29,93 zł
Najlepszym kłamstwem jest to, które ociera się o prawdę.
Historia facetów, jakimi chcielibyście być i jakich... chciałybyście mieć. Z pociętymi przez szable barkami i szramami od kul, przypominają watahę obliźnionych wilków. Doświadczonych, posiwiałych i śmiertelnie niebezpiecznych.
Major Krohne - jeden ze stada, łowca i bezwzględny zabójca - wie, że jego życie to ślizg po ostrzu brzytwy. Choć jest pupilem Marszałka i najlepszym z najlepszych. Bondem z przedwojennym sznytem.
Mamy rok 1937. Wojna wisi w powietrzu. Arsenał broni totalnej zagłady wzbogaciła nowa technologia, oparta na odkryciu, że elektryczność to nie tylko nie jedyny, ale nawet nie najważniejszy rodzaj energii.
Tapeta na pulpit: 1280x800: |
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 399
Ministerstwo Spraw Wojskowych
Ściśle tajne!
Sztab Generalny
OddziałII
Wg danych policyjnych podejrzani o sympatie komunistyczne lub nacjonalistyczne mieszkańcy wsi to:
– Lickiewicz Nikifor
– Szparło Trofim
– Kuchtiej Stefan.
Na terenie wioski nie udało się umieścić stałego informatora. Współpracujący z policją konfident Jakucenia Bazyli został zamordowany 3 marca br. Jedynym (choć dość niechętnym) źródłem wiarygodnych informacji może być Gintof Aleksander, kawaler orderu Virtuti Militari z okresu wojny polsko-sowieckiej.
Rozdzielnik:
Samodzielny Referat Informacyjny O.K.VILwów
Kontrwywiadowczy Posterunek Oficerski nr 1/IIIw Równem
Henryk Rodan Kapitan Szt. Gen.
Drabina zatrzeszczała złowieszczo pod ciężarem zwalistego cielska, chwilę później sierżant Tomczak wykonał dwa starannie zaplanowane kroki, usiłując stąpać tylko po zdrowych, nieskrzypiących deskach, i położył się na materacu pod oknem. Dochodziło południe. Mimo iż znajdowali się na stryszku, teoretycznie osłonięci przed słonecznym żarem, męczył ich niemiłosierny upał. Byli wycieńczeni z głodu, odwodnieni, cuchnęli zastarzałym potem. Od tygodnia nie zmieniali łachów mających upodabniać ich do ukraińskich chłopów. Planowana na trzy dni zasadzka przeciągała się. Od przedwczoraj racjonowali żywność i wodę.
– Jeszcze kilka godzin i nie będziemy w stanie nawet nacisnąć spustu. – Przekazał alfabetem głuchoniemych sierżant.
– Zamknij się, łysa małpo – odpowiedział w ten sam sposób Krohne. – Jak nie przyjdą do wieczora, zbieramy się stąd – dodał po chwili.
Zakończywszy pełnym rezygnacji gestem, młody, szczupły mężczyzna z blizną na twarzy położył się na wznak, tuląc do piersi strzelbę okopową. Każdy z pocisków używanego jeszcze w czasie ostatniej wojny winchestera zawierał tuzin loftek średnicy 8 mm. Jeden strzał stanowił odpowiednik długiej serii z karabinu maszynowego i na bliską odległość mógł dosłownie zmasakrować wroga. Jego towarzysz w zupełności zasługiwał na określenie „łysa małpa”. Potężnie zbudowany, ważący sto kilkadziesiąt kilogramów sierżant nie należał do specjalnie urodziwych przedstawicieli męskiego rodu. Krzaczaste brwi, niemal bezrzęse powieki, bladoniebieskie oczy o odcieniu zamarzniętej kałuży i pokryta szramami, pozbawiona owłosienia głowa składały się na odpowiadającą opisowi Krohnego całość. Tomczak uzbrojony był w ważący prawie dziesięć kilogramów karabin maszynowy Browninga nazywany przez żołnierzy BAR-em. Tuż obok leżało kilka dwudziestonabojowych magazynków, nie widać było natomiast nigdzie używanego przez większość śmiertelników dwójnoga, służącego jako podpórka do ciężkiej, nieporęcznej broni. Wyglądało na to, że w ocenie Tomczaka taki drobiazg jest mu niepotrzebny.
