Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Bjørn Stenskalle wspomina swoją burzliwą młodość: Powrót z niewoli do kraju Polan, przyjaźń z Olafem Tryggvasonem, podróż do pirackiego gniazda Jomsborga, i wyprawę księcia Włodzimierza po kijowski tron. – Tymczasem do klasztoru na Świętej Wyspie przybywają nowi mnisi, a wraz z nimi pojawia się tam śmierć. Wielebny Brendan z Corku musi wyjaśnić kim naprawdę są przybysze. Który z nich jest wrogiem, a który sojusznikiem, i co łączy ich ze zwiastującymi koniec świata Jeźdźcami Apokalipsy.
Bjørn – Kruki Odyna to opowieść o początkach państwa Polan i o bohaterach znanych ze skandynawskich sag. Losy Świętosławy, Bolesława Chrobrego i Bjorna Stenskalle na zawsze złączyło przeznaczenie. Nici splątane przez Norny może przeciąć tylko miecz.
Autorzy książek historycznych często ulegają pokusie, żeby uwspółcześnić sposób myślenia i działania swoich postaci. Bohaterowie Pawła Wakuły nie są współcześni – zachowują się tak, jak naprawdę mogli zachowywać się tysiąc lat temu. Są prawdziwi i żywi. Wciągają nas w swój barwny świat pełen męskich przygód i niezwykłych tajemnic. Myślałam, że po pierwszym tomie już się uodporniłam, ale nic z tego – od jutra zapuszczam brodę, kupuję topór i wyruszam na łupieżczą wyprawę!
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 408
N adszedł wreszcie dzień, gdy Odyn1 postanowił udać się na ryby. Zarzucił swe sieci w głębinę i długo czekał, lecz na próżno. Wówczas skłonił głowę i zasnął.
Obudził go gwałtowny sztorm. Spienione fale wielkości gór miotały łodzią i usiłowały ją zatopić. Z czarnych chmur raz po raz biły świetliste pioruny. Morze ryczało gniewnie i rzucało ojcu bogów wyzwanie.
Odyn chwycił sieć i zaczął ciągnąć z całych sił, a gdy wybrał już całą, ujrzał w niej potężne cielsko okryte łuską. Spojrzał w przepełnione złością oczy Jormunganda2.
Olbrzymi wąż uderzył ogonem i sieć pękła.
Potężna fala złamała maszt i potargała żagiel, porwała łódź i uniosła ją w dalekie kraje.
Gdy Odyn ocknął się, był dzień, a na błękitnym niebie krążyły dwa kruki: Huginn i Muninn – Myśl i Pamięć.
Ojciec bogów przyłożył dłoń do swego jedynego oka i ujrzał nadpływający statek ze stewą3 wyrzeźbioną na kształt końskiego łba. Jego pokład roił się od mężów udających się na wyprawę.
– Kim jesteś, starcze? – spytał jeden z nich.
– Zwę się Hrafn, a ty jesteś Olaf, syn Tryggve, który był synem Olafa, i pochodzisz z krwi pięknowłosego Haralda – odparł Odyn.
– Tak właśnie jest i mówisz prawdę – przyznał Olaf.
Odyn obrócił swe spojrzenie na innego młodzieńca i rzekł:
– Ty jesteś Bjørn, syn potężnego Burisleifa.
– Twoim jedynym okiem widzisz rzeczy zakryte przed innymi – przyznał Bjørn, bo on to był w istocie.
– Chętnie powiem, co was czeka – rzekł Odyn. – Przed wami droga pełna niebezpieczeństw, przygód, walki i krwi. Spotkacie na niej człowieka, który pragnie odzyskać tron, ślepą wieszczkę, mądrego starca i kapłankę węży. Ty, Olafie, zdobędziesz zamek, ale to Bjørn otworzy wiodącą do niego bramę, a po drugiej stronie ujrzy swojego największego wroga o twarzy dziecka. Wasza droga będzie godna wojowników, którzy po śmierci zasiądą w mojej halli4…
Arne Ingvarsson
Saga o Bjørnie Stenskalle
Bjørn Stenskalle szedł powoli, ostrożnie stawiając stopy na wąskiej oszronionej ścieżce. Brzeg Świętej Wyspy nie był w tym miejscu wysoki, wznosił się zaledwie sążeń1 nad usianą głazami plażą, ale upadek z całą pewnością skończyłby się tragicznie. Bjørn mimo woli uśmiechnął się. Przyszło mu do głowy, że wielu ludzi ucieszyłaby wieść o jego śmierci. Inni płakaliby co prawda z żalu… ale tylko dlatego, że przedtem nie zdołali dostać go w swoje ręce.
Gdy przed kilkoma miesiącami stary wiking przybył na zagubioną na krańcu świata wyspę, wydawało się, że nic mu nie grozi. Lindisfarne było otoczone morskimi falami, a gdy te cofały się podczas odpływu, ich miejsce zajmowały niegościnne mokradła, na których żyły tylko ptaki. Oprócz garstki mnichów i pasterzy owiec nikt tu nie mieszkał i przez jakiś czas wydawało się, że wrogowie o nim zapomnieli… Niedługo potem ścigająca go klątwa zaczęła zbierać swoje żniwo. Świadczył o tym cmentarz za opactwem, na którym od ubiegłej wiosny pojawiło się siedem świeżych mogił. A wszystko to z powodu tajemniczego przedmiotu, który przed laty zdobył i ukrył w sobie tylko znanym miejscu.
— Brendan nie daje mi spokoju, wciąż pyta, gdzie to schowałem… — mruknął stary wiking i westchnął ciężko.
Opat był dobrym człowiekiem i więzień szczerze go polubił. Długie dni, podczas których na polecenie króla Knuta opowiadał mu całe swoje życie, bardzo ich zbliżyły, a poza tym czuł się wobec niego winny. Gdyby w swoim czasie nie pojawił się na Lindisfarne, jego przyjaciel żyłby spokojnie, a małą społecznością wyspy nie wstrząsnęłyby ponure zbrodnie. To jego przybycie sprawiło, że świat mnicha legł w gruzach.
— Nie powiem mu całej prawdy. Tak będzie bezpieczniej, zbyt wielu ludzi już zginęło… — zaburczał Bjørn i natychmiast zbeształ się w myślach. Samotne wycieczki po wyspie sprawiły, że nabrał zwyczaju mówienia na głos, a przecież nie był człekiem niespełna rozumu.
Fale przypływu powoli zaczęły wdzierać się na ląd, woda wzbierała, zalewając głazy u podnóża klifu i płosząc żerujące tam rybitwy. W oddali kilkanaście czarnych punktów przecięło taflę morza — to foki świętego Cuthberta wracały ze szkierów Farne na swoje łowisko nieopodal Świętej Wyspy. Stenskalle przeciągnął się, aż zatrzeszczały mu wszystkie kości, i głęboko odetchnął, wypuszczając z ust mały obłoczek pary. Poczuł, że burczy mu w brzuchu, i uznał, że najwyższa pora wracać do klasztoru, gdzie brat Remigiusz przygotował ciepły posiłek.
Gdy dotarł do zabudowań opactwa, dochodziło południe. Z kuchni napływał smakowity zapach polewki piwnej.
Stenskalle bez słowa zasiadł do stołu w refektarzu2 i zanurzył rogową łyżkę w misce. Mnisi i wikingowie posilali się w milczeniu, siorbiąc gorącą zupę, wyławiając z niej smakowite grudki i zagryzając owsianymi plackami.
— Wyborna potrawa, Remigiuszu… — mruknął z pełnymi ustami Bjørn. — Mógłbyś karmić miłościwie nam panującego Knuta, a wierz mi, wiem, co mówię, bo jadałem na niejednym królewskim dworze.
