieli walczyć na śmierć i życie. Albo raczej na śmierć, bo o ucieczce nie było już mowy.
Nagle ktoś odezwał się z boku.
– Ja poznaję tego człowieka, Wareżko. Książę jest zajęty, ale chętnie go zastąpię.
Na ganku najbliższego budynku stał szczupły mąż. Nie musiałem pytać kto to. Wojewoda Błud odstąpił na bok i gestem zaprosił nas do środka.
Wciąż było lato, jednak w komnacie Błuda na kominku płonęły wielkie kłody drewna. Wojewoda usiadł na ławie i przyglądał się nam z ciekawością. Był chudy i całkiem łysy, choć jeszcze w sile wieku. Blask dochodzący z paleniska rzucał na jego twarz refleksy, które sprawiały, że nie można było ocenić, czy uśmiecha się życzliwie, czy też szyderczo. Ale uśmiechał się, to było pewne.
– Wiele lat przebywałem w Miklagrodzie, a tam nawet zimy są łagodne. Przywykłem do ciepła, stąd ten ogień – wyjaśnił niepytany. – A jak pogoda w Gniezdowie? Kjartan zwykle narzeka, gdy pada deszcz, bolą go wówczas stare gnaty…
Usiłowałem przypomnieć sobie wszystko, co Olaf mówił o Kjartanie. Pan Gniezdowa nie był księciem, ale jego władza sięgała daleko. Należał do ostatnich możnowładców Gardariki, którzy aż dotąd nie opowiedzieli się ani za Włodzimierzem, ani za Jaropełkiem. Pomysł, abyśmy udawali jego posłańców, wyszedł od Tryggvasona, który osobiście nakreślił runami20 pismo od jarla dla Jaropełka.
„Jeśli zorientujecie się, że Błud należy do wiernych stronników księcia, ten kawałek brzozowej kory może wam uratować życie – powiedział. – Do samego końca udawajcie, że jesteście wysłannikami Kjartana”.
Zrobiłem, jak kazał.
– Pewnie jest tak, jak mówicie, panie – odchrząknąłem. – Jarl ma już swoje lata, nie dziwota, że czasem łamie go w kościach.
– Starość bywa okrutna – zgodził się Błud. – Na szczęście najdzielniejsi jej nie dożywają. Oby Kjartan zdołał polec w boju. Tego mu życzę. A nam wszystkim, żeby była to walka pod murami Kijowa.
– Może tak być – przyznałem. – Wszystko jest w piśmie jarla do księcia Jaropełka.
Wojewoda skinął głową. Zapadło pełne napięcia milczenie. Wreszcie nasz gospodarz westchnął ciężko, jakby zabierał się do roboty, i wstał z ławy.
– Kjartan jest w moim wieku, a ja nie uważam się za człowieka sędziwego – oznajmił. – Przyjechaliście z Gniezdowa, ale wasze konie wcale nie wyglądają na zmęczone długą drogą. Wy dwaj jesteście Jomswikingami – wskazał Gunnalda i Ketila. – Poznaję po pierścieniach wplecionych w brody, ludzie z Jom lubią takie babskie świecidełka. Ty, drągalu, nie jesteś Normanem, a w każdym razie nie czystej krwi. Mówisz po naszemu jak ludzie z zachodu… Ten z blizną na pysku to Polanin, a ten piękniś, hm… Czyżby skald? Opuszki palców ma zgrubiałe od trącania strun. Pewnie Islandczyk. Mylę się?
– Nie, panie – odparłem pełen podziwu dla jego spostrzegawczości.
Błud wyciągnął rękę.
– Pokaż swój miecz.
Zawahałem się, ale spełniłem jego prośbę. Miałem ze sobą oręż Palnatokiego. Gdyby doszło do walki, chciałem odejść do Walhalli, trzymając go w dłoni.
Wojewoda wyciągnął miecz z wyściełanej owczym runem pochwy i cichutko gwizdnął.
