37,43 zł
Jeśli nie będę mógł biec, pójdę. Jeśli nie będę mógł iść, będę pełzać. Ale wrócę do domu. Bój w Strażnicy Mgieł się skończył. Wielu towarzyszy broni Rudnickiego nie zobaczy już kolejnego świtu. Wielu jego wrogów również.
Teraz najważniejsze to ostrzec Cesarza przed nadchodzącym zagrożeniem ze strony Białego Chanatu i uratować życie przyjaciela. Jednak spotkanie z córką przemytnika całkowicie zmieni priorytety Rudnickiego a upragniony powrót do domu uczyni niewyobrażalnie bolesnym.
Tymczasem na Ziemi Samarin stanie wobec katastrofalnego zagrożenia. Będzie potrzebował wszystkich sił i nadludzkiego szczęścia, żeby uratować carewicza Aleksandra, własny honor i życie.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 436
Rudnicki odparował potężne uderzenie znad głowy i przyklęknąwszy na kolano, zamaszystym cięciem rozpruł brzuchy nacierających wojowników. Dwóch mniej, pomyślał mściwie, czując smród wylewających się wnętrzności. Jeden z powalonych spróbował się podnieść, więc alchemik pozbawił go przytomności potężnym kopniakiem. Chwila nieuwagi – z wąskiego przejścia wyłaniali się kolejni napastnicy – wystarczyła, aby otrzymał uderzenie tarczą w twarz i pchnięcie w biodro. Cofnął się pod ścianę, odbijając sypiące się jak grad ciosy.
– Dasz’ Danthar! – krzyknął z rozpaczą.
Wrogowie upadli na posadzkę, jakby ktoś wyjął z nich dusze, ale w uderzenie serca później w sali pojawił się następny. Zbrojny w gigantyczną dwuręczną szablę, odziany w czarny segmentowy pancerz.
Alchemik błyskawicznym skokiem skrócił dystans, chcąc uniemożliwić napastnikowi użycie długiego ostrza, ale tamten uchylił się i trzasnął go łokciem w szczękę, po czym odrzucił w tył zadanym z niemal nadludzką szybkością kopnięciem.
Rudnicki zaczerpnął tchu, aby powtórzyć słowo mocy, lecz z ust buchnęła mu fala czarnej krwi. Alchemik zgiął się wpół, zamroczony bólem, w tym samym momencie ogromna klinga rozkroiła powietrze w miejscu, gdzie przed chwilą znajdowała się jego szyja. Ostatkiem sił Rudnicki wyszeptał kilka sylab i w kierunku przeciwnika pomknęła czarna igła. Nieznajomy wykonał niedbały, nieledwie lekceważący gest, na ułamek sekundy w powietrzu pojawiła się przezroczysta, widmowa tarcza i ostrze nie doleciało do celu.
– Nie wysilaj się, Ying Tu – powiedział napastnik z rozbawieniem w głosie. – Jestem Mu Rong, notowany w archiwach góry Tan jako piętnasty w kolejności mistrz miecza i dwudziesty pierwszy wśród ekspertów magii. Wiem wszystko o tobie i twojej szkole, czy raczej... szkółce – dorzucił z pogardą. – Jesteś marnym oszustem, nikim więcej!
– Być może twoi przyjaciele mieliby na ten temat inne zdanie – wycharczał skurczony z bólu alchemik. – Wiesz, ci, których trupy gniją teraz na polach wokół Strażnicy Mgieł.
– A za to zapłacisz własnym życiem. Ale o tym za chwilę, nie ma pośpiechu. Jestem w dobrym nastroju, pozwolę ci nawet spisać testament.
– Testament? – powtórzył bezmyślnie Rudnicki.
– Przesłanie dla przyjaciół ze Strażnicy Mgieł. Żeby nie spodziewali się pomocy, bo przecież żadnej nie będzie. Zawiodłeś ich.
– Jak mam...
– Na posadzce, własną krwią – wszedł mu w słowo Mu Rong.
Alchemik opadł na kolana i wypuściwszy z ręki miecz, zaczął kreślić na kamiennych płytach krwawe ideogramy. On ma rację, stwierdził z goryczą. Zawiodłem Rybę i pozostałych. A za chwilę będę martwy.
Nieoczekiwanie unurzany we krwi palec wskazujący Rudnickiego, jakby kierowany własną wolą, nakreślił dziwny, niepodobny do innych znak. Alchemik zamrugał z zaskoczeniem i poczuł, jak przez jego dłoń przepływa fala energii. Po chwili na posadzce pojawiło się kilka innych ideogramów. Każdy z nich przyciągał wzrok z niemal hipnotyczną siłą.
– „Nie ma różnicy między twoim ostrzem a klingą wroga. Oto pierwszy z trzydziestu sekretów Miecza Rozcinającego Obłoki. Jeśli je zgłębisz, pokonasz wszystkich w promieniu jednej li” – przeczytał na głos.
Mu Rong wzdrygnął się i uniósł broń, ale alchemik był szybszy, poderwał się na nogi i chwyciwszy prawą ręką za rękojeść szabli, lewą złapał klingę od tępej strony i pchnął ostrze ku szyi wroga. Fontanna krwi z rozciętej tętnicy obryzgała mu twarz.
