27,99 zł
Demokrator” – to oszałamiająca powieść satyryczno-fantastyczna o krainie, która wyposażona w niewyczerpane zasoby energii, ubóstwianego przywódcę i całkowity brak skrupułów szykuje się do podboju świata. Surrealistyczna, okrutnie śmieszna i przerażająco zabawna książka, w której słychać echa Strugackich, Bułhakowa, Orwella, a nawet „Czarnoksiężnika z krainy Oz”.
Witajcie w Gorodopolis!
• Tylko tu Żandarmi Wolności kontrolują sieć fi-fi-fi, a szajdokamery śledzą każdy krok radosnych obywateli.
• Tylko tu po niebie w poszukiwaniu kradzionej energii krążą sterowce Gazdromu, a po ziemi krwiożercze chatki na kurzych łapkach.
• Tylko tu automatyczne śmieciarki piszą traktaty filozoficzne i sroży się wojna z okrutnymi chustaszami z Chafgachustanu.
• Tylko tu na świat przychodzą superbohaterowie, tacy jak Mistok Man, Matros Man, Baba Girl i Dziad Moroły.
• Tylko tu swe majątki pomnażają wielomarchowie i mnogomarchowie, a zabawiają ich najpiękniejsze spiczki, mewki i krasawice.
• Tylko stąd w kosmos mkną statki junaków Dalekiego Patrolu, niosąc brudnemu wszechświatowi wolność, demokrację i nanonuce.
• Tylko tu Dzień Wyborów to dzień naprawdę szczęśliwy, a każdy nowy rok to Dobry Rok.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 630
Piotr Gociek
DEMOKRATOR
Powieść w czterdziestu ośmiu rozdziałach z epilogiem
Copyright©Piotr Gociek, 2012
Copyright©Ender Sławomir Brudny, 2012
STRONA POWIEŚCI:
www.demokrator.com
FANPAGE POWIEŚCI:
www.facebook.com/demokrator
REDAKCJA I KOREKTA:
Karina Stempel-Gancarczyk
AUTOR OKŁADKI:
Krzysztof Ostrowski
ILUSTRACJE:
Łukasz Ryłko
ISBN 978-83-62730-30-8
WYDAWCA:
Ender Sławomir Brudny
ul. Bładnicka 65, 43-450 Ustroń
www.enderbook.pl
EPOOK MASTERED BY:
Ilona i Dominik Trzebińscy Du Châteaux
PROLOG
WIELU CHCIAŁOBY DZIŚ dowiedzieć się prawdy o matrosie Simonowie i jego niezwykłych przyjaciołach, ale nie ma kogo zapytać. Podobno nazywano ich Wspaniałą Czwórką, ale nie wiadomo nawet, czy rzeczywiście. Różne zresztą o nich krążyły legendy. Że chatki na kurzych łapkach na sam ich widok dawały drapaka. Że kiedy chcieli, potrafili być niewidzialni albo nadludzko mocarni. Ludzie mówili też, że na czele bohaterów jechał srebrzysty upiór, sam legendarny Trofim Gromowładny: ciskał piorunami i wiódł ich ku sławie.
Zagrodnicy powtarzali w swych chatynkach, że bohaterowie dosiadali karych ogierów, ogromnych jak siewieryjskie lokomotywy. Inni dodawali, że drzewa się kłaniały bohaterom, kwiecie z łodyg samo opadało i ścieliło się pod nogami, tak że dokąd się nie obrócili, jechali przez ocean barw. Wedle jeszcze innych bohaterowie pruli przestworza na magicznym, żelaznym latającym dywanie.
I cudów miało za ich sprawą nie braknąć: stu ślepców przejrzało na oczy, dwustu głuchych odzyskało słuch, a trzystu chromych ozdrowiało i ruszyło w tan – wszystko dlatego, że musnął ich ledwie wiew tego samego powietrza, którym oddychali bohaterowie.
Nie wierzcie w te bajdy. Ludzie zawsze wszystko przekręcą.
CZĘŚĆ I
NA DROGACH I BEZDROŻACH GORODOPOLIS
„Człowiek – to brzmi obiecująco”.Profesor Timur Trusawy
Rozdział I
Uśmiechy do dechy Urodziłem się w Gorodopolis
BYŁO TO W KOLEJNYM Dobrym Roku, było to w roku wyborów. Gorodopolis tonęło w mardzaliach, a cały kraj wzmógł wszystko, co mógł, by demokracji stało się zadość. Na wielkim rusztowaniu pośrodku największego placu, między Miejską Robostradą, handlowym centrum Złota Góra a Pałacem Ludów, stanęła największa trybuna, z której Gubernator często do ludów przemawiał. Ludy zawsze słuchały. We wzruszenie wbijała je gubernatorska sylwetka oraz jego skromny wzrost i przerzedzone siwe uwłosienie. Jakże pasowały do wrodzonej gubernatorskiej skromności!
Pięknie było na ziemi i w powietrzu. Latały szajdoloty, jeździły szajdochody, a bywało, że i sam sędziwy, lecz wciąż krzepki Obywatel Szajdo stawał na trybunie, by wraz z Gubernatorem pozdrowić ludy. Rósł wtedy tłum przy szajdomatach z chorągiewkami i już po chwili cały największy plac wyglądał jak żywy dywan karmazynu, błękitu i bieli, barw najlepszych, bo naszych. Po prawdzie tłum przy szajdomatach i bez tego był niezgorszy, bo każdy u nas ojczyznę swą kocha i po nocach tęsknie szlocha.
Zakochani spacerowali po bulwarach, przekupki trajkotały nad straganami. Ciepło było i słodko, prawdziwe lato zawitało do Gorodopolis. Czasem w głębi podwórka rozpalonej kamienicy dozorca tuman kurzu miotłą wzniósł w powietrze, a kurz lśnił w popołudniowym słońcu, jakby olbrzym cisnął garścią złotego pyłu. W cieniu rzucanym przez morze chorągwi i transparentów na festynach lekko upojeni piwem gulianowskim chłopcy w letnich mundurach i armijnych furażerkach odbijali się od ścian, powracając często-gęsto do budek z pienistym chłodziwem. A gdy któryś z nich samopas lub samowtór na jezdnię się wytoczył, trąbili na niego kierowcy w białych liberiach siedzący za sterami luksusowych pojazdów należących do mnogomarchów, ludzi, którzy w pocie czoła od świtu do nocy pomnażają bogactwa naszej krainy ku chwale ojczyzny i Gubernatora.
Mnogomarchowie nasi mają bowiem wiele, lecz chcieliby więcej – i tak jest dobrze. Tak trzeba.
Życie biegło więc swoim torem na ulicach miasta, a stolica czekała na dzień głosowania. Z rzadka tylko jakiś zagraniczny samochód zepsuł powietrze, bo zamiast na szajdogenerator jeździł na benzynę-kiepścinę.
Prawdę mówiąc, jak w ogóle zagraniczniakom w ich odległych, nędznych krajach udaje się bez Szajdy i jego dokonań żyć – nie wiem. Rozstrzelajcie, zrzućcie mi bombę szajdową na łeb, rozgniećcie workami kartofelków – nic nie wymyślę, bo nawet nie mam pojęcia, jak się do tego zabrać. Jedno wiem na pewno: szczęście mamy, że Szajdo to nasz człek. Już dziecięciem będąc, Eduardo Jurij Ramirez Szajdo, syn dziewczyny gorodskiej i obywatela emigranta z Latinopolis, zaszokował świat swymi odkryciami. To dzięki niemu Gorodopolis kroczy jako pierwsze drogą jasności ku najlepszej przyszłości. Znaczy się: Szajdo naszym symbolem nie tylko szczęścia, ale i przeznaczenia.
Najpierw były to rzeczy proste: lodówka bez sprężarki, pierwszy szajdowizor, prąd bez drutu. Wszystkie te sukcesy osiągnął Szajdo, gdy miał lat zaledwie dziesięć, kiedy to z wyróżnieniem przyjęto go na Gorodski Instytut Techniki Ludowej i Rewolucyjnej. A już dwa lata później ukończył GITLER-a, odbierając pierwszy w historii dyplom z potrójnym wieńcem laurowym i Orderem Szczwanego Jerzego.
Wtedy dopiero zaczęły się cuda! A szajdogenerator był z nich największym. Dzięki jego zastosowaniu Gorodopolis stało się liderem wszechplanetarnym, dużo potężniejszym, niż się to marzyło najbardziej rozmarzonym optymistom w dawnych, smutnych czasach Jemperium, lub co gorsza – czasach Wielkiego Okrążenia, gdy wrogie ludy i drobne nieprzyjacielskie ustroje szarpały granice naszej krainy.
Bo energia, kochani, to potęga. A szajdogeneratory energii dawały, ile wlazło.
Naturalną rzeczą był więc wywołany przez ich zastosowanie błyskawiczny rozwój wszystkich dziedzin nauki i przemysłu w służbie prostemu człowiekowi.
Najsamprzód przyszły więc szajdobomby, potem bojowe szajdoloty, następnie pole szajdowe (zwane nie wiedzieć czemu za granicą polem „siłowym” – przecież to Szajdo je wymyślił, a nie jakiś Siłow), aż wreszcie kosmiczne statki z napędem Szajdy, niestrudzenie wędrujące między kosmodromem Rajkonur a orbitalnymi fortami Gorodopolis i dalej. Dużo dalej.
Energia, kochani. Siła. Potęga.
I to jaka energia! Czysta, przeczysta, jak uśmiech dziewicy wabiącej jednorożca, jak zapach poranka na szczycie Gór Mikłucho-Sałtajskich, jak pierwszy śnieg lub pierwszy spust surówki w nowej hucie Zagłębia Bombasu. Niech tam inni się na świecie duszą i krztuszą, niech palą węgiel, ropę, drwa, niech rozbijają atomy, niech brudzą swe wody, zatruwają swe ziemie. Mają za swoje, bydlaki.
U nas – inaczej. Szajdogeneratory szumią cicheńko, skąd moc biorą – to szajdowo-gubernatorska tajemnica, ale dobroczynne efekty od razu widać. Rzeki czyściutkie, powietrze pachnące, lasy znów szumią, w górach zwierza obfitość, na południu pszenica rośnie wielka jak kukurydza, a kukurydza wielka jak jabłonki. A soczystych i smaczniutkich owoców z jabłonek to już nawet nie ma z czym porównać, takie wielgachne. Od północy natomiast – puszcze odrastają przepastne, jeziora przepełnione są rybami, ziemie pełne kopalin i rud.