– Piękny… – orzekł. – Ale jeśli rzeczywiście przebiliście się przez wojów Włodzimierza, to powinien być zakrwawiony, prawda?
– Nie wiem, o czym mówisz, panie.
Błud spojrzał mi prosto w oczy.
– Zastanawiałem się, w jaki sposób dostaniecie się do grodu, ale byłem pewien, że to zrobicie. Czego chce Włodzimierz i co daje w zamian?
Podałem mu sakiewkę ze złotymi monetami.
Nie zajrzał do środka.
– Zakładam, że to nie ołów, a gęsi puch jest nieco lżejszy – mruknął z zadowoleniem.
– To tylko zadatek.
Skinął głową.
– Powiedzcie księciu, że uczynię, co w mojej mocy. Jaropełk jest śmiertelnie przerażony, namówię go, aby poddał miasto… Albo z niego uciekł.
– Zrobisz to, co uznasz za stosowne.
Obróciłem się na pięcie, ale zatrzymał mnie śmiech Błuda.
– A ty dokąd? Chcesz się stąd wydostać tą samą drogą? Tym razem nie poszłoby wam tak łatwo!
Zaczerwieniłem się ze wstydu. Tego jednego nie przewidzieliśmy.
– Zaniosę dzisiaj pismo Jaropełkowi i przypilnuję, aby sporządził odpowiedź dla Kjartana. Do tego czasu nie opuszczajcie komnaty, do której zaprowadzi was zaufany człowiek, i nie rzucajcie się niepotrzebnie w oczy. Po zmroku wsadzimy was do łodzi i popłyniecie w górę rzeki. To będzie bardzo niebezpieczne, bo przecież statki Włodzimierza patrolują Dniepr, ale takie zuchy jak wy dadzą sobie radę… Prawda?
– Tak zrobimy.
Byliśmy już w progu, gdy Arne odwrócił się i rzucił z pogardą:
– Nie jesteś wcale taki sprytny, za jakiego się uważasz, wojewodo! Urodziłem się w Skanii i moja noga nigdy nie postała na Islandii! Tylko głupiec myśli, że wszyscy skaldowie pochodzą z tej wyspy!
Błud parsknął śmiechem, a ja szarpnąłem przyjaciela za rękaw i wyprowadziłem z izby.
– Ach, ci poeci… Zawsze przewrażliwieni na własnym punkcie, zupełnie jak dziewki na wydaniu – uśmiechnął się Brendan z Corku. – Wielebny Flann ua Cellaig mawiał, że są to ludzie próżni w obu znaczeniach tego słowa.
Bjørn spojrzał ciekawie na opata, a ten wyjaśnił:
– Łasi na pochlebstwa i… puści w środku jak dzban po uisge21. Szczerze mówiąc, mój mistrz nie miał wielkiego mniemania o ich inteligencji.
Stenskalle roześmiał się tubalnie i klepnął łapą w kolano.
– Nieczęsto się z tobą zgadzam, ojczulku, ale tym razem masz po stokroć rację. Taki właśnie był Arne, ni to dzieciak, ni to dorosły mąż. Ważniejsze od naszego bezpieczeństwa było to, żeby Błud nie wziął go za Islandczyka. Zupełnie jakby dla wojewody miało to jakiekolwiek znaczenie…
– Jakim on był człowiekiem? – spytał opat.
– Błud? Mądrym, odważnym, chciwym… i zdradzieckim jak żmija. Za garść srebra sprzedałby ojca i matkę. Dobrali się z Włodzimierzem jak dwa ziarnka w korcu maku, więc nic dziwnego, że wysoko zaszedł w jego służbie…
Opat pokiwał głową.
– Zdaje się, że los Jaropełka był przesądzony. Opowiedz, jak do tego doszło.
