Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Kreta subiektywnie – czyli wesołe zapiski dyletanta. Przewrotna opowieść o wyspie, na której im więcej zobaczysz, tym więcej pozostaje do odkrycia
– Co można robić nad zatoką, przy której tańczył Grek Zorba?
– Dlaczego król Grecji musiał nocować w wąwozie Samaria?
– Czego absolutnie nie należy mówić Kreteńczykom?
– Czy Knossos to archeologiczny Disneyland?
– Jak trafić na urodziny Giorgiosa i pozostać trzeźwym?
– Co polscy żołnierze w służbie rosyjskiego cara robili na Krecie?
– Które miasto wyspy było dumą Rzymu i dlaczego nic o tym nie wiecie?
– Dlaczego autor spacerował po Rethymnonie w górze od pidżamy, żółtych szortach i z fuksjową parasolką?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 393
PROLOG
Samolot odlatywał z Okęcia o jakiejś nieludzkiej porze, ale kiedy byliśmy o pół godziny od celu, świeciło już piękne słońce.
– Mamo, mamo! – zawołał pięcioletni, może ciut starszy chłopiec. – Czy to są Krety?
Mijaliśmy akurat wybrzeże Grecji kontynentalnej. Z morza wyrastały kolejne szarozielone wyspy, specjalnie dla nas przystrojone czerwonozłotym światłem poranka. Śmialiśmy się wtedy z Anią jak szaleni, zresztą przez długie lata wspomnienie tamtej chwili wprawiało nas w wesołość. Szczerość i zdumienie w głosie tego chłopca okazały się niezapomniane. Bardzo spodobał mi się ten pomysł: każda grecka wyspa jest Kretą.
To było dawno temu, kiedy jeszcze nikomu się nie śniło, że morze nielegalnych imigrantów będzie szturmować południową flankę Unii Europejskiej; kiedy Grecy, podobnie jak miliony mieszkańców innych krajów wspólnoty, dopiero się uczyli nowej waluty. Nikomu wtedy pewnie nie przyszłoby do głowy, że będą przez unijnych urzędników obarczani winą za kryzys w strefie euro.
To były inne czasy. Z właścicielem sympatycznej knajpki w Stalidzie dyskutowaliśmy przy obiedzie łamanym angielskim na temat zalet ciemnoskórego polskiego napastnika Emanuela Olisadebe, wówczas w barwach Panathinaikosu Ateny. Dobry, ale Kristof Warzika lepszy, twierdził (nie bez racji) gospodarz, wielce zmartwiony faktem, że w tym sezonie mistrzostwa dla jego ukochanego Panathinaikosu nie będzie. Olisadebe szykował się do wyjazdu na mundial w Korei i Japonii, trenerem reprezentacji był Jerzy Engel, w Warszawie dopiero co zakończono produkcję samochodu Polonez, Lew Rywin nie wybrał się jeszcze do Adama Michnika z propozycją korupcyjną, Jamesem Bondem wciąż był Pierce Brosnan, Matt Damon czekał na premierę pierwszego filmu, w którym gra Jasona Bourne’a, a w Grecji wszyscy wiedzieli, kim jest Krzysztof Warzycha.
To był nasz pierwszy wyjazd na Kretę. Zarazem pierwszy i ostatni, podczas którego oddaliśmy się pod opiekę biura podróży. Biorąc pod uwagę to, co wydarzyło się później – rekonesans. Potem zawsze podróżowaliśmy na własną rękę. I jakoś zwykle wychodziło tak, że dyskusje „a dokąd pojechać w tym roku” kończyły się próbą nieśmiałego kompromisu: „a może jeszcze raz na Kretę?”. Lata mijały, a my wracaliśmy na wyspę w rozmaitych konfiguracjach, razem lub osobno. Rozniecona wtedy miłość do wszystkiego, co greckie i wyspowe, poprowadziła nas w kolejnej dekadzie i dalej – na Kos, Nisiros, Rodos, Siros, Paros, Naksos, wreszcie na Cypr, który jest zarazem i osobny, i grecki.
I tak minęło piętnaście lat, podczas których podróżowałem po Krecie, kiedy tylko mogłem, nie zważając na pory roku. W tych podróżach najciekawsze było to, że im więcej widziałem, tym więcej zostawało do odkrycia. Tak, macie rację – jeżeli ktoś po kolejnej dawce chce tylko zażyć jeszcze jedną, najlepiej większą, ten zdradza objawy uzależnienia. Jestem w Krecie nie tylko zakochany, ale i od niej uzależniony. Lecz proszę nie wysyłać mnie na detoks. To nie jest toksyczna miłość.
Znam ludzi, którzy znaleźli na Krecie drugi dom i nie wyobrażają sobie, by mieli się przenieść gdzie indziej. Wiem też, że to nie dla mnie. Nie chcę, żeby mi spowszedniała. Każdy potrzebuje swojej wyspy skarbów, wyspy cudów, miejsca wytchnienia. Kiedy jest do czego tęsknić, wtedy wiem, że żyję, a za Kretą tęsknię nieustannie. Nie chcę też obwoływać się jakimś szczególnym znawcą tematu. Tak jak wy, jestem tu w podróży.
Ta książka jest dla Ani Piotrowskiej. To ona pierwszy raz zabrała mnie na Kretę i to z nią pierwszy raz próbowałem retsiny, maszerowałem przez Samarię (w jednym bucie), wszedłem do prawdziwego minojskiego tolosa i kąpałem się w Morzu Libijskim. Dziękuję ci, Aniu.
Przed podróżą.
Fum czy Filemon?
Wszystko sprowadza się do jednego: czy jesteś Fumem, czy Filemonem. Fumy to stworzenia wymyślone i opisane przez Macieja Wojtyszkę w książce Bromba i inni – kapitalnej opowiastce nie tylko dla dzieci, która doczekała się także filmowej wersji animowanej. Fumy zadziwiająco przypominają opasłą ciocię przyuważoną na bałtyckiej plaży albo przepychającego się przez tłum do stoiska z goframi jeszcze bardziej pękatego wujcia, który właśnie wpadł na pomysł popchnięcia podwójnej porcji frytek potrójną dawką czegokolwiek z bitą śmietaną. Wojtyszko portretował Fumy z nieodłącznymi torbami, walizami, ręcznikami, parasolami plażowymi i leżakami. Oczywiście w przeciwsłonecznych okularach.
„Wszystkie Fumy uważają, że głównym ich zajęciem jest wypoczywanie, w związku z czym usiłują wypoczywać z całych sił i bardzo je to męczy, ale ponieważ jedyną formą działania po zmęczeniu powinno być wypoczywanie, więc znów wypoczywają, co je bardzo męczy, i tak w kółko”1 – tak kreśli obraz Fumów ich twórca.
1M. Wojtyszko: Bromba i inni, Młodzieżowa Agencja Wydawnicza, Warszawa 1975.
Kota Filemona oraz jego większego i starszego kumpla Bonifacego wymyślił Marek Nejman, scenarzysta serialu animowanego Dziwny świat kota Filemona (1972). Pamiętacie na pewno tę parę: Bonifacy (większy i czarny) to kot doświadczony i bywały w świecie (znaczy na podwórku). „Z niejednego pieca chleb jadł i niejednej myszy na ogon nadepnął”2, jak pisze Nejman. Bonifacy niezbyt chętny jest do wyściubiania nosa poza ciepłą izbę. Jego ulubione zajęcie to drzemka na zapiecku. Doskonały kandydat na Fuma.
2S. Grabowski, M. Nejman: Noc kota Filemona, Nasza Księgarnia, Warszawa 1987.