Z zewnątrz dobiegło ich szczekanie psów, zakwiczała jakaś świnia w chlewie poniżej, jednak nie było w tych odgłosach niczego niezwykłego. Przez dni, które spędzili na stryszku w obejściu należącym do mieszkającego na skraju wsi Stasiuka, przyzwyczaili się już do odgłosów wydawanych przez Stasiukowe pieszczoszki, rozpoznawali ich ton. Nie pobrzmiewała w nich panika czy niepokój, ot, takie sobie świńskie rozmówki.
Po chwili ktoś zaczął rąbać drewno, zapewne gospodarz zwalczył wczorajszego kaca i postanowił coś zrobić w obejściu, gdyby nie dwudziestokilkuletnia córka – Marysia – chylące się ku upadkowi gospodarstwo dawno przestałoby przynosić jakikolwiek dochód. Stasiuk był pijakiem i patentowanym leniem. To stało się powodem, jednym z powodów, dla których Krohne i Tomczak chowali się na strychu bez wiedzy gospodarza. Nie potrzebowali jego pomocy, choć brak takowej zwiększał niedogodności związane z zasadzką, ale przynajmniej było wiadomo, że nie wygada się w pijanym widzie. Po namyśle uznali też, że lepiej będzie nie informować o niczym skądinąd sympatycznej Marysi. Co prawda bandyci kilkakrotnie obrabowali Stasiuków, jednak napady na to akurat gospodarstwo mogły być sfingowane. We wsi zamieszkanej przynajmniej od stu lat zarówno przez Polaków, jak i Ukraińców sympatie kształtowały się różnie. Nie wszyscy Ukraińcy nienawidzili Polski, nie wszyscy Polacy ją kochali.
Energiczne kopnięcie w łydkę wyrwało Krohnego z letargu, poderwał się od razu czujny, z palcem na spuście, zerknął przez okienko. Stasiuk nadal rąbał drzewo, a Marysia niosła do chałupy kosz świeżo zerwanych w sadzie jabłek.
– Co się stało? – zapytał bezgłośnie.
– Prawdziwa Pomona – odparł z rozmarzoną twarzą Tomczak.
Rzeczywiście dorodna dziewczyna mogła się kojarzyć z rzymską boginią sadów, ale Krohne nie miał ochoty wysłuchiwać erotycznych fantazji podwładnego.
– Udusiłaby cię udami – stwierdził złośliwie. – No i najpierw musiałbyś ją złapać...
Sierżant był tak samo ofiarą swojego wyglądu, jak i zasad życiowych. Znał biegle cztery języki i należał do najinteligentniejszych pracowników „Dwójki”, jednak wzbraniał się przed awansami, gdyż, jak uważał, zmniejszyłoby to jego szanse na udział w akcjach bojowych. A tych potrzebował jak ryba wody. Stąd rzeczywiście niewiele kobiet zwracało na niego uwagę – co innego brzydki sierżant, a co innego mało przystojny major; wyjątkiem były kręcące się na obrzeżu kryminalnego światka podejrzanej konduity dziewczyny na Pradze. Tomczak mieszkał tam od dziecka i cieszył się szacunkiem lokalnych opryszków, co przekładało się na niejakie sukcesy u płci pięknej.