Kucharz zarumienił się z ukontentowania i nie pierwszy raz pomyślał, że Normanowie, których on i jego współbracia muszą tolerować w opactwie, nie są tacy źli. Była to spora odmiana, bo jeszcze niedawno całkiem poważnie zastanawiał się nad ich otruciem. Szczodrze zaczerpnął chochlą z dna kociołka i wlał do miski Bjørna dodatkową porcję zupy.
Po posiłku wszyscy zasiedli wokół ognia buzującego na palenisku i chłonęli miłe ciepło. Zwyczaj kazał, aby zimą, gdy mnisi nie pracowali w polu, więcej czasu spędzali pod dachem, przepisując księgi. Jednak wśród mieszkańców Lindisfarne jedynie Brendan biegle posługiwał się piórem, tak więc Anzelm łatał swoje rybackie sieci, a Remigiusz zręcznie wyplatał kosze z wikliny. Goście towarzyszyli im, naprawiając broń i cerując ubrania, a wspólnej pracy jak zwykle towarzyszyły niekończące się opowieści.
Opat starał się zazwyczaj przytoczyć jakąś budującą historię z Żywotów świętych, a wikingowie słuchali w skupieniu i chwalili, zwłaszcza gdy mowa była o męczennikach, którzy oddali swoje życie za wiarę. Było to dość niepokojące, jeśli wziąć pod uwagę, że przed laty Bork Jorundsson i jego ludzie brali udział w napadach na klasztory i z całą pewnością mieli na sumieniu duszę niejednego zakonnika. O tym jednak nie wspominali zbyt często, bo wiedzieli, że król Knut, któremu służyli, jest dobrym chrześcijaninem.
Bork wspominał za to dzieje krwawych rodowych waśni i przygody, których doświadczył podczas dalekich wojennych wypraw, prawdziwym mistrzem opowiadania zaś był Czarny Glum, którego worek z baśniami wydawał się nie mieć dna.
Tego dnia głos zabrał jednak Stenskalle.
— Wszyscy mamy już dość zimy, a to przypomina mi najwspanialszą wiosnę, jakiej doświadczyłem w swoim życiu. Byłem wówczas bardzo młody i bardzo głupi, więc wydawało mi się, że cały świat stoi przede mną otworem. Nie wiedziałem, że kto raz wejdzie na ścieżkę wiodącą w nieznane, ten nieprędko z niej zawróci… Ale zacznę od początku.
Wszyscy rozsiedli się wygodnie wokół ognia, a Bjørn pokrzepił się piwem i rozpoczął opowieść:
Wyruszyliśmy z Magdeburga pewnego pięknego wiosennego dnia: ja, Bolko, Gawor, Sulik, Boruta i obaj bliźniacy. Garść szczeniaków, których łaska cesarzowej Teofano wybawiła z „gościny” w Zamku Sokołów. Nie mieliśmy ze sobą jucznych koni, a cały nasz majątek stanowiły ostre miecze zawieszone u boku i sakiewki pełne srebra, w które zaopatrzył nas zapobiegliwy Żyd Ibrahim. Pędziliśmy gościńcem, a na nasz widok ludzie czym prędzej ustępowali z drogi. Byliśmy młodzi, uzbrojeni i na pierwszy rzut oka widać było, że nie mamy nic do stracenia.
Najprostsza droga do kraju Polan wiodła na wschód, lecz my skierowaliśmy wierzchowce nieco na północ, w stronę Brenny. Mieliśmy w sobie dość zuchwałości, aby rzucać wyzwanie całemu światu… Ale nie zamierzaliśmy dobrowolnie pchać się w łapy margrabiego3 Hodona, zwanego Zabójcą Słowian. Nie po tym, co ja i Bolko przeżyliśmy przed laty w jego piekielnym zamku.
– Niech mnie diabli wezmą, jeśli pojawię się pod murami Chociebuża inaczej niż na czele kilku setek tarczowników… – mruknął mój przyrodni brat i splunął na ziemię.
Miało to być soczyste charknięcie, dowodzące powagi jego słów, ale strużka śliny zawisła mu na brodzie i musiał wytrzeć ją rękawem.
– Może być, że tak właśnie zrobimy – Sulik uśmiechnął się pod nosem. – Ale na razie jest nas tylko siedmiu, więc lepiej nadłóżmy drogi.
Ja byłem tego samego zdania, a to oznaczało, że do domu musimy wrócić przez ziemie Stodoran, i taki właśnie obraliśmy kierunek.
Jechaliśmy przez spokojny i dostatni kraj zamieszkany przez saskich osadników. Na zazielenionych polach widać było kiełkujący owies i jęczmień, na łąkach pasły się stada tłustego bydła, a w dębowych zagajnikach pochrząkiwały czarne, szczeciniaste świnie, pilnowane przez gromady dzieciaków. Znad mijanych domostw wzbijały się w niebo kłęby siwego dymu, znak, że gospodarze szykują posiłek.
– Przyjdzie czas, gdy te wszystkie strzechy staną w ogniu… – powiedział z ponurą zawziętością Gawor. – Hu! Ha! Oj, zapłaczą jeszcze Sasi, zapłaczą, gdy Wieleci przyjdą do nich w gościnę!
Nagle zdałem sobie sprawę, że przyjaciel pochodzi z plemienia naszych odwiecznych wrogów, i że jego pobratymcy równie chętnie jak niemieckie, palili domostwa Polan. Podczas pobytu w Zamku Sokołów zupełnie o tym zapomniałem, tam byliśmy braćmi. Nagle wszystko się zmieniło.
– A jeśli główny kapłan Swarożyca4 każe ci zanieść wojenną pożogę do Poznania i Gniezna, co zrobisz, synu Burzywoja? – spytałem.
Gawor zadumał się, widać było, że podobna myśl aż dotąd nie postała mu w głowie. Jego ojciec przewodził obrządkom w świątyni w Radogoszczy, to on prowadził za uzdę świętego konia, odczytując z jego kroków wolę boga. Bywało, że Swarożyc kazał atakować krainy Sasów i Turyngów… Ale równie często hordy wojowników odzianych w wilcze skóry wyprawiały się na drugą stronę Odry, gdzie rozpościerały się ziemie Mieszka.
Moje pytanie wyraźnie go zakłopotało.
– Nikt mnie nie zmusi, żebym podniósł rękę na druhów! – odparł w końcu hardo. – Dopóki on nie każe mi walczyć przeciwko swoim – skinął głową w kierunku Bolka – będę mu wiernie służył! Klnę się na słońce!
Więcej o tym nie rozmawialiśmy. Przy okazji niejako przypadkiem dowiedziałem się, że już nie jestem przywódcą Sokołów. Nie było w tym nic dziwnego, czasy niewoli skończyły się, a mój przyrodni brat był uznanym synem księcia i przyszłym rozdawcą srebra. Doskonale to rozumiałem, ale mimo to poczułem w sercu ukłucie żalu. W swoim czasie obiecałem Bolkowi wierność, ale czy to oznaczało, że miałem we wszystkim mu ustępować?
Bolko chyba zobaczył moją minę, bo uśmiechnął się triumfalnie, a potem wysforował konia na czoło pochodu, żeby wszyscy musieli podążać za nim.
Słońce kryło się za horyzontem, gdy dotarliśmy do miejscowości Plothe nad Hobolą, niewielkiej, ale zamożnej i chronionej przez zameczek miejscowego rycerza. Od mijanych kmieci dowiedzieliśmy się, że mieścina tak naprawdę nazywa się Płot, a jej właściciele, choć doszczętnie zniemczeni, wywodzą się od dawnych władyków5 z plemienia Morzyczan.
Przeprawiliśmy się przez rzekę i nieopodal rozległego stawu znaleźliśmy karczmę, nad której wrotami zwisał pomalowany na czerwono szyld w kształcie koguta.
– Staniemy tu na noc – zdecydował Bolko i nikt nie zaprotestował, bo wszyscy pogodzili się już z tym, że to on wydaje rozkazy.