Krótko mówiąc: bogactwo, pokój i szczęście. Nasze wieże handlowe – pełne towarów. Nasze finansowe centrum – pełne szklanych cudów drapiących iglicami nieboskłon po chmurzastym brzuchu. Nasze Gorodskie Kolco – najbogatsza i najpiękniejsza dzielnica globu, ba! – nie dzielnica, lecz osobny świat, cały wybudowany z marmurów kararyjskich i paruzjańskich, szmaragdów, topazów i betonu najwyższej jakości, niby Pas Oriona otaczający Gorodopolis, stolicę Gorodopolis. A najnowszą nowością stolicy jest centrum handlowe Złota Góra – największe pod słońcem i najzasobniejsze. Tu w luksusowe towary zaopatrują się najdostojniejsi i najwielmożniejsi – gwiazdy filmowe, sportowcy, a nawet Mordowij Mordorkowski (no, on chwilowo już akurat nie) czy Baron Pasternak, najpotężniejsi z naszych wielomarchów. (Łatwo odróżnić wielomarchę od mnogomarchy. Ten drugi to ten pierwszy, tylko bardziej).
A tamci, na Półkuli Zachodniej, w Metropolis czy Latinopolis, już rękawami oddychają, na oparach gonią, resztki pierwiastków wyskrobują z ziemi czerpakami niezgrabnych paliwożernych koparek. Dym ich dusi, spalina zadławia, skorumpowane rządy głodzą i kredyt od ust odejmują. Wiadomo – jak głosi stare przysłowie jewrowskiej finansjery, ostre bierze baty, kto inwestuje w hipoteczne derywaty.
Nic dziwnego, że wycieczki zagraniczne coraz częściej do nas, do Gorodopolis przyjeżdżają. Popatrzeć, jak wygląda przyszłość. A przyszłość, kochani, przyszłość – to brzmi dumnie. I nikomu jej wyczekiwać nie bronimy. Dlatego zapraszamy. Tylko od naszych tajemnic – wara!
Zresztą… Nawet pilnować za bardzo tych tajemnic nie trzeba, bo importowany element odwiedzający Gorodopolis lichy jest jakiś i wyraźnie przygłupi, jak przystało na reprezentantów krain podupadłych. No bo powiedzcie sami: pojawiają się tacy u nas, i co – myślicie, że naprawdę ważnych rzeczy są ciekawi? Że chcieliby się czegoś nauczyć? Grzechy wyznać i poprawę obiecać? A gdzie tam. Inne mają zainteresowania. Idiotyczne, jakby ktoś pytał.
– Na kogo będziecie głosować? – pytają na przykład wysłannicy zagranicznych przekaz-mediów. Tylko to ich ciekawi! O Szczwany Jerzy, na setki sposobów to pytanie odmieniają! I szczują mikrofonami. I mamią obiektywami. Oślepiają antycznymi, fleszowymi lampami. Ten i ów do kieszeni sięga, by wyjąć garść pełną bydlarów.
Cóż sobie myślą te skatiny? Że niby człowiek gorodski za mamonę bardziej się zrobi gadatliwy? Kanalie to muszą być nie lada, nawet nie trzeba patrzeć na ich stroje i plakietki, by wiedzieć, że każdy jest zwykłym Dzie-Dziem, zwyczajnie – na komerckontrakcie.
A mieszkańcy Gorodopolis uśmiechają się wtedy tylko, mocno zakłopotani. Bo zaiste głupio odpowiadać na głupie pytania. A szczerze, to z Dzierżawionym Dziennikarzem z importu w ogóle gadać – wstyd.
Zresztą u nas dziennikarze w ogóle potrzebni nie są. Ani dzierżawieni, ani zwyczajni. Bo i po co? Gdy rzeczy dobrze idą, cóż to za sensacja? A idą cały czas! Zaś gdy czasem, nie przeczę, jakiś niefart, jakaś tam kryminałka, mordowałka czy inna kradziołka się trafi – to czymże się znowu chwalić? Po co rozgłos dawać? Tak czy inaczej – nam truteń dziennikarz niepotrzebny. Niech sobie nimi inne kraje powietrze zanieczyszczają.
Każdy widzi od razu, że zdrowe podejście do spraw informacji zbawienne daje skutki. U nas w szajdowizji nie ma smutnych, kłamliwych i frustrujących popisów nieszczęśliwych ludzi próbujących sobie dodać znaczenia napuszonym głosem. Zobaczyć za to można wesołe piosenki, zabawne biesiady i radosne spektakle. Bo też i kraj nasz pełen jest ludzi wesołych, biesiadnych i radosnych. A puszczanie obrazków czarno-białych i nietrójwymiarowych dawno zostało zakazane. Dzięki temu starych durnot z czasów przedszajdowych znosić na ekranie nie trzeba. I łatwiej przeprowadzać Wielki Plan.
Proste prawdy nie docierają jednak do zakutych zagranicznych głów, bo ci wiecznie swoje: „Na kogo głos oddacie?”.
I dalej szczują. I mamią. I nic nie rozumieją.
Ich popisy na szczęście demaskowane są na bieżąco – ku przestrodze, zadumie i rozrywce. Wszystkie te bowiem niewiarygodnie podłe i niemożebnie niemądre wyczyny obejrzeć można w szajdowizji. (Nie wiedzieć czemu zwanej przez zagranicznych „telewizją trójwymiarową”. Niesłusznie, bo przecież to Szajdo ją wynalazł, a nie jakiś Trójwymiarow).
Najlepsze kawałki z głupimi obcokrajowcami pokazywał Przyjaciel Misza w swoim programie „Uśmiechy do dechy”. Ależ to był zabawa! Nie wiedzieli biedacy, że maleńkie giperkamery (Szajdo skonstruował) krążą w powietrzu nad Gorodopolis i transmitują wszystko do studia Pierwszego Kanału. Tam Przyjaciel Misza i jego przyjaciele wybierają do programu sam miód. Na wielkich telebimach mordy importowane-zakazane pokazują, słabość mózgów wyśmiewają, nędzę moralną piętnują.
Trudno nie kochać Przyjaciela Miszy. Swój z niego chłop – zwykły podkoszulek nosi, w paski białe i niebieskie, a na niego zakłada zwykłą szarą marynarę. Za kołnierz nie wylewa, co to, to nie! Nosisko ma czerwone, jak normalny człowiek, a nie jakiś mydłkowaty aktor-gwiazdor--sratatata-paździor. I żarty wymyśla pierwsza klasa! O pijanych mężach i o teściowych. O żonach, co zdradzają, o melicjantach; oczywiście o Jasiu i szkole, no po prostu boki zrywać! Albo te o Misiu Miszuni i Włochatym Prosiaczku Czeburaszce! I nie wstydzi się całkiem po ludzku i patriotycznie powiedzieć podczas programu:
– Zaczekajcie chwileńkę, kochane serdeńka, wyskoczyć muszę na moment, żeby podlać kartofelki!
Bo patriotyzm, kochani, ważny jest także w rzeczach małych. Życie za ojczyznę na szali kłaść – jedna sprawa, a o kartofelki dbać – druga, nie mniej istotna.
Ale największy odlot był, kiedy Przyjaciel Misza śpiewał swoją hit--piosenkę, a czynił to zawsze na początek i na koniec „Uśmiechów”:
Urodziłem się w Gorodopolis
To tutaj zmajstrowano mnie
Gdzie rakiety kosmiczne
Gdzie dziewczęta prześliczne
W Gorodopolis urodziłem się!
Urodziłem się w Gorodopolis
To tutaj zmajstrowano mnie
Tu silosy zbożowe
Tutaj bomby szajdowe
W Gorodopolis urodziłem się!
Urodziłem się w Gorodopolis
Dzieckiem Gorodopolis jestem ja
Moje życie dla niego
Moja śmierć (w razie czego)
Gorodopolis, ojczyna majaaaaaa!
I śpiewali wszyscy razem, jak ojczyzna nasza długa i szeroka, śpiewali w studio na scenie, śpiewali i w domach, przy wieczornym kartofelku. A kto nie śpiewał – nucił. Kto nie nucił – tupał lub do rytmu stukał. A kto nawet nie tupał i nie stukał, widać znaczy całkiem już zasnął. •
Rozdział II
Centralny Rejestr Dobrobytu I Pasożytu
JEDNO BYŁO jednak miejsce w całym Gorodopolis, które nigdy nie zasypiało: wieczór czy poranek, południe czy północ. Dawno już wszystkie szajdowizory pokazywały tylko trójwymiarowy biały szum, dawno w niepamięć osunęli się bywalcy szajdowizyjnych foteli, już im z dłoni słabowitych opróżnione flasze wypadły, piloty łupnęły o parkiet i nawet wiecznie gderające żoniszcza w kątach chat posnęły.
Ale nie w Departamencie.
Tu nikt nie zważał na to, czy zacmokane pary jeszcze spacerują nad rzeką Gorką, czy w gipermagazynach ruch sięgnął wieczornego szczytu, czy też może ciut jeszcze do tego brakuje. I nikt nie przejmował się, czy tysiące limuzyn brzęczą jeszcze, cicho prując szajdostradami do Generalskiego Kolca i wioząc mieszkańców stolicy na zasłużony odpoczynek, czy też noc jest od dawna martwa, a po opustoszałych wstęgach z plastobetonu szorują już tylko wystraszone jaszczurki.
Tu rytm nigdy nie zmieniał się na szybszy.
Ani na wolniejszy, gwoli ścisłości.
W niezliczonych pokojach Departamentu wszystko i zawsze działało z jednaką prędkością – w sam raz. Z precyzją atomowego zegara sapały rury pneupoczty, pstrykały elektryczne zamki w otwieranych i zamykanych odrzwiach, ożywały dzwonki nad kopiarkami, szumiały kręcące się zawrotnie szybko dyski pamięci. Nie ustawały w ruchu nawet zwykłe szpule, przez aspirantki słuchane, spisywane czule.
No i kartofelki hodowane przez stosowny wydział na licznych wewnętrznych dziedzińcach rosły obficiej niż gdzie indziej: karnie i nieustannie. Bo Departament wzorowy jest we wszystkim, trudno więc, by kwestię hodowli kartofelków, tak ważną dla bilansu żywnościowego narodu, zaniedbywał.
Traf chciał, że w owym czasie, pewnego dnia, a właściwie nocy, długo po ostatniej piosence z programu Przyjaciela Miszy, w paszczę Centralnego Rejestru Dobrobytu i Pasożytu wpadły w krótkich odstępach czasu cztery depesze.
Wszystkie one mają związek z historią matrosa Simonowa, którą chciałbym wam opowiedzieć. I oczywiście z historią jego przyjaciół. A także pewnej gwiazdy estrady, niezwykłej, zachwycającej Irminy, o której nikt dziś już nie pamięta, jakby jej nigdy nie było.
Lecz ona była. Ja to wiem. Ja pamiętam.
Dziś wszelkie materialne ślady największej (i jedynej) odysei matrosa Simonowa i całej jego czeredki noszą klauzulę „ściśle tajne”. Ale wówczas były to dokumenty różnych priorytetów i oczywiście nikomu jeszcze nie przychodziło do głowy, by łączyć je ze sobą.