Plan wojewody przebiegał dokładnie tak, jak założył. Nikt nie podejrzewał, kim naprawdę jesteśmy i po co przybyliśmy do Kijowa. Wszyscy myśleli, że pan Gniezdowa obiecał wspomóc Jaropełka i ta wieść napełniła serca obrońców otuchą. Znaleźli się nawet tacy, którzy przyszli pod drzwi naszej komnaty, aby wypić za powodzenie odsieczy i rychły zgon Włodzimierza, ale ludzie Błuda wytłumaczyli im, że jesteśmy zbyt zmęczeni podróżą, i kazali iść precz.
Tylko Wareżko spoglądał na nas nieufnie, nawet wówczas, gdy wsiadaliśmy do łodzi i odbijaliśmy od przystani pod osłoną nocy.
– Nie wpadnijcie w łapy syna niewolnicy… – mruknął. – Włodzimierz to morderca i suczy pomiot. Po tym, jak zgładził Rogwołoda i zhańbił jego córkę, nie znajdzie się uczciwy mąż gotów mu służyć. Dobrze mówię?
Patrzył przy tym uważnie, jakby chciał w słabym świetle pochodni zobaczyć, czy żachnę się na te słowa.
Miałem na końcu języka odpowiedź, że Jaropełk w niczym nie ustępuje bratu, ale zamiast tego burknąłem:
– Nie dostanie nas w swoje łapska. Dniepr jest szeroki, a załogi drakkarów22 stoją pod wałami. Jeśli macie jaja, to skorzystajcie z tego i spalcie ich statki. Nie czekajcie, aż Kjartan zrobi za was całą robotę.
Wareżko skinął głową, jakbym go uspokoił.
Oczywiście pomysł z podpaleniem floty Włodzimierza był niewykonalny, stała zakotwiczona z dala od miasta i była dobrze pilnowana.
Gdy oddaliliśmy się na tyle, że stojący na brzegu nie mogli nas usłyszeć, Bygost mruknął:
– Nie sądziłem, że pójdzie tak łatwo. Obstawiałem raczej, że o świcie Włodzimierz zobaczy nasze łby nabite na pale częstokołu…
– To, że tak się nie stało, to zasługa szczęścia Długiego Bjørna – orzekł Gunnald. – Pod bramą Połocka też myślałem, że zaraz zginiemy, a jednak ocaliliśmy skórę. Bogowie mu sprzyjają.
– I ja tak myślę – poparł go Ketil Mysz, zaś Arne obiecał, że opisze obie te przygody w pieśni i użyje do tego najprzedniejszych kenningów23.
Znając go, spodziewałem się historii o tym, jak wpadłem do Kijowa na koniu, wyrąbując sobie drogę mieczem, uśmierciłem stu wrogów i cisnąłem złoto pod nogi Błudowi, a potem uciekłem z miasta łodzią, w której żagiel dmuchał sam Odyn24. Nie wiedziałem tylko, czy w pieśni wojewoda zdradzi swojego księcia, czy też nie. Ale to miało się wyjaśnić w ciągu kilku nadchodzących dni.
W rzeczywistości trwało to nieco dłużej. Woje Włodzimierza wciąż pięli się po drabinach na mury grodu, a ludzie Jaropełka oblewali ich gorącą smołą i szpikowali strzałami, a czynili to tym zacieklej, że w każdej chwili spodziewali się odsieczy.
Ani ja, ani żaden z moich towarzyszy, którzy przedostali się do miasta jako wysłannicy jarla Kjartana, nie brał udziału w szturmach, żeby przypadkiem nas nie rozpoznano. Byliśmy z tego powodu bardzo radzi. Całymi dniami siedzieliśmy w obozie i popijaliśmy piwo, a gdy Olaf i jego drużyna wracali zmęczeni, poobijani, krwawiąc z ran, a czasem wlokąc kogoś, kto miał mniej szczęścia… drwiliśmy, ile wlezie!