Ledwo odstający od ziemi chłopiec z burzą jasnych włosów na głowie zaprowadził nasze konie do stajni, a my weszliśmy do gospody. Wewnątrz panował gwar i rozgardiasz, goście siedzieli przy stołach z wyślizganych łokciami desek i popijali piwo. Nasze przybycie nikogo nie zainteresowało, tylko zarośnięty jak wilkołak karczmarz skrzywił się, bo nie wyglądaliśmy na majętnych i nosiliśmy u boków miecze, a takie połączenie bywa oznaką kłopotów.
– Macie srebro? – spytał obcesowo, uprzątając jeden ze stołów.
– Wystarczy na kilka garnców piwa i nocleg – odparł Bolko. – Będziemy spać w stajni razem z naszymi końmi.
– To dobrze, bo innego miejsca nie ma!
Kudłacz poszedł po napitek, a my rozejrzeliśmy się wkoło.
Czerwony Kur był podłużną drewnianą chatą, wspartą na kamiennej podmurówce, do której przylegała stajnia i pobudowane bez ładu i składu przybudówki. Do jej wnętrza przez dwa wąskie okna wpadały resztki dziennego światła, ale nawet w południe musiało tu być ciemno jak w głębi lasu. Jedynie od umieszczonego centralnie paleniska biła poświata wydobywająca z mroku część rozległej izby. W jej blasku widać było przymocowane do ścian łby żubrów i jeleni. Brakowało za to broni, którą zazwyczaj wieszano obok myśliwskich trofeów – najwyraźniej karczmarz uznał, że podpitym gościom nie należy podsuwać jej pod rękę.
– Przytulnie – zauważył Gawor. – Mógłbym tu zamieszkać na zawsze, gdyby tylko prędzej podawali piwo.
– Ano – przytwierdził Boruta, oblizując suche wargi.
Jakby na zawołanie pojawił się kudłaty gospodarz, niosąc dzbany z napitkiem.
– Długo to trwało. Nie masz żadnej pomocy? – burknął Sulik.
– Zajęta – odparł opryskliwie zagadnięty.
Nie musiał nic więcej mówić. Przy sąsiednim stole rozsiadła się grupka miejscowych wojów, od razu widać było, że czują się w karczmie jak we własnym domu… Albo nawet lepiej. Rej wśród nich wodził potężny pachołek o byczym karku, który raz po raz wznosił do góry kubek z piwem i zaśmiewał się z czegoś do rozpuku. Obie dziewki służebne przysiadły mu na kolanach i szczebiotały zalotnie. Z ich rozchełstanych koszul wychynęły dorodne piersi.
Moi przyjaciele na ten widok spochmurnieli. Dobrze wiedziałem, co roi im się w głowach.
– Takiemu to dobrze… Oj, dobrze… – Miłowit oblizał wargi.
– Nie gap się jak kocur na sikorkę, bo ci z oskomy6 ślina po gębie leci – zadrwił jego bliźniaczy brat.
– Liii… To tylko Niemki… – Bolko skrzywił się i udał, że szuka czegoś na dnie swojego kubka.
Mimo woli uśmiechnąłem się. Podczas pobytu w Zamku Sokołów widywaliśmy dziewczęta. W chwilach wolnych od zajęć wyprawialiśmy się do pobliskiego Nienburga i poznaliśmy tam smak miłości, ja sam zakochałem się po uszy w córce młynarza i nawet chciałem się z nią żenić. W przeciwieństwie do nas Bolko spędził ostatnie lata niewoli w szkole katedralnej mistrza Otryka, a surowy nauczyciel nie tolerował u swoich uczniów podobnych wybryków.
– Z czego się śmiejesz? – warknął mój brat i poczerwieniał na twarzy zupełnie jak kogut z szyldu wiszącego nad drzwiami gospody.
Nie zdążyłem mu odpowiedzieć, bo do naszej rozmowy wtrącił się podpity pachołek.
– Macie ochotę na dziewki, hę? – spytał z drwiącym uśmieszkiem. Mówił w ludzkiej mowie, trochę tylko sepleniąc. Albo wyuczył się podczas służby na pograniczu, albo sam pochodził z tych stron i miał domieszkę słowiańskiej krwi w żyłach.
– Bo co? – odwarknął Miłowoj.
– Bo jak chcecie, to możemy o nie zagrać w kości! – Niemiec roześmiał się i potrząsnął znacząco skórzanym woreczkiem. – Ale musicie mieć srebro! Dużo srebra! To jak będzie? Jesteście tylko gołowąsami, czy także… gołodupcami?
Jego towarzysze ryknęli gromkim śmiechem i zaczęli z uciechy walić pięściami w stół, rozlewając piwo. Dziewki natychmiast im zawtórowały, a w ślad za nimi rechotać zaczęli wszyscy zgromadzeni w karczmie, nie wyłączając gospodarza.
Położyłem ostrzegawczo dłoń na ramieniu Bolka, ale on gwałtownie ją strząsnął.
– Kości dobre dla sysunów7 – mruknął pogardliwie. – Może chcecie spróbować się jak mężowie?
Ku mojemu zdumieniu z poprzedniego zacietrzewienia nic nie zostało, syn Mieszka mówił z chłodną zawziętością.
Niemiec zmarszczył pytająco brwi.
– Co masz na myśli, chłopcze?
– Wybierzcie najlepszego z was, a my zrobimy tak samo – wyjaśnił Bolko. – Niech się spróbują na miecze.
Wyzwany tylko wzruszył ramionami.
– Chcecie się z nami równać, dzieciuchy? – spytał szczerze ubawiony. – Szaleju się objedliście czy co? Jaki pożytek będę miał z tego, że naznaczę jednemu z was skórę?
– Jeśli wygrasz… to taki! – Bolko wyciągnął zza pazuchy pękatą sakiewkę i wysypał na stół wachlarz srebrnych monet.
Śmiechy raptownie ucichły, w karczmie zapadła cisza jak makiem zasiał. Nieczęsto widywano tu takie bogactwo, a już na pewno nie u podobnych do nas młodzików.
Pachołek nerwowo oblizał wargi.
– Nie mamy tyle – mruknął w końcu niepewnie. – Ale dorzucimy dziewki… i nasze miecze!
– Arnulfie! – Jeden z jego towarzyszy zaprotestował, ale ten uciszył go ruchem dłoni.
– To tylko krnąbrne dzieciaki – burknął. – Obiecuję, że nie zrobię im krzywdy. Niech wybiorą spośród siebie najtęższego, ot, choćby tego osiłka. – Wskazał na Borutę, który miał tylko szesnaście lat, ale w barach był szerszy od niejednego starszego od siebie męża.
Miałem dość tych przepychanek, więc odciągnąłem Bolka na stronę, żeby przemówić mu do rozumu.
– Giez ukąsił cię w tyłek? – syknąłem. – Mieliśmy jechać do Brenny, po co wszczynasz zwady z miejscowymi?
– Za długo przebywałem w gościnie u Niemców, na odchodnym chcę im utrzeć nosa – wycedził z pochmurną miną.
– A jeśli to oni utrą go nam? – zdenerwowałem się nie na żarty. – Boruta jest silny jak wół, ale równie powolny. Co będzie, jak ten drań go posieka? W dodatku stracisz całe srebro!
– Nie Boruta będzie walczył, tylko ty.
Z wrażenia zaparło mi dech.
– A to dlaczego?!
– Bo ja tak chcę – odparł Bolko, patrząc mi prosto w oczy. – Jestem synem księcia, a ty obiecałeś, że będziesz mi wierny. Udowodnij, że wtedy, w Magdeburgu, mówiłeś prawdę!
Przyrodni brat przypomniał mi obietnicę, którą złożyłem podczas naszej niewoli… Ale chyba niezbyt dobrze słyszał, co mu wówczas przyrzekłem.
– Powiedziałem, że nigdy nie wystąpię przeciwko tobie – warknąłem. – Nie mówiłem, że będę robił wszystko, co mi każesz! Nie jestem twoim rabem8!
