Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Wspaniała, zaskakująca kontynuacja Demonów Leningradu
Mroczna i brutalna opowieść. Trochę powieść wojenna, trochę sensacja w niezwykłych realiach. Aleksander Razumowski jest prawdziwym twardzielem, który Jamesa Bonda zjadłby na drugie śniadanie, jednak obcując z okrutnikami pokroju Genkoma Ławrientija Berii, nie wiadomo, co się zdarzy za chwilę, skąd padnie cios.
Bezlitosny świat NKWD, GRU i walk pomiędzy wywiadami oraz polityczne czystki. Adam Przechrzta niezwykle drobiazgowo odtwarza realia życia w sowieckiej Rosji podczas wojny.
Z każdą przeczytaną stroną chcesz więcej i więcej...
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 425
Zbudził mnie jak co rano kaszel Timofieja Michajłowicza. Wojskowy szpital numer trzynaście – pechowa liczba, ale przecież prawdziwi komuniści nie wierzą w przesądy – specjalizował się w leczeniu odmrożeń. Między innymi. Tyle że Michałycz, jak pozwalał nazywać się innym pacjentom, złapał też zapalenie płuc. Kiepska sprawa w jego wieku, mój sąsiad liczył sobie pod sześćdziesiątkę. Michałycz był czołgistą, dowódcą pułku, kilkakrotnie nagradzanym Orderem Lenina. Szpital numer trzynaście przyjmował tylko prominentów.
Odgłos energicznych kroków poprzedził nadejście siostry oddziałowej. Po chwili trzasnął kontakt i ujrzałem surową twarz Warwary Siemionownej.
– Jak tam, chłopcy? – spytała.
Siostra Warwara pozwalała sobie czasem na poufałości z pacjentami – jednostronnie. Nawet leżący dwie sale dalej generał NKWD nie odważył się zwracać do niej inaczej niż na wy.
– W porządku – wycharczał Michałycz.
– Dzień dobry – mruknąłem bez przekonania.
Jakkolwiek by na to patrzeć, dzień z pewnością nie był dobry. Wyglądałem jak mumia faraona: bandaże pokrywały moją twarz, ręce i nogi. Odmrożenia. O krok od gangreny.
– Nie stękajcie, pułkowniku – ofuknęła mnie ostro Warwara Siemionowna. – I tak mieliście cholerne szczęście!
Rzeczywiście, biorąc pod uwagę, że przeżyłem jako jedyny z całego oddziału i przeleżałem kilka dni w wilczej jamie przy parunastostopniowym mrozie, można było mówić o szczęściu. Teoretycznie. W praktyce groziła mi gangrena i co najmniej amputacja. Bywało, że interwencja chirurga nie wystarczała, nie dalej jak tydzień temu zmarł tuż po operacji major Zubow, a zdarzały się i straty... pozamedyczne. Ot, taki na przykład Wańka Bołotnikow wyskoczył z okna w godzinę po odwiedzinach żony. Baba przyniosła do podpisu dokumenty rozwodowe, nie była zainteresowana beznogim pułkownikiem. Ja nie miałbym szansy nawet na coś takiego, okna w naszej izdebce zabezpieczono kratami, a na korytarzu czuwała warta – osobiste polecenie towarzysza Berii. Byłem zbyt cenny, żeby dali mi się zabić. W dwa dni po akcji w Aleksandrowce ruszyła nasza ofensywa, niedługo później znaleźli mnie zwiadowcy. W podziemnej norze, na zwłokach esesmana z wyciętym sercem... Ściskałem podobno w garści niemiecki pistolet maszynowy z na wpół opróżnionym magazynkiem i zakrwawiony nóż. Jakiś geniusz doszedł do wniosku, że osaczony broniłem się tam przed Szwabami przez kilka dni, a zagrożony śmiercią głodową wolałem zjeść ciało wroga, niż się poddać. O wydarzeniu doniesiono towarzyszowi Berii, a później Gławkomowi. Decyzją samego Stalina zostałem awansowany do stopnia podpułkownika i odznaczony Gwiazdą Bohatera Związku Radzieckiego. Przetransportowano mnie też do najlepszego szpitala, oddano pod opiekę znakomitych lekarzy. Tylko że skóra pod bandażami nadal była nieczuła i pokryta pęcherzami. Takie to i szczęście.
Warwara Siemionowna podeszła do łóżka mojego sąsiada, sprawdziła puls i temperaturę, odwinęła bandaże. Zaciskając zęby, zdołałem unieść się na łokciach i zerknąć zza pleców siostry Warwary: palce u nóg Michałycza były czarne. Zdradziecka czerń wpełzła też wyżej, na stopy czołgisty. Pomimo intensywnego zapachu antyseptycznej maści poczułem odór zgnilizny. Gangrena. A przecież jeszcze kilka dni temu lekarz dawał mu nadzieję, jak mnie...
– Jest poprawa? – zapytał z nadzieją w głosie Timofiej Michajłowicz.
– Tak sobie.
Przełknąłem ślinę: Warwara Siemionowna mówiła łagodnie, jakby uspokajała dziecko. Znaczy niedobrze, bardzo niedobrze. Michałycz pójdzie pod nóż...
– Warwara, Warwaroczka... – jęknął błagalnie Michałycz. – Może jeszcze trochę poczekać? Może...
Przerwał mu nagły napad kaszlu.
– Ciii... Leżcie spokojnie, zaraz zaparzę wam herbatki z miodem.
I znowu ten sam kojący ton, miękki, lecz nieznoszący sprzeciwu, wytrenowany przez lata pracy. Ton, którym siostra oddziałowa uspokajała przerażonych, śmiertelnie chorych pacjentów. I żadnych uwag co do „Warwaroczki”. Źle.
Bez najmniejszych oznak obrzydzenia Warwara Siemionowna dokończyła opatrunek i zebrała przesiąknięte śmierdzącą ropą gaziki.
– Ja za momencik – rzuciła, wychodząc. – Już nastawiam wodę.
Na korytarzu rozległ się czyjś śmiech, po chwili zawtórowały mu młode, dziewczęce głosy. Zerknąłem na zegarek: szósta trzydzieści. Koniec nocnej zmiany. To nie szpital polowy, gdzie zdarza się, że personel pracuje po trzy doby bez przerwy.
Głośny stukot obcasów świadczył, że dziewczęta ruszyły na obchód. Za dwie godziny pojawią się lekarze; ci zadecydują, kto wyląduje dziś na stole operacyjnym, a kto jeszcze powalczy. Po południu przyjdzie czas na zajęcia rehabilitacyjne, na wyższych piętrach umieszczono ozdrowieńców. Nawet jeśli komuś się powiodło i uniknął noża chirurga, rzadko kiedy obywało się bez komplikacji. Odmrożenia niemal zawsze skutkowały zaburzeniami w krążeniu, trzeba było mozolnie przywracać sprawność wyleczonych kończyn.
Nagle męczący, charkotliwy kaszel Michałycza zakłócił jakiś nowy dźwięk. Niespodziewany i dziwnie nie na miejscu: dowódca gwardyjskiego pułku pancernego, człowiek, który w kilka maszyn powstrzymywał przez godzinę atak trzech kompanii szwabskich czołgów, płakał.
– Michałycz! – powiedziałem bezradnie. – No daj spokój, Michałycz. Wszystko będzie... – nie dokończyłem.
Obaj wiedzieliśmy, że nie będzie dobrze: amputacja obu stóp to nie byle co. Do tego zapalenie płuc... Czołgista zdawał sobie sprawę, że szanse ma niewielkie. Niby nic nowego dla frontowca, ale nie chodziło przecież o żołnierską śmierć z kulą w sercu czy – niechby nawet! – w płonącym czołgu. Takiej śmierci Michałycz spoglądał w oczy nie raz i nie dwa. I nie spuszczał wzroku. Tu ułożą go na stole bezradnego jak niemowlę i w ciągu godziny czy dwóch zamienią z mężczyzny w kalekę. A później, kiedy już ostrugają ze zgangrenowanej tkanki niczym tępy ołówek, przyjdzie się jeszcze pomęczyć, zanim wraz z krwawą flegmą ujdzie z niego życie.