Pierwszą depeszą był list pościgowy za Tatianą Pietruch-Pietruszenko, poszukiwaną za kłamstwa rozsiewane ze szczególną perfidią oraz szereg występków natury ekonomicznej. Pietruszenko była także – co wynikało niezbicie z dokumentów – wyrodną matką, której ręce splamiła krew własnych dzieci i która, co gorsza, nigdy nie zaprenumerowała nawet „Walczącej Niewiasty”, najważniejszego organu prasowego kobiet Gorodopolis, redagowanego raz w roku osobiście przez Gubernatora, a na co dzień przez grono doświadczonych cenzorów mody i urody.
Tatiana postawiona została nawet przed obliczem Sprawiedliwości Ludowej, lecz nim zapłaciła za swe grzechy, wymknęła się stosownym organom we wsi Jasny Łan.
W sprawie Tatiany podjęto więc rutynowy zestaw czynności śledczo-pościgowych: rzecz przeniesiono w gestię okręgowych oddziałów Departamentu i ich niezmierzonej armii Przyjaciół Ludu.
Drugą depeszą był prikaz doprowadzenia powrotnego na miejsce refleksji i odosobnienia niejakiego Lwa Aleksandra Gorynycza, oryginalnie pochodzącego z miasteczka Spartakozawodsk. Gorynycz znany był także pod dźwięcznym pseudonimem „Dziad Morowy” lub – wedle innych źródeł – „Moroły”.
Rejestr jego występków był skromny – sztuk jeden. Trafił był on swego czasu do specjalnej zony za udział w trzyosobowej szajce wywrotowej, której pozostałymi animatorami byli weterani obrazy publicznej: Optym Kastorowicz i Pesym Polluksowicz. Obaj, jak można było wyczytać w stosownych dokumentach, zostali dawno bezpowrotnie wykreśleni z ewidencji, więc przynajmniej żywić już nie trzeba było ich mord parszywych, zakazanych. Gorynycz przypisany był aktualnie do letniska reedukacyjnego K-9, z którego nigdy i nikomu nie udało się jeszcze uciec. Spokojna głowa – nie udało się i Gorynyczowi.
Z dokumentów wynikało jednak, że prysnął z transportu, nigdy nie docierając na nowe miejsce prac i igrców na dalekiej pustyni Kirył-Krum.
Owa ucieczka przedłużyła mu automatycznie wyrok trzykrotnie. Wyglądało więc na to, że na Gorynycza nasze dobrotliwe państwo będzie musiało jeszcze przez czas jakiś marnować kartofelki. Ale by je dalej marnować, trzeba go było najpierw znaleźć i we właściwe miejsce odstawić.
List gończy za Gorynyczem został więc rozesłany.
Trzecia rzecz dotyczyła gasponauty Hermana Frunze, domniemanej ofiary kidnapingu na kosmodromie Rajkonur. Arcyciekawa to była historia. Frunze, członek Korpusu Gasponautów, wedle raportów powrócił był dopiero co z sekretnej misji orbitalnej. Przez sto pięćdziesiąt dni pracował na pokładzie stacji MISTOK-7 przy ściśle tajnym projekcie naukowym, którego promotorem, twórcą i animatorem był profesor Trusawy, wschodząca gwiazda nauki gorodskiej. Było to jedno z kluczowych przedsięwzięć Wielkiego Planu.
Tu sprawa była grubsza.
W chwili obecnej, jak mówiły papiery, Frunze „przebywał w miejscu nieustalonym, do którego trafił w równie nieustalony sposób”, co czyniło jego zniknięcie kwestią najwyższej wagi. MISTOK-7 (znaczy się Międzypaństwowa Stacja Orbitująca w Kosmosie) oraz wszystko, co działo się na jej pokładzie, otoczona była bowiem ścisłą tajemnicą. A eksperymenty Trusawego miały najwyższy ze wszystkich priorytet, bo wykuwała się w nich przyszłość narodu, jego siła, jego nadzieja, jego losy.
Profesor Trusawy kontynuował i twórczo rozwinął dzieło największego gorodskiego genetyka, przyrodnika i wizjonera doktora Iwana Łosenki i czynił to tak chwacko, że gdyby nie Obywatel Szajdo, profesor Trusawy mógłby śmiało ubiegać się o miano Największego Naukowca Ojczyzny. Ale trudno przecież z Szajdą konkurować, więc Trusawy musiał poprzestać na zaszczytnym tytule Miecza Przyszłości.
Frunze zaś był jednym z młodzieńców elitarnych i satelitarnych, którzy nadzorowali prace MISTOK-a. Wychowany w Szkole Kadetów, od małego szykowany był do rzeczy wielkich i bohaterskich. Jego nagłe zniknięcie było jasnym oraz niezbitym dowodem, że knowania agentury obcokrajowej przybierają na sile. Niby nic w tym dziwnego, bo przecież wszyscy wiedzą, że poza granicami Gorodopolis więcej jest wrogich naszej krainie grup obcojęzykowych, niż śniło się najstarszym filologom. A i po tej stronie granicy trochę by się znalazło zdradziejców parchatych.
Czwarty dokument należał do całkiem innej kategorii i teoretycznie nie powinien budzić żadnych emocji. Był to oficjalny akt zgonu niejakiego Simonowa, matrosa drugiej kategorii.
Archiwum nie miało o nim zbyt wiele do powiedzenia. Simonow pochodził z ubogiej rodziny. Tak ubogiej, że nie stać ją było nawet na imię dla najmłodszego syna. Dlatego Simonowa zwano po prostu Simonow. Wedle danych Departamentu był on jedną z ofiar katastrofy jednostki klasy POKOP, łodzi podwodnej „Hercz” H-217.
Pokojowe Okręty Podwodne nie zostały jeszcze w owym czasie przezbrojone w szajdotorpedy i przezwojone w szajdosilniki. Pchały je naprzód staromodne turbiny, w ruch wprawiały stare reaktory atomowe cieknące na potęgę albo nawet antyczne stosy protonowe, takie całkiem stareńkie, z żeliwnymi drzwiczkami na olejowanych zawiasach. Niemiłe rzeczy przydarzały im się często.
H-217 zatonął zaś na Morzu Marnym, niedaleko wybrzeży Dewastopola, gdzie trwała sroga wojna z fanatykami z Chafgachustanu, zwanymi potocznie chustaszami. Czy była to awaria, czy wynik wrogiego ataku – tego jeszcze nie ustalono. Stwierdzono za to ponad wszelką wątpliwość, że okręt stał się teraz studwudziestomiejscową trumną, spoczywającą gdzieś na szelfie marnomorskim.
Nie to jednak było w sprawie Simonowa najważniejsze i nie jakaś tam katastrofa wywołała niezwykłe wręcz zainteresowanie Departamentu.
Szło o rzecz poważniejszą: otóż, jako się rzekło, wedle urzędowych papierów oraz wszelkich znaków na niebie i ziemi Simonow był zimnym martwym ciałem w głębinach morskich. W ewidencji figurował jako „kategoria poboru A3” – znaczy trup. Mimo to do archiwum wpłynął nowy, DRUGI akt zgonu opiewający na tę samą osobę. Nie było wątpliwości, bo inne szczegóły się zgadzały co do joty: syn Timura i Gamajdy, urodzony w Kobyłce, okręg szaraszański, lat dwadzieścia siedem, znaki szczególne: dwie blizny od szpadla na lewej łopatce. Rutynowa rejestracja próbek DNA, której dokonano przed rozpoczęciem manewrów „Junak” na poligonie w Pałasemityńsku, dowodziła niezbicie, że Simonow – choć od pół roku trup – znajdował się znów w rejestrze floty. Tyle tylko, że zamiast służyć na jednostce H-217, przydział miał teraz na H-240.
Oznaczać to mogło kilka rzeczy. Na przykład: w krainie naszej doszło do cudu niesłychanego i zmartwychwstania – co samo w sobie było niepokojące, bo wyobraźcie sobie: gdyby tak sztukę powstawania z martwych opanowała jakaś grupa Nieprzyjaciół Ludu! Hańba!
Albo inaczej: jakowyś szpieg przechytry i niesłychanie szczwany ubił w jakiś znany tylko sobie sposób nieszczęsnego matrosa, po czym oblekł się w jego tożsamość i sekrety Gorodopolis penetrował albo Wielki Plan torpedował. Groza!
Lub wreszcie: jest jakiś nieporządek w dokumentach, jakiś błąd, niedbalstwo, podwójnie fałszywy zapis dotyczący akurat Simonowa (w końcu Simonowów u nas dostatek). Przyznacie sami, że ta trzecia możliwość była najbardziej przerażająca! Tam, gdzie porządku w dokumentach brak, tam z kraju szybko zostanie wrak – mówi gorodskie przysłowie.
Nic więc dziwnego, że najwyższe czynniki państwowe i naukowe żywo zainteresowały się tajemnicą nadmiernie żywotnego (a aktualnie – podwójnie martwego) matrosa. Zaszumiały specdepesze, zabrzęczały telegraficzne druty, zastukały teleksy, a wewnętrzna sieć Departamentu dygotała w takt przesyłanych ze zdwojoną mocą bitów. Aby wyjaśnić tajemnicę podwójnego zgonu Simonowa, nasz Departament Żandarmów Wolności (znany w skrócie jako DEŻAWI) oddelegował do działań w terenie dwudziestu dwóch funkcjonariuszy.
Żaden nie wrócił. •
Rozdział III
W stepie szerokim Admirał Port-Artur
A Z SIMONOWEM BYŁO tak: zaczęło się kilka tygodni wcześniej, na poligonie w Pałasemityńsku. Dzień był czysty, słoneczny i jasny, Dwudziesta Flota Marnomorska odbywała manewry lądowe. Było to wśród burzanów, było to na stepie.
Gościny morskim junakom użyczyła Czterdziesta Piąta Armia Pancerna (gwardyjska), i tak tankodrom w Pałasemityńsku stał się na czas jakiś nowym domem matrosów – wśród nich matrosa Simonowa.
Od rana załoga podwodnego okrętu „Hercz” H-240 ćwiczyła głębokie zanurzenie w pokonie. Pokon stał na środku pylistej kotlinki i ledwo mieścił stu dwudziestu luda. Dzielił się na cztery komory – torpedową, główną, maszynownię i mostek. Komory dzieliły się zaś na poziomy. W torpedowej rządził i dzielił starszy fejerwerker Ołypko, w maszynowni mechanmat Karpow, a z mostka dowodził kapitan-komodorlesser Duchawszczyk. Matros Simonow służył bezpośrednio pod Ołypką właśnie. Z rangi był tylko matrosem, ale z charakteru – podawaczem torped z jaszczy. Od tego miał tężyznę, muskulaturę i poważanie.
Ćwiczenia w pokonie nie były łatwe. Podwodny Kontener Naziemny mniejszy jest od typowej pokojowej łodzi podwodnej, aby ćwiczenia były trudniejsze, a oszczędność materiału większa. Warto przy tym zauważyć, że nasza miłująca pokój kraina posiada tylko pokojowe okręty podwodne oraz obronne okręty podwodne. Te pierwsze, jak już wiecie, zwane są POKOP-ami. Te drugie tworzą osobną klasę: OBOP.