Kot mniejszy, biały i ruchliwy, to Filemon. Sekundy w miejscu spokojnie nie usiedzi, zasypuje Bonifacego prośbami („naucz mnie łapać myszki”) i ciągle domaga się wycieczek. Wszystkiego chce dotknąć, powąchać, posmakować, wszędzie wściubić wąsiki i łapki. No i nieustannie zadaje głupie pytania. „Czy ja w ciemności też jestem taki, jakby mnie nie było?” – zastanawia się na przykład, odkrywając, że w nocy czarnego Bonifacego nie widać.
Jeśli planując urlop, dbasz mocno o to, by jedynymi ścieżkami, jakie wydepczesz, były te z jadalni nad basen i z plaży do baru na plaży – bez wątpienia jesteś Fumem. Jeśli budzisz się rankiem i marzysz tylko o tym, by było już po śniadaniu, wszak tyle rzeczy jest do zobaczenia – jesteś Filemonem.
Na szczęście obydwa typy rzadko spotyka się w stanie czystym. Nawet w środowisku naturalnym Fumów, jakim są zamknięte hotelowe enklawy, zwykle nie brakuje okazji do ruchu. Mam zresztą podejrzenie, że właściciele hotelowych sieci inwestują w atrakcje głównie po to, by dzięki zmuszeniu gości do odrobiny ruchu uniknąć płacenia za usługi kardiologów, grabarzy oraz straży wybrzeża, która mogłaby niektórych bywalców leżaków omyłkowo wziąć za wyrzucone na brzeg i czekające na pomoc walenie. W hotelach (lub w pobliżu) można też zawsze znaleźć biuro podróży lub agenta sprzedającego wycieczki do pobliskich atrakcji albo przynajmniej przejażdżki po morzu w łodziach ze szklanym dnem. Fumy opuszczają więc swoje leże czasem nawet kilka razy podczas urlopu, stając się tym samym w mniejszym stopniu Fumami.
Z drugiej strony – nawet najbardziej zapamiętały Filemon ma chwile słabości. Zdyszany po wspinaczce, półżywy po wędrówce, z podejrzeniem zwyrodnienia kręgosłupa szyjnego w wyniku nadmiernego pochylania się nad muzealnymi gablotami – czuje, że dłużej nie wytrzyma, że pilnie potrzebny jest mu kawałek plaży, porządny leżak, dorodny parasol słoneczny oraz solidna dawka nicnierobienia. To zdrowy objaw wakacyjnego sfumienia.
Każdy przed wakacjami powinien spróbować określić własny wskaźnik FF (Fum/Filemon), bo to bardzo pomaga w planowaniu wyprawy. Pożyteczną rzeczą jest na przykład próba przypomnienia sobie, o co najczęściej się kłóciliście poprzedniego lata. Jeśli o to, że on obiecał zanieść na plażę ręczniki, żeby zająć leżak, ale zaspał – jesteście Fumami. Jeśli o to, z czyjej winy baterie w czołówkach przestały działać właśnie wtedy, kiedy były najbardziej potrzebne (to znaczy we wnętrzu jaskini, pół godziny drogi od wyjścia) – z pewnością jesteście Filemonami. No i idiotami, bo kto nie zabiera ze sobą do jaskini zapasowych baterii…
Obydwa typy potrafią być równie irytujące. Pierwszy, kiedy zamienia wycieczkę w serię awantur o to, że przekąski w samolocie nie powinny być dodatkowo płatne, śniadania są zbyt mało urozmaicone, woda w basenie za zimna, plaża zbyt kamienista, morze zanadto wzburzone, personel niedouczony (bo nie mówi po polsku), a ceny wszystkiego wprost skandaliczne. Drugi, gdy na wszelkie sposoby próbuje dać ci odczuć, że jeśli nie pokonujesz na piechotę 40 kilometrów dziennie, nie podcierasz tyłka liśćmi, nie zachwycasz się każdym kamieniem, przy którym stoi tabliczka „archeological site”, nie znasz na pamięć rozkładu wszystkich gablot w miejscowym muzeum oraz nie czerpiesz całej swojej wiedzy z przewodnika, to nie jesteś prawdziwym turystą. A dajcież wy mi wszyscy święty spokój! O tym, kto jest turystą na mojej wycieczce, decyduję ja!
Kreta jest cudownym miejscem między innymi z tego powodu, że obydwu typom turystów daje mnóstwo okazji do szybkich skoków w bok, do wyjścia z roli. A jeśli nie chcą tego robić, to też nie szkodzi – również będą zadowoleni. Można tu znaleźć wszystko – i wypasione hotele, i mikroskopijne pokoiki z widokiem na stare miasto. Wspaniałe plaże i kamieniste bezdroża. Ruiny cywilizacji minojskiej, greckiej, rzymskiej oraz pozostałości po Wenecjanach i Turkach. Wszechobecne Wi-Fi. Najlepszą wodę mineralną na świecie (tak, jestem stronniczy, ale schłodzona woda Zaros to dla mnie ósmy cud świata). Bardzo obciachowe stateczki oferujące niezwykle pociągające w swojej obciachowości rejsy w kierunku zachodzącego słońca. Zatokę, w której tańczył filmowy Grek Zorba (przy czym ani grający go Anthony Quinn nie był Grekiem, ani jego wymachiwanie nogami nie było prawdziwym greckim tańcem). Wąwozy jak z innej planety. Albańczyka ze spiłowanymi w stożki zębami. Kozy na drzewach. Domek Napoleona. Bazy NATO. Jedyny naturalny gaj palmowy w Europie. Sztuczne dinozaury. Najsmaczniejszą oliwę pod słońcem. Pensjonaty z drabinami zamiast schodów. Ogórki w kształcie kuli. Dwa obrazy El Greca (przy czym jeden nie został namalowany przez El Greca). Żółwie dzikie i oswojone. Turecką łaźnię przerobioną na knajpę. Kwiaty, których smród powali słonia. Cmentarz polskich żołnierzy z carskiej armii. Bardzo wścibskie krewetki. Miasto, w którym święty Tytus czytał list od świętego Pawła. Całą masę kotów.
Piszę z własnego doświadczenia.
No to w drogę!
***
W księgarniach czekają na was dziesiątki profesjonalnych przewodników po Krecie. Podpowiedzą, co koniecznie trzeba obejrzeć, którą restaurację wybrać, pokażą na zdjęciu, jak ładnie wygląda słynna plaża albo światowej klasy zabytek. Nie mam ambicji dokładania kolejnego tomu do tej pokaźnej gromadki. Nie zrozumcie mnie źle, przewodniki niesłychanie ułatwiają życie, sam kolekcjonuję je nałogowo, także takie stare i teoretycznie bezużyteczne. W tych ostatnich znajduję to, co we wszelkich podróżach najważniejsze – kontekst. Stare przewodniki i relacje z podróży oprócz tego, że odkrywają przed nami świat, który niekiedy przestał już istnieć, pełnią także funkcję podobną do zapomnianych fotografii z rodzinnego archiwum. Od wielkiego dzwonu wyciągamy zakurzone albumy czy blaszane pudła ze zdjęciami, rozkładamy je na świątecznym stole pomiędzy talerzami z resztkami jedzenia i cała rodzina pochyla się nad zamazanym czarno-białym kadrem. Na pamięć znamy własne miny z czasów, gdy leżało się nagim tyłkiem do góry na kocyku obok misia, za to wybuchy wesołości oraz niedowierzania wzbudzają co chwila inne rzeczy. „Skąd ja wtedy miałam taką sukienkę”, „wujek Roman chyba zabrał tę szafę i porąbał”, „jaki śmieszny kapelusz” – krótko mówiąc: ojej, to ja naprawdę tak wtedy wyglądałem? Wtedy tak, potem inaczej, a teraz jeszcze inaczej, a świat niepostrzeżenie podmieniał nam za plecami dekoracje. Tylko gdy dostrzeżemy ten ruch, jesteśmy w stanie zobaczyć to, co ważne, to znaczy zastanowić się nad tym, skąd się wzięliśmy, co właściwie się z nami dzieje i dokąd pędzimy.