– Aleksandrze Nikołajewiczu – odezwał się po chwili – obiecajcie mi... – Zacharczał z wysiłkiem, zagrało mu w płucach. – Musicie mi obiecać... – Splunął soczyście do ustawionej przezornie przy łóżku miski.
– Tak?
– Mam córkę, obiecajcie, że się nią zaopiekujecie.
Wybuchnąłem suchym, bezradosnym i – nie ma co ukrywać – nieco histerycznym śmiechem.
– Zaopiekować się waszą córką? W moim stanie?! Toż za dzień czy dwa sam wyląduję w operacyjnej!
– Nie – odparł spokojnie Michałycz. – Nie wy.
– Naprawdę?! – zadrwiłem. – Prawdziwy z was jasnowidz!
Przez chwilę panowała niemal całkowita cisza, słychać było tylko świszczący oddech Michałycza.
– Nie umrzecie! – powtórzył z naciskiem czołgista. – A przynajmniej nie teraz. Ja... jestem tego pewien.
– Skąd to przekonanie? – spytałem z mimowolnym zainteresowaniem.
– Będziecie się śmiali...
– A co, to jakiś dowcip?
Michałycz ponownie umilkł, zdawało się, że zbiera myśli, minęło kilka minut.
– Moja rodzina pochodzi z Syberii – powiedział wreszcie. – Babka była Rosjanką, ale dziadek Jakutem. Kowalem. Przed rewolucją znaczyło to tyle co szaman. Był znachorem i... – zawahał się – potrafił ujrzeć przyszłość. To dar, w mniejszym czy większym stopniu mają go wszyscy w mojej rodzinie. Ja też.
– Rzeczywiście – wycedziłem. – To widać...
– Razumowski – odparł ze znużeniem Michałycz – przestańcie się czepiać. Szkoda czasu. Tak, nie przewidziałem, że zdechnę w tym szpitalu. Zadowolony?! Taki dar, jak i każdą inną zdolność, trzeba pielęgnować. A ja cóż, sami rozumiecie: ateizm, partia... Wiedziałem, że nie zginę w walce, dlatego spróbowałem powstrzymać to szwabskie natarcie. I udało mi się! Doczekaliśmy pomocy, ale bitwa trwała trzy dni, nie było czasu na zmianę bielizny czy ciepłą kąpiel, a bywało, że brodziliśmy po kolana w śniegu... później, kiedy rozwalili nam czołgi. No i się porobiło...
– Rozumiem, że macie wizje?
– Uch – stęknął Michałycz. – Uparty jak muł. Zrozumcie, że...
– Herbatka! – zawołała, stając w progu, Warwara Siemionowna. – Gorąca, z miodem.
Siadła na skraju łóżka, włożyła Michałyczowi kubek w dłonie.
– Pijcie, zanim ostygnie – zachęciła.
Czołgista siorbnął gorącego płynu, jego twarz zastygła w bezruchu jak wyrzeźbiona w kamieniu. Herbata z miodem dobra rzecz i w sumie – przynajmniej w tym szpitalu – nic nadzwyczajnego. Wystarczy poprosić, a siostrzyczka przyniesie ci kubek pachnącego lipą płynu. Wystarczy poprosić. Tyle że od tego są pielęgniarki, a nie siostra oddziałowa. Warwara Siemionowna to zajęta kobieta, Bogiem a prawdą to ona właśnie, a nie któryś z lekarzy, utrzymuje porządek w szpitalu. Bywa, że osobiście zajmuje się pacjentami, ale posiedzieć przychodzi tylko w jednym wypadku: na pożegnanie. Nie, nie przed wypisem! Siostra Warwara nie traci na to czasu, nie podlizuje się nikomu; kiedy przychodzi się pożegnać, ma to charakter zdecydowanie bardziej... ostateczny. Leżymy z Michałyczem na parterze, wraz z innymi, których uznano za będących „w poważnym stanie”. Stąd są tylko dwie drogi: do góry – dosłownie, na wyższe piętra, gdzie umieszcza się pacjentów idących na poprawę, i w dół, do piwnicy, gdzie mieści się szpitalna kostnica. Nie ma co kryć, Warwara Siemionowna przyszła się pożegnać.
Michałycz dopił spokojnie herbatę, bez słowa oddał opróżnione naczynie. Bo i o czym tu gadać? Jego życie można było liczyć na godziny: najpierw stół operacyjny, później piwnica. Operacja to nieodzowny etap, lekarzom nie wolno poddać się bez walki. Nie w tym szpitalu.
Warwara Siemionowna podniosła się ociężałym ruchem, pogładziła czoło Michałycza. Znienacka jej dłoń zacisnęła się na piżamie czołgisty, jakby chciała zatrzymać go za wszelką cenę, nie dopuścić, by upadł w bezdenną, niezbadaną otchłań. Coś błysnęło w oczach siostry oddziałowej, na moment spod nakładanej na co dzień maski wyjrzała zrozpaczona kobieta.
– Wszystko w porządku, Warwaroczka, wszystko w porządku. – Michałycz poklepał ją po dłoni.
Znowu spokojny i budzący szacunek. Dowódca, pułkownik pancernej gwardii.
W drzwiach stanęła młoda sanitariuszka, gestem wywołała Warwarę Siemionownę na korytarz. Może to i dobrze: czasem w najtwardszym człowieku coś pęka, ale lepiej, żebyśmy nie widzieli siostry oddziałowej w takim stanie. A mnie i tak niewiele potrzeba, jeszcze trochę, a zacznę szlochać jak Michałycz...
– Saszka – odezwał się mój sąsiad – obiecaj...
– Michałycz, na litość boską! – warknąłem. – Co ja ci mogę obiecać?!
– Zacznij walczyć, zamiast rozczulać się nad sobą – powiedział ostro. – Ja już jestem po tamtej stronie, ale ty, jeśli zechcesz, dasz radę!
– Walczyć?! A jak, kurwa, można walczyć z gangreną?! Może sam byś powalczył? W końcu to ty jesteś wnukiem szamana!
– Nie masz jeszcze gangreny! Możesz z tego wyjść!
– Ciekawe jak?
– Nie wiem – odezwał się z udręką w głosie. – Jednego jestem pewien: nie licz na łapiduchów, musisz sam coś wykombinować.
– Dziękuję za przepowiednię, teraz już wszystko jasne! – odparłem sarkastycznie.
– Moja córka to Elena Szewieliewa. Mieszka w Moskwie na ulicy Frunze – powiedział, nie zwracając uwagi na moje protesty. – Z tobą będzie bezpieczna – dodał po chwili.
Znienacka ogarnęła mnie fala zmęczenia, z trudem zaczerpnąłem tchu, czułem się, jakby ktoś usiadł mi na piersi.
– Michałycz, czy ty wiesz w ogóle, czym ja się zajmuję? – spytałem ze znużeniem. – Gdybym nawet jakimś cudem wyzdrowiał, to byłbym ostatnią osobą, która mogłaby zapewnić bezpieczeństwo twojej córce. Wojennaja razwiedka to nie kwatermistrzostwo!
– Mimo wszystko – odparł niewzruszony. – Ja...
Przerwał, usłyszawszy kroki na korytarzu. To nie był stukot damskich obcasików, nadchodzący nosili ciężkie wojskowe buciory. Sanitariusze. Sala zabiegowa mieściła się na pierwszym piętrze, chorego na operację trzeba było przenieść. Mimo woli skuliłem się niczym przerażone dziecko, może to nie do nas...
Drzwi uchyliły się niespiesznie, jakby wchodzący wahał się, czy je otworzyć.