– Franko miał rację – wymamrotał. – Wreszcie odczytałem kilka zdań z archiwum rodu Nin. Tylko jak to się stało? I dlaczego akurat teraz?
Powoli osunął się na kolana, z jego ciała uszła wszelka energia. Muszę odpocząć, pomyślał. Nie mam siły nawet podnieść głowy. Jeśli w grobowcu jest ktoś jeszcze, zginę.
Jednak nie słychać było kroków ani szczęku broni, nikt nie przestąpił przez leżące w przejściu ciało Mu Ronga i alchemik zasnął, czując pod policzkiem zimną, śliską od krwi posadzkę.
Świadomość wróciła, gdy coś mokrego dotknęło jego dłoni. Palce Rudnickiego zacisnęły się na długim ogonie i alchemik ze wstrętem odrzucił szczura. Gniewne popiskiwanie świadczyło, że nie jest to jedyny szczur w pomieszczeniu, jednak kiedy Rudnicki zapalił lampę, wokoło leżały tylko zwłoki. Mocno nadpsute i nadgryzione zwłoki.
Muszę pochować Rybę, postanowił. Zanim szczury zeżrą go do reszty.
Ku swojemu zdziwieniu alchemik zauważył, że zmęczenie zniknęło, jakby nigdy nie walczył i nie używał słów mocy. Tyle że był przeraźliwie głodny. Rozwłóczone po posadzce krwawe ochłapy, jak i stopień rozkładu zwłok sugerowały, że był nieprzytomny przez kilka dni.
Cóż, i tak miałem szczęście, że szczury mnie nie ruszyły, doszedł do wniosku. Najwyraźniej wolały ucztować na zmarłych.
Oświetlając drogę lampą, podszedł do trupa Ryby, ten był nienaruszony. Rudnicki dotknął pozbawionego nóg kadłuba i niemal krzyknął z wrażenia: ciało chłopaka było ciepłe.
– Niemożliwe – wyszeptał. – Niemożliwe...
Przyłożył dwa palce do nosa młodzieńca, ale nie udało mu się wyczuć nawet cienia oddechu, podobny rezultat przyniosło badanie tętna. Albo Ryba był martwy – jednak w takim razie jego ciało nosiłoby ślady rozkładu, albo oddychał w tak wolnym tempie, że było to nie do uchwycenia. Nieoczekiwanie alchemik poczuł przypływ nadziei, przypomniawszy sobie, co Mewa mówiła o złotej pigułce. Czyżby tajemniczy lek utrzymał chłopaka przy życiu? Tylko co dalej? Nic w praktyce lekarskiej Rudnickiego nie przygotowało go do takiej sytuacji. Nie ulegało wątpliwości, że trzeba skonsultować się z jakimś medykiem, i to raczej nie z tych zwyczajnych. Alchemik podejrzewał, że większość miejscowych lekarzy nie słyszała nawet o złotej pigułce.
Pokiwał głową, widząc, że odcięte nogi Ryby zaczynają gnić. A więc to ten preparat, doszedł do wniosku.
Sięgnął do plecaka i zasłoniwszy nos chustą skropioną olejkiem miętowym – w pomieszczeniu panował nieznośny smród – przepakował żywność do jednego plecaka. Po namyśle opróżnił zabitym wrogom kieszenie, wrzucił też do plecaka sakiewkę Mu Ronga. Z oglądanej w Strażnicy Mgieł mapy wynikało, że od najbliższego miasta dzieli go około sześciuset kilometrów. Może natrafię po drodze na jakąś osadę, a wtedy pieniądze się przydadzą, pomyślał.
Zarzucił plecak na ramię i niezgrabnie podniósł Rybę, po czym ruszył w kierunku wyjścia z grobowca. Po drodze mogły być jeszcze jakieś pułapki, ale na myśl o tym, że miałby godzinami sprawdzać drogę, alchemik poczuł, jak oblewa go zimny pot. Zdawało się, że ściany napierają na niego, zaczął spazmatycznie łapać powietrze. Klaustrofobia, skonstatował cierpko. Pierdolona klaustrofobia...
Złożył swój ciężar na posadzce i usiadł, ciężko dysząc, zamknął oczy. Po kilku minutach udało mu się uspokoić oddech.
Kolejna sala stanowiła właściwy grobowiec, w tym momencie splądrowany grobowiec. Ktoś rozbił kamienne wieko sarkofagu, owinięte w spłowiały jedwab szczątki ostatniego cesarza z dynastii Lian leżały obdarte z kosztowności, a połamane kości palców szkieletu świadczyły, że rabusie wyrwali coś z rąk Su Zonga.
Alchemik obrzucił sarkofag przelotnym spojrzeniem i ruszył dalej. Mam nadzieję, że do wyjścia już niedaleko, pomyślał. Bo jeszcze trochę i zacznę histeryzować jak nerwowa panienka.
Rudnicki wytrząsnął z opakowania okruchy wojskowych sucharów i z westchnieniem przysunął się do ognia. Nad ranem było chłodno, a tuż przy ziemi wisiała biała jak mleko, wilgotna mgła. Z konsternacją zauważył, że na jeden posiłek zjadł dwudniową rację żywnościową, tymczasem przy oszczędnym racjonowaniu zostało mu jedzenia góra na tydzień. Chyba że upoluje coś po drodze.