Nie, nie chodzi mi o wyjaśnienie zagadki „co stało się z kocykiem”. Chodzi o to, co dzieje się z nami wszystkimi.
Szukam więc miejsc, które – jak ogry i cebula – mają warstwy. Wiecie, o czym mówię. Najlepszym przykładem takiego miejsca doprowadzonego aż do wywołującej oczopląs przesady jest oczywiście Rzym. Tu jednocześnie trwają wszystkie epoki: na freskach, płaskorzeźbach i obrazach wciąż są toczone wszystkie wojny wszystkich stuleci; republika kwitnie obok cesarstwa, barbarzyńcy triumfują obok apostołów, średniowiecze współgra z renesansem, a renesans z barokiem, lecz żadnemu z nich nie przeszkadza faszystowski modernizm. Intensywność Rzymu jest wspaniała i trudna do zniesienia. Gdy tam jestem, każdego dnia czuję się absolutnie zachwycony tym przekładańcem, a każdego wieczoru okrutnie nim zmęczony.
Kreta też ma warstwy, ale to całkiem inny styl. Minojskie pałace i miasta wydają się wrośnięte w kamienistą wyspę. Greckie i rzymskie pozostałości fascynują głównie osobników zakochanych w starożytnej historii, a część z nich pozostaje w łagodnym półzapomnieniu. Po Wenecjanach zostały nadmorskie fortece i miejskie mury, które służą głównie jako tło efektownych selfie. Do tureckiego dziedzictwa wyspa przyznaje się niechętnie, inna sprawa, że za wiele z niego nie pozostało, a i dla Imperium Otomańskiego nie było to miejsce jakichś szczególnie ciekawych inwestycji. Bitwa o Kretę i niemiecka inwazja wydaje się wydarzeniem nieistotnym i odległym, jak bitwy toczone z rzymską flotą przez miejscowych piratów. Kreta to plaże, Kreta to Knossos, Kreta to Spinalonga, Kreta to wąwóz Samaria, a prócz tego greckie wino, muzyka, śpiew, no i kuchnia oczywiście.
Nic złego w takim skróconym programie, ale jest tu równocześnie tak wiele innych rzeczy! I w odróżnieniu od Rzymu, ich natłok nie wywołuje poczucia przymusu. Możesz smakować powoli, możesz odkrywać po kawałku, możesz odwrócić się do tłumu plecami.
Bardzo podoba mi się pomysł wydawania przewodników subiektywnych – mistrzem jest dla mnie Lawrence Durrell, który pisał je, zanim jeszcze stały się modne i zanim w ogóle ukuto ten termin. Jego opowieści (niestety te o greckich wyspach nie zostały wydane po polsku, możemy cieszyć się za to Gorzkimi cytrynami Cypru) były połączeniem prywatnego dziennika podróży z gawędą o urodzie, historii i kulturze miejsc, w których mieszkał lub które odwiedzał. Mało kto dorównuje mu talentem i erudycją.
Jeśli idzie o Polaków, to zdecydowanie wyróżnia się Zbigniew Herbert i jego Labirynt nad morzem. Książka, która nie mogła ukazać się w PRL-u (najpierw nie chcieli jej towarzysze, potem, po stanie wojennym, nie chciał tego sam autor), to opowieść, którą otwierają imponujące wrażliwością, wiedzą i stylem rozdziały o Krecie. Nie ma drugiego takiego eseisty pod słońcem. Prawie tak dobry, ale mniej poetycki, był Jerzy Ciechanowicz: sięgnijcie po Cień Minotaura i Wędrówki śródziemnomorskie (w tej akurat nic o Krecie, ale dużo o Grecji, no i pięknie napisana). A najbardziej zaskakujące były dla mnie dwa tomy greckich wspomnień polskiego księdza Marcina Czermińskiego – Z Grecyi i Krety (1902) oraz Wyprawa na Patmos, Efez i Kretę (1904). Więcej o nim później.
Pakuję więc plecak na wycieczkę. Jeszcze książka Nikosa Kazantzakisa. No i druga, o Nikosie Kazantzakisie. I jeszcze coś z serii Dookoła świata… Henry Miller, tak, skandalista od Zwrotnika Raka, też opisał swoją podróż po Krecie. Koniecznie coś o drugiej wojnie światowej, no to bach, wpada do wora Antony Beevor i jego Kreta: podbój i opór. Cholera, nie zmieściła mi się biografia El Greca…
***
Wędrując z kilogramami papieru na plecach, boleśnie odczuwam niedzisiejszość tego przyzwyczajenia. Popularny współczesny przewodnik to przecież pół na pół zdjęcia i krótkie informacje, wszystko więc od razu widać: to dzwonnica, za którą powinieneś się rozglądać, ten detal ołtarza powiększyliśmy specjalnie dla ciebie, żebyś nie musiał wysilać wzroku, a tą panoramą oszczędzimy ci wspinaczki na pobliskie wzgórze.
Przypomina mi się spór o definicję pornografii. Zdaniem wielu od erotyki różni ją przede wszystkim fakt, że wszystko widać. Wszystko. Czyżby nasze świecące kredowym papierem fotoprzewodniki były więc w istocie wydawnictwami pornograficznymi? Przecież wszystko odsłaniają.
Do tego dochodzi, rzecz jasna, amatorskie porno. To znaczy nasza własna wycieczkowa nadaktywność w uwiecznianiu wszystkiego i wszędzie. Oraz przelewanie potem owoców tej nadaktywności do zbiornika bez dna, jakim jest Internet. Nieznośna lekkość bajtów – strzelamy fotki na lewo i prawo, nie troszcząc się wcale o to, ile ich zrobimy i co na nich jest. Pstrykamy na wszelki wypadek, pstrykamy po raz trzeci i piąty, bo może za drugim i czwartym razem wyszło krzywo, pstrykamy, bo to nic nie kosztuje – kto dziś przejmuje się wydatkami na kliszę, wywołanie filmu, odbitki? Wszystko jest cyfrowe i wszystko takie przepastne: karty pamięci w aparatach i komórkach, twarde dyski w laptopach. Pstrykamy w nadmiarze, obiecując sobie, że posortujemy te fotki później. Nic z tego później zwykle nie wynika, ale kto by się tym przejmował, pstrykamy dalej.
Ciocia Eufemia nie musi już czekać, aż wrócimy z wakacji, żeby z namaszczeniem przeglądać wraz z nami lśniące karty świeżo odebrane z zakładu fotograficznego; ciocia Eufemia ma konto na Facebooku i widzi, co wrzucamy. Syn cioci Eufemii, kuzyn Eufemiusz, pokazuje jej resztę na Twitterze albo Instagramie. Ciocia nie czuje się wykluczona, bo sama pstryka – o, tu szarlotka, tu kotek Mruczek, tam taka spódniczka, która może jeszcze się przyda wnusi, a czy jest lepszy sposób, by się o tym przekonać, niż wrzucenie fotki spódniczki na fejsika?
W tym natłoku wizualnych bodźców umiera wyobraźnia, zanika oryginalność, bo ilość nie przechodzi w jakość. Ciężka choroba dzisiejszych czasów – fotograficzna monotonia, powtarzalność. Spójrzcie poza ekran własnego smartfona i przypatrzcie się, jak zabawnie wyglądają turyści przepychający się, by stanąć dokładnie w tym samym miejscu, z którego fotki pstrykał przed chwilą nieznany nam wąsacz z Niemiec albo ta sympatyczna para z Francji. Skoro tam stanęli, widać mieli powód. Skoro mieli powód, to i my mamy powód. Będziemy mieli takie same, ale własne zdjęcia… Posuńże się, chińska wycieczko!