– Michałycz – powiedziała przepraszającym tonem Warwara Siemionowna – już pora.
Nie tłumaczyła, o co chodzi, i tak wszystko było jasne. Nie zajrzał do nas żaden lekarz, znaczy sprawa jest oczywista: trzeba ciąć. W końcu gangrenę potrafi rozpoznać nie to, że siostra oddziałowa, ale pierwsza lepsza pielęgniarka. Szkoda czasu na dodatkowe oględziny.
– Jak trzeba, to trzeba – wycedził Michałycz przez zaciśnięte zęby.
Bez słowa protestu pozwolił ułożyć się na noszach, zamknął oczy.
– Saszka? – rzucił pytającym tonem, kiedy sanitariusze dźwignęli go z podłogi.
– W porządku – westchnąłem. – Obiecuję. O ile wyjdę z tego cały. – Z naciskiem zaakcentowałem ostatnie słowo.
– Niech cię Bóg błogosławi – powiedział drżącym głosem Timofiej Michajłowicz.
Sanitariusze zamarli z wrażenia, popatrzyli niespokojnie na Warwarę Siemionownę. No bo jakże to tak? Pułkownik, kawaler Orderu Lenina i wzywa Boga?
– Na co czekacie? – rzuciła niecierpliwie siostra oddziałowa. – Do operacyjnej z nim!
Tak jakby nie słyszała słów Michałycza. No i nie dziwota, Warwara Siemionowna miała charakterek, pacjenci „Trzynastki” wciąż opowiadali sobie, jak uspokoiła pewnego generała, grożąc mu wyrwaniem cewnika, ale z pewnością nie była donosicielką. Co to, to nie! Zresztą nikt by się nie przejmował takim donosem, bo i co mogli zrobić Michałyczowi? Wyrzucić go z partii? Wolne żarty! Obecnie jakby mniej nachalnie przypominano o jedynym słusznym podejściu do religii. Najważniejsza była wojna, na szerzenie ateizmu i rozliczenia z nieprawomyślnymi przyjdzie czas później. Przykład dał sam towarzysz Stalin – kiedy napadli nas Niemcy, przemawiając przez radio, użył sformułowania: „bracia i siostry”. Niedługo później metropolita Sergiusz wezwał wiernych do obrony ojczyzny. Nie bez aprobaty Głównodowodzącego.
Sanitariusze wynieśli Michałycza, a Warwara Siemionowna zabrała się do zmiany moich opatrunków. Nie powiedziała ani słowa, w powietrzu wyczuć się dawało tylko ostry zapach leków, ani śladu gangrenowego smrodu, ale siostra oddziałowa nie wyglądała na zadowoloną. Nie widziałem swojej twarzy, ale wystarczyło popatrzeć na ręce i nogi, aby zrozumieć, że nie ma powodów do radości: obrzęki, purpurowa, pokryta pęcherzami skóra. Tak jak tydzień temu u Michałycza...
– Warwaro Siemionowna – odezwałem się niepewnie – chciałbym was prosić o przysługę.
– Tak?
Ton i mina siostry oddziałowej nie zachęcały do konwersacji. Gesty, wyraz rozumnej, pokrytej zmarszczkami twarzy przypominały drapieżnego ptaka; jeszcze chwila, a zerwie się i zaatakuje. Oj, biedny ten, kto jej się dzisiaj narazi... Tylko że nie miałem wyjścia, musiałem załatwić pewne sprawy. Na wypadek gdybym miał skończyć jak Michałycz.
– Mogłaby siostra wezwać doktora Nikonowa?
– Jak to wezwać? Na konsultację? Przecież to neurolog!
– Zna go siostra?
– Wszyscy go znają – odburknęła. – Jako młoda dziewczyna chodziłam na jego wykłady, jeszcze przed rewolucją. Po co on wam?
– Chodzi o sprawy osobiste – odparłem wykrętnie.
– Nie możecie zadzwonić? Telefon jest w korytarzu, wystarczy przeciągnąć kawałek kabla, na pewno któryś z tych enkawudzistów, jacy się tu kręcą, wam pomoże!
Złapałem ją za rękę, zanim zdołała wstać. Nie próbowała się wyrwać – i dobrze! – zapewne nie posłużyłoby to moim dłoniom pomimo grubej warstwy bandaży.
– Kiedy nie mogę – wymamrotałem. – Wiem, jak to wygląda, ale ci czekiści nie są moją ochroną, jeśli już, to raczej mnie pilnują.
– Pilnują?! Was? Kawalera Złotej Gwiazdy Bohatera Związku Radzieckiego?
– Nie we wszystkim zgadzamy się z towarzyszem Berią. – Odwróciłem wzrok. – Do tego pomiędzy wywiadem wojskowym a NKWD panuje pewne... napięcie.
– O co chodzi? – spytała szorstko. – Tylko konkretnie i bez kłamstw.
– Moja... kochanka dostała dwadzieścia lat, jej mąż zgłosił się do Hiwi. Zostawiła kilkuletnie dziecko, czekiści go nie znaleźli, fakt, że i nie szukali specjalnie. Oddałem malucha pod opiekę pewnej kobiecie, ale nie za darmo. Jeśli coś mi się stanie... Muszę wydać rozporządzenia na wszelki wypadek. Z oczywistych względów: nieoficjalnie.
– I Edward Piotrowicz wam w tym pomoże?!
– Po cholerę chcecie to wiedzieć?! – warknąłem wyprowadzony z równowagi. – Macie zamiar zapewnić mu parę lat na państwowym wikcie? On i tak już odsiedział swoje za Kołczaka!
Przez dobrą chwilę Warwara Siemionowna mierzyła mnie spokojnym wzrokiem, wreszcie westchnęła głęboko.
– Gdybyś nie był taki chory, dałabym ci po pysku, synku – powiedziała. – Od razu poprawiłyby ci się maniery.
– Przepraszam, nie chciałem...
Powstrzymała mnie stanowczym gestem, mimo ostrych słów nie wyglądała na rozgniewaną.
– Przynajmniej wiem, że naprawdę znasz Edwarda Piotrowicza. On rzeczywiście siedział za Kołczaka.
– Pomożecie mi?
– Poproszę Edwarda Piotrowicza, żeby cię odwiedził. – Wzruszyła ramionami. – Nie wiem, czy się zgodzi.
– Dziękuję.
Warwara Siemionowna zebrała zużyte opatrunki i wyszła bez słowa. Cóż, zrobiłem, co mogłem, pozostawało czekać.
Ocknąłem się zdrętwiały od porannego chłodu: nieszczelne okna wpuszczały mroźny zimowy wiatr. Tym razem w izdebce było cicho, zbyt cicho, po raz pierwszy od niemal miesiąca nie słyszałem kaszlu Michałycza. Czołgista przetrzymał operację, ale zaraz po zabiegu umieszczono go w izolatce. Jak twierdziły pielęgniarki, rokowania były nienadzwyczajne. Nic dziwnego, amputacja obu stóp to nie przelewki. Do tego jeszcze płuca – sam widziałem, jak Michałycz spluwał krwią. Oj, nie pożyje nam długo wnuk jakuckiego szamana...
Stękając z wysiłku, przekręciłem się na bok; ze względu na odmrożenia mogłem się poruszać jedynie w ograniczonym zakresie. Poprzedniego dnia podczas wieczornego badania Warwara Siemionowna poinformowała mnie, że na domiar złego grożą mi odleżyny. I nakazała częstą zmianę pozycji. Jak się wyraziła: „w miarę możliwości”. Problem w tym, że możliwości miałem nienadzwyczajne. Do tego zabiegi mające przeciwdziałać odleżynom były – nie ma co ukrywać – dość krępujące: dwa razy dziennie oklepywano mnie tu i ówdzie, łącznie z obszarami, gdzie plecy tracą swą szlachetną nazwę. Na „procedury” przychodziła do mnie młoda, ładniutka siostrzyczka imieniem Tania, jednak stan, w jakim się znajdowałem, wykluczał jakąkolwiek satysfakcję z poklepywania po tyłku przez, było nie było, atrakcyjną dziewczynę. Ech, Razumowski, czas umierać, skoro nawet piękne kobiety cię nie interesują...