Sięgnął do plecaka, policzył bełty. Trzy pojemniki po jedenaście, do tego dwa bełty znalezione w podziemiach Strażnicy Mgieł. Niebogato, ocenił. Trzeba oszczędzać pociski.
Potem podszedł do Ryby i zbadał puls: tętno nadal było niewyczuwalne, ale na twarz chłopaka powróciły rumieńce, a skóra wyglądała na dobrze ukrwioną. Znaczy nie grożą mu odleżyny, przynajmniej na razie. Kikuty obu nóg pokrywała skrzepnięta krew. Dobre i to.
Rudnicki podniósł Rybę z bolesnym stęknięciem. Poprzedniego dnia sporządził coś w rodzaju uprzęży, która pozwalała mu przenosić młodzieńca na plecach, pozostawiając wolne ręce. Zadeptał wygasające ognisko i ruszył na południe z kuszą w dłoni i przytroczonym do plecaka mieczem, dźwigając nieprzytomnego Rybę. Wokół rozpościerały się porośnięte trawą i burzanami stepy, od czasu do czasu tuż przy ziemi przemykały jakieś małe zwierzęta, ale alchemik nie ryzykował strzału. Cokolwiek by mówić, ludzie byli zdecydowanie większym celem, a kilka razy zdarzyło mu się chybić sromotnie z odległości kilkunastu metrów. Lepiej było zachować bełty na wypadek starcia z wrogiem, bo nie ulegało wątpliwości, że śmierć Mu Ronga nie przejdzie niezauważona i prędzej czy później ktoś wyśle pościg za jedynym człowiekiem, który mógł powiadomić imperium o zagrożeniu z północy.
Równie pewne było, że tajemniczy wrogowie ponowią próbę wdarcia się do strażnicy od strony grobowca, chyba że Franko zablokuje wejście. Rzecz nie była trudna: wystarczyło wysadzić korytarz łączący grobowiec z podziemiami wartowni. Tyle tylko, że Franko musiał mieć pewność, iż pierwsza dwójka przeszła przez kordon...
Alchemik przystanął, z ociąganiem sięgnął do plecaka i wydobył pokryty runami stalowy walec, musnął kciukiem przycisk. Według ostrożnych obliczeń oddalił się od Strażnicy Mgieł o dobre trzydzieści kilometrów, nadszedł czas, aby powiadomić gwardzistów o sukcesie. Przygotowana przez mistrzów run raca miała być widoczna z odległości kilkudziesięciu kilometrów, jednak mogli ją dostrzec nie tylko przyjaciele, a nikt nie przypuszczał, że Rudnickiemu przyjdzie uciekać z dodatkowym obciążeniem. Tymczasem step był idealnym terenem dla lekkiej kawalerii, nie było mowy, aby pieszy – tym bardziej z obciążeniem! – prześcignął jeźdźca. Z drugiej strony, jeśli nie powiadomi Franko, ten wyśle w ślad za nim kolejną dwójkę, która zginie jeśli nie od rozmieszczonych w grobowcu pułapek, to od mieczy wrogów...
Alchemik westchnął ciężko i uniósłszy walec nad głowę, wdusił przycisk. Raca pomknęła w górę, po czym rozpadła się na setki złotoczerwonych gwiazd, doskonale prezentujących się na tle jasnego nieba. Jednak Rudnicki nie zamierzał obserwować flary, niemal natychmiast zerwał się do biegu. Przytroczony do plecaka miecz obijał mu biodro, a pasy uprzęży boleśnie wpijały się w barki, lecz alchemik nie zważał na ból i zalewający oczy pot. Biegł. Od tego zależało jego życie i życie tysiąca żołnierzy, którzy zostali w Strażnicy Mgieł.
Rudnicki pochylił się nad strumykiem i zanurzył rozpaloną twarz w wodzie. Wszystkie mięśnie pulsowały bólem, w dodatku z niewiadomych przyczyn dręczyły go nudności, ale kilka łyków zimnej wody uspokoiło żołądek. Alchemik przepłukał i napełnił manierki, po czym poderwał się na kolana, zaalarmowany ochrypłym krzykiem i rżeniem koni, dźwięki dochodziły z oddalonego o kilkaset metrów rachitycznego zagajnika. Rudnicki chwycił kuszę i zastygł w zimnym oczekiwaniu. O ucieczce nie było mowy, wokół rozpościerało się morze traw, lasek był jedyną kępą drzew w okolicy. Co prawda brzegi strumienia porastały niewysokie krzewy, jednak nie były one na tyle gęste, żeby ukryć Rudnickiego wraz z bagażami i Rybą. No a przynajmniej nie na długo.
Po chwili z zagajnika wychynęło trzech jeźdźców, jeden z nich wiózł przewieszony przez łęk siodła niewielki tobołek.
Dziecko, doszedł do wniosku alchemik. Związane dziecko. Tylko skąd ono na peryferiach? Co prawda Rudnicki omijał meandrujące pomiędzy nieistniejącymi od dawna miastami imperialne trakty, a co za tym idzie – poruszał się w linii prostej, ale tak czy owak, nie mógł jeszcze opuścić peryferii. Znaczy i tutaj mieszkali ludzie, chyba że dzieciak odłączył się od jakiejś karawany.