I tak nasz urlop zamienia się w fejsbukowy tajmlajn, kolekcję kopii ujęć znanych z przewodników i folderów, ale gorszych, lecz zarazem lepszych, bo naszych. Świeżo przeżyte wakacje zamieniają się w przeglądarkę nieposortowanych ujęć wymyślonych przez kogoś innego. A kiedy po miesiącach czy latach zasiadamy, by się im uważniej przyjrzeć, odkrywamy, jak bardzo byliśmy niewolnikami cudzego spojrzenia. Bo fotografie wrzucane hurtem do Internetu zadziwiają monotonią, tak jakby profesjonalne zdjęcia zamieszczone w przewodnikach były traktowane przez turystów jako obowiązujące i jedyne oficjalne instrukcje upamiętniania znanych miejsc i obiektów, instrukcje wydane po to, by ściśle ich przestrzegać.
Nie jestem lepszy. Też pstrykam.
No i kłócę się o to, jak zilustrować tę opowieść. „Skoro pisze pan, panie Piotrze, o zatoczce w Chanii, to może byśmy ją pokazali?”. Do diabła, każdy może zobaczyć zatoczkę w Chanii, jest tych zdjęć w Internecie trzy kwadryliony i pół bimbaliona! Mam inny pomysł. W prywatnym ogródku pod Sudą stoi fajny zardzewiały autobus. Ma ze czterdzieści lat. Nikomu nie chciało się nawet wyjąć z niego tablicy z nazwą punktu docelowego: „Chania”. Autobus skubią kozy. W środku śpi kot. „Panie Piotrze, ale nikogo nie zainteresuje zdjęcie zardzewiałego autobusu”.
Pewnie spotkamy się gdzieś w połowie.
Rozdział 1
Tam, gdzie głośno. Heraklion
„Zakalec, z którego należało wydłubywać weneckie rodzynki”3 – tak ocenił Heraklion polski podróżnik Jan Mar w książce Powrót do kolebki. To sformułowanie krzywdzące, ale tylko trochę. Kilka lat przed nim, tuż po wylądowaniu, zgoła inaczej widział to poeta Zbigniew Herbert: „Heraklion. Port i mury weneckie, bastiony otaczające miasto białych domów. Cisza zatrzaśniętych okiennic. Idę do miasta ulicą wiodącą pod górę, która wydaje się nieskończenie długa, choć świadectwo oczu temu przeczy. Wymiary światła zastygły i choć słyszę zgrzyt piasku pod nogami i stukot własnych kroków, nie poruszam się chyba wcale, zanurzony po głowę w upale, zatopiony w blasku. Zaczyna się bolesny ubytek realności”4.
3J. Mar: Powrót do kolebki, Iskry, Warszawa 1986.
4Z. Herbert: Labirynt nad morzem, „Zeszyty Literackie”, Warszawa 2000.
Realny czy nie, z zakalcem czy bez – nie ominiesz Heraklionu; każdy albo tu przylatuje, albo stąd odleci, w najgorszym razie (wedle niektórych – w najlepszym) pojawi się przejazdem w drodze do Knossos lub zajrzy na parę godzin do największego na wyspie muzeum archeologicznego, pełnego minojskich cudeniek. A skoro nie da się go ominąć, zaś wielce trudny jest do pokochania, to może spróbować go trochę polubić?
Zanim zabierzesz się za wydłubywanie rodzynków, musisz najpierw do miasta dotrzeć. Dawni podróżnicy z niecierpliwością czekali na pokładzie statków, aż Kreta pojawi się na horyzoncie. Najpierw zza krawędzi świata wyrastał szczyt Idy, często ukoronowany chmurami. Dziś ciągle do Heraklionu przybijają promy z Pireusu oraz z Santorynu, ale główny szlak wiodący na Kretę to szlak powietrzny.
A zatem trzeba zacząć od lotniska. Leży przy morskim brzegu; ciemną toń widać już wtedy, gdy maszyna bierze przechył, by znaleźć się na właściwym torze do lądowania. Masa czarterów, ale i regularne, porządne połączenia z kontynentem są utrzymywane głównie przez Aegean Airlines. Kiedyś latały też linie Olympic. Konkurencja między tymi dwoma graczami bardzo opłacała się wszystkim, którzy szukali niedrogich połączeń z Aten na greckie wyspy, ale Olympic nie przetrzymał greckiego kryzysu.
Płyta lotniska w Heraklionie nie jest wielka: przejazd busem spod schodków samolotu do hali przylotów trwa dosłownie minutę. Tu przyjezdni napotykają pierwsze wąskie gardło. Tłum narasta, niecierpliwi się. Kolejki ustawiają się do toalet po lewej stronie, reszta pcha się do podajników bagażu. Do obsługi wszystkich lotów, zarówno regularnych, jak i czarterowych, muszą wystarczyć dwa konwejery. W sezonie ścisk bywa ogromny. Kto oderwie wzrok od wylotu podajnika bagażu, wpada w pierwsze reklamowe pułapki na turystów: Cretaquarium, Dinosauria Park, Watercity. Dzieciaki szarpią rodziców za rękawy – kto nie chciałby zobaczyć dinozaura (sztucznego) albo wielkiego żółwia Caretta caretta (żywego). Jest i ambitniejsza propozycja: wielki baner reklamujący muzeum Nikosa Kazantzakisa, największego spośród urodzonych na Krecie pisarzy i jednego z największych urodzonych w dwudziestowiecznej Grecji. Nawet jeśli nazwisko wydaje się obce, to na hasło Grek Zorba każdy zaczyna kiwać głową ze zrozumieniem. Dziedzictwo pisarza objawia się także na sposób komercyjny, bo widzę billboard reklamujący wodę mineralną Zaros właśnie cytatem z Kazantzakisa.
Watercity. Hm. Perwersja – w końcu Kreta, jak wiele greckich wysp, cierpi na niedobór wody. Ale nasz klient, nasz per pan. „Forget the rest & try the best” głosi hasło reklamowe. Gdzie? Anopolis. Chwila paniki – jak to, Anopolis to przecież wioska po drugiej stronie wyspy, niedaleko malowniczej Chora Sfakion. Czyżby inwazja parków rozrywki dotarła tak daleko? Wbijam w elektroniczną mapę współrzędne GPS – uff, to inne Anopolis; trzeba z Heraklionu jechać drogą na Hersonissos i potem odbić w prawo. O, jest i ulotka! Posępny Posejdon z harpunem i wesoły turysta z nadmuchiwaną oponką o średnicy metra. Rozglądam się dookoła. Niektórzy klienci biur podróży swoje oponki mają ze sobą. Wokół pasa. I nie trzeba ich nadmuchiwać. Są takie, które może i mają metr średnicy.
Wodnej perwersji ciąg dalszy – tutaj reklamy wzywające do pluskania się w niezliczonych basenach i na wodnych zjeżdżalniach, a w toaletach niebieskie świnki przyklejone do ściany pod lustrami przy umywalkach ze smutną miną i komunikatem: „Water is too precious to waste!”.
Ludzka rzeka wirująca wokół dwóch podajników bagażu przy wyjściu rozdziela się na strumyki zarządzanymi dalej przez przewodników i opiekunki grup z nieodłącznymi plastikowymi podkładkami, do których przypięto dokumenty. Podkładki są oczywiście firmowe, żeby z oddali było widać logo. W XXI wieku porozumiewamy się głównie przy pomocy obrazków.