Oni odpowiadali nam tym samym i twierdzili, że gdybyśmy nie dali obrońcom fałszywej nadziei, miasto dawno by padło. Czasem zastanawiałem się, czy nie mają trochę racji.
Pierwsze podmuchy jesieni zaczęły wydymać żagle statków na Dnieprze, gdy sprawy przybrały oczekiwany przez Włodzimierza obrót.
Któregoś dnia zza wałów otaczających Kijów dobiegł nas gwar podniesionych głosów i szczęk oręża. Ktoś wrzeszczał, jakby go obdzierano ze skóry. Wszystko wskazywało na to, że mieszkańcy walczą ze sobą i to nie na żarty.
– Co za wspaniała muzyka! Jeśli się nie mylę, tobie ją zawdzięczamy, Bjørnie! – wyszczerzył zęby Olaf.
Do zmroku nie wydarzyło się już nic nadzwyczajnego, ale po północy od przystani odbiły łodzie pełne zbrojnych i skierowały się w dół rzeki. Jaropełk i jego wierny wojewoda Błud pożeglowali na południe.
O tym wszystkim dowiedzieliśmy się rankiem, gdy mieszkańcy Kijowa otworzyli bramy grodu. Bogaci kupcy padli przed Włodzimierzem na twarz i ze łzami w oczach zapewniali go, że nigdy, ale to przenigdy o nim nie zapomnieli. Zawsze woleli go od starszego brata, który jest ohydnym łotrem i okrutnikiem, a na znak swojej wierności gotowi są ofiarować bogate dary dla nowego księcia, choć po prawdzie nie mają wcale srebra w skrzyniach, bo ten złodziej Jaropełk ze wszystkiego ich obrabował.
Włodzimierz słuchał bardzo zadowolony i nie wziął od nich więcej, niż nakazywała przyzwoitość. Wiedział, że na razie są ważniejsze sprawy do załatwienia.
Jaropełk schronił się w Rodni, małym, ale warownym gródku u ujścia Rosi do Dniepru, i tam oczekiwał na pomoc Kjartana. Namówił go do tego Błud, który z jednej strony podsycał niechętne księciu nastroje wśród kijowskich mieszczan, a z drugiej donosił mu o wszechobecnych spiskach i czającej się wkoło zdradzie. Ten człowiek był wart każdej złotej monety, którą ofiarował mu Włodzimierz, i każdej, jaką mu obiecał.
Naturalnie i my podążyliśmy w dół rzeki, aby oblec nieszczęsnego Jaropełka w jego nowym schronieniu.
Jesień wdarła się do Gardariki, dzień w dzień lał deszcz, liście spadły z drzew, a nad ranem trzeba było kruszyć cienki lód na rzece, żeby napoić konie. W Rodni panował głód i niejeden z ludzi Jaropełka klął, że nie został w Kijowie, ale na powrót było już za późno. Gródek otoczył pierścień wojów, a ujście Rosi blokowały statki. O zdobyciu spyży25 nie było mowy. Oblegani pożarli więc wszystkie wrony, koty i szczury, a gdy ich zabrakło, gotowali we wrzątku skórzane rzemienie i własne buty. Do dziś w tamtych stronach, gdy na przednówku nie ma co do garnka włożyć, mówi się: „Bieda jak w Rodni”.
Błud wciąż sączył jad do ucha Jaropełka. Zapewniał go, że ugoda z Włodzimierzem jest możliwa, jeśli tylko ukorzy się i weźmie to, co młodszy brat zechce mu ofiarować ze schedy po ojcu…
Wreszcie nadszedł szary i zimny ranek, gdy Jaropełk opuścił twierdzę, aby błagać o pokój. Wszystko było gotowe na jego powitanie. Włodzimierz zasiadł na podwyższeniu, miejsce po jego prawicy zajął Dobrynia, a po lewicy jego matka Małusza, która choć niewidoma, chciała być świadkiem upokorzenia śmiertelnego wroga. Najdzielniejsi hovdingowie księcia ustawili się w dwóch szeregach po obu stronach halli26.