Tymczasem kawalerzyści skierowali się w stronę alchemika, najpewniej konie wyczuły wodę albo żołnierze wiedzieli, że w pobliżu jest strumień. Rudnicki ze zdumieniem skonstatował, że pancerze wrogów nie zostały wzmocnione runami. Kiedy najbliższy jeździec znalazł się o sto metrów od przycupniętego za krzakiem alchemika, ten nacisnął spust. Bełt zaśpiewał pieśń śmierci i żołnierz zniknął z końskiego grzbietu jak zdmuchnięty. W ułamek sekundy później zginął drugi. Ostatni, ten z dzieckiem na łęku, zaszarżował, kuląc się za ciałem małego jeńca. Rudnicki wydobył miecz, w ostatniej chwili zrobił unik i ciął w przyklęku, unikając kawaleryjskiego ostrza. Koń zakwiczał i zwalił się na ziemię z odciętą nogą. Alchemik precyzyjnym ciosem w kark pozbawił życia podnoszącego się niemrawo żołnierza i dobił zwierzę. Jak się wydawało, dziecko – dziewczynka – uniknęło większych obrażeń.
– Nic ci nie jest? – spytał Rudnicki, podchodząc do wijącego się po ziemi tobołka.
Ośmioletnia na oko dziewuszka owinięta była we wzorzystą kapę i obwiązana grubym na palec sznurem. Alchemik uwolnił ją i pomógł podnieść się z ziemi.
– Nic ci nie jest? – powtórzył.
Dziewczynka pokręciła głową.
– Jak masz na imię?
– Yubi – odpowiedziała nieśmiało. – A ty?
Rudnicki uśmiechnął się, słowo „yubi” oznaczało tyle co „szmaragd”.
– Ying Tu – odpowiedział. – Dlaczego ci żołnierze cię złapali? Gdzie ich spotkałaś?
– Niedaleko stąd. Wyszłam z obozu, żeby nazbierać ziół dla mojego konika. Ostatnio boli go brzuszek – wyjaśniła, widząc niezrozumienie na twarzy alchemika.
– A ci tutaj?
– Odwieźliby mnie do obozu, ale tata musiałby zapłacić okup i krzyczałby na mnie.
– Okup?
– Mamy umowę – wyjaśniła dziewuszka. – My im dostarczamy towary z Wielkiej Han, a oni przepuszczają nasze karawany.
– Nigdy nie słyszałem o czymś takim.
– Kiedyś mamusia pokłóciła się z tatusiem i tatuś mówił, że handluje nie... nieofi...
– Nieoficjalnie? – poddał Rudnicki.
– Tak. I że niebo jest wysoko, a cesarz daleko i nie musi wszystkiego wiedzieć.
No ładnie, pomyślał Rudnicki. Znaczy trafiłem na przemytników. Ciekawe, czy dam radę się z nimi dogadać, czy od razu spróbują poderżnąć mi gardło?
– Potrafisz wrócić do obozu?
– Oczywiście, że tak! – zapewniła z oburzeniem dziewczynka. – Jestem już duża i nigdy się nie zgubiłam! No, może raz czy dwa...
– Zaprowadzisz mnie tam?
– A będziesz chciał za mnie okup? – spytała chytrze.
– Nie będę!
– To zaprowadzę – obiecała. – Pojedziemy konno?
– Konno?
– No chyba nie zostawisz tu koni – powiedziała ze zniecierpliwieniem mała. – Byłoby szkoda. I sprawdź pasy tych żołnierzy, mają tam pieniądze – poinstruowała.
Rudnicki odchrząknął niepewnie, ale złapał wierzchowce, po czym przeszukał zwłoki, nie zapominając o wyrwaniu z ciał bełtów. Yubi przyglądała się temu z przyjaznym zainteresowaniem. Najwyraźniej nowa przyjaciółka alchemika nie przejmowała się takimi drobiazgami jak kilka trupów.
– To co, jedziemy? – ponagliła. – Bo mamusia będzie się martwić.
– Jeszcze chwila, muszę przenieść swoje bagaże. Mam też rannego.
– Jesteś pewien, że on jeszcze żyje? – spytała dziewczynka, popatrując sceptycznie na Rybę.
– Całkowicie.
– Bo nie wygląda najlepiej...
– To czary – wyjaśnił krótko alchemik. – Dałem mu magiczną pigułkę.
– Jesteś magiem?
Nie zaszkodzi, jeśli wezmą mnie za potężnego czarownika, pomyślał Rudnicki. Może w ten sposób uniknę konfrontacji, wolałbym, żeby nie wsadzili mi noża pod łopatkę, jak tylko odwrócę się do nich plecami.
– Jestem – potwierdził.
– Pokażesz mi jakąś sztuczkę?
– A co chciałabyś zobaczyć?
– Gwiazdkę – powiedziała z rozmarzeniem mała. – Lubię patrzeć na gwiazdy, a ty?
– Ja też.
Alchemik wymówił szeptem słowo mocy i lekkim ruchem ręki wysłał w stronę dziecka niewielką srebrną gwiazdę. Ta zawirowała przed oczyma dziewczynki, po czym rozbłysła i zamieniła się w ideogram oznaczający szmaragd.