– Hej! Zdecydowaliście się już? – spytał kpiąco Arnulf. – A może obleciał was strach? W takim razie dawajcie srebro i idźcie w swoją stronę, obiecuję, że nikt nie zrobi wam krzywdy!
Wściekły jak osa odepchnąłem Bolka i ruszyłem w jego stronę.
– Zaraz zobaczymy, kto komu zrobi krzywdę – syknąłem.
Żaden z nas nie miał tarczy ani hełmu, nie włożyliśmy też kolczug. Po prostu stanęliśmy naprzeciwko siebie z obnażonymi mieczami w dłoniach i zaczęliśmy krążyć, czekając na dogodną okazję do zadania ciosu.
Byłem wysokim i chudym jak trzcina nastolatkiem, ale choć dorównywałem mojemu przeciwnikowi wzrostem, to wyglądałem przy nim jak chucherko, w dodatku on był wojem w służbie miejscowego rycerza, a ja… Cóż, byłem nikim. Nic dziwnego, że zgromadzeni w karczmie Niemcy nie dawali mi żadnych szans. Byli pewni, że ich kompan zaraz da mi nauczkę, upokorzy i odeśle z płaczem do domu. Zaczęto zawierać zakłady nie o to, kto wygra, ale ile wytrzymam i jak skończy się dla mnie ta przygoda.
Wreszcie Arnulf zadał pierwszy cios, machnął mieczem na odlew, celując w moją twarz, a ja nawet nie sparowałem uderzenia, po prostu odchyliłem się, pozwalając, żeby ostrze ze świstem przecięło powietrze. Poirytowany Niemiec uderzył jeszcze raz, z tym samym skutkiem. Zaklął i ciął nisko, celując w nogi, ale było to tak oczywiste, że bez trudu odskoczyłem.
Arnulf poczerwieniał na twarzy i pchnął mieczem, wkładając w sztych całą siłę, ale i tym razem nie udało mu się mnie dosięgnąć. Zrobiłem unik, a on przeleciał obok mnie jak rozpędzony byk i wpadł na palenisko, wywracając zawieszony nad nim kocioł z zupą. Płomienie zasyczały i wnętrze karczmy wypełnił gęsty dym. Któraś z dziewek zachichotała nerwowo.
Nagle zrozumiałem, z kim mam do czynienia. Mojego przeciwnika oderwano siłą od pługa i kazano trzymać straż w przygranicznym zamku, ale nigdy nie był na wojnie i nie walczył o życie. Tymczasem ja ostatnie siedem lat spędziłem w Zamku Sokołów, nieustannie ćwicząc się w walce. Moim mistrzem był nie byle kto, bo sam kulawy Herman, człowiek, który zjadł na wojaczce zęby, a po bitwie pod Reknicą ściął stu obodrzyckich jeńców i ani razu nie musiał poprawiać cięcia.
Nagle opuściło mnie całe zdenerwowanie, prawie roześmiałem się na myśl, że Bolko chciał mnie wystawić na próbę, a jedynie dostarczył mi rozrywki.
– Będziesz się bił czy skakał jak cholerny konik polny! – zazgrzytał zębami Arnulf.
W odpowiedzi puściłem miecz w ruch, tak jak mnie uczył Herman. Przed nosem zdumionego Niemca zalśnił srebrzysty młyniec. Na próżno wodził za nim wzrokiem, nie wiedząc, co właściwie ma począć. Nagle klinga znieruchomiała, ostrze niemal dotykało jego nosa. Arnulf ryknął jak ranny zwierz i machnął swoim mieczem, ale znowu przeciął jedynie powietrze. Machnął po raz drugi – z tym samym skutkiem.
W karczmie rozległy się złośliwe przytyki pod jego adresem.
– To ci chwat! Z dzieciuchem nie może dać sobie rady! A jakby tak miał się spotkać oko w oko z prawdziwym wojem?
– Nie ma się co śmiać, Gizbert von Plothe ściąga z nas niemało na utrzymanie drużyny. Co będzie, jak zamiast podobnych chłystków przyjdą Wieleci albo Obodrzyce? Kto nas wówczas obroni?
– Na pewno nie te ciamajdy…
Widzowie byli zawiedzeni i rozgoryczeni. Zwłaszcza ci, którzy założyli się, że woj raz-dwa mnie pokona i właśnie stracili swoje srebro. Jeden z nich rzucił w stronę Arnulfa obgryzioną kość.
– Nuże! Weź się do roboty, wypierdku!
Po policzkach upokorzonego Niemca pociekły łzy.
Nagle bez ostrzeżenia rzucił się na mnie, wymachując mieczem. W karczmie zapanowała grobowa cisza.
Przez chwilę nie wiedziałem, co się właściwie stało, mój przeciwnik jęknął boleśnie i zamknął oczy, a potem osunął się na kolana. Z jego pleców wystawało czerwone od krwi ostrze miecza.
Bjørn przerwał opowieść i w zadumie pogłaskał się po brodzie.
— Tak właśnie było. Przebiłem swojego przeciwnika mieczem… i nawet nie zauważyłem, kiedy to się stało. Nie chciałem go zabić, po prostu zrobiłem wszystko dokładnie tak, jak nauczył mnie Herman w Zamku Sokołów. Nie był to pierwszy człowiek, którego uśmierciłem, ale tamtego dnia uzmysłowiłem sobie, że to dziecinnie łatwe… I ta myśl przeraziła mnie.
— To wcale nie jest takie proste. — Bork Jorundsson pokręcił głową. — Widziałem ludzi, którzy czepiali się życia wszystkimi pazurami. Kiedyś z rozkazu starego jarla Haakona topiliśmy w przerębli pewnego księdza, trzy razy wpychaliśmy go pod lód i trzy razy wypływał z powrotem jak foka…
— Może to nie był ksiądz, tylko selkie9? — zasugerował Mały Orm, a Uve Krzykacz pokiwał głową, żeby pokazać, że istotnie mogło tak być.
Czarny Glum tylko prychnął pogardliwie.
— Gdyby to był selkie, to raz-dwa potopiłby wszystkich! Z nimi nie ma żartów! Poza tym on za żadne skarby nie zostałby księdzem, te stwory trzymają się z daleka od poświęconej ziemi!
Rozgorzała kłótnia na temat zwyczajów ludzi-fok i tego, na jaką odległość mogą zbliżyć się do kościoła, którą przerwał dopiero Brendan z Corku.
— Zapominacie, w jakim miejscu się znajdujecie — oznajmił blady z gniewu. — Rozpowiadanie o tym, jak w swoim czasie mordowaliście kapłanów, jest nie na miejscu. Każdy, kto w tym uczestniczył, ma na sumieniu śmiertelny grzech, nawet jeśli nie przyjął do swojego serca Chrystusa. Ale wrócimy do tej sprawy później, a na razie będzie najlepiej, jeśli Bjørn opowie, co było dalej.
Czarny Glum, który jako jedyny spośród wojów Eryka z Lade ani razu nie pozwolił się ochrzcić, uśmiechnął się złośliwie, a Stenskalle kontynuował opowieść:
Arnulf osunął się martwy i legł u moich stóp, a jego kompani krzyknęli ze zgrozy i poderwali się zza stołu, dobywając mieczy. Nie musiałem oglądać się za siebie, żeby wiedzieć, że moi towarzysze także sięgnęli po broń. W powietrzu pachniało bitką, jednak Niemcy zawahali się. Jeszcze przed chwilą mieli nas za gromadę niegroźnych smarkaczy, ale to, co się wydarzyło, dało im do myślenia.
Mieszkańcy Płotu, jeden po drugim, zaczęli wymykać się na dwór, a karczmarz, jego podopieczne i mały koniuch schronili się w kącie. Woje wciąż spoglądali na nas spode łba.