Aslak Wieprz i Ketil Olandczyk stanęli przy wejściu, aby zgodnie z rozkazami odpowiednio powitać Jaropełka.
Gdy nieszczęsny książę i jego świta stanęli przed drzwiami, Jaropełk zawahał się. Być może odezwały się w nim resztki dumy, a może po prostu miał złe przeczucia… Nie wiem…
Wreszcie on i Błud przekroczyli próg. Idący tuż za nimi Wareżko rozpoznał mnie, w jego źrenicach pojawiło się nagłe zrozumienie, a potem strach, ale było już za późno. Wojewoda skoczył jak ryś i z hukiem zatrzasnął drzwi.
W tej samej chwili Aslak i Ketil wbili miecze pod pachy Jaropełka i unieśli go wysoko… Konał długo. Wystarczająco długo, aby nacieszyć oczy Włodzimierza.
W refektarzu panowała absolutna cisza. Brendan z Corku patrzył na Bjørna z niedowierzaniem, zupełnie jakby ujrzał go pierwszy raz w życiu.
– Więc ty… Więc brałeś udział w tym mordzie…
Olbrzym wzruszył ramionami.
– A cóż w tym dziwnego? Byłem człowiekiem księcia Włodzimierza i wykonywałem jego rozkazy.
– Zabiliście niewinnego człowieka! – krzyknął oburzony brat Remigiusz.
Stenskalle roześmiał się na całe gardło.
– Niewinnego! A to dobre! Obaj byli jednacy, a Jaropełk także miał braterską krew na rękach. Czyż nie kazał zamordować Olega? Norny27 przecięły jego nić, ot wszystko.
– Zdradziliście go… – szepnął opat.
– Zdradzić można przyjaciela, nigdy wroga – odparł z mocą Bjørn. – Robiłem w życiu potworniejsze rzeczy, niż ubicie jednego łotra na polecenie drugiego. O nich też usłyszycie, gdy przyjdzie na to pora. Powiedz mi jednak, klecho, czym ty różnisz się ode mnie? Czy wy wszyscy nie modlicie się dzień w dzień o zdrowie Knuta? A w jaki sposób on zdobył tron Anglii? Jego poprzednik Edmund zginął zasztyletowany w łaźni… Chcecie wiedzieć, kto to zrobił?
Brendan poruszył ręką, jakby odganiał jakąś uporczywą myśl.
– Modlimy się w intencji naszego króla, ale nikogo nie zabiliśmy!
– Gdy Knut wysłał mnie na tę wyspę, zgodziłeś się zostać moim strażnikiem – ciągnął bezlitośnie Stenskalle. – A gdyby zażądał, abyś mnie torturował, co byś wówczas rzekł? Ominąłbyś jedno Pater noster28 w jego intencji? A może w dzień łamałbyś mi kości, a w nocy opatrywał je i kropił swoimi łzami?
– Być może odmówiłbym i został męczennikiem za wiarę – odparł Brendan, patrząc wikingowi prosto w oczy.
Bjørn wytrzymał spojrzenie.
– Kto wie, kto wie… Ile jesteśmy warci, dowiadujemy się w godzinie próby.
– Opowiedz o tym, jak ty ją zniosłeś – poprosił opat.
Nadspodziewanie dobrze. Byłem teraz zaufanym człowiekiem, co mówię – ulubieńcem Włodzimierza – książę uważał, że przynoszę mu szczęście, i być może w istocie tak było. Po zakończeniu wojny z Jaropełkiem całe Gardariki znowu miało jednego pana, wszyscy musieli kłaniać się mu w pas i składać daninę. Tych, którzy się opierali, ludzie Włodzimierza nawiedzali mieczem i ogniem. Tak czyni każdy książę i to jest dobre, bo dzięki temu w kraju panuje porządek.