– To moje imię! – klasnęła w dłonie Yubi. – Ty naprawdę umiesz czarować! Tata zawsze mówił, że brakuje nam maga. Może jak cię przyprowadzę, nie będzie na mnie krzyczał?
– Dlaczego miałby na ciebie krzyczeć? Przecież mówiłem, że nie będę żądał okupu.
– Cóż, wybrałam się po te zioła... no wiesz...
– Nieoficjalnie? – domyślił się alchemik.
Dziewczynka przytaknęła zrezygnowanym gestem.
– To co? Jedziemy?
– Jedziemy – potwierdził Rudnicki.
Ojciec dziewczynki, postawny mężczyzna pod czterdziestkę imieniem Tsui, przyjął Rudnickiego chłodno, choć widać było, że jest wdzięczny za przyprowadzenie córki. Matka Yubi, Xianmei, młodsza od męża o dobre dziesięć lat, była mniej oficjalna: pokłoniła się nisko alchemikowi, po czym zabrała córkę, rzuciwszy wcześniej mężowi wymowne spojrzenie.
– Jest pan naszym gościem – powiedział z pewnym ociąganiem Tsui. – I dziękuję za Yubi. To dziewuszysko nie wie, co to strach, i pewnego dnia... – urwał, zagryzając wargi.
– Co z Rybą? – spytał niespokojnie Rudnicki.
Chwilę wcześniej kilku ludzi zaniosło chłopaka do lazaretu. Obóz ochraniali uzbrojeni po zęby wartownicy, a namioty przypominające mongolskie jurty ustawiono z wojskową precyzją, pozostawiając między nimi szerokie ulice. Cała karawana musiała liczyć kilkuset ludzi.
– Zrobimy, co w naszej mocy – zapewnił Tsui. – Jednak nie mamy tu lekarza z prawdziwego zdarzenia, rannymi i chorymi zajmuje się babka Zora. To bardziej zielarka i znachorka, ale zna się na rzeczy.
– Sam jestem lekarzem – westchnął Rudnicki. – Tyle że w swojej praktyce nie spotkałem się z podobnym przypadkiem.
– Zobaczymy, co powie babka. Zadziwiające, że ten chłopak żyje po takiej... amputacji. Ale dajmy temu spokój, o stanie zdrowia pańskiego towarzysza porozmawiamy później.
Kupiec klasnął w dłonie i kilkoro służących błyskawicznie zastawiło stół smakołykami, pojawiło się też wino.
– Proszę się częstować – powiedział. – Pewnie dawno pan nie jadł porządnego posiłku?
Alchemik nie dał się prosić, od czasu walki w podziemiach odczuwał nienaturalny głód.
– Istotnie – przyznał.
Tsui uśmiechnął się i nalał mu wina.
– Pańskie zdrowie! – wzniósł toast. – I jeszcze raz dziękuję.
– To nic wielkiego – machnął ręką Rudnicki. – W końcu ci żołnierze i tak odprowadziliby ją do obozu.
Na twarzy kupca zagrały mięśnie, wreszcie pokręcił przecząco głową.
– To niezupełnie tak – powiedział cicho. – Rozumie pan, nie chcieliśmy straszyć Yubi, ale bywało różnie. Czasem rzeczywiście eskortowali kogoś, kto odłączył się od karawany, i oddawali nam po wypłaceniu okupu, czasami jednak ktoś taki znikał, szczególnie jeśli była to kobieta. Albo wracała, kiedy tamci skończyli się z nią zabawiać.
– Kim oni są? – spytał alchemik. – Ci żołnierze? Z jakiego państwa pochodzą?
Tsui niezdecydowanie obrócił czarkę w dłoni, jakby zastanawiał się, czy odpowiedzieć.
– O takie rzeczy lepiej nie pytać – stwierdził w końcu. – Niektóre sekrety zabijają, to jeden z nich.
– Nie będziecie mieli kłopotów z powodu tych żołnierzy?
– Wątpię. Na peryferiach nie ma sądów, a sprawiedliwość wymierza miecz. Wokół roi się od magicznych stworzeń i bandytów, którzy napadają na takie karawany jak nasza. Włóczenie się po tych terenach w kilka zaledwie osób to akt desperacji. Myślę, że ten, który wysłał tamtą trójkę, nie liczył na to, że ci żołnierze przeżyją. Pewnie zresztą rozesłał więcej takich patroli, zakładając, że połowa nie wróci. Myślę, że szukał czegoś, na czym mu bardzo zależało. Albo kogoś.
– Sądzi pan, że będzie kontynuował poszukiwania?
– Na pewno nie. Musiałby mieć do dyspozycji całą armię, no i jesteśmy blisko szlaków handlowych Wielkiej Han. Prawda, że rzadko używanych, bo wiodących przez peryferia, jednak zawsze mogłaby się trafić jakaś karawana. Tamci nie zaryzykują dekonspiracji. Jest pan bezpieczny – zapewnił.
– Wracając do tych żołnierzy: skąd oni pochodzą?