– No? Na co jeszcze czekacie? – spytał bezczelnie Bolko. – Przegraliście zakład. Wasze srebro, miecze i obie dziewki są nasze.
– Niedoczekanie!
Ospowaty pachołek splunął mu pod nogi, po czym on i jego towarzysze ostrożnie, nie odwracając się do nas plecami, wyszli z gospody. Zostaliśmy sami.
Przez długą chwilę panowała cisza, zakłócana jedynie szlochaniem jednej z dziewczyn.
– Co teraz? – spytał Sulik.
– Polecą na skargę do swojego pana – odburknął Gawor. – Padł trup, więc łatwo się nie wywiniemy. Trzeba będzie zapłacić główszczyznę10, i to sporą.
– Nie dam za tego głupca nawet tyle srebra, ile mieści się pod paznokciem – wycedził Bolko.
– Im to powiedz – mruknął wyglądający przez wąskie okno Miłowoj.
Na dziedzińcu przed karczmą zbierali się ludzie pana von Plothe. Tym razem mieli na sobie wdziane naprędce kolczugi, ich głowy chroniły szłomy11, a dłonie dzierżyły topory i podłużne tarcze. Na pierwszy rzut oka musiało ich być dziesięciu, ale wciąż przybywali nowi. Nie wyglądało na to, żeby chcieli rozmawiać o główszczyźnie.
– Masz, czego chciałeś – warknąłem do Bolka. – Jesteś zadowolony?
Mój brat wcale się nie stropił.
– Zawrzyjcie wrota i podeprzyjcie je ławami – rozkazał pewnym głosem. – I zgaście do reszty ten ogień, po ciemku nie wymacają nas z łuków. Jest tu jakieś drugie wejście?
Zagadnięty gospodarz wytrzeszczył bezmyślnie oczy.
– Jest, wielmożny panie… Z tyłu, od strony stajni.
W panującym rozgardiaszu Bolko nawet nie zwrócił uwagi na to, że dla naszego gospodarza stał się wielmożnym panem.
– Boruta i Bjørn, do roboty! Jeśli oni choć trochę myślą, to spróbują tamtędy się do nas dobrać!
Chwyciłem z Głomaczem ciężką ławę stojącą przy palenisku i pobiegliśmy na tyły budynku. W chwili, gdy opieraliśmy ją o drzwi, te nagle otworzyły się z hukiem i do karczmy wpadł krępy mężczyzna z toporem w dłoni. Żaden z nas nie był na to przygotowany, ale na nasze szczęście napastnik potknął się o ławę i upadł na kolana. Boruta, niewiele myśląc, chwycił go za bary i przewrócił na ziemię.
W ślad za pierwszym wojem pojawił się następny, w którym rozpoznałem ospowatego druha Arnulfa. Dobyłem miecza i natarłem na niego, tak że musiał cofnąć się o krok. W ciasnym przejściu nie było miejsca dla dwóch ludzi, więc tłoczący się po drugiej stronie drzwi Niemcy nie byli w stanie mu pomóc, ale i my niewiele mogliśmy zdziałać. Ostrze uderzało o ostrze, krzesząc iskry. W duchu modliłem się, żeby za moimi plecami Boruta poradził sobie z przeciwnikiem. W pewnej chwili nasze klingi skrzyżowały się z brzękiem, niemal dotykaliśmy się policzkami. Widziałem z bliska blizny na twarzy wroga i czułem jego śmierdzący oddech.
– Jesteś już martwy… wendyjski śmieciu! – zacharczał, obryzgując mnie kropelkami śliny.
Nie odpowiedziałem. Zamiast tego z całej siły kopnąłem go w kolano i bez zamachu ciąłem w twarz. Rozległ się straszny krzyk i zalany krwią Niemiec wybiegł na zewnątrz.
Czym prędzej zatrzasnąłem drzwi gospody i podparłem je ławą. Obróciłem się, żeby pomóc Borucie, ale potężny Głomacz już sobie poradził, siedział na swoim wrogu okrakiem, dyszał ciężko i ocierał pot z czoła.
– Silny był z niego chłop… – przyznał z zadowoleniem – ale skręciłem mu kark!
Zaalarmowani hałasem nadbiegli obaj bliźniacy, jednak ich pomoc nie była nam już potrzebna. Zostawiłem na straży Miłowita i kazałem mu krzyczeć na całe gardło, gdyby Niemcy zaczęli rąbać drzwi, a sam z Borutą i Miłowojem wróciłem do głównej izby.
– Co tam? – spytał na mój widok Bolko.
– Mieliśmy nieproszonych gości, ale ich zatrzymaliśmy – odparłem. – Jeden padł, a drugi szuka nosa.
– Czego? – Bolko zmarszczył brwi.
– Ciąłem go przez gębę – wyjaśniłem. – Żyje, ale przez jakiś czas będzie musiał oddychać ustami.
Brat spojrzał na mnie z uznaniem.
– Dobrze! Jeśli dowodzi nimi ktoś, kto ma odrobinę oleju w głowie, powinien się dwa razy zastanowić, zanim nas znowu zaatakuje.
– Od tyłu nie będą już szturmować – zapewniłem go. – Tam jest za wąsko, jeden człowiek może walczyć przeciwko dziesięciu. Przez główne drzwi też nie będą leźć, wiedzą, że zastawiliśmy je ławami. Spróbują dostać się do nas przez okna.
– A jak podłożą ogień? – mruknął cicho Gawor.
Bolko spojrzał na mnie bezradnie.
– Będą się bali, że z dymem pójdzie cała wieś. A poza tym mamy zakładników. – Skinąłem głową w kierunku gospodarza i jego dziewek. – Hej! Gdzie się podział ten otrok12?
Sulik bezradnie rozłożył ręce.
– Nie mam pojęcia! Przed chwilą tu był… a potem nagle zniknął!
– Trzeba ich lepiej pilnować – przyganiłem. – Jak uciekną, to rzeczywiście będziemy mieć kłopoty. Usiekliśmy dwóch ludzi i zraniliśmy trzeciego, ci, co nas oblegają, muszą być z tego powodu wściekli.
Miłowoj chciał spętać naszych jeńców, ale nigdzie nie mógł znaleźć solidnego sznura czy bodaj powrósła. W końcu stanęło na tym, że Gawor wymownie przesunął palcem po gardle, pokazując gospodarzowi, co go czeka, w razie gdyby próbował ucieczki. Biedak był tak wystraszony, że w odpowiedzi gorliwie pokiwał głową i jeszcze bardziej skulił się w kącie.
Przez następną godzinę czy dwie niewiele się działo. Nad Płotem na dobre zapadła noc, a na rozgwieżdżonym niebie pojawił się sierp księżyca, rzucając na ziemię słaby blask. Słychać było jedynie kumkanie żab w stawie i śpiew słowika. Mimo że wytężaliśmy wzrok i nadstawialiśmy uszu, nie dobiegł nas szczęk oręża ani ludzkie głosy.
– Poszli spać czy co? – denerwował się Gawor.
– Może udałoby się nam przedrzeć do stajni, wskoczyć na konie i uciec pod osłoną nocy? – zaproponował Sulik.
Ale Bolko pokręcił głową.
– Oni tam wciąż są, czekają tylko na odpowiednią chwilę, żeby zaatakować. Gdy to uczynią, musimy być wypoczęci. Ja z Bjørnem obejmę straż, a ty zluzuj Miłowita. Reszta niech spróbuje zasnąć.
Sulik zajął miejsce jednego z bliźniaków przy tylnych drzwiach, a Miłowoj i Miłowit udali się na spoczynek, dziwnym trafem wybierając miejsce obok dziewczyn. Gospodarza kopniakami przegonili na drugą stronę chałupy.
Bolko chciał protestować, ale powstrzymałem go.
– Daj im spokój. Jutro o tej porze mogą już nie żyć.
Znowu zapadła cisza, bliźniacy zapewniali o czymś dziewczyny czułymi słowami, a one chyba się nie wzbraniały. Z kąta dobiegały stłumione piski i chichoty.