Poranną ciszę – szpital jeszcze spał – przerwało energiczne pukanie. Ki czort? Toż to nie kurort czy pensjonat, tu nikt nie przejmuje się prywatnością pacjentów.
– Proszę – powiedziałem niepewnie.
W drzwiach pojawił się mężczyzna w mundurze kapitana NKWD. Skądś pamiętałem tę twarz o ostrych, jakby wykutych w granicie rysach. Tylko skąd?
– Ma pan chwilkę, pułkowniku? – spytał.
Wtedy go poznałem: ostatnio widzieliśmy się na Łubiance, przed prywatnym apartamentem Berii. Kapitan był ochroniarzem Genkoma. Jednym z najbardziej niebezpiecznych ludzi, jakich kiedykolwiek spotkałem. Co on robi w szpitalu?
– Słucham?
– Macie gościa, pułkowniku, to niejaki profesor Nikonow. Siostra oddziałowa twierdzi, że sam go pan zaprosił, ale wolałem się upewnić, zanim go do was wpuszczę.
– Wszystko w porządku – wymamrotałem. – Dawajcie go tutaj.
– Tak jest! – odparł służbiście, choć z niemal niezauważalną nutką dezynwoltury w głosie.
Po chwili do izby wszedł niepewnym krokiem Nikonow. Doktor – a może jednak profesor? – Nikonow. Wątpliwe, aby czekiści nie znali jego osiągnięć naukowych. Było też więcej niż pewne, że wiedzą wszystko i o osiągnięciach pozanaukowych mojego znajomego.
Z lekkim zdziwieniem zauważyłem, że enkawudzista zniknął, cicho zamykając za sobą drzwi. Czyżby rzeczywiście mieli zamiar pozwolić mi na nieskrępowaną rozmowę z Nikonowem? A może w pokoju był podsłuch? Cholera by to wzięła! Wyglądało, że cały mój plan wziął w łeb: czekiści wiedzieli o wizycie Nikonowa, jeśli go przesłuchają... W tej sytuacji rozmowa na temat małego Pokrowskiego nie miała sensu, najpierw musiałbym wyjaśnić powód, dla którego znalazł się tu zaufany człowiek komisarza Berii. Co innego rutynowy nadzór, co innego obecność osobistego ochroniarza Genkoma. Z drugiej strony, o ile się orientowałem, facet specjalizował się w ochronie fizycznej, a nie inwigilacji. I jeśli miał mnie szpiegować, to dlaczego, u licha, zdemaskował się w taki głupi sposób? W tej całej historii było coś, czego nie rozumiałem.
– Proszę zawołać tego kapitana – poleciłem lekarzowi. – Póki się z nim nie rozmówię, lepiej będzie, jak poczekacie na korytarzu.
Nikonow wyszedł pospiesznie, wyglądało, że tylko szukał pretekstu, aby opuścić pomieszczenie. Nie dziwiłem mu się: nikomu nie sprawiało przyjemności zainteresowanie NKWD.
– Pułkowniku? – odezwał się grzecznie enkawudzista.
Zauważyłem, że stanął niemal w pozycji zasadniczej. Swobodniej niż na baczność, ale nie na tyle, żeby można go było posądzić o brak szacunku. Tak jakby nie chciał mnie wkurzyć. Tylko kogo w NKWD obchodziło moje zdanie?
– Możecie jakoś wytłumaczyć swoją obecność w tym szpitalu? – spytałem bez ogródek.
Teoretycznie rzecz biorąc, można wyciągnąć z rozmówcy informacje na dowolny temat, w ogóle o nim nie wspominając. Gesty, mimika twarzy czy nawet ruchy gałek ocznych są w stanie wiele wyjaśnić, wystarczy wywołać odpowiednie skojarzenia, nie napomykając wprost o interesującej nas rzeczy. Tyle że obecnie nie było nawet sensu próbować. Taka rozmowa to pojedynek intelektów, a mój intelekt był aktualnie w równie kiepskim stanie co ciało...
– Dowodzę waszą ochroną – odparł bez namysłu oficer.
– Wy? Chcecie, żebym uwierzył, że towarzysz Beria oddelegował do tego zadania swojego najlepszego ochroniarza?
Przez usta kapitana przemknął cień uśmiechu, szybki niczym spadająca gwiazda.
– Jednego z najlepszych – poprawił pedantycznym tonem. – Nie martwcie się, Genkom nie zostanie bez odpowiedniej ochrony.
– Tak czy owak, to poniżej waszych kwalifikacji – burknąłem.
– Odnoszę wrażenie, że nie doceniacie się, pułkowniku – stwierdził enkawudzista. – Generalny Komisarz ma w stosunku do was daleko idące plany.
– Jakie, do licha, plany?!
– Nie jestem wtajemniczony w detale. – Wzruszył ramionami. – Tak czy owak, póki nie wrócicie do zdrowia, nie ma o czym mówić. Ja mam tylko zapewnić wam bezpieczeństwo. Absolutne bezpieczeństwo – dodał z naciskiem. – Ta poranna wizyta Nikonowa nieco mnie zaniepokoiła, wyglądało to tak, jakby nasz drogi profesor chciał uniknąć spotkania ze mną... Stąd wolałem się upewnić, że istotnie go oczekujecie. I nie! – Podniósł obronnym gestem ręce. – Nie interesuje mnie, w jakim celu go wezwaliście i o czym będziecie rozmawiać! To wasza sprawa, poza obszarem moich zainteresowań. Chyba że chcecie, żebyśmy wam tu jeszcze kogoś sprowadzili? Jakby co, proszę się nie krępować, spełnimy wszelkie wasze życzenia. To także rozkaz towarzysza Berii – wyjaśnił, widząc, że przypatruję mu się niedowierzającym wzrokiem.
W głosie rozmówcy nie dosłyszałem nawet cienia fałszu, a wierzcie mi, znam się na tym. Enkawudzista mówił prawdę i tylko prawdę, przynajmniej tak, jak ją rozumiał. Lecz skąd ta nagła łaskawość Genkoma? Nie byliśmy wrogami – wtedy już bym nie żył – ale stwierdzenie, że cieszę się jakąś szczególną łaską towarzysza Berii, byłoby grubą przesadą.
Na naszych stosunkach kładła się cieniem sprawa pułkownika Kutiepowa, Genkom nie był też zadowolony z tego, jak potraktowałem Kamyszynów. Ten pierwszy został rozstrzelany za morderstwo generała Gurładze i próbę zamachu na samego Berię. Mimo że Generalny Komisarz w żaden sposób nie wyraził niezadowolenia z mojego udziału w sprawie Kutiepowa, jakimś szóstym zmysłem wyczuwałem, że podejrzewa mnie o wrobienie pułkownika w zabójstwo. Cóż, miał rację: rzeczywiście wystawiłem Kutiepowa, enkawudzista wszedł mi w drogę o jeden raz za dużo. Co do Kamyszynów, Genkom wyraził swoją zdecydowaną dezaprobatę, bo darowałem im szybką śmierć, co, jak przypuszczam, mocno kolidowało z planami towarzysza Berii... Gdyby nie akcja w Aleksandrowce, pewnie dosięgłaby mnie mściwa ręka Generalnego Komisarza. A tu proszę: nie tylko odpuszczono mi dawne winy, ale i można było zauważyć oznaki nieskrywanej życzliwości ze strony Genkoma. Czyżby wzruszyła go moja bohaterska postawa na polu walki? Wątpliwe, może i darowałby mi za to Kamyszynów, w końcu z wnioskiem o Gwiazdę Bohatera Związku Radzieckiego wystąpił dla mnie sam towarzysz Stalin, ale na pewno nie organizowałby mi osobiście ochrony w i tak przecież całkiem bezpiecznym szpitalu. Tu musiało chodzić o coś więcej. Taaak, kiedy wyzdrowieję – o ile wyzdrowieję – będę musiał mocno pilnować pleców. Najwyraźniej towarzysz Beria czegoś ode mnie chciał...