Głębokie zanurzenie było z wszelakich ćwiczeń najtrudniejsze, bo szybkość liczyła się w nim niesłychanie. W końcu cóż za pożytek z najbardziej nawet pokojowego i obronnego okrętu podwodnego, jeśli wróg go zdybie na powierzchni lub tuż pod powierzchnią, a na dodatek obłoży bombami.
Wagi tegorocznym manewrom dodawała obecność najwyższych szarż Pokojowej Marynarki Gorodopolis.
Był tu generał Izwiestnyj, dowódca Pokojowych Wojsk Desantowo--Szturmowych, był i kontradmirał Sucharow, szef służb kwatermistrzowskich, ale nade wszystko był sam admirał Port-Artur, mąż sławny i bitny. On to na czele floty odzyskał dla Gorodopolis utracone wieki temu na rzecz skośnookich Kicajów Wyspy Kadrylskie. Wszystkie cztery! Jednym, pokojowym uderzeniem Floty Dalekowschodniej! Było to całkiem niedawno, w początkach ery szajdowej, gdy jeszcze półgłówkom z dalekich krajów zdawało się, że można z nami w klipę pogrywać i odmawiać spełnienia pokojowych żądań powrotu ziem utraconych do macierzy. Admirał Port-Artur był jednym z tych, którzy pokazali wrogim pokrakom, gdzie raki zimują! Nazywano go nawet (słusznie!) Pogromcą Kicajów.
Nic dziwnego, że przed taką publicznością każdy chciał się pokazać i wykazać, prężył zatem młody duch jak stal.
Skoro świt rozpoczęły się więc zmagania. Załoga dwieście czterdziestki siedziała wewnątrz pokonu, a matrosy z bratniej dwieście czterdziestki jedynki otaczały kontener szczelną tyralierą. Jedni mieli wiadra, inni garnki, a jeszcze inni – prawdziwe polewaczki.
Na rozkaz dowódcy eskadry rozpoczynało się polewanie.
Aby pojąć mądrość ćwiczeń w podwodnych kontenerach naziemnych, musicie wiedzieć, że pojemniki owe wcale nie są doskonale szczelne. Po prawdzie, to jednym z najpiękniejszych armijnych widoków poligonowych jest ten, który we wnętrzu pustego pokonu można ujrzeć, dajmy na to, w mocno słoneczny dzień. Wyobraźcie sobie, kochani, że wkraczacie do wnętrza takiego blaszanego smoka. Nie czyńcie tego z otwartymi oczami. Warto poczekać. Bo gdy człek stanie pośrodku ćwiczebnej ładowni i dopiero wtedy ślipia roztworzy, wtedy zobaczy.
Oto setki świetlnych nici wystrzelonych ze wszystkich stron. Oto krzyżują się w powietrzu jak smugi reflektorów szperaczy obrony przeciwlotniczej nad Gorodopolis. Tu maleńkie płatki rdzy majestatycznie opadają ku podłodze, tam powietrzny prąd płynący z jakiegoś większego otworu w ścianie porusza proporczykami, którymi oznaczono wszystkie ćwiczebne stanowiska. Tak właśnie promienie słońca wpadają do wnętrza pokonu przez niezliczone maleńkie dziureńki. Duszę człowieka ogarnia wtedy jakaś uroczysta podniosłość, bo piękne to wszystko, aż dech zapiera, całkiem jakby znienacka stanąć pośrodku cerkwi Szczwanego Jerzego, brakuje tylko świętych grafficjów na ścianach.
Na cóż, zapytacie, w Podwodnym Kontenerze Naziemnym tyle otworów wszelakich? (Między nami – we flocie fachowo mówi się na nie „przestrzeliny”, bo otwarte są na przestrzał). Ano właśnie po to, by jak należy ćwiczyć szybkie zanurzenie.
Najlepiej przedstawić to na przykładzie, zostańmy więc w ów słoneczny dzień na tankodromie w Pałasemityńsku, gdzie czternastego dnia miesiąca kwiczeń, w niewielkiej stepowej kotlince pełnej kwiecia w kolorze krwawnika załoga dwieście czterdziesta pierwsza pomagała w zanurzeniu załodze dwieście czterdziestej.
Naprzód więc trąbki sygnałowe: odzywały się głośno i świdrująco, zwykle dopiero po rozpoczęciu operacji, bo zaskoczenie też było jednym z trenowanych elementów. Kiedy ostatnie tony wybrzmiewały w świeżym powietrzu poranka, strugi wody z polewaczek armijnych dawno już waliły o ściany pokonu.
Junacy z dwieście czterdziestej pierwszej zwijali się jak w ukropie, polewając kontener zawartością wiader podawanych sprawnie z tylnych szeregów. Woda zaś spływała po blaszanych ścianach, zbierała się na dnie kotlinki, ale przez przestrzeliny w pokonie jej strugi dostawały się także do wewnątrz. Tam zaś trwała walka z żywiołem: charczały przenośne motopompy, charczał i niejeden czerpiący wodę matros; zgrzytały łańcuchy wielokrążków, zgrzytał zębami i niejeden oficer.
Zadanie było proste: wylewać wodę na zewnątrz równie szybko, jak dostawała się do środka. Póki kontener atakowany był jedynie rękami i wiadrami dwieście czterdziestej pierwszej, udawało się to bez trudu. Gdy do boju ruszyły armijne polewaczki, rzecz stała się trudniejsza i ledwie nadążano. Chłopaki z dolnych komór stały już po kolana w brunatnej topieli, ale dychały jeszcze beztrosko. Każdy miał w dłoniach regulaminowy czerpak, którym zaczerpniętą wodę podawał wyżej, potem następni junacy przekazywali ją dalej, a szturmowcy z drużyny piechoty morskiej wylewali wszystko na zewnątrz zgrabnymi służbowymi wylewakami. Szturmowcy piastowali tę odpowiedzialną rolę, gdyż byli najszybsi i najbardziej wytrzymali.
Wtedy jednak rozpoczął się decydujący etap ćwiczeń – silnymi strugami bluznęły stojące wokół bojowe wodobitnie, stalowe potwory tłoczące w try miga lodowate hektolitry. Wszystkimi otworami w kontenerze woda waliła jak oszalała, a jej poziom podnosił się szybko i nieubłaganie.
– Szybciej! Szybciej! Jeszcze szybciej! – poganiał załogę kapitan-komodorlesser Duchawszczyk.
– Querwa, querwa, o żesz querwa! – przekładali jego polecenia na język prostych matrosów oficerowie.
Wody gwałtownie przybywało. Wytężone do granic możliwości ramiona poczynały omdlewać, ale nikt w trudzie ćwiczebnym nie ustawał. Już na najniższym pokładzie bure fale usta matrosów zalewały, już kilka głów pod powierzchnią zniknęło, już powietrze w pokonie wypychane od dołu przez wzbierającą topiel robiło się niebezpiecznie mało przyjazne i jakieś takie do skraju możliwości wyoddychane.
Matros Simonow był wśród obsady drugiego poziomu, ale i tu dotarł żywioł, który poczynał sobie coraz śmielej. Z tego, co zauważył matros, były to poczynania zabójcze, bo trzech junaków z najniższego poziomu już na dobre zatchnęło się płynem, a ich martwe ciała dryfowały teraz bezładnie po powierzchni.
Był to dobry omen, bo znaczyło to, iż manewry przebiegają regulaminowo. Zgodnie z armijnymi zasadami załoga otrzymywała za ćwiczenia ocenę „dobry”, gdy zginęło w ich trakcie do pięciu procent stanu osobowego łodzi. Kiedy zginęło od pięciu do dziesięciu procent – ocena podskakiwała na „bardzo dobry”. A kiedy nie zginął nikt, wtedy uznawano, że załoga oblała suchą zaprawę w pokonie, anulowano więc ćwiczenie i nakazywano je przeprowadzić od początku.
Twarde to były zasady, lecz słuszne, bo nasze. Jedyną wszak drogą eliminacji materiału bezwartościowego jest nieustanne śrubowanie norm, a chłystków tonących nawet na ćwiczeniach, pod byle pozorem, wcale nam we flocie nie trzeba.
Gdy woda zalała wreszcie cały poziom drugi, matros polecił swą duszę Szczwanemu Jerzemu i skoncentrował się z całych sił na regularnym nieoddychaniu. Wokół zrobiło się naraz spokojnie, jak to bywa pod wodą. Wszystko zwolniło – tylko gdzieś tam, w górze, trwała jeszcze walka, aż wreszcie wszelki ruch ustał. Cały pokon wypełnił się po brzegi brunatnymi hektolitrami oraz ciałami matrosów: żywych i umarłych.
Chwile ciągnęły się jak stulecie, ból w uszach i płucach narastał. Simonow doznawał dziwnego uczucia – jakby balansował na krawędzi bezdennej przepaści, próbując odwrócić się, uciec, ale bezskutecznie. Jakby wielka niewidzialna dłoń sięgała z otchłani, zaciskała się na jego gardle i ciągnęła w dół. Jakby zastygł w tym właśnie momencie na wieki – już nie stojąc, ale jeszcze nie spadając.
A potem uderzył go blask dnia.
Boczna ściana pokonu opadła z hurgotem na ziemię. Junacy z dwieście czterdziestej pierwszej odryglowali ją piorunem, kiedy tylko trąbki oznajmiły koniec ćwiczeń. Załoga H-240 leżała teraz rozrzucona na stepie, w kałużach mętnej wody, jak stado ryb wyrzuconych na brzeg, a rachmistrz Floty Marnomorskiej rachował skrzętnie, by ogłosić po chwili, że straty wyniosły równo dziesięć procent stanu osobowego załogi. Znaczy ubyło matrosów dwunastu, znaczy wynik należy uznać za celujący!
Simonow klęczał właśnie nieopodal pokonu, wyrzygując nadmiar wody z płuc, gdy zza grzbietu wzgórza wyskoczył bystry szajdołazik dowództwa.
Unosił się pół metra nad ziemią, burty miał lśniące, a załogę doborową: przybyli nim admirał Port-Artur i kontradmirał Sucharow.
Admirał znany był z sumiastego, nieregulaminowego wąsa oraz niebywałego poczucia humoru. Dobry był z niego przełożony, ludzki ponad miarę, nigdy nie przegapił okazji, by ze zwykłym matrosem pożartować, machorki-marihuorki zakurzyć, o rodzinę wypytać, za pracę dla ojczyzny pochwalić.
Dla każdej floty miał przy tym inny żarcik semantyczny, którym częste wizytacje urozmaicał. Na przykład odwiedzając pokłady okrętów Dwudziestej Floty Marnomorskiej, nigdy nie omieszkał rzucić figlarnie:
– Nu, jak tam, u was, chłopaki, z morzem?
– Marnie, obywatelu admirale, marnie! – z uśmiechem odwzajemniali żart matrosi.