– Nie odpowiem na to pytanie. Jest pan naszym gościem, doprowadzimy pana bezpiecznie do najbliższego miasta, ale na tym koniec, pan stąd odjedzie, ja muszę tu żyć.
– Obawiam się, że tak czy owak, będziecie musieli zmienić zajęcie – odparł Rudnicki. – Nie z mojej winy – zaznaczył, widząc, jak Tsui zaciska pięści. – Cesarz wysłał niedawno ekspedycję na peryferia, a ta została zaatakowana przez pańskich... partnerów handlowych. To początek wojny.
– Niemożliwe! Skąd pan to wie? Zaraz! Był pan tam!
– Byłem – przyznał alchemik. – Przypuszczam, że to mnie ścigali ci żołnierze, tyle że nawet gdyby mnie zabili, niczego by to nie zmieniło, bo choć mój oddział został okrążony w Strażnicy Mgieł, to imperium prędzej czy później wyjaśni, dlaczego urwała się łączność. A biorąc pod uwagę sytuację, raczej prędzej niż później.
Tsui zmarszczył brwi i przyjrzał się Rudnickiemu, jakby zobaczył go pierwszy raz w życiu.
– Należy pan do cesarskiej armii? – spytał. – Wiedziałbym, gdyby imperator wysłał wojsko na peryferia. Mamy swoich ludzi w każdym cesarskim garnizonie.
– My?
– Kupcy. – Tsui wykonał nieokreślony gest. – Musimy trzymać rękę na pulsie.
– Jestem gwardzistą rodu Nin – odparł alchemik, demonstrując swój żeton.
Tsui zbadał go dokładnie, po czym zwrócił z ukłonem.
– Więc i wielkie rody uczestniczą w tej grze – mruknął.
– Nie spodziewał się pan chyba, że pozostaną na stronie? Rekonkwista peryferii to gigantyczne przedsięwzięcie, mogące przynieść ogromne zyski.
– Jaki jest pański udział w tym wszystkim?
– Długo by tłumaczyć – skrzywił się niechętnie Rudnicki. – Powiedzmy, że jestem zobowiązany do służby rodowi Nin.
– Jaką ma pan pozycję? – doprecyzował Tsui. – Bo ranga setnika gwardii pozwala na dostęp do hou o każdej porze dnia i nocy. Przynajmniej teoretycznie, ale wolałbym się upewnić. Naprawdę może pan rozmawiać z księciem?
– Owszem – potwierdził ze zdziwieniem alchemik. – To chyba nie aż takie trudne? Rozmawiałem i z cesarzem. – Wzruszył ramionami.
– Naprawdę?
Uniesione sceptycznie brwi kupca mówiły więcej niż słowa.
– Zanim zostałem gwardzistą rodu Nin, złożyłem mu przysięgę – odparł zmęczonym głosem Rudnicki. – I otrzymałem rangę ke cyn. Przypuszczam, że można to łatwo sprawdzić, szczególnie jeśli ktoś trzyma rękę na pulsie – dodał ironicznie. – Tylko jakie ma to znaczenie tu i teraz, na peryferiach?
– Większe, niż pan myśli. Bo przecież nie możemy zignorować tych wiadomości, musimy jakoś zareagować.
– Znowu „my”?
– Gildia kupiecka. Jedna z tych nieoficjalnych – wyjaśnił Tsui po chwili. – Jeśli między Wielką Han a Białym Chanatem wybuchnie wojna, nasze szlaki handlowe przestaną istnieć, a my sami znajdziemy się między młotem a kowadłem.
– Biały Chanat? Co to za dziwna nazwa?
Tsui wzdrygnął się nerwowo, jakby zmroził go lodowaty wiatr, omal nie wylał wina.
– Biały to kolor żałoby i śmierci, cała organizacja chanatu oparta jest na odpowiedzialności zbiorowej i bezlitosnym egzekwowaniu przepisów. Bardzo surowych przepisów. Wojska chanatu nie biorą jeńców, a z czaszek wrogów usypują piramidy w charakterze ostrzeżenia dla każdego, kto ośmieliłby się sprzeciwić imperium. Tak, to imperium nie mniejsze od Wielkiej Han! Jakieś pięćset lat temu zaczęli podbijać sąsiednie państwa, teraz cała północ kontynentu należy do nich. Z tego, co pan mówi, wynika, że podobnie jak cesarstwo, wpadli na pomysł, żeby dokonać rekonkwisty peryferii.
– A zatem wojna jest nieunikniona...
– Na to wygląda – przyznał Tsui.
– Jak pan myśli, te ostatnie kłopoty cesarstwa to ich sprawa?
– Być może – odparł niezdecydowanym tonem kupiec. – Oni mają bardzo sprawny wywiad, ich agenci wolą popełnić samobójstwo, niż zdradzić chana. I to nie dlatego, że go kochają. Potoczna nazwa wywiadu to Siedem Śmierci, bo rodzina każdego z agentów jest traktowana jako zakładnicy i w przypadku zdrady lub nieposłuszeństwa wywiad zaczyna eksterminować bliskich buntownika, zaczynając od najmłodszych. Dopóki nie zabije siedmiu z nich. I koniec na tym! – uprzedził, widząc, jak Rudnicki otwiera usta. – I tak powiedziałem panu za dużo. Teraz zapraszam do łaźni, służba na pewno przygotowała już kąpiel.