Część hovdingów z załogami odpłynęła na północ do swoich domów, inni podążyli na południe, aby za zdobyte podczas wyprawy srebro pohandlować z Grekami i Arabami albo zaciągnąć się do gwardii cesarza29 w Miklagrodzie. Ci, którzy pozostali w służbie Włodzimierza, zimę spędzili w Kijowie i nie brakowało im jadła, piwa i kobiet. Książę płacił srebrem i nigdy nie był skąpy wobec tych, którzy przywrócili mu tron. Dobrze wiedział, że nic nie jest dane na zawsze, a najlepszym zabezpieczeniem przed złym losem jest wierna i dobrze opłacana drużyna.
Co prawda obaj konkurenci do tronu, Oleg i Jaropełk, już nie żyli, ale stronnicy tego ostatniego wciąż ukrywali się wśród dzikich Pieczyngów i na ich czele wyprawiali się na ziemie Włodzimierza. Przewodził im Wareżko, któremu udało się umknąć z Rodni. Okutani w futra jeźdźcy wpadali do pogranicznych siół, palili i mordowali, a potem uciekali w step. Byli nieuchwytni jak wiatr.
Nic dziwnego, że książę postanowił nie tylko dbać o wojów, którzy aż dotąd mu sprzyjali, ale także zaskarbić sobie przyjaźń bogów, którzy trzymali w swoich dłoniach nici przeznaczenia.
Na stoku prowadzącym od Dniepru do jego własnego dworzyszcza kazał ustawić drewniane figury Przedwiecznych: Dadźboga, Chorsa, Simargła, Makosza i Strzyboga30. Ale największy i najpiękniejszy był posąg Peruna31: olbrzymi, ze srebrną głową i złotymi wąsami. Był tak wielki, że pięćdziesięciu chłopa ciągnęło go pod górę na specjalnych płozach, a gdy stanął, górował nad całą okolicą.
Włodzimierz osobiście składał ofiary bogom i oddawał im cześć. Zdarzało się, że u stóp Peruna odbierano życie człowiekowi. Najczęściej była to para młodych ludzi, niewinny chłopak i dziewica, na których padł los.
Pewnego razu tłum wdarł się do domu jednego z Waregów, który podczas pobytu w Miklagrodzie przyjął chrzest i wyznawał wiarę w Białego Chrystusa32. Motłoch zażądał od niego, aby oddał na ofiarę Perunowi swego jedynego syna, a gdy odmówił, zabito ich obu… Nie wydaje mi się, aby w tym przypadku o wyborze ofiary decydował ślepy los, już prędzej sprytni kapłani.
Tak czy siak, Włodzimierz miał za co dziękować bogom, pewny ich opieki władzę w Holmgardzie33 przekazał swojemu wujowi Dobryni, a sam oddał się ulubionej rozrywce, czyli pijaństwu, polowaniu i rozpuście.
Otaczały go psy gończe i setki niewolnic z najdalszych krańców świata, które skrzętnie skupywał od przybywających do Kijowa kupców. Kobiety te mówiły przeróżnymi językami i miały skórę we wszystkich możliwych odcieniach, a były wśród nich także dwie czarne jak smoła, które porwano z kraju Habesz34.
Gdy wezwany stawiałem się przed obliczem Włodzimierza, widziałem, jak ogrzewają mu stopy i całują po piętach, rywalizując o ten zaszczyt z psami. Bywało, że książę postanowił którejś użyć, wówczas nie krępował się niczyją obecnością. Po prostu robił to, na co mu przyszła ochota, zupełnie jakby ogryzał kość albo dłubał w zębach.
Zniewolona Rogneda była świadkiem jego lubieżnych poczynań. Połocka księżniczka ze względu na swoje szlachetne pochodzenie nosiła miano pierwszej żony, ale niewiele miała z tego korzyści. Ot, tyle co szczególnie cenny chart w sforze pełnej gończych…
A był jeszcze jeden pies, którego Włodzimierz zdawał się w ogóle nie zauważać. Brat Rognedy, Wsiewołod, uwiązany na łańcuchu do książęcego stolca. Brudny, obdarty, jedzący z tej samej miski co kundle. Wyrywający im ochłapy i warczący jak prawdziwe zwierzę.