Nie inaczej było i tym razem. Jeszcze szajdołazik nie zdążył na dobre się zatrzymać, a już admirał raźno z niego wyskoczył i zamaszystym krokiem ruszył ku załodze H-240. Chwilowo była ona niezdolna do regulaminowej zbiórki w dwuszeregu, bo jej członkowie albo leżeli rozrzuceni po okolicy, albo próbowali dopiero wstać, jak Simonow. Admirałowi to jednak nie przeszkadzało. Tego poklepał po ramieniu, tamtemu poprawił mokrą chustę pod szyją, jeszcze innemu wymierzył lekkiego kuksańca, wołając:
– A to ci rybeńki moje, najdroższe!
I uwijał się niby pani matka między matrosami, którym sam jego widok dodawał natychmiast sił, żwawiej więc się podnosili, a niektórzy po chwili stawali nawet w postawie zasadniczej.
Za admirałem kroczył kontradmirał Sucharow, z wielką płócienną torbą przewieszoną przez ramię. Ten widok rozradował junaków jak nic innego w świecie! Do tradycji armijnej należało bowiem, że główny kwatermistrz osobiście nagradza najlepszą załogę manewrów dodatkowymi racjami i specjałami. Widok Sucharowa z torbiszczem oznaczał zatem, że „Hercz” H-240 wygrał dzisiejszą rywalizację z innymi załogami – i tak rzeczywiście było.
Kapitan-komodorlesser Duchawszczyk aż pokraśniał z dumy, gdy admirał Port-Artur wręczył mu przechodnią gałązkę Przodownika Ćwiczeń. Oznaczało to, że aż do jutrzejszego poranka załoga jego okrętu zwolniona jest z innych zajęć, może się zatem oddać rekreacji i edukacji w koszarach polowych.
Matrosom także duma przepełniała piersi, ale po prawdzie bardziej ucieszyli się z rozdawanych przez Sucharowa frykasów. Czego tam nie było! Luksusowe kartofelki najwyższej klasy, o skórce delikatnej i żółciutkiej; pyszny sok ziemniaczany w puszkach i prażone otręby na zakąskę; paczki suszonego kapuśniaku z kaszą, no i wreszcie jednorazowe manierki z gurzałką.
Miary zwycięstwa dopełniły dwie dorodne cybule, wręczone osobiście dowódcy „Hercza” H-240. Duchawszczyk chwycił je zręcznie za wyrośnięty jak należy szczypior, uniósł w górę niby obcięte głowy wrogów, a załoga biła brawo, gwizdała i pohukiwała. Nawet admirał Port-Artur przyłączył się do owacji, choć klaskaniem miał przecież obrzękłe prawice, gdyż od rana do wieczora obowiązki zmuszały go do nagradzania różnych jednostek za różne osiągnięcia.
Potem trąbki armijne zagrały sygnał „koniec ćwiczeń” i szajdołazik uniósł dowództwo w inne miejsce tankodromu, a dokładnie w kierunku wież spadochronowych, gdzie Trzynasta Flota Powietrzna ćwiczyła skoki bez spadochronu. •
Rozdział IV
Druga śmierć matrosa Simonowa Gwiazda
RADOŚCI BYŁO co niemiara, gdy junacy z „Hercza” H-240 ruszyli w drogę powrotną z tankodromu do przytulnych ziemianek w polowych koszarach. Maszerowali, śpiewając armijne kuplety: o babie portowej, co wielką dupę miała i każdemu dawała; o tym, że wrogom naszej krainy dawno temu pogniły jajca; o olbrzymim matrosie zwanym Kamuflażem, który wynosił nocami rannych druhów spod ostrzału, choć sam dawno temu zginął i zamienił się w ducha. Ale najczęściej śpiewali hymn Dwudziestej Floty Marnomorskiej zaczynający się od słów: „Fala nasza zaleje odległy horyzont”.
Sto czterdzieści siedem razy go prześpiewali, nim doszli na miejsce.
Słońce tymczasem zmieniło się w popołudniowe i coraz dłuższe cienie zaczęły kłaść się nad koszarami polowymi. Mimo to wciąż gorąc panował okrutny, więc większość załogantów zrzuciła bojowe łachy, zamieniając się w gromadę półnagich, rozdokazywanych byczków. Jedni spali w ziemiankach, na granatowych gumowanych płaszczach sztormowych, drudzy kończyli pałaszowanie smakołyków wręczonych przez kwatermistrza Sucharowa, inni wybrali armijne gry ruchowe.
Na niewielkim piaszczystym boisku Trzecia Drużyna Ogniowa grała w rękonogę z Drugą Nawigacyjną. Zasady były proste: każdy z matrosów mógł przy przebijaniu piłki za siatkę dotknąć jej byle czym i ile chciał razy, a jak już dotknął i podał, szybko gnał pod siatką na drugą stronę, by któregoś z drużyny przeciwnej zdzielić kułakiem w twarz albo łokciem pod żebro. Dobry sport, jak mawiał obywatel generał Izwiestnyj, to taki, w którym jak w życiu: nie ma żadnych reguł, a kto gapa – ten dostaje znienacka po ryju.
„Był to dobry dzień, spędzony na dobrej służbie, wśród dobrych druhów” – pomyślał matros Simonow, który przysiadł nieco z boku, grze się przypatrywał i karabin czyścił.
Jutro załogę czekały zawody ślepostrzeleckie, w których udział mieli wziąć najlepsi snajperzy okrętowi. W tym roku zaszczyt ten przypaść miał Simonowowi oraz Czar-Czajowi i Czaj-Czarowi, dwóm braciom z Autonomicznej Żmurłackiej Republiki Gorodskiej. Jak wszyscy Żmurłacy słynęli oni ze zręczności w posługiwaniu się bronią białą oraz wielopałami wszelkiej maści.
Z początku ciężko było matrosowi przywyknąć do ich nietypowej powierzchowności: twarze mieli płaskie, skórę miedzianą, oczy krzywe, jak u Kicajów. W czarne włosy wplatali łuski po wystrzelonych nabojach, a ciała smarowali oleum stepowym, wyciskanym z ziaren dojrzałych traw.
Dlaczego akurat do floty obaj się zgłosili, zamiast jak inni Żmurłacy postrach siać w kawalerii lub górskich stanic pilnować – nikt nie wiedział. Zrazu podśmiewano się z nich nawet, że niby mało na matrosów pasują, póki w ogniu walki nie okazało się, że obaj są przodownikami pośród szturmowców morskiej piechoty. Simonow na własne oczy widział, jak podczas pojedynku z wrogimi samolotami bracia Czary-Mary (tak ich potocznie zwano) rozwalili celnym ostrzałem z małego działka aż pięć wrogich maszyn, a były to najnowsze myśliwce bombardujące chustaszy, typu Assam-Alejkum.
Jeszcze większą sławę – nie tylko we flocie – przyniosła żmurłackim chwatom akcja abordażowa podczas ataku na burecki lotniskowiec „Pcham-Tam-Chan”. Rzucili się naonczas samodwaj na burtę wrażego okrętu i wyrąbali sobie drogę przez stalowe grodzie zwykłymi kindżałami z sazareńskiej stali, jakie wszyscy uczciwi Żmurłacy, kończąc lat dwanaście, od ojców dostają.
„A ja nic od ojca nie dostałem” – zadumał się Simonow.
Z rzadka zdarzało mu się myśleć o rodzinnym domu, a jak już zdarzało, to nie miał za bardzo o czym myśleć, bo niewiele pamiętał. Nie był pod tym względem wyjątkiem, bo mało który z chłopaków wspomnienia takie pielęgnował. Nie zmieniało to faktu, że nawet na tle innych zapominalskich matros Simonow wydawał się wyjątkowo niepamiętliwy.
Oczywiście znał zawartość oficjalnych dokumentów, tyle tylko, że niespecjalnie kleiły mu się z tym, co nieoficjalne, znaczy wspomnieniem własnym.
Imię ojca? Timur. Imię matki? Gamajda. Najmłodszy w rodzinie? Pewnie i tak, ale braci żadnych ani sióstr nie pamiętał. W jego głowie pojawiały się dziecięce twarze, lecz do kogo należały, nie sposób było powiedzieć. Timur. Gamajda. Gamajda. Timur. Ojciec chyba był wysoki, a matka raczej niższa. A może na odwrót?
Simonow pamiętał za to dobrze przedszkole floty: długie zimne korytarze, gigantyczne sale gimnastyczne, gwarną stołówkę, baseny treningowe, strzelnice, komory kesonowe. Ale jak tam trafił? Nie wiedział. Kiedy? Tego również. Na pewno wcześniej niż później, bo do którego by wczesnego wspomnienia nie sięgnął, trafiał zawsze na ponure obrazy ceglanego karceru z czarną zimną wodą, stalowych drzwi z wielką zasuwą, ćwiczeń bez końca, musztry bez końca, bólu bez końca i bez początku.
Czasem rozmawiał o tym z innymi uczniami – prawda, że rzadko. Nie byli tacy jak on. Nosili w głowach przynajmniej garść obrazków z rodzinnej przeszłości – jakieś zamazane twarze, dziecięce wózki na wielkich, szprychowanych kołach, chybotliwe huśtawki, trawniki, ławki, czasami kwiaty. Albo nahajki, wrogie grymasy, pijackie krzyki, razy i sińce, krwawiące rany, dzikie spojrzenia.
Nieważne. Mieli w głowach coś.
Simonow nie miał niczego.
Timur i Gamajda. „Jak wyglądałaś, mateńko? Czym się zajmowałeś, ojcze? Ja urodziłem się w Kobyłce. Chyba. A wy gdzie? Także w niej? W okręgu szaraszańskim? A jaki on jest: nizinny, wyżynny, puszczański czy stepowy? To chyba strasznie daleko stąd, sprawdzić samemu nie sposób, służba nie drużba. Czy tam właśnie jest wasz dom? Mój dom?”.
Matros Simonow siedział tak i rozmyślał, gurzałkę z manierki jednorazowej sączył, a wokół było już ciemno, zaczynała się kolejna noc w stepie. Gurzałka miała mdły smak, bo się kartonowa manierka całkiem niemal rozpuściła.
Junaki z załogi rozpalały tymczasem ogniska, suszyły tę część odzieży, która nie przeschła im w ciągu dnia na grzbiecie, pastowały marynarskie buty, ostrzyły kordziki, wcierały czernidło w szerokie parciane pasy.
Kto swoje odrobił i gotów był do wieczornej inspekcji, ten karcioszki zza pazuchy wyciągał albo kośćmi do gry w hełmie grzechotał. Bracia Czary-Mary szukali chętnych do szybkiego turnieju w rzucaniu nożem do celu, ale nikt się jakoś nie kwapił. Starszy fejerwerker Ołypko demonstrował młodszym stażem matrosom, jak jedną ręką podnosi skrzynkę pocisków do gwoździerzy. Chłopcy z maszynowni biegali dookoła jak sfora zziajanych psów myśliwskich, grając w łowy na czernodupca, a umazany smarem pomocnik mechanmata (który robił właśnie za czernodupca), wymykał się pogoni i darł przy tym radośnie wniebogłosy. Sam mechanmat Karpow nucił smętną piosnkę o dziewuszce, co matrosa w sobie rozkochała, ale czekać na niego w porcie nie chciała. Wszyscy prawie kopcili jak stare lokomotywy, kurząc skręty z marihuorki, machorki najlepszej, bo naszej.