Dalszą wymianę zdań przerwał im okrzyk Marysi, dziewczyna wypuściła z ręki koszyk i nie zwracając uwagi na rozsypane jabłka, rzuciła się do ucieczki w stronę sadu. Do obejścia wbiegło dwóch obszarpańców, kilkunastu innych pojawiło się na świetnie widocznej ze stryszku piaszczystej drodze. Stasiuk z głuchym warknięciem uderzył jednego ze ścigających córkę bandytów siekierą, z przerąbanego barku trysnęła krew. Drugi wystrzelił z ukrytego pod kurtką obrzyna, trafił Stasiuka w pierś. Słysząc strzał, maszerujący dotąd beztrosko intruzi sformowali się w tyralierę, ruszyli na gospodarstwo. Błysnęły w słońcu lufy karabinów, ktoś wyciągnął nawet granat. Krohne wybiegł na podwórze i strzelił niemal z przyłożenia w plecy pochylonego nad leżącym Stasiukiem napastnika. Przyklęknął i opróżnił magazynek, celując w stłoczonych przy furtce bandytów. Słychać było czyjeś wycie i krótkie, przypominające warknięcia serie z BAR-a, to sierżant smagał drogę ołowianym deszczem. Kapitan odwrócił Stasiuka na wznak, nie wypuszczając z drugiej ręki broni. Mężczyzna broczył obficie krwią, ale wyglądało na to, że żyje.
– Zostało jeszcze dwóch! – krzyknął z góry Tomczak. – Czają się za płotem, piętnaście metrów na lewo od furtki, mam ich w martwej strefie, ale jak się ruszą, to ich dorwę!
Krohne wytarł o spodnie zaplamioną krwią dłoń, załadował strzelbę i ruszył schylony wzdłuż płotu. Wokół panowała złowieszcza cisza, nawet psy przestały szczekać. Nikomu nie przyjdzie nawet na myśl, żeby zadzwonić po pomoc, pomyślał Johannes, zaciskając zęby. W pobliskim miasteczku stacjonował szwadron kawalerii Korpusu Ochrony Pogranicza. Oczywiście bandyci mogli przed wejściem do wsi zerwać druty – telefon miał tylko sołtys, drugi znajdował się w oddalonym o kilometr dworku.
Coś zaszeleściło po drugiej stronie płotu i Krohne wystrzelił trzykrotnie, przetoczył się po trawie, zmieniając pozycję przewrotem przez bark. Pociski bez trudu przebiły wysuszone, popękane deski, rozległ się cichy jęk zakończony bulgotem, a na drogę wyprysnął mężczyzna w cyklistówce na głowie. W ręku trzymał karabin Mannlichera. Kapitan poderwał się z bronią gotową do strzału, ale Tomczak był szybszy. Uciekiniera zatrzymała seria z erkaemu, po której zwinął się na ziemi jak robak. Zza płotu doszedł Krohnego czyjś wysilony, chrapliwy oddech i ciche, stłumione jęki. Oficer bez pośpiechu pomaszerował wzdłuż ogrodzenia, przeszedł przez furtkę i skierował się ku jęczącemu, trzymającemu się za brzuch mężczyźnie. Kątem oka zauważył klęczącą przy ojcu Marysię, dziewczyna z bladą jak chusta twarzą usiłowała opatrzyć mu rany. Za plecami Krohnego rozległy się ciężkie kroki – Tomczak potrafił chodzić bezszelestnie, ale teraz dawał znać, że pilnuje pleców towarzysza. Obaj uczestniczyli w niejednej takiej akcji.
– Pomyłujte, pomagite – wyszeptał błagalnym tonem postrzelony.
Jego młodzieńcza, nieledwie dziecinna twarz wykrzywiona była w grymasie bólu, spomiędzy obejmujących brzuch palców sączyły się strużki krwi. Tomczak chrząknął pytająco. Krohne przyłożył lufę do ucha rannego i nacisnął spust. Głowa chłopaka rozbryznęła się jak przejrzały melon.
– Ależ z ciebie zimnokrwisty skurwysyn – skonstatował Tomczak.
– O co ci chodzi? – odburknął Krohne.
– Przecież prosił o litość...
– Założę się, że ta zamordowana w zeszłym tygodniu służąca też błagała o miłosierdzie. A jednak zgwałcili ją i utopili pod kołem młyńskim. Nie sądzę, aby nasz młodzian czyścił wówczas paznokcie. Kto mieczem wojuje, od miecza ginie – wzruszył ramionami Krohne.