Jedno z rosyjskich biur podróży wykupiło reklamy na automatycznych drzwiach lotniska – tak przynajmniej było w sezonie 2016 – ale inne rzeczy nie zmieniają się w ogóle, jak choćby wyglądające wyjątkowo staromodnie gabloty z lokalnymi produktami kreteńskich rolników i sadowników. Jedną dojrzycie w hali przylotów, po drugiej stronie stanowisk odbioru bagażu, druga znajduje się w hali odlotów. Czym chwali się Kreta? Oliwa, mydełka z oliwą, kosmetyki z oliwą, wino, raki. Żadnych niespodzianek.
Lotnisko w Heraklionie – w dziewięćdziesięciu dziewięciu przypadkach na sto traficie właśnie tu. Co dalej? Zorganizowane grupy przesiadają się do firmowych autokarów, ja wędruję w kierunku przystanku. Znajduje się kilkadziesiąt metrów od wejścia do hali odlotów, więc kierujcie się na niewielkie rondo za postojem taksówek. Kilka autobusów nagrzewa w słońcu blachy. Jest napis „Bus station”, jest kiosk z biletami. Sprzedawca dyskutuje z kierowcami szukającymi cienia. Nie zgubicie się.
Kilka miejskich linii odjeżdża z lotniska i niemal wszystkie jadą przez centrum, ale na wszelki wypadek warto się upewnić przed wejściem do pojazdu. Jazda trwa kwadrans, dwadzieścia minut, czasem dłużej, jeśli trafiliśmy na godziny szczytu. Po obu stronach niska zabudowa, zwyczajne przedmieścia: salony samochodowe, sklepy z AGD, kawiarnie, pizzerie, tu fryzjer, tam gabinet kosmetyczny. Sklepy i zakłady usługowe z dumą prezentują swoje wnętrza – szklana ściana od ulicy to norma.
Greckie miasta wyglądają podobnie, białe graniaste budynki, parę kondygnacji, płaskie dachy, z których często wystają druty zbrojące beton, bo nigdy nie wiadomo, kiedy będzie trzeba dobudować kolejne piętro. Nie mówię tu kwartałach zabytkowych, tylko o tak zwanej codzienności, która nas otacza. Grecja to nie jest kraj dla miłośników drapaczy chmur, za duże tu zagrożenie trzęsieniami ziemi, więc zabudowa wszędzie jest mało imponująca. Złośliwi mówią, że przez to całe Ateny wyglądają jak jedno wielkie przedmieście. Coś w tym jest. A Heraklion wygląda jak przedmieście przedmieścia Aten.
Na poboczach sznury zaparkowanych na wariata samochodów, motocykli, skuterów. Sztuka jeżdżenia „na lakier” to podstawowa umiejętność, którą musi opanować kierowca w Grecji. No i potrzebny jest luz, kiedy zatrzymujesz pojazd, bo ktoś zostawił swój na światłach awaryjnych na środku drogi i poszedł kupić kawę. Nie ma się co denerwować, zaraz wróci, a kiedyś i ty będziesz w potrzebie – nie miej wówczas skrupułów, zaciągnij ręczny, włącz awaryjne, a kiedy ktoś zacznie trąbić, uspokajająco pomachaj ręką: „okej, po co się tak gorączkować!”. I idź po kawę.
Wreszcie autobus pokonuje podjazd i kilka ostrych zakrętów, po czym wjeżdża na poziom centrum. Oto plac Eleftherias, tyleż obszerny, co wielofunkcyjny. W ciągu dnia stoją tu sprzedawcy kwiatów w doniczkach, sadzonek i innego zielonego tałatajstwa, czasem ktoś z używanymi książkami. Wieczorem masa tu ludzi, głównie młodych, bo to wygodne miejsce spotkań: łatwo dojechać, a do popularnych knajp niedaleko. Na rogu kinoteatr, który oprócz wyświetlania filmów udostępnia również scenę śpiewakom i kabareciarzom, więc kiedy przyjeżdża jakaś gwiazda, na placu robi się naprawdę tłoczno. Ale byłem też świadkiem oficjalnych uroczystości z okazji dnia Ochi (narodowe święto Grecji, 28 października; premier Grecji powiedział tego dnia „ochi!”, czyli „nie!”, niemieckiemu ultimatum). Stała tu wówczas mała trybuna, były parady, orkiestra, wywiady telewizyjne z weteranami wojny (Kreta ma kilka lokalnych kanałów), honorowe warty Kreteńczyków w tradycyjnych strojach.
Nawet ci, którzy kompletnie nie są zainteresowani Heraklionem, i tak wylądują na placu Eleftherias, bo tuż obok znajduje się słynne Muzeum Archeologiczne. Obok niego, nieco w głębi uliczki po prawej stronie kryje się parking dla autokarów, więc jeśli przybywacie do Heraklionu z grupą zorganizowaną, to zapewne zostaniecie wysadzeni właśnie tu. Kto przyjechał samodzielnie, autobusem międzymiastowym, ten od dworca znajdującego się pod murami będzie musiał jeszcze kawałek podejść. Kto jedzie autobusem miejskim z lotniska, może podjechać jeszcze przystanek i wysiąść obok hotelu El Greco, skąd jest kilka kroków do słynnej fontanny Morosiniego.
Autobus jedzie ulicą Dikeosinis. Obszar na północ od niej – czyli w kierunku morza – to najchętniej odwiedzana i najciekawsza część miasta. No i strefa piesza, przy czym pierwsza równoległa uliczka – Dedalou – to ulubione miejsce zakupów. Są tu sklepy międzynarodowych gigantów (jak Zara), są cenione włoskie marki średniej klasy (jak Carpisa, producent torebek i walizek), są oczywiście i greckie firmy, jak choćby Skondras, reprezentowany przez salon swojej bardziej młodzieżowej i tańszej linii produktów sprzedawanej pod szyldem Fullah Sugah. Buty, marynarki, koszule, sukienki, paski, ale także trochę pamiątek i całkiem niespodziewanie sklep ze starociami, który widziałem po raz pierwszy w 2002 roku. Nie zmienił lokalizacji i nie zmieniło się też jedno – prowadzi go siwiuteńki Kreteńczyk, obok którego nigdy nikogo w środku nie widziałem, więc pewnie handel oryginalnymi ikonami oraz srebrnymi papierośnicami odbywa się na zapleczu (taki żart).
Za ulicą Dedala – właściwie deptakiem – jest niewielki labirynt knajp, kawiarni i barów, jak bardzo popularnych, zrozumiecie dopiero wtedy, gdy wybierzecie się na spacer o północy. Prawdziwe życie zaczyna się tutaj po zmroku i zaułki wyglądające w ciągu dnia na wymarłe zapełniają się wtedy głośnymi ludźmi, którzy świetnie się bawią. Efekt magicznej różdżki jest pogłębiony przez fakt, że restauratorzy do perfekcji opanowali sztukę zwijania interesu – dosłownie. Kiedy idziemy więc sobie taką uliczką, powiedzmy o jedenastej przed południem, to widzimy jedynie ciemne wnętrza zamkniętych knajp, a w tych wnętrzach piętrzące się krzesła i stoliki. Wokół hula wiatr, ulotki smętnie wiszą na murach, wałęsają się psy.
Wieczorem – pstryk, magia! Stoliki są poustawiane tak ciasno, że trudno się przecisnąć, muzyka łupie, tłum szaleje, na latarniach wiszą łańcuchy lampek, jacyś faceci brzdękają na gitarach, tu ktoś tańczy, tam ktoś podśpiewuje, a obok widzimy żywy dowód na to, że sześć osób pochylonych nad mikroskopijnym stolikiem może jednocześnie gestykulować z prędkością stu machnięć na minutę, a mimo to nie wydłubać sobie nawzajem oczu trzymanymi między palcami papierosami.