– Dziękuję, kapitanie – westchnąłem. – Poproście doktora Nikonowa.
Enkawudzista bez słowa otworzył drzwi, przyzwał gestem medyka, a sam wyszedł na korytarz. Przez dobrą chwilę słyszałem oddalające się kroki. Ot, taka mała demonstracja na temat: „nie podsłuchuję pod drzwiami”. Nie żebym miał wątpliwości – z jakichś względów byłem w łaskach u towarzysza Berii. W tym momencie ważne było tylko to, że mogłem swobodnie porozmawiać z Nikonowem, wiedząc, że NKWD zostawi go w spokoju. Przynajmniej dopóki nie umrę, wówczas zasady gry zapewne zmienią się radykalnie...
– Słucham was, majorze – spytał Nikonow, rozglądając się nerwowo. – Po czorta żeście mnie tu ściągnęli?!
– Macie alergię na szpitale? – warknąłem zirytowany.
– Mam alergię na czekistów – odburknął.
– Podejdźcie bliżej – rozkazałem. – Nie będę krzyczał.
Nikonow posłusznie przycupnął na łóżku.
– Pójdziecie do mojego mieszkania – poleciłem. – Najlepiej jutro. Klucze da wam pułkownik Poliakow. W biurku znajdziecie niewielką kasetkę, wewnątrz są dokumenty i pieniądze: sto imperiałów. Połowa złota jest wasza, w zamian za to zatroszczycie się o chłopaków. Będziecie płacić Kalininej tak, jak się umówiliśmy.
– Po co to wszystko? Bardziej odpowiadał mi nasz dotychczasowy układ.
– Mnie też, problem w tym, że mogę wyjść z tego szpitala nogami do przodu albo żywy, ale bez nóg. A wtedy najprawdopodobniej stracę mieszkanie: co innego pułkownik wojennoj razwiedki, a co innego nikomu niepotrzebny inwalida. Dlatego lepiej jak najszybciej zabrać tę kasetkę z chałupy.
– Pułkownik? – Obrzucił mnie szybkim spojrzeniem.
– To długa historia – mruknąłem niechętnie. – Wy też nie chwaliliście się tytułem profesorskim. Nieważne. Zrobicie to?
– Niech będzie. – Machnął ręką. – Jeśli bezpieka postanowi się do mnie dobrać, to te parę złotych monet nie zrobi wielkiej różnicy. I tak nie przeżyję nawet roku w łagrze...
– Naprawdę jesteście profesorem?
– Przedrewolucyjnym – wyjaśnił. – Obecnie tytuł mi nie przysługuje.
Nikonow bezwiednym ruchem wziął w rękę niewielkie czerwone pudełeczko.
– Można? – zapytał. – Wygląda to jak...
Uchyliwszy wieczko, zamarł jak rażony gromem. W naszym kraju wszyscy wiedzą, co oznacza prosta złota gwiazda, nawet przedrewolucyjni profesorowie kołczakowcy.
– Więc wy... – urwał, najwyraźniej nie wiedząc, jak dokończyć.
– Jakie to ma znaczenie? – spytałem apatycznym tonem. – Na razie, dopóki żyję, jesteście bezpieczni. Jeśli umrę, uciekajcie. Może dacie radę im się wymknąć – dodałem bez specjalnego przekonania.
Cóż, gdybym był hazardzistą i chciał obstawić zakład: NKWD kontra profesor Nikonow, stawiałbym na bezpiekę. Przynajmniej dziesięć do jednego, niezależnie od ilości złotych imperiałów, jakie miałby do dyspozycji medyk. Takie życie...
Nikonow roześmiał się bezradośnie, najwyraźniej doszedł do podobnego wniosku.
– To może nie umierajcie? – zaproponował cicho. – I co z waszymi ludźmi? Staruszki się skarżyły, że nikt ich nie odwiedza. Myślały, że chociaż Wiera...
– Wszyscy zginęli – odparłem głucho.
– Jak to zginęli?! A Wiera?!
Głos mu się załamał, jakby chodziło o kogoś bliskiego. Widać polubił smarkulę. Jak ja...
– Wiera – odchrząknąłem z trudem – osłoniła naszą ucieczkę. Rozumiecie, wpadliśmy w zasadzkę. Wyrwała jednemu z Niemców granat i...
Nikonow wpatrywał się we mnie szklistym wzrokiem, nie wykazując najmniejszych oznak zrozumienia. Nie dziwiłem mu się, sam nie mogłem uwierzyć, że chłopaków i Wiery już nie ma.
– Idźcie już – poprosiłem. – Jestem zmęczony.
Później leżałem wpatrzony bezmyślnie w sufit, wsłuchiwałem się w odgłosy szpitalnego życia: rozmowy pielęgniarek i chorych, szczęk instrumentów, krzyki... Czułem ostry, nieprzyjemny zapach leków i dziwnie odpychającą woń jedzenia. Nie żeby z posiłkami było coś nie tak, wręcz przeciwnie, nasz kucharz przepracował dwa lata w kuchni jednego z najlepszych moskiewskich hoteli. Po prostu nie miałem apetytu. Co więcej, sama myśl o jedzeniu wywoływała mdłości. Od dzisiaj. Bo jeszcze wczoraj prosiłem o dokładkę.
Próbowałem robić miny pod otulającymi moją twarz warstwami bandaża, ale nie czułem niczego: żadnego skurczu mięśni, tarcia skóry o opatrunki. Nic. Za to moje ręce i nogi przenikał chłód, tak jakby wokół kostek i przegubów owijały mi się lodowate, studzące krew samym dotykiem węże. I pełzły w górę, ku sercu.
Gdzieś za ścianą grała muzyka, zapewne któraś z pielęgniarek włączyła radio. To nie był zwykły, tandetny aparat, jaki przed wojną można było kupić w każdym sklepie, ale coś wyraźnie obcej produkcji: dźwięk brzmiał krystalicznie czysto, no i grali jazz. Za taką muzyką u nas nie przepadano – zbyt mocno kojarzyła się z Ameryką, a nasze radyjka nie łapały zachodnich stacji. W sumie nic dziwnego, pacjentów „Trzynastki” nie brano z ulicy, pewnie któryś przywiózł sprzęt Philipsa, albo i nawet zdobycznego Telefunkena. Brawo Razumowski! Widać, że zachowaliście analityczne zdolności. No dobrze, resztki analitycznych zdolności.
Przewróciłem się na bok, sapiąc głośno z wysiłku. Mimo że starałem się to zrobić powoli, i tak pociemniało mi w oczach. Na stoliku obok łóżka stał nietknięty obiad: barszcz i gulasz z ziemniakami. Wszystko to podane na prawdziwej porcelanie. Ileż razy marzyłem o takim posiłku... Teraz tylko mnie drażnił.
Oddychałem płytko, w uszach krew tętniła jak werble. Nie jestem lekarzem, ale potrafię rozpoznać koniec: pułkownik Razumowski oddawał posterunek. Cóż, wyglądało na to, że niebawem osobiście zweryfikuję wartość naszej ateistycznej ideologii. Miałem nadzieję, że się nie zawiodę, jakikolwiek inny wariant byłby... żenujący.
Ponure rozmyślania przerwało mi trzaśnięcie drzwi, uniosłem wzrok, spodziewając się zobaczyć pielęgniarkę, a może samą Warwarę Siemionownę, ale okazało się, że do mojej izdebki trafił niespodziewany gość: Nikonow.