Zawrócili do gospodarstwa Stasiuków, po drodze kapitan jeszcze raz przystanął i strzelił, we wsi zaczęły szczekać psy, wyczuły, że jest po wszystkim. Podeszli do klęczącej nadal przy ojcu Marysi i przenieśli Stasiuka na łóżko do chałupy.
– Co z nim? – zapytała dziewczyna, splatając nerwowo palce.
– Jeśli nie wda się zakażenie, powinien przeżyć – powiedział znużonym tonem Krohne. – Idź do domu sołtysa i każ mu zadzwonić do miasteczka po lekarza i wojsko. Chyba że przerwali druty, wtedy trzeba będzie wysłać kogoś konno.
– Będzie się bał – wyszeptała.
Tomczak pokręcił głową.
– Już nie – rzucił z chłodnym uśmieszkiem. – Wszyscy ci, którzy mogliby mu coś zrobić, gryzą ziemię. Jeśli miałby jakieś wątpliwości, powiedz, że kapitan Krohne i sierżant Tomczak przyjdą go poprosić osobiście...
W głosie mężczyzny nie było groźby, ale Marysia wzdrygnęła się jak smagnięta batem i wybiegła z domu.
– Nie strasz jej, gorylu – mruknął Krohne.
Sierżant prychnął pogardliwie i zniknął gdzieś na chwilę. Wrócił z glinianym, pełnym mleka dzbanem. Udając, że nie widzi wyciągniętej ręki oficera, przechylił naczynie, napił się i okazał satysfakcję solidnym beknięciem. Dopiero wtedy przekazał swój łup Krohnemu.
– Niesubordynacja i brak szacunku dla starszych stopniem – wymamrotał tamten, pijąc łapczywie. – Może trochę chleba?
– Nie. Nie – powtórzył sierżant z naciskiem. – Porzygasz się. Zjemy coś lekkiego za dwie godziny.
Krohne westchnął, ale nie protestował. Odstawił opróżniony dzbanek i przymknął oczy, momentalnie zapadł w sen.
Krohne i Tomczak wlekli się pylistą, porytą koleinami drogą, każdy z nich dźwigał na plecach wielki, wypchany worek. Kanciaste miejscami kształty pakunków sugerowały, że poza wszystkim innym zawierają broń. Krohne postanowił, że po zakończonej sukcesem akcji zatrzymają się w pobliskim majątku należącym do rodziny Koryckich.
– Pogonią nas, wyglądamy jak włóczędzy – marudził sierżant. – No i wypadałoby pomóc Marysi...
Odpowiedziało mu lekceważące mruknięcie. Stasiuk został przewieziony do pobliskiego szpitala, a okolicę przeszukiwali żołnierze Korpusu Ochrony Pogranicza. Jeśli nawet bandyci mieli jakichś zwolenników albo informatorów w wiosce, było mocno wątpliwe, czy w tych okolicznościach odważą się oni w jakikolwiek sposób ujawnić swoje sympatie.
– Myślę, że ta twoja Pomona i tak nie jest w romantycznym nastroju. Musiała się nieźle przestraszyć.
– Ale zachowała zimną krew – zauważył Tomczak.
– Bo to zdrowa, wiejska dziewucha, gdyby tak trafiło na miastową paniusię, cucilibyśmy ją do tej pory.
Za zakrętem drogi ujrzeli okazały, jakby żywcem wyjęty z dziewiętnastowiecznej powieści dworek: czterospadowy dach nad piętrowym pałacykiem błyszczał w promieniach zachodzącego słońca, flankowały go niższe, przysadziste budynki gospodarcze. Ustawione na dziedzińcu lando i powóz typu vis-à-vis sugerowały względną zamożność właścicieli. Z bliska było widać, że wokół panuje ład i porządek, nawet krzątający się przy stajni pracownicy odbijali na korzyść od mieszkańców wioski, ich ubrania, choć skromne, sprawiały wrażenie wyprodukowanych w fabryce w odróżnieniu od używanych przez polskich i ukraińskich chłopów samodziałów. Pracą kierował korpulentny jegomość z sumiastymi wąsami. Właśnie nadzorował podkuwanie potężnego, nerwowego deresza. Nie wyglądał na właściciela majątku, raczej na zarządcę. Konia trzymało dwóch solidnie zbudowanych mężczyzn, ich spocone twarze i napięte mięśnie świadczyły, że zwierzę nie najlepiej znosi tę czynność.