Simonow cisnął wreszcie pustą kartonową manierkę w ogień, karabin odniósł do ziemianki, a wracając, zabrał koc, który zwinął sobie zaraz pod głowę, gdy rozciągnął się na ziemi pachnącej dymem, trawą, benzyną i rozlaną gurzałką.
Leżał tak na wznak, z rękami splecionymi pod głową, i patrzył w gwiazdy.
Znał główne konstelacje. Uczył się o nich w szkole, na zajęciach z nawigacji bezprzyrządowej. Głowa Byka była najjaśniejsza, Tais Afinskaja największa, a Wąż Krętokłąb najbardziej pokręcony.
Gdzieś tam, w oddali, kryły się planety: znane i nieznane. W szajdowizji pokazywano niekiedy Pandorę, Opir, Arkanar, Tachorgię albo krążący wokół czerwonego karła układ podwójny – Małego Abałkina i Dużego Abałkina. Wszędzie tam dotarły już kosmoloty Gorodopolis, wszędzie tam stopę postawili chłopcy z Dalekiego Patrolu.
Wszechświat był rozległy i dziki, aż prosił się o uporządkowanie. „Któż inny, jak nie my, zanieść powinien między gwiazdy ustrój najlepszy, bo nasz” – myślał Simonow. Czasem coś go w duszy uszczypnęło: odrobina zazdrości, że to nie on ze śmiercionośnym szajderem w dłoni kroczy przez dżunglę Pandory, że to nie jemu w udziale przypadły misje rozpoznawcze na Arkanarze, wśród okrutnych i zacofanych tubylców. Ale przecież każdy ma swoje zadanie w Wielkim Planie lepszej przyszłości – tłumaczył sobie zaraz matros. Są tacy, których miejsce jest tam, na krańcach nieznanego, a są i tacy, bez których obejść się nie da tu, na własnej planecie, gdzie tak wiele jeszcze zostało do zrobienia.
Bo cóż z tego, że Gorodopolis jest ojczyzną postępu? Co z tego, że rwie się ku gwiazdom? Przegniłe truchła innych krajów ciążą mu niczym kajdany, przyspieszyć nie pozwalają. A najgorsze – i tu brała matrosa złość, gdy tylko o tym pomyślał – że te nieszczęsne zwierzęta, ta dzicz stłoczona w slumsach planety, ta czerń mrowiąca się w Metropolis, Latinopolis, w chalifatach Chafgachustanu, w upadłym Jeuropolis, w rynsztokach Kicaju, nie wie nawet, jak jest nieszczęśliwa ani jak szczęśliwa by być mogła.
Żeby tylko! Niechby tam sobie wszyscy byli i nieszczęśliwi, ale przynajmniej dogorywali cicho, wstydliwie zanurzeni w brudach własnej przeszłości, nie przeszkadzając innym we wstawaniu z kolan. Nie! Oni nie tylko nie chcą Gorodopolis w spokoju zostawić, ale jeszcze podstępnie knują, okrążają, na szwank wystawiają.
Nie ma dnia bez prowokacji, bez dywersanta schwytanego na granicy, bez ustrzelonego szpiegolotu. Na południowej granicy wrze, wojna z chustaszami idzie na całego. Na wschodzie zgraje wygłodniałych kicajskich kanibali przenikają w siewieryjskie przestrzenie. W zdradzieckim Jeuropolis niby wszędzie sojusznicy, ale ciągle jakieś pretensje i demonstracje: że dostawy za małe, że ceny za wysokie, że ktoś im w chmurach lata bez zezwolenia, przestrzeń powietrzną naruszając. A niby jak, pytam, wrogów wytropić, jak nie z powietrza? Co do Wielkiego Planu… cóż, ten nie obchodzi ich wcale, chcieliby wszystko przeżreć, przepalić, przepuścić przez nienasycone gardziele tłuszczy kłębiącej się na ulicach ich zdychających, śmierdzących miast. Wstyd!
Leżał tak matros Simonow i dumał, w niebo patrzył. Nie tylko gwiazdy widział, bo przecież forty orbitalne Gorodopolis także skrzyły się niczym kryształowe perły na wieczornym niebie. Pomiędzy nimi poruszał się maleńki jasny punkcik – ani chybi któraś ze stacji MISTOK przebiegała swą drogę od horyzontu po horyzont, a może to jeden z zaopatrzeniowych wahadłowców „Piołun” szykował się do dokowania. „Tak wiele dzieje się jako w niebie, tak i na ziemi – dziwował się Simonow – aż rozumem trudno objąć”.
Wtedy wśród gwiazd wszczął się zaskakujący ruch.
Oto jedna z nich zaczęła się pomału powiększać, z główki szpilki zmieniając się w łepek gwoździa, a potem pestkę czereśni. Najbardziej jednak zadziwiło matrosa Simonowa, że owa ruchoma gwiazda zmienia kolor: z początku była srebrzysta, potem zaczęła bieleć, by za chwilę przejść w soczystą czerwień.
Gdzieś wysoko w górze atmosferę przeciął przeciągły grzmot.
Załoga zamarła.
– A niech mnie zeżrą dzikie jołki-połki! – wykrzyknął po krótkiej chwili intensywnej pracy płatów mózgowych mechanmat Karpow. Minę miał zafrasowaną. – Prom spada!
– Nasz? – zapytał pomocnik mechanmata, przecierając umazane smarem oczy.
– A czyj?! – zdziwił się Karpow i palnął w łeb młodego cymbała, aż mu się z czupryny zakurzyło. – Któż jeszcze, głupi basałyku, na orbitę lata?
– Zestrzelony? – spytał niepewnie jeden z junaków, trzymając się przezornie poza zasięgiem kułaków mechanmata.
– Kto by tam dał radę zestrzelić! – rzekł kapitan-komodorlesser Duchawszczyk, który niepostrzeżenie pojawił się między załogantami. – Musi awaria.
– Może do lądowania schodzi? – zawołał ktoś z tylnych szeregów, ale sensu wielkiego to nie miało, bo po pierwsze kosmodrom Rajkonur był daleko, daleko stąd, a po drugie dotąd nikt o promie schodzącym do lądowania z prędkością błyskawicy nie słyszał.
Co do awarii, to owszem, mogła się zdarzyć, bo w owych czasach nie wszystkie jeszcze kosmoloty wyposażone były w napęd szajdowy i osłonięte polem Szajdy, a kosmos to przecież wrogie miejsce.
Szczególnie na orbicie bywało nieprzyjemnie, bo tam setki śmieci z dawnych czasów dryfowały bez ładu i składu: szpiegowskie satelity Metropolis, telekomunikacyjne boje Latinopolis, zepsute próbniki z Jeuropolis, próbne rakiety Kicajów wystrzelone w czasach, gdy jeszcze tym skośnookim łajzom śnił się podbój przestrzeni. W tych ostatnich zresztą z reguły orbitowało po kilku martwych, zasuszonych Kicajów, bo ich śmieszne cesarstwo słynęło wprawdzie z niezwykłych umiejętności w odpalaniu rakiet i innych fajerwerków, ale trudnej sztuki powrotu z kosmosu nijak opanować nie potrafiło.
W stepie zapadła cisza. Załoga „Hercza” H-240 z zapartym tchem patrzyła, jak nowa gwiazda rośnie na nieboskłonie.
– O Szczwany Jerzy! – wyrwało się wreszcie komuś z piersi. – Przecież leci prosto na nas!
I stało się – nikt już nigdy matrosa Simonowa na tankodromie w Pałasemityńsku nie zobaczył. •
Rozdział V
Dżygit, gdzie jesteś Do krwi ostatniej
NAJBARDZIEJ PŁAKAŁHerman Frunze, kiedy zabili mu kota. Kot niby nie człowiek, ale Frunze nikogo innego na świecie nie miał.
A było tak: wrócił właśnie do Kosmicznego Miasteczka, zmachany, jak zawsze po misji, i zdziwił się bardzo, że Dżygit nie wyszedł mu na powitanie. Zwykle przecież zaraz po uchyleniu drzwi kwartiry z wnętrza wystrzeliwał puchaty pocisk w kształcie kota. Dżygit rzucał się na podłogę korytarza, tarzał chwilę z radości po beżowym luksusowym linoleum, po czym piorunem wracał do stóp gasponauty, by ocierać się o jego nogi z głośnym mruczeniem.
Ale nie tym razem.
„Chory – przemknęło zaniepokojonemu Frunzemu przez myśl – pewnie zeżarł coś nieświeżego”.
Szybko zzuł kosmiczne wodery i ciągnąc za sobą rozwijające się orbitalne onuce, podążył w głąb swego luksusowego dwupokojowego mieszkania o powierzchni dwudziestu metrów kwadratowych.
Wszelkie miejsca wewnątrz przejawiały jednak symptomy całkowitego braku kota. Dżygita nie było ani na tapczaniku, ani w kuwecie, ani na parapecie, ani nawet na jego ulubionej półce ze swetrami z gryzińskiej wełny. Popołudniowe słońce na próżno przedzierało się przez przykurzone szyby, bo nie było komu wyciągnąć się w jego ciepłych promieniach. Woda i sucha karma w automatycznych dozownikach znajdowały się na swoim miejscu, tyle tylko, że żaden kot nie wyrażał nimi zainteresowania.
„Wymknąć się musiał przez niedomknięte okno” – przekonywał sam siebie w duchu Frunze, który jako żywo żadnego okna niedomkniętego nie zostawiał.
Najprawdopodobniejsze jednak wydawało się, iż zgodnie z tradycją i potrzebami Korpusu Gasponautów ktoś korzystał z mieszkania Frunzego podczas jego nieobecności i kota nie dopilnował.
Przejściowe-chwilowe kłopoty z kwaterunkiem wciąż jeszcze trapią niektóre rejony naszej krainy, nie inaczej było w Rajkonurze, najszybciej rozwijającym się Kosmicznym Miasteczku świata. Frunze wcale by się więc nie zdziwił, widząc po powrocie jakiegoś chwata z Dalekiego Patrolu śpiącego w jego własnym łóżku. Nie trzymano dla nich osobnych kwater, bo byłoby to czystym marnotrawstwem: nigdy nie było wiadomo, kiedy i czy w ogóle wrócą.
Podgrzewając wodę na kartofelki, Herman Frunze doszedł więc do wniosku, że z samego rana zajrzy na wartownię sprawdzić, kto z Patrolu wpisywał się ostatnio do książki noclegów w jego mieszkaniu. O los Dżygita się nie martwił – noc poza domem nie była dla kota pierwszyzną i głód mu na pewno nie groził. Chód miał szybki, łapy zabójcze, pazury ostre, a w polowaniu na jaszczurki mało który zwierz mógł mu dorównać. Niezwykły był to kot, trójkolorowy, w plamy białe, czarne i rude.