Deptak Dedala prowadzi od placu Eleftherias do fontanny Morosiniego, która jest z kolei ulubionym punktem orientacyjnym turystów. A ponieważ to także jedna z najczęściej kojarzonych z miastem atrakcji, to też powszechnie odwiedzane miejsce, więc dosłownie każdy metr, jak okiem sięgnąć, jest zagospodarowany przez knajpy, kawiarnie, lodziarnie, pizzerie i kebaby. A fontanna na tle tego kolorowego szajsu wygląda dziwnie licho: weneckie kamienne lwy powinny budzić podziw swą posturą i groźnymi minami, tymczasem robią wrażenie, jakby chciały z podkulonymi ogonami dokądś czmychnąć.
Spod fontanny Morosiniego długim deptakiem zejdziemy wprost ku morzu (ulica 25 Augustou), mijając kilka zabytków, plac z kościołem Świętego Tytusa, siedzibę Minoan Lines i wiele sklepów, które im bliżej weneckiego portu, tym częściej zamieniają się w typowo turystyczne szwarc, mydło i powidło.
Plac wokół fontanny nosi oficjalnie imię Eleftheriosa Wenizelosa – jak wszystko, co ważne na Krecie. Wenizelos to rodowity Kreteńczyk, którego przodkowie pojawili na wyspie pod koniec XVIII stulecia – uciekli przed tureckimi represjami z Peloponezu, a dokładnie z Mistry, ostatniej stolicy Bizancjum. Wenizelos to absolutnie kluczowa postać w dziejach Krety pierwszej połowy XX stulecia. Jest bohaterem najczęściej upamiętnianym nazwami ulic i placów, pomnikami i popiersiami. Ale to także gigant polityki greckiej w ogóle – wielokrotny premier rządu, uczestnik pokojowej konferencji w Paryżu w 1919 roku, gdzie walczył o interes odradzającej się Grecji równie skutecznie, jak Roman Dmowski o interes Polski.
„Miał głos prawnika: łagodny, precyzyjny, opanowany, bez zbędnych emocji” – tak o nim pisał jego angielski biograf Andrew Dalby. „Posługiwał się greką klasyczną w gramatyce i nieco pedantyczną w doborze słów. Prócz greki władał niemieckim i angielskim, ale wolał francuski”5. Świetnie odnajdywał się wśród mężów stanu innych nacji, mówił rozsądnie, śmiał się przyjacielsko, a spojrzenie zza złotych binokli miał nieco nauczycielskie. Posiadał także inną, surowszą twarz. W 1933 roku polski reporter Konrad Wrzos, który przeprowadził serię wywiadów z Wenizelosem, podkreślał, że „nie umiał przebaczać – 9 razy rządził Grecją i 8 razy dokonywał rewolucji. Za każdym razem wyrównywał swe rachunki z przeciwnikami. Aż stał się tułaczem, uznanym za wroga państwa”6. Wrzos trochę koloryzuje, Wenizelos jako premier rządził Grecją tylko siedem razy (ładne „tylko”!). Pozostałe funkcje pełnił w rządzie niepodległej Krety. Był zresztą architektem niezależności wyspy, a potem także tym, który pracował na rzecz przyłączenia jej do Grecji. Bez wątpienia to postać godna osobnej książki i szkoda, że taka jeszcze w języku polskim nie powstała.
5A. Dalby: Eleftherios Venizelos: Greece, Haus Publishing, London 2010.
6K. Wrzos: 11 głów narodów i armii, Towarzystwo Wydawnicze Rój, Warszawa 1938.
W Heraklionie wielki pomnik Wenizelosa stoi po wschodniej stronie placu Eleftherias. Spod niego wyruszam na spacer, idąc pod prąd wszelkich turystycznych rekomendacji. Nie polecam go na pierwsze spotkanie ze stolicą Krety, ale z perspektywy czasu uważam, że jest bardzo pouczający.
Spacer to wycieczka po weneckich murach, czyli okrążenie miasta, by z nieco innej strony spojrzeć na jego topografię.
Na planie stary Heraklion otoczony weneckimi murami wygląda jak połówka cytryny – została rozcięta nierówno od góry morskim brzegiem, a na dole mamy ogonek, czyli przyklejony do murów niewielki stadion. Pierwsi murami opasali miasto Bizantyjczycy, którzy władali Kretą przez pięć stuleci; kilka wieków po nich do pracy zabrali się nowi władcy, Wenecjanie, który zaczęli w XV stuleciu i skończyli po niemal stu latach.
Spacer najłatwiej zacząć od pomnika Narodowego Oporu, który stoi przy alei Dimokratias, niemal naprzeciw pomnika Wenizelosa, o którym już wspomniałem (cały czas znajdujemy się tuż przy placu Eleftherias). Tak dostaniemy się na bastion Vittouriego. Ponieważ jednak kiedyś już go odwiedziłem, wybieram inną drogę – wychodzę z placu Elefhterias ulicą Pediados, kierując się najpierw ku murom, a potem wzdłuż nich. Bardzo szybko trafiam do zupełnie innego Heraklionu niż ten z turystycznego centrum. Znikają sklepy, zostają tylko budynki mieszkalne; droga robi się wąska, na szerokość jednego samochodu, a domy po mojej lewej, wrastające w dzikie chaszcze rosnące u stóp weneckich murów, często są opuszczone. Tu żadna galopująca XXI-wieczna nowoczesność nie dotarła. Tak ów zaułek musiał wyglądać i pięćdziesiąt lat temu, w czasach drucianych anten telewizyjnych. Niektóre domy to po prostu ruiny, straszące ciemnymi wyrwami okien. Pusto. Nieliczni napotkani miejscowi patrzą na mnie z mieszaniną zdumienia i podejrzliwości.
I nagle pstryk, znowu zmiana tonacji, ponownie jestem w środku ruchliwego miasta, bo wyszedłem z Pediados na róg ulicy Evansa. Po lewej stronie wielka brama w murach, pieczołowicie odrestaurowana. Tędy wyjeżdżało się na drogę wiodącą ku południowym brzegom wyspy. To New Gate, zwana też Jesus Gate, od nazwy bastionu Jezusa, a w niej wielka przestrzeń wystawowa, która akurat teraz (jesień 2016 roku) jest wypełniona planszami upamiętniającymi Nikosa Kazantzakisa. Wystawa nosi tytuł Moja Odyseja. Zaglądam. Jestem jedynym gościem. Pilnujący wnętrz Grecy mają przewagę: jest ich sześciu plus pies – wielki złoty labrador leżący na kamiennej posadzce. Pies ziewa. Nawet łba nie chce mu się podnieść na mój widok.
Na planszach zdjęcia, fragmenty z książek, cytaty z listów. „Staram się odtworzyć Heraklion z moich dziecięcych lat” – mówi pisarz o powieści Kapetan Michał. Są i egzemplarze książek na małych pulpitach, można przejrzeć, poczytać. Osobno wyeksponowano okładki książek Kazantzakisa wydanych w innych językach. Szukam polskich śladów – jest! Pierwsze wydanie Biedaczyny z Asyżu, pierwsze wydanie Greka Zorby z charakterystycznym czarno-białym zdjęciem twarzy Anthony’ego Quinna. Wszędzie opisy po angielsku – nasi organizatorzy rozmaitych wystaw upamiętniających polskich pisarzy mogliby się podszkolić i o tym pamiętać. Na drugim końcu wielkiego pomieszczenia drewniane krzyże, teatralne rekwizyty z przedstawienia wedle prozy Kazantzakisa.
Żegnam wystawę, wychodzę, skręcam na schody wiodące na mury. Cóż to zresztą za mylące sformułowanie – to nie są zwykłe mury, to murzyska, grubaśne pasy umocnień, co da się ocenić dopiero wtedy, kiedy jesteśmy na górze i widzimy, że są niemal szerokości autostrady. Przy bastionie Jezusa wielki parking; na murze wita mnie wymazany czarnym sprayem napis: „Close borders for tourists, open borders for refugees” – „Zamknijcie granice dla turystów, otwórzcie dla uchodźców”. Na razie jednak granice dla turystów są otwarte. Mogę iść dalej.