Alchemik posłusznie wstał i ruszył w ślad za gospodarzem. Namiot łaziebny znajdował się w centrum obozu, na skraju placu treningowego. W porównaniu z karawaną, którą przyszło Rudnickiemu eskortować na peryferia, przemytnicy zachowywali dużo większą dyscyplinę, a kilkadziesiąt osób, w tym także kobiety, ćwiczyło na placu walkę mieczem i strzelanie z łuku.
– My nie możemy liczyć na eskortę wojskową – powiedział Tsui, przechwytując spojrzenie alchemika. – Musimy radzić sobie sami.
W namiocie czekała na Rudnickiego wielka balia z parującą wodą i dwie skąpo ubrane kobiety. Alchemik odesłał je stanowczym gestem, nie miał czasu ani ochoty na korzystanie z uprzejmości łaziebnych. Po rozmowie z kupcem stało się oczywiste, że zawiadomienie imperium o ataku na Strażnicę Mgieł to tylko część problemu. Dużo ważniejsze były informacje na temat Białego Chanatu, z tym że o ile meldunek o ataku można było przekazać w pierwszym lepszym garnizonie, druga kwestia wymagała większej rozwagi, i to nie tylko dlatego, że w przekazaniu tych wiadomości mogli Rudnickiemu przeszkodzić szpiedzy północnego mocarstwa.
Zanurzył się w wodzie, wdychając zapach aromatycznych olejków, których dodano do kąpieli. Po chwili zamknął oczy i pogrążył się w przyjemnym letargu. Jutro też będzie dzień, pomyślał. Najpierw muszę odpocząć i wrócić do formy, problemami cesarstwa zajmę się później.
Alchemik przeciągnął się ostrożnie, po czym wstał z łóżka; od razu zauważył, że zniknęło gdzieś brudne ubranie, a na krześle ktoś zostawił czarny jedwabny strój. Tuż obok na specjalnym stojaku umieszczono elementy zbroi, w zasięgu ręki leżał też miecz Rudnickiego. Widać przemytnicy poważnie traktowali obowiązki wobec gościa.
Alchemik ubrał się bez pośpiechu i wykonawszy kilka ćwiczeń rozciągających – ubranie okazało się bardzo wygodne – wyszedł na zewnątrz, zabierając ze sobą broń.
– Dzień dobry, wujku – powitała go Yubi. – Wyspałeś się?
Dziewczynka siedziała w kucki tuż przy wejściu, najwyraźniej czekając, aż Rudnicki się obudzi.
– Dzień dobry. Odpocząłem.
– Nic dziwnego, spałeś prawie dwa dni. Tatuś powiedział, żebym się tobą zaopiekowała. Nie jesteś głodny?
– Coś bym zjadł – przyznał Rudnicki. – Ale najpierw chciałbym dowiedzieć się, co z Rybą.
– Wszystko w porządku, ale nadal jest nieprzytomny – zapewniła dziewczynka. – Z samego rana byłam u babki Zory. Przynieść ci śniadanie czy zaprowadzić do kuchni? Tam dostaniesz gulasz prosto z kotła. Taki jest smaczniejszy – zachęcała.
Alchemik pociągnął ją lekko za ucho.
– A jaki ty masz w tym interes? – zapytał.
Dziewuszka odpowiedziała niewinnym i bez wątpienia długo trenowanym spojrzeniem, wreszcie zachichotała.
– Chcę się tobą pochwalić, wujku. Bo oni nie wierzą, że jesteś gwardzistą.
– Jacy oni?
– No, Lihua i inni. Bo powiedziałam im, że...
– Tak?
– Że nauczysz mnie sekretnych technik, jakie znają tylko w gwardii.
– I co jeszcze? – westchnął Rudnicki.
– Tylko tyle. Naprawdę, naprawdę!
– Uczysz się walczyć?
– Już dwa lata – pochwaliła się. – Jestem jeszcze za słaba, dlatego ci żołnierze mnie schwytali, ale ćwiczę codziennie przynajmniej trzy godziny. Jak urosnę, pokonam wszystkich! To co, idziemy?
– Chodźmy – przyzwolił alchemik.
Kuchnia polowa mieściła się w sporym namiocie w centrum obozu, wokół ustawiono proste, zbite z desek stoły i ławy. Gładkie, wyślizgane przez lata używania drewno świadczyło, że przemytnicy zmontowali sprzęty z przywiezionych ze sobą elementów. Rudnicki usiadł zwrócony twarzą do placu treningowego, a Yubi pobiegła złożyć zamówienie. Ku zdziwieniu alchemika niemal nikt z ćwiczących nie używał chi, a jeśli już, to wyłącznie w minimalnym stopniu. Czyżby umiejętność wykorzystywania wewnętrznej energii była bardziej elitarna, niż mu się zdawało? Trzeba będzie o to zapytać, postanowił.
– Proszę, wujku!
Nieco zdyszana z pośpiechu Yubi postawiła na stole miskę gulaszu, po chwili przyniosła czarkę wina. Jedzenie przypominało wojskowe racje polowe, tyle że wnioskując po wyglądzie i zapachu, gulasz sporządzono ze świeżego mięsa.