Zawsze gdy mnie widział, jego oczy błyskały nienawiścią. To mnie oskarżał o swój upadek, bo to ja zdobyłem dla księcia połocką bramę.
Dziwiłem mu się, bo mając pod ręką długi kawał łańcucha, zarzuciłbym go Włodzimierzowi na szyję i dusił, ile sił… On jednak zachowywał się jak prawdziwy pies, im więcej kopniaków otrzymywał, tym wierniej patrzył w oczy swego pana… Może lubił cierpienie?
Nie było mi go żal, tak naprawdę współczułem jego siostrze. Rogneda była przy nadziei, jej brzuch stawał się coraz większy i jeśli się dobrze policzyło dni, to wychodziło na to, że zaszła w ciążę tego dnia, gdy Włodzimierz zamordował jej ojca i braci, a ją zgwałcił. Od tego czasu niewiele się nią zajmował, a przez jakiś czas musiała nawet pozostawać w cieniu wdowy po Jaropełku, Greczynki, którą książę także posiadł, choć i ona była już brzemienna…
Patrzysz na mnie, ojcze, jakbyś nie dowierzał moim słowom, a przecież taki był człowiek, o którym mówicie, że dostąpił świętości.
Dlaczego mu służyłem? Bo nie miałem innego wyjścia, a może dlatego, że pozbyłem się złudzeń i zrozumiałem, że wszyscy władcy są tacy sami.
Zresztą miałem co innego na głowie niż osądzanie Włodzimierza. Także Bogna była w ciąży i zdaje się, że zaszła w nią tamtej strasznej nocy w Połocku.
Przez całą zimę moja kobieta płakała i mówiła jeszcze więcej niż zazwyczaj. Panicznie obawiała się śmierci przy porodzie. Kiedy indziej śmiała się wesoło i wydawała się niczym nie przejmować. Trudno było za nią nadążyć. Wciąż miała ochotę na marynowane śledzie, a ja szukałem ich u kupców rozkładających swoje stragany nad rzeką u stóp najwyższego z kijowskich wzgórz. Chętnie sprzedawali mi towar i dopiero po jakimś czasie zorientowałem się, że strasznie ze mnie zdzierają.
Oboje z Bogną byliśmy wówczas nieopierzonymi smarkaczami i źle by z nami było, gdyby nie Igunn, żona Sigurda, wuja Olafa, która się nami zaopiekowała. Sama nie mogła mieć dzieci i bardzo cierpiała z tego powodu, więc pomagała nam, jak mogła. Nauczyła Bognę wszystkiego, co powinna umieć młoda matka, i mimo protestów męża, który także lubił śledzie, otworzyła dla niej swoją spiżarnię.
Wreszcie nadeszła długo oczekiwana wiosna, od stepów powiał ciepły wiatr, a lody na Dnieprze zaczęły pękać z hukiem. Ptaki wróciły z Wyraju35, drzewa zazieleniły się, a zwierzęta w swoich matecznikach poczęły rodzić młode. Przyszedł także czas na kobiety, bo wiele z nich zaszło w ciążę po zdobyciu przez Waregów Połocka i Kijowa.
Rogneda powiła zdrowego syna, a dzień później zrobiła to wdowa po Jaropełku. Włodzimierz uznał obu synów, choć ludzie gadali za jego plecami, że przecież Greczynka była brzemienna, gdy ją posiadł. Chłopcy otrzymali imiona Iziasław i Światopełk i zaraz po narodzeniu zostali odesłani razem z matkami do odległych wsi. Najwyraźniej ojciec nie chciał oglądać ich na oczy.