– Co się stało? – spytałem zaniepokojony. – Nie znalazł pan pieniędzy?
Dopiero teraz dostrzegłem – przeklęta choroba! – że medyk trzyma w ręku teczkę z fotokopiami zapisków mistrza sekty Doskonałych. I ma mocno nietęgą minę: znaczy przeczytał gad!
– Po czorta żeście to przynieśli?! – warknąłem. – Mało wam oskarżeń o wspieranie Kołczaka, chcecie jeszcze dostać wyrok za sekciarstwo?! A może to prowokacja?
Rysy twarzy medyka wyostrzyły się w ułamku sekundy, przypominając zaciśniętą pięść.
– Gdyby nie był pan chory, wysłałbym panu swoich sekundantów – odparł zimno.
Mimo woli wybuchnąłem śmiechem. Sekundantów, dobre sobie!
– Natychmiast zniszczcie tę teczkę! – zażądałem.
– Nie ma mowy! – oznajmił twardo. – Nie teraz. Naprawdę nie rozumiecie? To dla was jedyna szansa!
– Jaka, kurwa, szansa?!
– Nie denerwujcie się. – Uniósł uspokajającym gestem dłoń. – Chciałbym zadać wam kilka pytań.
Nikonow przysunął sobie kulawe krzesełko, rozsiadł się wygodnie, poprawił okulary. Wyglądało, że zupełnie nie zdaje sobie sprawy, iż jeśli któryś z czekistów zajrzy do teczki, obaj wylądujemy w łagrze. O ile będziemy mieli szczęście, bo istniała też mniej przyjemna alternatywa: ślepy mur i pluton egzekucyjny. A przecież na każdej kartce widać było wyraźnie pieczątkę GRU i słowa: ŚCIŚLE TAJNE! Dziw, że cała ta przedrewolucyjna inteligencja nie wyginęła już dawno jak lemingi...
– Przeczytaliście cały tekst czy tylko fragmenty? – zapytał jakby nigdy nic.
– Fragmenty!
– Tak też myślałem – stwierdził z satysfakcją.
– I co z tego? – wycedziłem przez zęby.
– Rozmawiałem z lekarzami, dowiedziałem się także, w jakich okolicznościach i gdzie was znaleziono. Fakt, że żyjecie, przeczy zdrowemu rozsądkowi. Nikt nie jest w stanie wytrzymać kilku dni na parunastostopniowym mrozie. Bez jedzenia, picia, źródła ciepła. Będąc nieprzytomnym. Medycyna nie zna takich przypadków.
– W zasadzie to nie tak zupełnie bez jedzenia – poinformowałem go spokojnie. – Zabiłem jednego z Niemców, po czym wyciąłem mu serce. Zjadłem je na surowo – dodałem złośliwie.
– Podejrzewałem coś takiego – mruknął w zamyśleniu.
– Co takiego?!
– Jest oczywiste, że musieliście przejść ten rytuał, wypić krew mistrza. Inaczej bylibyście martwi. Nie byłem pewien, czy przeszliście do... drugiego etapu, ale nie jestem zdziwiony.
– Dobrze się czujecie, profesorze?!
– Ja tak, ale coś mi się zdaje, że wy macie z tym problemy – zauważył, przecierając okulary.
– To...
– Dajcie mi dokończyć – poprosił. – Opis całej procedury zdumiewająco przypomina działanie szczepionki. Oczywiście kiedy już odrzucimy cały ten mistyczny bełkot. Coś musi być na rzeczy, przynajmniej jeśli chodzi o odporność na zimno, inaczej nie rozmawialibyśmy teraz.
– Nie jestem odporny na zimno! – wrzasnąłem. – Mam odmrożenia!
– Rozumiem, niemniej jednak żyjecie. Nie przeprowadziliście całej procedury – wyjaśnił.
– Bzdura! Przecież zżarłem serce tego Szwaba!
– To nie wszystko, w dalszej części rękopisu przedstawiono ćwiczenia oddechowe. Dość specyficzne ćwiczenia. Uważam, że powinniście spróbować, w waszym stanie to jedyne wyjście.
– Myślicie, że dostanę gangreny?
– To nie moja specjalność. – Wzruszył ramionami. – Jednak gangrena może być nie tylko efektem silnych odmrożeń, ale i zakażeń wewnątrzszpitalnych. Jak mi się zdaje, wasz sąsiad przeszedł niedawno amputację? – zawiesił wymownie głos.
Oblałem się zimnym potem: jeśli po Michałyczu zostały tu jakieś zarazki...
– Nie można tego zdezynfekować? – spytałem.
– Bo ja wiem? – Nikonow wydął w zamyśleniu wargi. – Nie znam się na tym, pewnie stosują tu jakieś środki antyseptyczne, ale pewność dawałoby tylko spalenie wszystkiego, czego dotykał chory.
Rozejrzałem się dziko po pomieszczeniu: nie ulegało wątpliwości, że niczego nie spalono, a nawet nie wyniesiono. Tyle że zmieniono pościel.
– Co to za ćwiczenia?! – warknąłem.
– Chodzi o powstrzymanie oddechu na czas około stu uderzeń serca, ćwiczenie uznaje się za opanowane, kiedy można będzie wytrzymać bez oddychania przez tysiąc uderzeń. To kilkanaście minut – dodał wyjaśniająco, jakbym sam nie umiał liczyć.
– To jakiś absurd! Nikt tyle nie wytrzyma!
– Przeciętny człowiek pewnie nie – przyznał. – Ale przecież wy nie jesteście przeciętni... Zresztą co wam szkodzi spróbować? Macie lepszy pomysł?
Odchrząknąłem niepewnie: tu mnie miał. Fragment, który udało mi się przetłumaczyć, przypominał bełkot szaleńca – idiotyzmem byłoby traktowanie tych zapisków poważnie, jednak alternatywa była jeszcze bardziej zniechęcająca: stół operacyjny i amputacja. W najlepszym wypadku. Nikt co prawda nie ogłosił jeszcze, że mam gangrenę, ale czułem, że mój stan pogarsza się z każdą godziną. Słabłem umysłowo i fizycznie. Nikonow miał rację – nie miałem na co czekać. Moją uwagę przykuło też porównanie całego rytuału do szczepionki, jeszcze w Leningradzie coś podobnego mówił Saszka Riumin. Czort wie? Może było w tym trochę racji? W końcu ani Saszka, ani Nikonow nie należeli do łatwowiernych prostaczków...
– Co mam robić? – spytałem.
– Pozwolicie, że zacytuję – wymamrotał Nikonow. – Bałem się, że coś przekręcę, dlatego przyniosłem tu te papiery. Pominę nieistotne detale i przejdę od razu do rzeczy: „Wchłaniać oddechy należy, rozluźniwszy odzież, leżąc na wznak. Adept powinien zatrzymać oddech aż do zaciemnienia serca. Kiedy nie może już dłużej wytrzymać, uwalnia oddech przez usta. Po uwolnieniu oddechu, a przed następnym wchłonięciem trzeba odpocząć przez okres stu uderzeń serca. Codzienne wchłanianie oddechów kontynuować może jedynie adept obdarzony przez Mistrza Zarodkiem Najwyższej Rzeczywistości. Wszyscy inni zachorują i umrą. To daje nieśmiertelność, diamentowe ciało i leczy wszelkie dolegliwości. Walcząc z chorobą, należy wchłaniać oddech i kierować myśli ku rejonowi, który chcemy uzdrowić. Trzeba powtarzać tę procedurę do chwili, w której zauważy się, że chore miejsce ocieka potem. Powtarza się to co dzień o północy albo o piątej straży aż do wyzdrowienia”.
– Znakomicie! – parsknąłem. – A teraz poproszę o tłumaczenie.
– Czego pan nie rozumie? – spytał lekarz z autentycznym zdziwieniem.