Krótko o uchodźcach – Kreta nie ucierpiała jeszcze w wyniku ostatnich migracji. Nie leży na głównym szlaku przerzutowym przez Kos czy Lesbos, do których docierają duże grupy migrantów próbujących dostać się do Europy przez Turcję. Daleko na zachód od niej leży drugi szlak ucieczek, czyli przeprawa z Tunezji i Libii ku wyspom Lampedusa i Malta, ku ostatecznemu celowi, jakim jest Sycylia. Najczęściej uciekinierzy trafiają tu przypadkiem. Pierwsza duża grupa (113 osób, w większości Afgańczyków) przybiła do brzegów Krety pod koniec maja 2016 roku. Żeglowali z tureckiej Antalyi ku Włochom, ale wiatr i prądy zniosły ich w kierunku Krety, na której wylądowali w prefekturze Sitia, na jednej z plaż północno-wschodniego wybrzeża. Przerzut był organizowany przez przemytników z Chorwacji i Czarnogóry, których zresztą aresztowała grecka policja. W tym samym czasie w innym miejscu wylądowała grupa 64 uciekinierów, w tym 17 dzieci. To wszystko niewielka kropla w milionowym strumieniu.
Na Krecie nie ma squatów zajętych przez nielegalnych imigrantów, co jest zmorą wielu dużych miast Grecji kontynentalnej, przede wszystkim Aten. Nie ma armii sprzedawców podrabianych torebek i perfum, która otoczy was, gdy tylko postawicie stopę w Pireusie (armii zorganizowanej zresztą przez przestępcze podziemie, które z uciekinierów uczyniło niekończący się rezerwuar taniej siły roboczej). Na ulicach Heraklionu turystów zaczepiają kolorowo ubrane śniade kobiety, ale to nie efekt kryzysu syryjskiego, tylko napływu na Kretę zarobkowych emigrantów z Bałkanów, w tym wielu Romów. Na portfele i telefony trzeba uważać tak jak wszędzie, a najbardziej uciążliwym zjawiskiem oprócz prostego żebractwa jest wciskanie turystom kwiatów – niby za darmo, bo miło wyglądają, a po minucie powrót z żądaniem zapłaty „za sprzedane bukiety”.
Władze Krety doskonale wiedzą, jak wielką część dochodów wyspy generują turyści (zresztą większość tej kwoty Kreta musi transferować do Aten) i pamiętają o turystycznej katastrofie, jaka dotknęła greckie wysepki w pobliżu tureckiego brzegu. Nikt tu nie chce powtórki, nikt nie wyczekuje przybyszów ani nie zamierza im pobłażać. Biznes musi się kręcić.
Na razie to ja się kręcę po weneckich murach wokół Heraklionu. Kapitalny stąd widok na masyw Idy, ale turystów jak na lekarstwo; widać, że umocnienia służą głównie miejscowym – w małym parku na ławeczce siedzi para emerytów, tam dziewczyna przypięta słuchawkami do smartfona zawzięcie oddaje się joggingowi. Następny punkt spaceru to bastion Martinengo. Gigant. Tak duży, że jego część oddano dekady temu w użytkowanie lokalnemu towarzystwu lekkoatletycznemu, które po wschodniej stronie postawiło stadion. Kto ciekaw weneckich korytarzy, może zejść do tunelu Makasi, mnie jednak ciągnie w górę, na szczyt. To właśnie tutaj, pośród drzew i kwiatów, wewnątrz kwadratu wyznaczonego przez schludnie utrzymaną alejkę, spoczywa Nikos Kazantzakis.
Grobu na niskim kamiennym podwyższeniu strzeże prosty krzyż. Widok otwiera się na góry i morze, a w oddali widać drogę ku Agia Pelagia. Samego kurortu nie dojrzycie, bo jest schowany za cyplem, ale widać maleńkie zabudowania miejscowości Padanassa i Paleokastro (nie mylić z miastem o tej samej nazwie po drugiej stronie wyspy).
Kazantzakis ciężko zachorował podczas jednej ze swych podróży na Daleki Wschód. Przewieziony do Europy, zmarł we Freiburgu 26 października 1957 roku. Jego doczesne szczątki przewieziono najpierw do Aten, a potem na Kretę.
„5 listopada wszystko w Heraklionie zamarło. Flagi opuszczono do połowy masztu. Tysiące ludzi zgromadziły się na ulicach, by pożegnać pisarza” – pisze Litsa Chatsopolu. „Na przedzie konduktu żałobnego idą studenci niosący egzemplarze jego książek, na samym przedzie z poematem «Odyseja». Trumna przewożona jest na lawecie, pogrzeb odbywa się z zachowaniem wszelkich zasad ceremoniału państwowego”7. Potem mężczyźni ubrani w tradycyjne kreteńskie stroje wnoszą trumnę na szczyt bastionu Martinengo. Na grobie pisarza pojawi się jego własne zdanie: „I hope for nothing. I fear nothing. I’m free”. „Nie mam na nic nadziei. Niczego się nie obawiam. Jestem wolny”. To cytat z eseju metafizycznego Sztuka ascezy: zbawcy Boga, wydanego w 1923 roku (polskie wydanie – 1993). Esej jest kluczowy dla zrozumienia pisarstwa Kazantzakisa, a sam autor zwykł mawiać, że to z tych kilkudziesięciu stron wykiełkowały wszystkie idee, które znaleźć można w jego książkach.
7L. Chatsopolu: Kazantazkis Through the Museum Collections, Nikos Kazantazkis Museum 2008.
Na południowym skraju porośniętej gęstą trawą kwatery, w cieniu drzew widać osobny grób. Tu spoczywa żona Kazantzakisa, Eleni. Przeżyła go o prawie pół wieku. Zmarła w 2004 roku.
Idę dalej. Kolejny bastion – Betlejemski. I kolejny stadion za murami. Miasto nie opierało swej obrony jedynie na tych głównych umocnieniach: po drugiej stronie murów ciągnęły się forty i rowy. Ich pozostałości zniknęły po drugiej wojnie światowej. Heraklion rozbudowywał się zbyt szybko, by zajmować się ich ocalaniem.
Wreszcie Chania Gate. Z góry patrzę po raz pierwszy na ulicę, którą nieraz opuszczałem stare miasto, idąc do dworca autobusowego B. Po minięciu bramy docieram do bastionu Pantokratora. Czterokilometrowy spacer kończy się w bastionie Świętego Andrzeja, zwanym czasem bastionem Ducha Świętego, od małego kościoła z czasów weneckich (stał już poza murami). Wczytuję się w tablicę informacyjną – tu upamiętniono postać niesławną, niejakiego Andreasa Barotsisa, który zdradził pobratymców i Turkom oblegającym miasto w 1669 roku wskazał najsłabszy punkt obrony. Kiedyś bastion wraz z fortami wspierał się o morski brzeg, teraz od wody oddziela go nowa droga. Nic to. Uparłem się, że obejdę całe stare miasto, i zrobię to!
Idę zatem wzdłuż morza, powracając do najpopularniejszej wśród turystów części Heraklionu, to znaczy ku weneckiemu portowi u stóp starówki, gdzie na krańcu długiego cypelka stoi wenecka twierdza, za czasów italskich panów zwana Rocca a Mare albo Castello a Mare, a od czasów tureckiej okupacji już tylko Koules. To żelazny punkt zwiedzania. Kolekcja zdjęć bez Koules jest po prostu nieważna. Znów potężne, grube mury i chłodne kamienne wnętrza. Rozrzucone tu i ówdzie kule armatnie i działa. W niektórych miejscach światło wpada gdzieś od góry. Wygląda to jak plan Piratów z Karaibów albo serialu Piraci. Filmowcy doceniają urok miejsca: to właśnie w starym weneckim porcie Heraklionu kręcono między innymi grecki film biograficzny El Greco (2007); z wnętrz twierdzy korzystał także Franco Zeffirelli podczas zdjęć do ekranizacji opery Verdiego Otello (1986). „Bevi, bevi, bevi con me!” – tak, to dobre miejsce do takiego podśpiewywania. (Przy okazji – zbudowany na potrzeby filmu galeon wciąż istnieje i cumuje w Marsylii).