Zbliżał się także czas Bogny. Moja kobieta była śmiertelnie przerażona, a Igunn pocieszała ją i tłumaczyła, że w połogu umierają zaledwie dwie lub trzy na dziesięć kobiet, a są takie, które rodzą piętnaście albo więcej razy. Bogna odpowiadała, że łatwo jej tak mówić, skoro sama nigdy nie była w ciąży. Igunn nawet wówczas nie traciła cierpliwości.
Pewnego dnia żona Sigurda wyrzuciła mnie z mojego własnego domu, żebym nie przeszkadzał. Stare kobiety nagotowały wody i przyszykowały ostry nóż do przecięcia pępowiny. Słyszałem, jak Bogna wrzeszczy z bólu i klnie, ale nic nie mogłem zrobić. Chodziłem po dziedzińcu, zagryzając wargi, a przyjaciele śmiali się ze mnie i mówili, że wyglądam, jakbym zaraz miał zemdleć.
– Nie mamy z Igunn dzieci. Nie wiem, czyja to wina, moja czy jej, dziś trudno nawet tego dociekać – mówił Sigurd. – Po tylu latach spędzonych razem wolę ją od innych kobiet i już nie odprawię.
– Moje maleństwa pomarły w dzieciństwie… – mruknął w zadumie Bygost.
– Ja zaś mam ich tyle, że nie zliczę, a rozsiane są po wszystkich zakątkach świata – oznajmił z dumą Aslak Wieprz. – Większości z nich nie widziałem od dawna, a niektórych nigdy. Jedna z moich córek, Thorgunn, jest bardzo ładna i wyszła za mąż za jarla Lytinga z Getinge. To wielka pani i przyjemnie jest popatrzeć, gdy zasiada u boku męża w jego halli. Niestety nie przepada za mną i gdy odwiedziłem ją ostatnio, zwyzywała mnie od starych opojów i poszczuła psami. Z kolei mój najstarszy syn Osvir wyrósł na dzielnego hovdinga. Ma dużo ziemi i krów w Irlandii i cieszy się łaską tamtejszego króla Sigtrygga, ale pokłóciliśmy się po tym, jak przyjął chrzest. Nie pamiętam, żebym się przejmował narodzinami któregokolwiek z nich, a one raczej nie zauważą mojej śmierci.
– Twój przypadek dowodzi, że nie warto mieć dzieci… – mruknął filozoficznie Arne.
– Och, nie jest tak źle! – zaprzeczył Aslak. – Powinny być wdzięczne za dar życia i hojne podczas naszej starości, ale gdy jest inaczej… pies je trącał! Nie warto się nimi przejmować!
– Bjørn uważa chyba inaczej – zauważył z uśmiechem Olaf.
Nagle zdałem sobie sprawę, że Bogna już nie wrzeszczy, za to usłyszałem płacz dziecka. Rzuciłem się biegiem w stronę chaty, a przyjaciele podążyli za mną.
Na podwórzec wyszła Igunn z małym zawiniątkiem. Podała mi je, mówiąc:
– Oto twój syn, Bjørnie!
Wziąłem go nieporadnie na ręce i z niedowierzaniem patrzyłem na pomarszczoną, czerwoną od krzyku twarzyczkę.
Zostałem ojcem. Miałem piętnaście lat i od dawna uważałem się za dojrzałego męża, ale dopiero w tamtej chwili zrozumiałem, co to właściwie znaczy.
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Paweł WakułaBjørnOczy smoka
© by Paweł Wakuła © by Wydawnictwo Literatura
Okładka: Robert Konrad
Mapa: Mikołaj Kamler
Korekta: Lidia Kowalczyk, Joanna Pijewska
Wydanie I
ISBN 978-83-8208-857-1
Wydawnictwo Literatura
91-334 Łódź, ul. Srebrna [email protected] tel. (42) 630-23-81www.wydawnictwoliteratura.pl
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotował Marcin Kośka