– Na początek nie podoba mi się wzmianka o tym, że wszyscy niewtajemniczeni umrą. Nie wygląda to na bezpieczną gimnastykę...
– Kiedy wy jesteście wtajemniczeni. Otrzymaliście przecież krew mistrza?
– Być może. A to „zaciemnienie serca”?
– Sekta ma najwyraźniej chińskie korzenie – stwierdził w zadumie Nikonow. – Dawniej Chińczycy uważali, że to właśnie serce jest źródłem myśli. Wydaje mi się, że chodzi tu o zatrzymanie oddechu, dopóki nie osiągnie się swego rodzaju skupienia umysłu.
No, to akurat nic trudnego, jeśli wstrzymamy oddech dostatecznie długo, nasze myśli automatycznie skupią się na jednym: marzeniu o odrobinie świeżego powietrza...
– A ta „piąta straż”?
– Chińczycy dzielili dobę na dwanaście części po dwie godziny, nazywano je strażami, bo właśnie po dwóch godzinach zmieniano warty – odparł Nikonow. – Czy macie jeszcze więcej pytań, jakieś pomysły, jak wywinąć się od ćwiczeń? – zapytał zgryźliwie.
– Wywinąć?!
Rozzłoszczony usiadłem na łóżku, a raczej spróbowałem usiąść. Kiedy uniosłem się na łokciach, lekarz lekkim klepnięciem zmusił mnie do przyjęcia pozycji leżącej. No ładnie, jeszcze trochę i zaczną pomiatać mną pielęgniarki...
– Sami widzicie... – mruknął.
– W porządku! – syknąłem. – Spróbuję! A teraz zostawcie mnie samego.
Nikonow skinął głową, tak jakby nie spodziewał się niczego innego.
– I spalcie albo przynajmniej schowajcie dobrze te dokumenty!
Wyraz twarzy medyka potwierdził moje podejrzenia: nie było mowy o zniszczeniu papierów, najwyraźniej napisany przez bezimiennego wariata tekst zafascynował Nikonowa do tego stopnia, że gotów był ryzykować nie tylko swoją, ale i moją skórę. Poczekaj! – pomyślałem mściwie. Niech tylko stanę na nogi...
Pożegnawszy się niedbałym, przypominającym odganianie muchy gestem – jeszcze jedna oznaka lekceważenia! – Nikonow opuścił wreszcie moją izdebkę. Przez chwilę nasłuchiwałem pilnie, czy za drzwiami nie rozlegnie się rumor świadczący, że czekiści zatrzymali mojego gościa, ale nie doszły mnie żadne podejrzane dźwięki. Cóż, trzeba brać się do roboty.
Położyłem się na wznak, zaczerpnąłem powietrza. Zatrzymałem oddech może na pół minuty, za to kaszlałem dobry kwadrans. Podrażnione płuca reagowały bolesnymi skurczami. Ot, dobrodziejstwa gimnastyki oddechowej! Za drugim razem byłem ostrożniejszy i skróciłem czas ćwiczenia. Pomogło, suchy charkot trwał najwyżej minutę. Po godzinie przestałem zwracać na to uwagę – cóż mnie obchodziły ostre, podobne do szczekania psa odgłosy? Tak, wiedziałem, że to moje spowite bandażami ciało miota się nękane dotkliwymi spazmami, a zaschnięte gardło pali żywym ogniem. Zignorowałem to. Miałem ważniejsze problemy: u wezgłowia szpitalnego łóżka czaiło się widmo gangreny i śmierci. Postanowiłem, że nie poddam się bez walki. Wypluję płuca? Trudno, i tak mi już nie długo...
Przestałem kontrolować czas, nie zauważyłem nawet, kiedy minęły duszności; gdy skończyłem, nie męczył mnie już kaszel, wypuszczając powietrze z płuc, czułem jedynie zwykłą potrzebę zaczerpnięcia oddechu. Spojrzałem w okno: zmierzchało, z korytarza dochodził brzęk sztućców i rozmowy roznoszących kolację pielęgniarek. Nie sądziłem, żebym poczynił jakieś wielkie postępy – nie tylko się nie spociłem, ale nawet nie rozgrzałem, a jednak wydawało mi się, że jestem w jakiś sposób bardziej świadomy swojego ciała. Nadal nie czułem dotyku bandaży: moja skóra dalej była niewrażliwa i drętwa, a jednak w jakiś dziwny, trudny do wyjaśnienia sposób doświadczałem poczucia... kontaktu tam, gdzie opatrunki stykały się z ciałem.
Szczęknęła klamka i do pokoju weszła Warwara Siemionowna, niosąc moją kolację. No proszę, co za honor! Sama siostra oddziałowa...
Bez słowa zabrała talerze z niedojedzonym obiadem, wymieniła je na kilka kanapek i szklankę herbaty. Myślałem, że wyjdzie, ale odstawiła jedynie tacę i usiadła ciężko na moim łóżku.
– Znowu nic nie zjadłeś! – odezwała się karcącym tonem.
Chciałem coś odburknąć, kiedy poczułem, jak gładzi mnie delikatnie po głowie szorstką, pachnącą jodoformem dłonią.
– No, no – mruknąłem. – Bo jeszcze pomyślę, że dybiecie na moją cnotę, Warwaro Siemionowna...
– Twoją cnotę, synku? Założę się, że straciłeś ją na długo przed piętnastymi urodzinami! – parsknęła.
Przytknęła mi kubek z herbatą do ust, łyknąłem łapczywie ciepłego płynu.
– Warwaro Siemionowna... – odezwałem się z wahaniem.
– Tak?
– Co ze mną? – spytałem cichutko. – To już...?
Zamrugała zaskoczona, przez chwilę wydawało się, że nie rozumie, o co mi chodzi. A przecież sprawa była prosta: do tej pory karmiły mnie pielęgniarki, siostra oddziałowa przychodziła tylko raz dziennie – na zmianę opatrunku. Fakt, że dziś obsługiwała mnie osobiście, mógł świadczyć tylko o jednym: lada moment pójdę na stół i w niczym nie pomogą mi ani rytuały Doskonałych, ani syberyjscy szamani.
– Nie, skąd! – Uśmiechnęła się z wyraźnym przymusem. – Ja tylko...
– Coś się stało?
– Timofiej Michajłowicz umarł. Komplikacje pooperacyjne – powiedziała spokojnie, ale wyczułem w niej jakieś ukryte napięcie.
Zacisnąłem zęby, nie wiedzieć czemu zły na Michałycza. Jakby nie mógł jeszcze poczekać, stary dureń! I co mam teraz robić z Warwarą Siemionowną? Pocieszać ją czy jak? Nie jestem, kurwa, w stanie, sam potrzebuję pocieszenia!
– Zjesz coś? – spytała, wskazując gestem kanapki.
– Nie idzie mi w gardło – odparłem marudnie. – Może jakby jakiś kleik...
– Kleiku mu się zachciewa?! – warknęła, znowu sroga i nieprzejednana. – Ludzie głodują, a jemu chleb z kiełbasą w gardło nie lezie! Ja ci zaraz...
Niespodziewanie głos jej zadrżał, przycisnęła dłonie do twarzy.
– Spotkaliśmy się po trzydziestu latach – wymamrotała. – Tylko po to, żeby umarł na moich rękach. Ja byłam wtedy pensjonarką, on kapitanem Lejb-Gwardyjskiego Preobrażeńskiego Pułku Jego Wysokości...
– Michałycz?
– Michałycz – przytaknęła.
– Przed rewolucją?
Nie odpowiedziała, nadal zakrywając twarz. Leżałem w milczeniu; to ci dopiero spotkanie po latach... A z Michałycza niezłe ziółko, ciekawe, czy jego przełożeni wiedzieli, że był carskim oficerem? Nie żeby mnie to specjalnie obchodziło, zresztą w Armii Czerwonej nie on jeden miał mętną przeszłość.