Poirytowany Bolko szarpnął głową. Wciąż milczał naburmuszony, więc – żeby wyprowadzić go z równowagi – dodałem:
– To się nawet dobrze składa, ty przecież nie lubisz Niemek.
Mój brat nic na to nie odrzekł i prawie straciłem nadzieję, że coś z siebie wydusi, gdy nagle szepnął cicho:
– Nie tak to sobie wyobrażałem…
– Niby co?
– Moją pierwszą walkę. Myślałem, że jak usieczesz tego dryblasa, to pozostali rzucą się na nas. Nie sądziłem, że każą nam tyle czekać.
Przez chwilę rozważałem jego słowa, nim pojąłem, co właściwie chciał powiedzieć.
– Więc zrobiłeś to wszystko specjalnie?
Nie widziałem dobrze Bolka, ale domyśliłem się, że wzruszył ramionami.
– Nawet nie wiesz, jakim jesteś szczęściarzem – mruknął z goryczą. – Wy w Zamku Sokołów bez przerwy ćwiczyliście się w walce. Ja w tym czasie wąchałem dym z kadzideł i uczyłem się na pamięć łacińskich słówek w szkole mistrza Otryka. Nie chcę wracać do domu jak pies, którego Niemcy przez siedem lat trzymali na powrozie. Co powiedziałbym ojcu?
– I dlatego zaryzykowałeś moje życie?
Z ciemności dobiegł stłumiony śmiech.
– Wszyscy wiedzą, że jesteś najlepszy, Gawor, Boruta, Sulik… Ten parob nie miał żadnych szans. Szkoda, że nie widziałeś siebie, jak wbijałeś mu miecz w bebechy. Zupełnie jakbyś sprawiał prosiaka… To było przerażające, pierwszy raz w życiu poczułem, że się ciebie boję.
Ogarnął mnie dziwny chłód. Bolko mówił o tym, co się wydarzyło zupełnie beznamiętnie, nie miał żadnych wyrzutów sumienia z powodu śmierci Arnulfa i tarapatów, w które nas wszystkich wpędził.
– I jeszcze jedno. Oni uważali ciebie za swojego wodza – ciągnął wywód. – Nie ma w tym nic dziwnego, przywykli podczas lat spędzonych w Falkenburgu. Musiałem z tym skończyć. To ja jestem synem księcia, winni mnie słuchać i widzieć, że i ty wypełniasz moje rozkazy. To teraz moja drużyna, dlatego uznałem, że byłoby dobrze, gdybyśmy wspólnie przelali krew…
– Akurat tego dzisiaj nie zabraknie – odparłem sucho.
– Gniewasz się? – spytał zdziwiony Bolko. – Przecież dobrze nam idzie!
– Do czasu. Na zewnątrz jest co najmniej tuzin uzbrojonych wojów. Jeśli wedrą się do karczmy, to nie będziemy mieli z nimi żadnych szans!
– Coś wymyślimy – szepnął Bolko. – Musimy. To moja pierwsza bitwa.
Więcej ze sobą nie gadaliśmy. Każdy z nas pogrążył się we własnych myślach. Nie mam pojęcia, o czym dumał mój brat, ale ja zastanawiałem się, czy już zawsze będzie mnie traktował jak pożyteczny przedmiot, i czy rzeczywiście się mnie boi.
Mijały kolejne godziny i wciąż nie działo się nic nadzwyczajnego. Słowik umilkł, a do chóru żab dołączyły świerszcze. Uznałem, że pora trochę się zdrzemnąć, więc podszedłem do Miłowita i kopnąłem go w bok.
– Przestań wreszcie miętosić tę dziewkę – mruknąłem. – Czas, żebyś zluzował Sulika przy tylnych drzwiach.
Chłopak niechętnie podniósł się z podłogi i wtedy usłyszeliśmy dziwny odgłos. Coś szeleściło nad naszymi głowami, zupełnie jak myszy w stogu siana.
Przytknąłem palec do ust, dając znak moim towarzyszom, żeby zachowali ciszę.
– Rozbierają strzechę… – szepnąłem. – Będą chcieli dostać się do nas od góry.
– Co robimy? – spytał Bolko.
– Podobno ty tu dowodzisz – odparłem z uśmiechem.
Brat spojrzał na mnie z ukosa, ale ściszonym głosem zaczął wydawać rozkazy:
– Gawor, Miłowit i Boruta, pilnujcie okien! Reszta do mnie!
Ja i Miłowoj dołączyliśmy do niego, gotowi odeprzeć atak. Znad naszych głów wciąż dolatywał słaby szmer i co jakiś czas sypały się źdźbła słomy. Z trudem powstrzymałem się od śmiechu. Ten, kto dowodził atakiem, musiał być bardzo naiwnym człowiekiem, jeśli myślał, że damy się w ten sposób zaskoczyć.
Nagle, bez żadnego ostrzeżenia, rozległo się głuche dudnienie, ktoś walił toporem w tylne drzwi. Niemal równocześnie kilku ludzi zaczęło wdzierać się do karczmy przez okna, a strzecha nad naszymi głowami została rozdarta i z dachu zeskoczyło dwóch wojów.
Jeden z napastników musiał źle wylądować i skręcić kostkę, bo krzyknął boleśnie i wypuścił topór z ręki. Doskoczyłem do niego i – nim zdążył się wyprostować – wbiłem mu miecz w bok. Niemiec z jękiem padł na podłogę. Drugi błyskawicznie ściągnął z pleców tarczę i starł się równocześnie z Miłowojem i Bolkiem.
W gospodzie zapanował chaos. Woj osłonięty tarczą odcinał się dwóm przeciwnikom naraz, a tymczasem przez okna do wnętrza izby gramolili się kolejni napastnicy. Nie wyglądało to dobrze, dwóch Niemców już zeskoczyło z parapetów i zwarli się z Gaworem i Miłowitem, a za nimi, wrzeszcząc jak opętani, tłoczyli się kolejni.
Błyskawicznie dobiłem swojego przeciwnika i odwróciłem się, żeby skoczyć na pomoc obrońcom okien. W tej samej chwili z cienia wychynął Boruta. Głomacz na wyprostowanych rękach trzymał ciężką dębową ławę. Pot ciekł mu po czole, a uda drżały z wysiłku, ale mimo to postąpił jeszcze dwa kroki do przodu i ze wszystkich sił cisnął swoje brzemię w nacierających. Rozległ się straszny krzyk, gdy ława spadła na nich, miażdżąc im nogi i ręce.
Atak od strony okien zelżał, Niemcy w popłochu czmychali z karczmy, unosząc rannego towarzysza. Gawor, Boruta i Miłowit doskoczyli do uciekających i siekli, ile wlezie. Także Bolko i Miłowoj rozprawili się ze swoim przeciwnikiem i wzięli udział w natarciu.
Nie dołączyłem do nich. Nagle dotarło do mnie, że dudnienie topora ustało. Zdjęty nagłym przeczuciem skoczyłem na tyły budynku. W drzwiach ziała dziura, ktoś szarpał za wyszczerbione deski, próbując je wyłamać. Rozejrzałem się za Sulikiem, ale nie dostrzegłem go. Dopiero po chwili zorientowałem się, że leży skulony na ziemi, a wokół jego głowy rozlewa się coraz większa kałuża czarnej w świetle księżyca krwi.
Poczułem, jak ogarnia mnie wściekłość, dopadłem do drzwi, zacząłem rąbać i kłuć stojących za nimi ludzi, czułem, jak mój miecz raz po raz zanurza się w czyimś ciele. Nie wiem, ile to trwało, ale nagle rozległ się tupot stóp i zostałem w przedsionku sam.