– Wynocha stąd! – warknął wąsacz, odwracając ku przybyłym ogorzałą od słońca, brutalną w wyrazie twarz.
– Chcemy się widzieć z właścicielem majątku – powiedział chłodno Krohne.
– Słyszałeś, dziadu, co mówiłem?!
Na dziedzińcu zapadła cisza, tylko z wnętrza kuźni dochodziły odgłosy regularnych uderzeń. Ktoś odprowadził konia, pozostali pracownicy odsunęli się pod ściany, po twarzach niektórych przemknął cień obawy. Wyglądało na to, że rozmówca Krohnego nie jest bynajmniej ulubieńcem miejscowych...
Kapitan bez słowa rzucił na ziemię worek i podszedł do zarządcy spokojnym, niespiesznym krokiem. Uderzył bez ostrzeżenia, nie odchylając barku, znienacka. Przydeptał zakurzonym butem gardło powalonego.
– Powiedz właścicielowi, że kapitan Krohne chce się z nim widzieć. Masz dwie minuty, jeśli potrwa to dłużej, pójdę cię poszukać – poinformował.
Wytoczywszy się spod oficerskiego buta, wąsacz otworzył usta, jakby chciał coś powiedzieć. Na poczerwieniałej twarzy i szyi nabrzmiały żyły. Krohne oszczędnym gestem podciągnął mankiet złachanej marynarki, demonstracyjnie spojrzał na zegarek. Widząc złotą Doxę, zarządca zrezygnował, odwrócił się i wszedł do dworku.
– Jesteś prawdziwym mistrzem nawiązywania przyjaznych stosunków międzyludzkich – skomentował półgłosem Tomczak.
Podobnie jak kapitan postawił swój worek na ziemi, sięgnął do środka, rozglądając się czujnie dokoła. Jednak nie wyglądało na to, by ktokolwiek chciał się mścić za upokorzenie, jakie spotkało zarządcę. Wręcz przeciwnie – pełne uznania spojrzenia rzucane w kierunku Krohnego świadczyły o skrywanej satysfakcji świadków zajścia.
– Przecież nawiązałem – zdziwił się Johannes z udaną naiwnością. – Po prostu dostosowałem się do poziomu rozmówcy...
Na ganek wyszedł, powłócząc nieco nogami, wysoki, wychudzony mężczyzna o ostrych rysach twarzy i niemal całkowicie siwych włosach. Mimo upału ubrany był w kraciastą marynarkę Burberry. Stanął tuż przy prowadzących na dziedziniec schodach, oparłszy się o jedną z czterech dźwigających zadaszenie toskańskich kolumn, zmierzył badawczym wzrokiem przybyszów. Chwilę później dołączyła do niego młoda kobieta. Uczesana na chłopczycę, w beżowej, jedwabnej sukni o prostym kroju, liczyła sobie najwyżej pod trzydziestkę.
– Kapitan Krohne i sierżant Tomczak – przedstawił się z oszczędnym ukłonem oficer. – Właśnie zakończyliśmy akcję.
– Akcję? – zapytał ze zdziwieniem w głosie siwowłosy mężczyzna.
– Banda Hawryły – wyjaśnił Krohne. – Sprawa została zamknięta, definitywnie zamknięta...
– Niejeden tak mówił – zakpił zarządca, pojawiwszy się na ganku. – A oni jak napadali, tak napadają.
Nadal był czerwony na twarzy, w jego spojrzeniu wściekłość mieszała się ze strachem.