Ale kolacja bez kota była smutna. Nie miał kto kręcić się pod stołem, żaden wilgotny nos nie trącał Frunzego, gdy ten zajadał pyszne kartofelki i lotniczą tuszonkę z puszki; nie było komu rzucić tłustych skrawków ani komu dać talerza do wylizania.
Gasponauta poczuł się samotny, włączył więc szajdowizor.
Pokazywano akurat militarny program edukacyjny „Literki i cyferki sztabskapitan Wierki” przeznaczony dla tych żołnierzy, matrosów i gasponautów, którzy nie zamierzali zatrzymywać się na poziomie nauki osiągniętym w Szkole Kadetów, ale chcieli się także nauczyć czytać, pisać i liczyć. Dowódcami dzisiejszego odcinka były litery D i S oraz cyfra osiem. „D jak dobosz. Dobosz dziarsko dobywa decybeli dużo” – powtarzał bezgłośnie Frunze za sztabskapitan Wierką, cycatą szelmutką wbitą w nauczycielski mundurek. „S jak szpieg. Szpieg schwytany sromotnie spindalać się stara”.
Rymowanki i dodawanki z cyfrą osiem jednak pominął, bo do tylu liczyć już potrafił. Nie darmo był jednym z prymusów rocznika. To w końcu także dlatego dostał luksusową kwaterę z luksusowym szajdowizorem. Cudownie było w nim oglądać filmy i seriale, a estradowe ekstrawagancje to aż dech zapierały. Szczególnie ciepło robiło się pod sercem Frunzemu, kiedy w rewiach i śpiewograch brała udział Irmina Jakowlewa, niezwykłe zjawisko o urodzie nieziemskiej i głosie nadzwyczajnym. Znał na pamięć wszystkie jej piosenki. O, tak, luksusowy szajdowizor – to było to!
A był to aparat nie lada, najnowszej generacji. Zajmował niemal całą ścianę pokoju dziennego. Spoglądając na niego, Frunze czuł się zawsze dumny i doceniony. Nie każdy mógł na koszt państwa w takie cudeńko techniki się zaopatrzyć, tak jak nie każdemu przysługiwała do kartofelków prawdziwa lotnicza tuszonka, nie mówiąc już o tym, że nie każdemu przecież Gubernator powierzał tak odpowiedzialne zajęcie, jak praca na pokładzie MISTOK-a.
Na wspomnienie Gubernatora Frunzemu łzy szczęścia napłynęły do oczu. Dobrze było być jednym z jego ulubionych dzieci, dobrze było wiedzieć, że jest się ważnym i potrzebnym. A już najlepiej było czuć się częścią pięknych, lepszych czasów, które czekały nas wszystkich, częścią Wielkiego Planu.
Frunze zaś czuł się zaszczycony podwójnie, bo na promocji jego rocznika w Szkole Kadetów widział Gubernatora z bliska, co więcej, otrzymał z jego rąk odznakę podchorążego Straży Orbitalnej. A to lepsze nawet, przyznacie sami, niż białe otoki Departamentu Żandarmów Wolności, no i dużo lepsze od zwykłych szlifów melicyjnych.
Gubernator przyleciał wtedy do koszar regimentów kosmicznych na pokładzie wielkiego sterowca pomalowanego w trzy kolory: karmazyn, błękit i biel, barwy najlepsze, bo nasze. Sterowiec przycumował nad placem apelowym, a giętki korytarz trapu z jego wnętrza zwinnie przyssał się do wejścia na wieży sygnałowej.
Gubernator czasu nie miał wiele, bo jak zwykle pochłaniały go sprawy najwyższej państwowej wagi, ale nie byłby sobą, gdyby choć chwilki nie znalazł na spotkanie ze swym ukochanym Korpusem Gasponautów. Już trzy dni przed jego niezapowiedzianą wizytą wszystko w koszarach lśniło jak ostrze obnażonej kawaleryjskiej szabli. Trawa była regulaminowo zielona, przystrzyżona na wymagane przepisami dwa paznokcie, a łby kadetów podgolone zgodnie z paragrafami stosownych regulaminów – na paznokietek jeden.
W doniosłej chwili wizytacji Gubernator zstąpił między szeregi wyprężonych jak struna junaków i udekorował rząd pierwszy, uścisnął prawicę rzędowi drugiemu, uśmiechnął się do rzędu trzeciego, a wszystkim pozostałym pomachał i pobłogosławił.
Frunze stał przedostatni w szeregu pierwszym. Nim przyszła na niego kolej, mógł się więc napatrzeć na Gubernatora, ile wlezie, a właściwie ile zez zezwolił, bo przecież nieregulaminowo byłoby głową targać. Sztukę zerkania kątem oka opanował na szczęście dobrze.
Gubernator był człowiekiem niezbyt wielkiego wzrostu, ale też nie można było go nazwać małym. Nie był otyły, ale i do wychudzenia było mu daleko. Oczy miał szaroniebieskie, twarz podłużną, posturę prostą. Jego ulubionym oficjalnym strojem był szary garnitur zwykłego człowieka, ale w armii wszyscy wiedzieli, że prywatnie najlepiej czuje się na macie, gdy w luźnej szacie szudoki może potrenować rzuty, chwyty i skowyty tej interesującej i wielce przydatnej sztuki walki wręcz.
Także i kadeci uczyli się szudo: niejeden nadgarstek pękł podczas ćwiczeń, niejedna noga chrupnęła, wiadomo jednak było, że choćby nie wiem jak się starali, i tak żaden z ich Gubernatorowi nie dorówna. On z gołymi rękami na mikłucho-sałtajskie niedźwiedzie chadzał, a wielki gabinet w Pałacu Ludów pełen był wypchanych głów misiów, którym karki skręcił własnoręcznie. Miał także oswojonego tygrysa śnieżnego i zwykł wygarniać pstrągi ze strumienia ot tak, po prostu – garścią.
I nie wstydził się swoich skromnych pasji! Obszerne piktoriale o przygodach Gubernatora regularnie ukazywały się w dziennikach, tygodnikach i miesięcznikach. A on sam o odbiorców dbał – nie odmówił nawet sesji na okładkę „Ciężarnej Kobiety Gorodskiej”, „Przeglądu Nauki, Techniki i Szajdy”, „Poradnika Wentrologicznego” oraz tłustego niczym płat dorodnego boczku „Żurnalu Poezji Rymowanej Powściągliwie”. Do tego ostatniego przesłał zresztą także zestaw bardzo interesujących utworów poetyckich: dostojnych dystychów i soczystych sonetów. Najpiękniejszy z nich zaczynał się od słów: „Chrońcie nas, rządzących, jak źrenicy oka”.
Ale bądźmy szczerzy – żadna z fotografii zamieszczanych w gazetach i periodykach nie była tak piękna jak wizerunek Gubernatora, który kadeci mieli zawsze przy sobie. A zdobywali go podczas uroczystości Ofiarowania Serca.
Ceremonia ta była najważniejszą częścią promocji w Szkole Kadetów. Dopiero wtedy kandydaci na gasponautów otrzymywali prawo do posługiwania się mianem ofisera. Co to ofiser, spytacie? Chyba jasne – taki oficer, który ofiarował serce Gubernatorowi.
Odbywało się to tak: na niewielkim podwyższeniu pośrodku Ogrodów Ciołkołowskich – nazwanych tak na cześć wielkiego wizjonera kosmosu Ciorana Ciołkołowa – stawał przepiękny, słusznych rozmiarów portret Gubernatora. Przynoszono go z największym szacunkiem wprost ze skarbca Szkoły, gdzie spoczywał w sterylnych warunkach, w komorze o temperaturze i wilgotności tak stałej, jak miłość Gubernatora do ludów Gorodopolis.
Na podwyższeniu było jeszcze nieco miejsca – w sam raz dla dwóch chwatów. Pierwszy wkraczał Armijny Mistrz Malarski, niejaki Dziarow Dziargatyj, który na niewielkim trójnogu uroczyście rozkładał swój kramik pełen różnego rodzaju narzędzi szpiczastych. Splatał dłonie na potężnym brzuchu i czekał.
Na sygnał dyrektora szkoły podchodzili do niego kolejni kadeci. Każdy przed wejściem na podwyższenie przyklękał z szacunkiem na jedno kolano, potem przed portretem Gubernatora nisko się skłaniał, a następnie dzielną pierś obnażał.
Mistrz wykłuwał mu zaś na torsie, nieco po lewej stronie, przecudny i wielobarwny profil Gubernatora, który odtąd niepodzielnie brał w panowanie serce kolejnego kadeta. Symbolicznie, rzecz jasna, bo tak naprawdę to przecież ich serca należą do niego od chwili urodzenia. Ale inna rzecz w skrytości ducha wielbić wielkiego człowieka, a inna oficjalnie, przed kwiatem Straży Orbitalnej, serce mu ofiarować.
I tak, jeden po drugim, kadeci zamieniali się w prawdziwych orbitalnych ofiserów, chlubę Gorodopolis, dzieci najukochańsze Gubernatora. A jego wykłute z pasją portrety stawały się przedmiotem cichych nocnych litanii zmawianych przed snem, nieodmiennie kończonych słowami: „I nigdy cię nie opuszczę”.
Wszystkiemu ze starego postumentu ukrytego nieco w cieniu jabłonek przyglądał się posąg Ciorana Ciołkołowa. Sędziwy kamienny wizjoner jedną rękę trzymał na grubym tomie in folio opatrzonym znakiem astrolabu, a drugą wskazywał drogę hen, daleko, ku gwiazdom. Na marmurowej tablicy przykręconej do postumentu znajdowały się zaś jego najsłynniejsze słowa pochodzące z Traktatu o drogach niebieskich: „Dłonie ludzkości są dziś bezbronne, jak u dziecka w kolebce. Lecz gdy kiedyś opuści kolebkę, nadejdzie czas zaciskania pięści”.
Zrozpamiętywania dawnych dni wyrwał Frunzego lekki dygot ziemi. Jak zawsze o pełnej i w połowie godziny od ziemi kosmodromu Rajkonur odrywał się mocarny transportowiec zmierzający na orbitę.
Zwykle w takich chwilach z jakiegoś tajemniczego zakątka mieszkania wyskakiwał wystraszony Dżygit i dawał nura pod szeroką bluzę gasponauty, gdzie natychmiast przyklejał się całym swoim puchatym jestestwem do Frunzego i drżał, wydając z siebie cichy przeciągły pisk. Nie chodziło tylko o wstrząsy; z nieznanych powodów uruchomienie generatorów pola Szajdy wprawiało w fatalne humory wszystkie okoliczne zwierzęta, szczególnie koty, szczury i kanarki.