– Więcej wina dzisiaj nie dostaniesz, bo jak jesteśmy na peryferiach, każdemu przysługuje tylko czarka dziennie, ale dopilnowałam, żeby kucharz nalał ci po brzegi – szepnęła konspiracyjnie dziewczynka.
Alchemik podziękował uśmiechem i zabrał się do jedzenia.
– Ta w czerwonym stroju to Lihua – powiedziała Yubi, obserwując ze zmarszczonymi brwiami ćwiczenia. – A ta w niebieskim to moja przyjaciółka Mingyu.
– Lihua wygląda na sporo starszą od ciebie – zauważył Rudnicki. – Ile ona ma lat? Siedemnaście, osiemnaście? Nie możesz się z nią porównywać.
– Stara krowa! – odparła niegrzecznie Yubi. – I tak ją kiedyś stłukę!
– Co ci zrobiła, że jesteś taka zawzięta?
– Cały czas się ze mnie wyśmiewa i przechwala się, że umie wszystko lepiej. A kiedyś związała mnie, przywiozła do obozu i naskarżyła tacie.
– Rozumiem, że byłaś wtedy na nieoficjalnej wycieczce?
Mała potwierdziła niechętnym burknięciem.
– Może troszczyła się o ciebie? – zasugerował alchemik. – Peryferia to nie miejsce na spacery. Pamiętasz jeszcze, jak cię złapali ci żołnierze? A mogłaś natknąć się na Przeklętych albo Tyiga.
– Widziałeś Tyiga?
– Raz czy dwa – odparł niechętnie Rudnicki. – A ty?
– Nie. Kiedyś napadli na nasz obóz, ale tatuś kazał mi siedzieć w namiocie, słyszałam tylko krzyki.
– Nie wyszłaś? – zdziwił się alchemik.
– Nie mogłam, mamusia mnie pilnowała. Byłam wtedy mała i płakałam – dodała wyjaśniająco. – Ale mamusia powiedziała, że pokroi na plasterki każdego Tyiga, który wejdzie do namiotu.
– I co?
– Zabiliśmy dwóch Tyiga – powiedziała Yubi z dumą.
– Mieliście jakieś... straty?
Kiwnęła główką, w jej oczach pokazały się łzy.
– Trzydziestu czterech zabitych, mój nauczyciel i kuzynka, i...
Rudnicki pocieszającym gestem położył jej rękę na ramieniu.
– Nie mówmy o tym – poprosił. – Chodźmy lepiej poćwiczyć.
– Pokażesz mi tajemne techniki? – spytała bez tchu.
– Pokażę – obiecał.
Biorąc pod uwagę, że przemytnicy dopiero zadecydują, po której stronie stanąć, nie od rzeczy będzie zasugerować, że napaść na mnie może ich drogo kosztować, pomyślał alchemik. I że lepiej zrobią, popierając cesarstwo niż tych dzikusów z północy.
– To co, idziemy? – ponaglił.
– Zaraz, tylko odniosę brudne naczynia!
Rudnicki odetchnął głęboko, poczuł, jak energia rozlewa się po całym ciele, zacisnął pięść, koncentrując chi.
Yubi podbiegła i złapała go za rękę.
– Już jestem gotowa!
Gdy wchodzili na plac treningowy, ćwiczyły na nim głównie dzieci i młodzież, jednak kiedy pojawił się tam Rudnicki, natychmiast wzbudził zainteresowanie dorosłych. Alchemik zaopatrzył się w drewniany miecz i zademonstrował dziewczynce kilka technik. Yubi okazała się pojętną uczennicą i po półgodzinie Rudnicki mógł jej pokazać praktyczne zastosowanie niektórych ruchów. Oboje zapamiętali się w treningu, dlatego alchemik nie od razu zauważył, że wokół nich utworzył się krąg obserwatorów, wreszcie jeden z nich podszedł tak blisko, że Rudnicki musiał opuścić miecz.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
COPYRIGHT © BY Adam Przechrzta COPYRIGHT © BY Fabryka Słów sp. z o.o., LUBLIN 2022
WYDANIE I
ISBN 978-83-7964-747-7
Wszelkie prawa zastrzeżone All rights reserved
Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.
PROJEKT I ADIUSTACJA AUTORSKA WYDANIA Eryk Górski Robert Łakuta
ILUSTRACJA NA OKŁADCE Piotr Cieśliński
PROJEKT OKŁADKI Konrad Kućmiński | Grafficon
ILUSTRACJE Przemysław Truściński
REDAKCJA Karolina Kacprzak
KOREKTA Magdalena Byrska
SKŁAD WERSJI ELEKTRONICZNEJ [email protected]
SPRZEDAŻ INTERNETOWA
Zamówienia hurtowe Dressler Dublin sp. z o.o. ul. Poznańska 91 05-850 Ożarów Mazowiecki tel. (+ 48 22) 733 50 31/32 www.dressler.com.pl e-mail: [email protected]
WYDAWNICTWO Fabryka Słów sp. z o.o. 20-834 Lublin, ul. Irysowa 25a tel.: 81 524 08 88, faks: 81 524 08 91www.fabrykaslow.com.pl e-mail: [email protected]/fabrykainstagram.com/fabrykaslow