– W szpitalnej kostnicy w Dreblanach leży osiemnaście ciał. Jak ma pan ochotę, może pan pojechać i obejrzeć ich na własne oczy – wtrącił się Tomczak.
– Panowie tak we dwóch... – odezwała się z niedowierzaniem kobieta.
Krohne wzruszył ramionami.
– Za to nam płacą – uciął.
– Janusz Korycki – przedstawił się siwowłosy. – A to moja żona Gizela.
Zszedł ostrożnie po schodach i entuzjastycznie potrząsnął ręką Krohnego.
– Taka ulga! – zawołał. – Wreszcie okolica odetchnie. Zapraszamy, zapraszamy! Może przejdziemy do salonu.
– Za pozwoleniem – odchrząknął kapitan – bardziej przydałaby nam się łaźnia...
– Chyba rzeczywiście – przyznała Korycka, łagodząc swoje słowa szelmowskim uśmiechem. – Proszę za mną.
Po długiej kąpieli i przebraniu się w czystą, choć nieco wygniecioną odzież zasiedli do wystawnej kolacji. Przy prostokątnym, ozdobionym secesyjnymi motywami stole zastali tylko gospodarzy, zarządcy nie zaproszono. Podano wędzonego łososia z kremem z zielonych szparagów, zupę z borowików z groszkiem ptysiowym i polędwicę duszoną w śmietanie. Korycki jadł niewiele, bardziej troszcząc się o napełnianie talerzy gości, po półgodzinie, przeprosiwszy towarzystwo, odszedł od stołu.
– Mój mąż jest chory – wyjaśniła, zagryzając wargi, Gizela Korycka. – Rak żołądka, już niewiele czasu mu zostało...
Obaj mężczyźni pominęli to wyznanie milczeniem.
– Kocha go pani? – spytał po dłuższej chwili Tomczak.
Gospodyni spojrzała niepewnie na Krohnego.
– Teoretycznie ten goryl jest moim podwładnym, w praktyce pewnie zostałby już majorem, gdyby nie fobia na tle wypełniania obowiązków biurowych, przypisanych według niego do wyższej rangi. Skończył studia na wydziale mechaniki w Wiedniu, proponowano mu nawet pracę na uczelni, ale zrezygnował z kariery uniwersyteckiej. Może pani być spokojna, że nie przestał się kontrolować, włączając się do rozmowy lepszych od siebie – zapewnił oficer z lekką ironią.
Kobieta nie odpowiedziała, uścisnęła lekko nadgarstek sierżanta, wyraźnie zawstydzona sposobem, w jaki go potraktowała.
– Może przejdziemy na „ty”? – zaproponowała. – Jesteście obaj wyjątkowymi ludźmi, czułabym się zaszczycona – rzuciła kokieteryjnie.
Tomczak rozlał wino do kryształowych kieliszków, wymienili ceremonialne pocałunki.
– Jesteś niebezpieczna, Gizelo – zauważył całkiem serio Krohne.
Uśmiechnęła się nieznacznie, ale nie zaprzeczyła.
– Kocham go – skwitowała zadane wcześniej pytanie. – Dzięki wam, dzięki temu, że zlikwidowaliście tę bandę, nie będzie się tak martwił. Wszyscy żyliśmy w strachu. Czy zawsze tak już będzie na pograniczu? – spytała cichutko. – Napady, podpalenia, rabunki?
– To skomplikowana sprawa. – Krohne skrzywił się niechętnie.
– Może jednak spróbuje pan, wodzu, zniżyć się do poziomu umysłów niewojskowych i zaspokoić ciekawość naszej nowej przyjaciółki? – Głos Tomczaka ociekał sarkazmem.
Korycka z niedowierzaniem patrzyła, jak Krohne pokazuje sierżantowi język.
– Przepraszam – mruknął, przechwytując jej spojrzenie. – Po akcji tak zawsze... Łapie nas głupawka. Wracając do rzeczy – westchnął – sytuacja chyba będzie się powoli poprawiać. Do tej pory braliśmy się do tego od złej strony.
– Braliśmy?