Dżygit nie był wyjątkiem, a Frunze nie miał mu tego za złe. Wsuwał wtedy dłoń pod bluzę, kładł ją delikatnie na karku kota i drapał go za uszami tak długo, aż w miejsce popiskiwania pojawiało się ciche mruczenie.
Ale nie dziś.
I wtedy gasponauta po raz pierwszy naprawdę zaczął martwić się o Dżygita. A jeśli start promu zastał go gdzieś na otwartej przestrzeni, niedaleko płyty startowej? Może przydarzył mu się jakiś wypadek, gdy paniczny lęk wziął górę nad wrodzonym kocim sprytem?
Szybko wrzucił kartonowe talerze do zlewu, by później oskrobać je do czysta, wciągnął na siebie czarny dres, w którym zwykle chadzał po Kosmicznym Miasteczku, i zabrał się do sznurowania butów, które zgodnie z regulaminem miały sześćdziesiąt cztery dziurki i trzy rzepy. A potem wybiegł niemalże na zakurzone ulice Rajkonuru.
Wyboru nie miał wielkiego. Kot mógł pójść w lewo lub w prawo albo przycupnąć w jakiejś jaszczurczej dziurze pod domem. Frunze zaczął więc od szczegółowych oględzin najbliższej okolicy.
Efekty były marne: penetrując loszek, rozdarł dres o łepek krzywo wbitego gwoździa w piwnicy, brnąc przez chwasty porastające klomb, wystraszył garść owadów żerujących na starych ogryzkach jabłek; wreszcie zerwał trochę pajęczyn z zapomnianych zakamarków dwóch klatek schodowych (głównej i przeciwpożarowej). Także wśród rozlicznych grządek kartofelków rosnących karnie między domami nie udało mu się wypatrzyć niczego oprócz kartonowych śmieci.
Dżygita musiało ponieść gdzieś dalej, w cholerę daleko, ale to nie zraziło gasponauty. Frunze był bowiem uparty jak muł i dokładny jak szwadron Żandarmów Wolności. Poszerzał więc krąg poszukiwań tak długo, aż włączył w niego najbliższy skwer, plac zabaw oraz kantynę. Na skwerze hulał tylko wiatr, ciskając papierzyskami w pamiątkową skorupę pierwszego orbitalnego promu wystawioną na pamiątkowym postumencie, a na placu zabaw garść brudnych dzieciaków personelu naziemnego pogłębiała więzi społeczne, rzucając kamieniami w najmniejszego i najsłabszego z gówniarzy. Gówiarz ryczał.
Z kantyną inna sprawa. Już z daleka było widać, że żeruje w niej spory tłum, na tyle obfity, że nie mieścił się w głównej sali z pordzewiałym szynkwasem. Pełno było też na długich ławach przed kantyną, gdzie czarne dresy gasponautów mieszały się z brunatnymi kombinezonami chłopców z Dalekiego Patrolu.
„Gdzie tłum, tam jedzenie, gdzie jedzenie, tam resztki, a gdzie resztki, tam i koty” – uśmiechnął się w duchu Frunze i dziarskim krokiem ruszył ku spożywającej wieczorny posiłek ciżbie.
Tymczasem zmrok pomału szykował się do wkroczenia do Kosmicznego Miasteczka i kładł się fioletem na domach i ulicach. Powietrze z wolna chłodniało, skomplikowany wzór gwiazd coraz wyraźniej rysował się na nieboskłonie. Kończył się kolejny dobry dzień, dla niektórych nawet bardzo dobry, sądząc po roześmianych gębuchach junaków przed kantyną.
– Witaj, sąsiedzie kochany! – zawołał jeden z nich na widok Frunzego. Był to, zdaje się, Borys Kuciapkow, gasponauta, lecz pośledniej rangi. – Ot, spójrzcie, kochanieńcy, to druh mój serdeczny i dobroczyńca!
Ostatnie słowa skierowane były do gromadki krzepkich byczków z Patrolu siedzących wokół blaszanego stołu numer sześćdziesiąt sześć, wspierającego się jak inne na wpuszczonych w cement żeliwnych wspornikach. Groźne to było towarzystwo: wielkie chłopy o ponurych minach, z wielgachnymi kaburami na szajdery – miotacze promieni szajdowych. Jeden czarniawy i czterech blondasów. Największy był ten czarniawy.
– Załoga z Arkanaru! – obwieścił Kuciapkow głosem pełnym dumy, jakby sam właśnie wrócił z ekspedycji na daleką planetę. Frunze skinął głową nieznajomym chojrakom. Jak rozumiał, waletować musieli u Kuciapkowa, który trochę się wygłupił z tym „druhem i dobroczyńcą”. Kilka osuszonych wspólnie kartonów przydziałowej gurzałki z nikogo nie uczyniło jeszcze przyjaciela, choć oczywiście podczas samej degustacji zwykle wygląda to bardziej optymistycznie.
– Siła i moc! – pozdrowił patrolowców jak należy Frunze, tradycyjnie zaciskając przy tym kułak w geście zwycięstwa. – Smacznego. Kota szukam.
Życzenia „smacznego” były cokolwiek spóźnione, bo nawet z pobieżnego oglądu pobojowiska na stole wyraźnie wynikało, że futrowanie lotniczej tuszonki zakończyło się czas jakiś temu pełnym zniszczeniem przeciwnika. Na blaszanym blacie walały się puste puszki, menażki, brudne łyżki i opróżnione w większości kartonowe manierki po gurzałce.
A po słowach „kota szukam” najmniejszy z patrolowców (który i tak był większy od Frunzego i Kuciapkowa razem wziętych) zachichotał.
Siedzący obok z wyciągniętymi nogami czarniawy drągal palnął go wtedy z piąchy w głupi, rozchichotany ryj. Mikrus umilkł, choć coś tam w nim wściekle bulgotało. A czarniawy leniwie się przeciągnął, dłonie otrzepał, szeroko się uśmiechnął i rzekł:
– Miau!
Potem bardzo z siebie zadowolony zaczął dłubać w zębach czymś, co zdaniem gasponauty Frunzego zadziwiająco przypominało małą, przełamaną i zaostrzoną naprędce kordzikiem kocią kość.
Los Dżygita stał się dla Frunzego zupełnie jasny, zanim jeszcze zauważył, że inny z patrolowców poprawił małą futrzaną opaskę na przegubie lewej ręki. Opaska była trójkolorowa. W plamy białe, czarne i rude.
Czarniawy drągal beknął.
– Siła i moc – powtórzył Frunze. Wiedział, co powinien zrobić.
Dłoń w kułak zacisnął, wziął głębszy oddech. Ale powietrze naraz wydało mu się nieznośnie ciężkie, jakby razem ze zmierzchem przywędrował do Kosmicznego Miasteczka tuman trujących oparów. „Siła i moc – powtarzał w myślach – siła i moc”, do skoku się szykował, siły zbierał… Lecz choć wmawiał sobie, że jest gotowy, nijak gotowy nie był. Próżno przywoływał w pamięci najbardziej efektowne i zabójcze sztuczki, jakich nauczył się w Szkole Kadetów.
I nic – stał jak posąg pilota Dalekiego Patrolu w miejskim parku Gorodopolis.
Prawda była smutna. Niby wiele ćwiczeń przeszedł, szkolony był, jak się patrzy. Ale w prawdziwej walce nigdy udziału nie wziął, ani w akcji bojowej, ani nawet w barowej bójce. Co z tego, że żył w przekonaniu, iż jest gotowy, skoro gotowy nie był.
Poczuł gorąc na twarzy, wilgoć na dłoniach, ucisk w skroniach. To przyszedł strach. A zaraz po nim – wstyd.
Czarniawy drągal patrzył na Frunzego z mieszaniną zdziwienia i obrzydzenia. Jego kompani – już tylko z pogardą.
– A to ci chojraków tu mają! – powiedział jeden z patrolowców z niedowierzaniem.
Gasponauta zmilczał, głowę zwiesił. I do domu zaczął się zbierać. „Głupi kot” – pomyślał jeszcze i poczuł, że łzy wściekłości i żalu napływają mu do oczu.
– Nieładnie gości samych zostawiać – rzekł drągal z Dalekiego Patrolu, bo nie tak jego zdaniem miało się to wszystko skończyć. Kto szuka bitki, ten znajdzie, mówi w końcu stare gorodskie przysłowie, a kto jej nie szuka, ten znajdzie z pewnością.
No i zabrali się za obróbkę Frunzego, a czynili to ze znawstwem i satysfakcją. W końcu były to twarde chłopaki, które zaliczyły niejedną misję na odległych światach, gdzie nikt i z niczym się nie cackał.
O dziwo, Frunzemu udało się z początku odnieść jeden sukces, lecz był on dziełem przypadku, a nie bojowego sprytu, bo tak należy określić rozpaczliwe szarpnięcie, po którym łeb gasponauty niespodziewanie gruchnął w facjatę drągala. Tamten ryknął i potrząsnął czerepem, rozbryzgując krople krwi dookoła. I kontynuował obróbkę.
Najbardziej przeraziło Frunzego, że junacy wciąż się śmiali. Śmiali się, chwytając go w stalowe dłonie, śmiali się, rozciągając go na blaszanym stole, śmiali, wymierzając kolejne ciosy; rechotali, gdy cisnęli nim na ziemię, kiedy kopali go i polewali rany gurzałką, a najbardziej się rozweselili, kiedy Borys Kuciapkow, druh serdeczny, chciał Frunzego kopniakiem w parszywą mordę poczęstować, ale chybił, więc tylko ramię gasponaucie posiniaczył.
A potem Frunze ujrzał nad sobą przerażającą, krwawą maskę, coś jak zniekształcone odbicie w lustrze: ludzkie, ale szpetne. To czarniawy drągal, ten o zmiażdżonym nosie, zdruzgotanych policzkach i przetrąconej szczęce, pochylił się nad gasponautą. Herman Frunze próbował się wyrwać, ale sił miał niewiele. Patrolowcy trzymali mocno.
Coś małego, białego i ostrego błysnęło w dłoni drągala.
– Miau – wysyczał nienawistnie i zwycięsko.
I wraził Frunzemu w oko ogryzioną do czysta, zaostrzoną kość Dżygita. •
Rozdział VI
Jasny Łan Listy
KAŻDEGO RANKATatiana przychodziła na skraj wioski i patrzyła w ocean szarzejącej pomału zieleni, którego serdecznie nienawidziła. Stała tak i wpatrywała się w horyzont, póki oczy nie zaczynały szczypać od wiatru. Nic nie mówiła.
Za wysokim, kolczastym ogrodzeniem ciągnął się aż po horyzont bezmiar dzikich traw, chwastów i kwiatów. Kiedyś, dawno temu, wszędzie tam były pola uprawne. Starzy ludzie opowiadali o pszenicy, o kłosach, miedzach, sierpach, cepach i żniwach. Tatiana pamiętała z dzieciństwa, jak rodzice wychodzili o świcie w pole. Kiedy dokładnie to było? Zdawało się, że lat temu sto lub dwieście.