Przekręciłem się niezgrabnie na bok – od leżenia na wznak zdrętwiały mi plecy. Niechcący trąciłem Warwarę Siemionownę, ta wyprostowała się, jakbym wyrwał ją z transu.
– Jaki ma być ten kleik? – spytała rzeczowo.
– Wszystko jedno, z odrobiną miodu – odparłem zaskoczony.
– Kazał mi obiecać, że się tobą zaopiekuję – poinformowała z lekkim, niemal niewidocznym półuśmiechem.
– W tym Michałycz był naprawdę dobry: w wymuszaniu obietnic – burknąłem.
– Rzeczywiście – potwierdziła. – To on potrafił. I emablować panienki.
Odchrząknąłem niepewnie: przy najbliższej okazji będę musiał zerknąć do jakiegoś słownika i sprawdzić, co znaczy to słowo. Jakiś przedrewolucyjny żargon czy co? Saszka Riumin pewnie by wiedział. Ech, Saszka...
W pół godziny później Warwara Siemionowna przyniosła mi talerz kaszki manny. Zjadłem niemal wszystko. Zasnąłem natychmiast, kiedy tylko zamknąłem powieki.
Krew dudniła mi w skroniach, odmierzając niczym metronom kolejne uderzenia serca: sto pięćdziesiąt, sto pięćdziesiąt jeden, sto pięćdziesiąt dwa. Wystarczy. Odpoczywałem minutę czy dwie, po czym ponownie wstrzymałem oddech. Tym razem się pociłem, bandaże i pościel nasiąkały lepką, cuchnącą wilgocią. Będę musiał poprosić Warwarę Siemionownę, żeby umyto mnie poza kolejnością, inaczej musiałbym czekać do jutra.
Otworzyłem oczy, czując lekki zapach jodoformu. Zajęty ćwiczeniami nawet nie zauważyłem, jak weszła.
– Masz gorączkę? – spytała, przypatrując mi się badawczo.
– Chyba nie.
– Przepociłeś całą pościel.
– To nic, ja tylko...
– Nawet nie próbuj kłamać! – rzuciła ostro. – Kombinujecie coś z Edwardem Piotrowiczem, prawda?
– Na pewno profesor Nikonow lepiej to objaśni – odparłem ponuro.
Warwara Siemionowna dotknęła mojego czoła, po czym z wyraźną ostentacją wytarła dłoń w fartuch.
– Śmierdzisz – oznajmiła.
Sapnąłem ze złością, rzeczywiście śmierdziałem, ale kobieta, która co dzień bez słowa skargi oglądała zgangrenowane rany, mogłaby okazać nieco więcej hartu ducha. Nie mówiąc o odrobinie uprzejmości...
– Jakże mi miło, że to właśnie dzięki mnie odkrywacie w sobie nowe pokłady dziewczęcej wrażliwości, Warwaro Siemionowna! – warknąłem. – Bo do tej pory świetnie ukrywaliście swoją jakże delikatną naturę.
Trzepnęła mnie w ramię, ale kąciki jej ust zadrgały w powstrzymywanym z trudem uśmiechu.
– Może ktoś by mnie umył? – poprosiłem żałośnie.
– Później. Najpierw zmienię opatrunki – powiedziała nieznoszącym sprzeciwu tonem.
Jasne! Opatrunki. Doskonale zdawałem sobie sprawę, że Warwara Siemionowna chce sprawdzić, w jakim stanie są moje odmrożenia. Sam też chciałem na nie zerknąć. Tylko że się bałem...
Z wyraźną wprawą umieściła poduszkę pod moją nogą, zaczęła rozwijać okrywający stopę bandaż. Ledwie poczułem delikatny, chłodny dotyk jej dłoni. Podniosłem głowę, ale specjalnie usiadła tak, żeby zasłonić mi widok.
– Coś ty z nimi zrobił?! – spytała ostro.
– Z czym?
– Z odmrożeniami!
Przerażony pociągnąłem nosem, starając się złowić zapach gangreny.
– Przestań!
– Ja tylko...
– Leż! – rzuciła, widząc, że usiłuję unieść się na łokciach.
Po chwili ściągnęła opatrunek z drugiej stopy – tym razem zdołałem dojrzeć co nieco. Nie żeby było się czym zachwycać: moja skóra miała paskudny sinoczerwony kolor.
– To już gangrena? – spytałem przez zaciśnięte zęby.
– Jaka gangrena, idioto! Twoje nogi wyglądają dwa razy lepiej niż wczoraj!
Z trudem przełknąłem ślinę, coś ściskało mnie w gardle.
– Sprawdzimy twarz – wymruczała Warwara Siemionowna.
I znowu poczułem lekki dotyk jej palców. Zaraz, zaraz! Poczułem!
– Warwaro Siemionowna – powiedziałem załamującym się głosem – czuję, jak mnie dotykacie.
– Zuch! – zawołała, całując mnie w spierzchnięte usta. – Wyglądasz znakomicie – stwierdziła, podsuwając mi wyciągnięte nie wiadomo skąd lusterko.
– Uuuch... – stęknąłem boleśnie, studiując swoje oblicze.
Ostatni raz podobną facjatę widziałem w jednej z katowni NKWD po trwającym trzy doby, intensywnym przesłuchaniu. Teraz zrozumiałem, dlaczego z mojej izdebki wyniesiono lustro... Gdybym kandydował do roli potwora Frankensteina, Boris Karloff nie miałby żadnych szans.
– Wierzę wam na słowo – powiedziałem słabym głosem.
– Znaczy w co wierzysz?
– W to, że wyglądam lepiej niż wczoraj...
– Wyglądasz – potwierdziła stanowczo. – Przyślę pielęgniarkę, żeby cię umyła i zmieniła pościel, a później zabierzesz się za te swoje ćwiczenia.
– Więc wy wiecie...?
– A jakże – odburknęła. – Edward Piotrowicz był łaskaw rzucić kilka tajemniczych aluzji, reszty się domyśliłam, widząc, jak sapiesz. Aha, jeszcze jedno: tym razem zjesz wszystko, co dostaniesz na obiad.
– Nie jestem pewien, czy dam radę. Może by tak kleik jeszcze dzień czy dwa? – zaproponowałem.
Mimo wszystko nie czułem specjalnego apetytu, a i bałem się zmian. W końcu to na kaszce mannie tak mi się poprawiło...
– Informuję was uprzejmie, pułkowniku Razumowski, że nie jesteście już pacjentem zagrożonym gangreną. Zapomnijcie o kleikach, herbatce poza posiłkami i innych tego typu bzdurach, od teraz obowiązują was te same zasady co wszystkich innych rekonwalescentów. Waszą żołnierską powinnością jest jak najszybszy powrót do zdrowia, a wszystko, co spowalnia ten proces, będzie traktowane jako sabotaż.
Popatrzyłem na nią ze zdumieniem: surowa Warwara Siemionowna, postrach szpitala numer trzynaście, uśmiechała się jak niespełna rozumu.
– To znaczy...
– To znaczy, że nieposłusznych pacjentów karmimy za pomocą gumowej rurki.
– Zwariowaliście!
– Procedura jest prosta – kontynuowała jakby nigdy nic. – Rurkę wprowadza się przez nos i dalej, do żołądka, później...
– Wystarczy! Zjem ten obiad!
– Miło mi, że doszliśmy do porozumienia, pułkowniku.
Warwara Siemionowna uniosła ramiona i nie bacząc na ciasnotę, wykonała bezbłędne baletowe fouetté – nie, nie jestem miłośnikiem tego typu rozrywki, ale spotykałem się kiedyś z pewną baletniczką – po czym opuściła pokój, podśpiewując: „Armia na was liczy, armia o was śni, a dzielni czekiści pilnują wam drzwi!”.
– Zwariowała baba – wymamrotałem. – Zupełnie zwariowała...