Wziąłem drobne ciało na ręce i wróciłem do izby. Także tu bitwa była skończona. Na śliskiej od krwi podłodze leżało dwóch Niemców, a trzeci siedział skulony w kącie, przytrzymując flaki, które wylewały mu się z brzucha. Jeden z bliźniaków również był ciężko ranny. Jego głowa spoczywała na kolanach zapłakanej dziewczyny. Oddychał ciężko, nierówno.
– Który to…
– Miłowoj – odparł głucho Bolko.
– Masz, czego chciałeś – rzuciłem z goryczą. – To twoja pierwsza wygrana bitwa. Jesteś zadowolony?
Bolko spojrzał na mnie poważnie i odparł:
– Rzeczywiście, nieźle poszło. Chciałbym, żeby zawsze tak było.
Tej nocy więcej nas nie niepokojono. Do wnętrza karczmy wdzierały się pierwsze promienie słońca, gdy Niemiec z rozpłatanym brzuchem osunął się bezwładnie na podłogę. Nie minęło wiele czasu, a także Miłowoj oddał ducha.
Bjørn chwycił ciężki żelazny pogrzebacz i poprawił leżącą na palenisku kłodę, a ta trysnęła snopem iskier.
Bork Jorundsson pokiwał w zadumie głową.
— Ciężko jest żegnać dobrego druha, ale skoro padł w walce, to jeszcze się z nim spotkasz w Walhalli13. Będziecie wspólnie pić miód14 z rogów podawanych przez walkirie, jeść pieczyste z dzika Sahrimnira15 i całymi dniami walczyć ramię w ramię. Czego jeszcze można chcieć po śmierci?
— Może tylko wiekuistego zbawienia — mruknął zgryźliwie brat Anzelm. — Czasem zastanawiam się, po co wy, Normanowie, przyjęliście chrzest, jeśli nie pragniecie połączyć się na wieki z Chrystusem.
Bork wzruszył ramionami.
— Eryk z Lade kazał mi się ochrzcić po bitwie pod Svold, więc zrobiłem to. Trudno mu się sprzeciwiać, zwłaszcza gdy daje prosty wybór: woda święcona… albo woda za burtą, ale musiałbym być skończonym głupcem, gdybym nie chciał spotkać po śmierci swoich dobrych przyjaciół, a także dzielnych mężów, których wyprawiłem na tamten świat przy pomocy miecza.
— Mnie nie było pod Svold, ale gdybym dostał taki wybór, to wolałbym chyba wodę za burtą — mruknął w zadumie Czarny Glum.
— Wszyscy jesteście skazani na wieczne potępienie — stwierdził z niesmakiem Brendan z Corku. — Doprawdy byłoby lepiej, gdybyście milczeli, zamiast mówić podobne bzdury. Niech Bjørn opowiada dalej.
Sam nie wiem, kiedy zasnąłem. Obudziło mnie bicie kościelnego dzwonu wzywające wiernych na poranną mszę. Zerwałem się na równe nogi i z ulgą stwierdziłem, że mój brat nie zaniedbał wystawienia warty, ale największą radość sprawił mi widok Sulika – mały Bobrzanin siedział przy jedynym ocalałym z nocnej zawieruchy stole i macał się po obwiązanej zakrwawionymi szmatami głowie.
– Jak ci jest? – spytałem.
– Dziwnie… – odparł. – Czuję się, jakby na głowę spadł mi wielki głaz… I chyba jestem głodny…
– W takim razie będziesz żył – zapewniłem go.
Gawor i Miłowit czuwali przy oknie, Bolko właśnie się budził, a Boruta wciąż chrapał w najlepsze, rozciągnięty na podłodze.
– Dzieje się coś? – spytał Bolko, przeciągając się tak, że aż zatrzeszczały mu wszystkie kości.
– Na razie niewiele. Rozpalili ognisko i radzą – odparł Miłowit. – Chyba nie mają wielkiej ochoty na bitkę.
– Przykro mi z powodu twojego brata.
Smoliniec skinął z powagą głową.
– Tak chciała Dola16, a jej nie można się sprzeciwiać. Widziałem rano mysz, a potem skowronka, może to była dusza mojego brata odlatująca do Wyraju17?
– Może być – zgodził się z nim Gawor.
Nagle poczułem, że jestem wściekle głodny. Od kilkunastu godzin nie miałem nic w ustach. Szturchnąłem przysypiającego w kącie izby gospodarza i kazałem mu podać coś do jedzenia.
Na stole rychło pojawiły się piwo, ser, cienkie owsiane placki i szynka z dzika. Wystraszony kudłacz dał wszystko, co miał najlepszego, a jego dziewki obsługiwały nas jak hrabiów. Jedna z nich miała czerwony nos i wciąż pochlipywała, więc domyśliłem się, że to ta, która spędziła noc z Miłowojem. Bolko rzucił jej dwie sztuki srebra, a karczmarz łypnął niezadowolony okiem, więc i on dostał dokładnie tyle, ile należało się za gościnę.
– Za straty niech ci zapłacą ludzie pana von Plothe – poradził mój brat, chowając sakiewkę głęboko za pazuchę.
Kudłacz nie wyglądał na zadowolonego, ale niespecjalnie się tym przejęliśmy.
Siedliśmy wszyscy do stołu i jedliśmy, aż się nam uszy trzęsły. Nie pamiętam, żeby mi coś w życiu aż tak smakowało. Być może przed snem trzeba się dobrze zmachać i zarąbać kilku ludzi, żeby mieć taki apetyt.
– Jak się stąd wymkniemy? – spytał między jednym a drugim kęsem Miłowit. – Wybiliśmy im z głowy atak, ale będą pilnować, żebyśmy nie uciekli.
– Na pewno wysłali już umyślnych do Magdeburga – odparł z pełną gębą Gawor. – Jak przyjdzie tu jeszcze ze dwudziestu chłopa, to wezmą nas gołymi rękami.
– Nie po to Niemcy uwalniali nas z więzienia, żeby teraz posiekać na kawałki. W końcu jesteśmy cesarskimi gośćmi… – myślał na głos Bolko.
– Przyjadą i ubiją nas. Nie będą pytać, cośmy za jedni – mruknął Boruta.
Olbrzymi Głomacz odzywał się rzadko, ale jak już zabierał głos, to trudno było się z nim spierać.
– No to mamy niewiele czasu – stwierdziłem. – Do miasta jest siedem albo osiem mil18, jeśli pan von Plothe posłał wczoraj po posiłki, to konni przybędą najwcześniej dziś wieczorem.
– Do Brenny został tylko skok… – westchnął Bolko.
Nagle mój wzrok padł na chłopca stajennego, tego samego, który nieoczekiwanie zniknął tuż przed nocną bitwą. Otrok siedział pod ścianą, zajadał coś ze smakiem i nie spuszczał z nas wytrzeszczonych oczu.
– Mały, a ty gdzie się podziewałeś? – spytałem, marszcząc brwi.
– Byłem w domu, u matki, panie – odparł niestropiony.
– Jak to w domu? Przecież wszystkie drzwi są zamknięte i do tego zatarasowane – zdziwił się Bolko.
Chłopak wzruszył ramionami.
– Jest jeszcze jedno wyjście, trzeba się czołgać, ale jak ktoś nie jest bardzo gruby, to da radę.
Spojrzeliśmy po sobie i choć nie zamieniliśmy ani słowa, to wszyscy wiedzieliśmy, co chodzi nam po głowach.
– Jak masz na imię i po co tu wróciłeś? – spytałem.
Otrok spojrzał na mnie śmiało i odparł:
– Zwą mnie Drożko, panie. Jestem tutejszy, Morzyczanin. Matka mówi, że gospodarz jest moim ojcem, ale nie lubię Sasów, więc jestem rad, jak im ktoś garbuje skórę. Oni tam siedzą przy ognisku i strasznie pomstują, nie spodziewali się, że będzie tak ciężko.
– Niemcy mnie przeklinają – Gawor uśmiechnął się z lubością.