Ale to nie koniec wielkiej pętli. Mijam wenecki port, przechodzę przez małe rondo, kroczę wzdłuż budynku dworca autobusowego A – do miejsca, z którego wyruszyłem, wciąż mam jeszcze kawałek. W porcie promowym czeka już pływający potwór, gigantyczna jednostka Minoan Lines, wielopiętrowa, wypluwająca z wnętrzności ciężarówki niczym pestki. Można było wcześniej iść w górę ulicą Bofor, mijając kolejne boisko, do koszykówki, w bastionie Sampionara, ale ja tym razem obchodzę umocnienia dołem, więc skręcam dopiero w ulicę Efesou, tuż przed kortami tenisowymi, i maszeruję u podnóża murów. To nie był dobry pomysł. Widać, że ten kawałek dzikiego parku umiłowali sobie zwolennicy zaprawiania się tanimi alkoholami, a i pozostałości innego rodzaju rozrywek się tu znajdzie. Przyspieszam, wspinam się po schodkach na ulicę Ikara i już po chwili znów jestem przy Muzeum Archeologicznym, czyli widzę przed sobą plac Eleftherias.
Z poradnika podróżnika: jeśli czas was goni albo niespecjalnie kręcą was stare umocnienia, powinniście oszczędzić sobie takiej wyprawy. Ale na pewno warto zboczyć z głównych tras turystycznych w centrum, by wspiąć się na bastion Martinengo i zobaczyć grób Kazantzakisa.
Z weneckich murów Heraklionu można ujrzeć to, czego z poziomu ulic nie zobaczycie – że to współczesne miasto, ten „zakalec, z którego należy wydłubywać weneckie rodzynki”, jest fantastycznie położony, bo kiedy widoku nie zasłaniają ciasno stojące budynki, panorama wzgórz od południowego wschodu i gór, z Idą na czele, od południowego zachodu, jest imponująca. Zignorujcie morze brzydkich przedmieść. Popatrzcie, jak układa się linia horyzontu, popatrzcie na brzeg morza, dostrzeżcie kształt wielkiej zatoki.
Spojrzenie z bastionu Martinengo pozwoli także dostrzec, że starówka leży na zboczu, że wypiętrza się od poziomu morza, a różnica wysokości jest wyraźnie zauważalna – oczywiście będziecie tego świadomi, jeśli macie za sobą spacer deptakiem od starego portu do fontanny Morosiniego, ale właściwą skalę ujrzycie dopiero z południowych murów. Resztę informacji przydatnych do tego, by wyobraźnia pracowała jak należy podczas układania sobie w głowie pejzażu weneckiego miasta, znajdziecie w Muzeum Historii Krety, dzięki wielkiej makiecie miasta (wówczas znanego jako Kandia) pokazującej jego kształt w 1645 roku.
Wenecjanie decydowali o obliczu Krety przez pięć stuleci; pierwsi koloniści przybyli w roku 1211, a w ręce tureckie wyspa wpadła ostatecznie na przełomie XVII i XVIII stulecia. W czasach weneckich Kreta dzieliła się na cztery kasztelanie: Chania, Rethymnon, Kandia (Heraklion) i Sitia. By uniknąć niepotrzebnej konfuzji, gdy przyglądamy się w tutejszych muzeach rozmaitym rycinom z tamtych czasów: te opisane „La Canea” przedstawiają Chanię; te z nazwą „Candia” miasto znane dziś jako Heraklion. Łatwo się pomylić.
Niewiele zostało po Wenecjanach we współczesnym ruchliwym i, przyznajmy szczerze, dość brzydkim mieście, oprócz murów i bastionów oraz fortecy i ruin przy starym porcie. Wspomniana fontanna Morosiniego, której dzieje są dużo ciekawsze, niż można podejrzewać, spoglądając na intrygujące płaskorzeźby, to zakończenie wielkiego akweduktu, którym z odległych wzgórz doprowadzono wodę do miasta cierpiącego dotkliwie na jej niedobór. Historia zachowała nazwiska jej budowniczych. Prace nadzorował generał Francesco Morosini, ale czarną robotę wykonali inżynierowie: Francesco Basilicata, Rafaello Monnani i Zorzi Corner.
Co dalej? Kilka pomniejszych fontann: Sagredo, Bembo, Priuli. Trudna do przegapienia bryła weneckiej loggii, dawnego miejsca spotkań weneckich wielmożów (po prawej stronie, gdy maszerujemy od fontanny w stronę portu). Kościół Świętego Marka (w czasach weneckich katedra), który dziś jest galerią sztuki, kościół Świętego Tytusa, spośród lokalnych świątyń robiący chyba największe wrażenie (prócz prawosławnej katedry Świętego Menasa), ale nie został przez Wenecjan zbudowany, tylko przejęty po Bizantyjczykach i przerobiony na nową modłę. Wokół Muzeum Archeologicznego widać odkopane mury klasztoru Franciszkanów, który stał kiedyś w tym miejscu. Niewiele więcej. Zainteresowanych tematem odsyłam do ciekawej książki Michele Buonsantiego i Alberty Galli Candia Veneziana, którą można na Krecie kupić między innymi w wersjach angielskiej i niemieckiej. Drogo, ale za bzika się płaci. W tym przypadku 20 euro.
Kto jednak jest ciekaw pozostałości po weneckich czasach, pojedzie przecież wprost do Wenecji i zanurzy w chwale Republiki Świętego Marka. To nie Wenecjanie są głównym powodem, dla którego turyści ciągną do Heraklionu i pobliskiego Knossos. To Minojczycy. Dlatego niezależnie od tego, czy macie na odwiedzenie stolicy wyspy trzy dni, czy trzy godziny, jest tylko jedno miejsce, którego nie możecie ominąć – to Muzeum Archeologiczne w Heraklionie.
.
.
.
…(fragment)…
Całość dostępna w wersji pełnej
spis treści
Karta tytułowa
PROLOG
Przed podróżą. Fum czy Filemon?
Rozdział 1
Tam, gdzie głośno. Heraklion
Rozdział 2
Tam, gdzie skarby. Muzea Krety
Przerwa w podróży. Noclegi
Rozdział 3
Tam, gdzie wszyscy. Od Hersonissos do Malii
Rozdział 4
Tam, gdzie wszyscy. Okolice Agios Nikolaos
Przerwa w podróży. Samochody
Rozdział 5
Tam, gdzie daleko. Do Sitii i dalej
Rozdział 6
Tam, gdzie daleko. Kato Zakros i Xerokampos
Przerwa w podroży. Autobusy
Rozdział 7
Tam, gdzie wszyscy. Chania
Rozdział 8
Tam, gdzie Zorba. Stavros
Przerwa w podróży. Plaże
Rozdział 9
Tam, gdzie bomby. Zatoka Suda
Rozdział 10
Tam, gdzie bomby. Maleme
Przerwa w podróży. Ruiny
Rozdział 11
Tam, gdzie Rzymianie. Gortyna i dalej
Rozdział 12
Tam, gdzie nasi. Rethymnon
Przerwa w podróży. Samaria
Rozdział 13
Tam, gdzie głośno. Do zobaczenia
BIBLIOGRAFIA
Wkładka zdjęciowa
Karta redakcyjna