– Was też, ale najbardziej świętej pamięci pana Arnulfa. Nie mogą mu darować, że wciągnął ich w tę awanturę!
Wypytywalibyśmy malca dłużej, ale dobiegło nas czyjeś wołanie. Gdy wyjrzeliśmy przez okno, naszym oczom ukazał się gruby jak beczka mężczyzna w sięgającej kolan kolczudze, wymachujący zieloną gałęzią.
– Hej, wy! – krzyczał. – Chcę rozmawiać! Wpuścicie mnie do środka?
– Sam jeden! – odkrzyknął Bolko. – Niech twoi ludzie trzymają się z daleka!
Boruta odciągnął od wrót tarasujące je ławy, Gawor wpuścił grubasa do karczmy, a potem zatrzasnął i zaryglował za nim drzwi.
Przybysz otarł perlisty pot z czoła i przez dłuższą chwilę przyglądał się nam bez słowa. Potem obrzucił spojrzeniem zakrwawioną podłogę i trupy niemieckich wojów rzucone na kupę w kącie, nad którymi uwijały się już muchy.
– Pięciu zabitych i trzech rannych, w tym jeden ciężko, o ile już do szczętu nie skapiał… – mruknął wreszcie z goryczą. – I kto tego dokonał… Jakieś dzieciuchy! Ledwo odrosłe od ziemi otroki! Jestem Gizbert von Plothe, powiedzcie, gdzie was nauczono tak robić mieczem?
– W Zamku Sokołów – odparł z uśmiechem Bolko. – Ja jestem Bolesław Mieszkowic, syn księcia Polan. Zatrzymałem się w tej gospodzie w drodze do rodzinnego domu. Cesarzowa Teofano wysłała mnie do Poznania z wyrazami szacunku i przyjaźni Jego Cesarskiej Mości Ottona II dla mojego ojca.
Pan von Plothe przymknął oczy i zaklął brzydko. To, co usłyszał, wcale mu się nie spodobało.
– Nie wiedziałem… – powiedział ponuro. – Po jakie licho rzuciliście się na moich ludzi?
– Nie my na nich, tylko oni na nas – zapewnił go Bolko. – My się tylko broniliśmy. Jeden zginął w walce, o którą sam się prosił, a reszta uciekła tylko po to, żeby wrócić w większej gromadzie. Nie wiedziałem, że tak się podejmuje gości w Płocie.
– W Plothe – poprawił go z naciskiem rycerz.
– Mniejsza o nazwę tej dziury, tak czy siak, chętnie ją opuścimy, dajcie nam tylko wolny przejazd.
Von Plothe pokręcił głową.
– Nie może być, zarąbaliście pięciu ludzi, nie licząc tego, który właśnie dogorywa. Puszczę was wolno, ale musicie zapłacić główszczyznę. Ponadto chcę dostać człowieka, który usiekł Arnulfa. To był mój najlepszy woj!
– Ten ciołek był najlepszy? – Bolko szczerze się zdziwił. – To rzeczywiście przykre. Ale i tak nic z tego nie będzie. To ja chcę otrzymać główszczyznę za mojego towarzysza, ale ostrzegam, że nie będzie niska, bo pochodził z książęcego rodu.
Było to tak bezczelne żądanie, że pan von Plothe aż zatchnął się z oburzenia.
– Jesteście otoczeni! – zagrzmiał. – Nie macie żadnych szans! Najdalej jutro rano przybędą posiłki z Magdeburga i wtedy zobaczymy, coście za jedni!
Mój brat tylko wzruszył ramionami.
– Cesarz będzie zachwycony, gdy dowie się, co nas spotkało w twoim grodzie. Zresztą jest mi to obojętne. Mamy co jeść i pić, a srać możemy po kątach. Jak chcesz, to daj swoim ludziom rozkaz, żeby nastawali, tylko tym razem wybierz lepszych niż poprzednio.
Von Plothe przygryzł wargi w bezsilnej złości, ale nie wiedział, co ma odrzec na podobne zuchwalstwo. Wreszcie po długich targach ustalono, że nikt nie będzie płacił główszczyzny, przynajmniej dopóki w Płocie nie pojawi się przysłany przez arcybiskupa Adalberta rozjemca, a do tego czasu Niemcy dadzą nam spokój.
Gdy rycerz opuścił karczmę, Bolko natychmiast chwycił Drożka za ucho.
– Prowadź! – syknął.
Chłopak zawiódł nas do spiżarni i odrzucił leżące na podłodze worki po mące. Pod nimi ukazała się spora drewniana klapa. Szarpnąłem za skobel i uniosłem drzwiczki. Naszym oczom ukazało się wejście do piwnicy, z którego buchnął lodowaty podmuch.
– Zupełnie jak grób albo wrota do piekła, którymi straszą chrześcijańscy księża… – mruknął Gawor.
– Głupiś, w piekle jest gorąco – ofuknął go Bolko. – Zostań tu, na straży, my sprawdzimy, co to za dziura.
Wziął przyniesione z izby płonące łuczywo i zaczął schodzić po rozchwierutanej drabinie.
– Teraz ty, mały – przykazałem Drożkowi.
Gdy znalazłem się na dole i rozejrzałem wkoło, stwierdziłem, że Gawor nie ma racji.
– Co tam jest? – dopytywał się z góry syn redarskiego kapłana.
– Chciałbyś trafić po śmierci do takiego piekła! – odkrzyknąłem.
Znajdowaliśmy się w długiej i niskiej piwnicy. Po obu jej stronach stały beczki z piwem, a na ścianach wisiały szynki, kiełbasy, połcie boczku oraz wieprzowe półtusze. W pomieszczeniu panował przejmujący chłód, zupełnie jakby nagle wróciła zima.
– Tam, za ścianą jest lodownia… – Drożko pokazał przegrodę z brzozowych bali. – To dlatego jest tak zimno. Pan Wigbert w lutym wyrąbuje lód na stawie i układa w ziemiance, która korytarzem łączy się z tą piwnicą. Kiedyś można było przechodzić tędy swobodnie, ale parobcy zaczęli dobierać się do piwa, więc zamknął drogę.
Domyśliłem się, że Wigbert to nasz kudłaty gospodarz.
– A ty którędy wychodzisz? – spytałem.
– Wygrzebałem dziurę pod dolną belką – wyjaśnił chłopak. – Dorosły mąż nie prześlizgnie się, ale można ją powiększyć, a wtedy przeczołga się nawet ten wielki z łbem jak sagan.
– Powiem Borucie, jak o nim mówisz, będzie zachwycony – parsknął Gawor, który także do nas dołączył, a teraz łakomie obwąchiwał zdjęte ze ściany pęto kiełbasy.
– Miałeś zostać na górze – wycedził Bolko. – Ale dobrze, że jesteś. Powiększ ten otwór, żebyśmy wszyscy mogli przedostać się na drugą stronę. Zostawimy ci światło.
Gawor nie był uszczęśliwiony, ale odłożył kiełbasę i wziął się do roboty, a my wróciliśmy do izby.
– Nie będziemy czekać na przybycie rozjemcy z Magdeburga – raczej stwierdziłem, niż zapytałem Bolka.
Mój brat pokręcił głową.
– Nie będziemy. Kiedyś, gdy zostanę księciem, ludzie mają wspominać, jak uciekłem z niemieckiej niewoli, a za sobą zostawiłem łuny pożarów, trupy moich wrogów i ich płaczące kobiety…
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Paweł WakułaBjørnKruki Odyna
© by Paweł Wakuła © by Wydawnictwo Literatura
Okładka: Robert Konrad
Korekta: Lidia Kowalczyk, Joanna Pijewska, Aleksandra Różanek-Andrzejczak
Wydanie I
ISBN 978-83-8208-856-4
Wydawnictwo Literatura
91-334 Łódź, ul. Srebrna [email protected] tel. (42) 630-23-81www.wydawnictwoliteratura.pl
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotował Marcin Kośka