– No, „Dwójka”, policja, wojsko.
– Jesteście... – zawiesiła głos kobieta.
– Jesteśmy „dwójkarzami” – przyznał Krohne. – W tym momencie nie ma to większego znaczenia, i tak za tydzień albo dwa stąd znikniemy. Wojsko robiło obławy, w które mało kto wpadał, podobnie policja. Do wsi przybywali obcy – tajni agenci policji, usiłując wtopić się w otoczenie, to było żenujące. Większość bandytów to miejscowi, mają wszędzie krewnych, wiedzą o wszystkim, co się dzieje w okolicy. Tylko dowódcy czasem przybywają z Rosji.
– Czasem? – zdziwiła się Korycka.
– Na pograniczu działają dwie partyzantki: komunistyczna i ukraińscy nacjonaliści. Są ze sobą do pewnego stopnia powiązane, bo często Moskwa finansuje grupy nacjonalistyczne, ich działalność jest jej na rękę. Zresztą nawet komuniści bardzo się starają, aby spora część ich ludzi pochodziła z tej strony granicy, bo ci znają świetnie teren, mają kontakty. Teraz utworzono lotne oddziały pościgowe KOP-u, zaczęto organizować zasadzki, szykują się zmiany w prawie.
– Jakie zmiany?
– W przypadku złapania kogoś z bronią w ręku jego sprawa ma być rozpatrywana w trybie doraźnym, w sądzie będą tylko dwie możliwości: uniewinnienie albo kara śmierci – wyjaśnił Tomczak.
Korycka wzdrygnęła się wyraźnie.
– Niektórzy z nich to prawie dzieci – powiedziała niepewnie. – Mają po szesnaście, siedemnaście lat.
– To prawda – przyznał Krohne. – Jednak większość tych „dzieci” ma już na swoim koncie zabójstwa, rabunki i gwałty. Zło nie ma wieku.
– Nie wzięliście jeńców, prawda? – zapytała, nerwowo bawiąc się pustym kieliszkiem.
W jej tonie nie było wątpliwości, raczej połączona z rezygnacją pewność. Twarz oficera ściągnęła się w surowym grymasie, blizna na policzku posiniała.
– Nie wzięliśmy – odparł twardo. – Jeśli ci to przeszkadza, poszukamy innego lokum.
– Nie! Ja tylko... – Wzruszyła bezradnie ramionami. – Chciałabym, żeby to inaczej wyglądało. Tylko tyle. Żebym mogła żyć tu spokojnie, w zgodzie z sąsiadami.
Krohne rozluźnił napięte mięśnie.
– To nie takie proste, i jest w tym także nasza, Polaków, wina. Nasze ziemiaństwo pogardza ukraińskimi chłopami, pomiata nimi na każdym kroku, mając do dyspozycji policję, a czasem wojsko. Rząd nadaje ziemię na Kresach wojskowym osadnikom, dyskryminując Ukraińców. Z drugiej strony – westchnął – propaganda komunistyczna przedstawia sytuację na terenie rosyjskiej Ukrainy jako raj na ziemi, przeciwstawiając ją polskiej rzeczywistości. Oczywiście to bzdury, tam z głodu umierają miliony ludzi, ale tutejsi tego nie wiedzą, bo i skąd? Rosjanie dostarczają nacjonalistom broń, sami formują oddziały dywersyjne, kusząc mieszkańców pogranicza pieniędzmi i możliwością rabunku. I dlatego sytuacja jest, jaka jest – zakończył Krohne. – Aha, jeszcze jedno: uderzyłem waszego zarządcę. Zachowywał się bardzo... arogancko.
– Nie lubię go, czasem wręcz się boję – oznajmiła Gizela, dotykając policzka, by powstrzymać nerwowy skurcz mięśni. – Ale to dzięki niemu nie było dotąd napadów na nasz majątek. Wystawia w nocy warty. Nasi ukraińscy pracownicy muszą po zmroku na zmianę pilnować dobytku. Skarżą się, ale... – Ponownie wzruszyła ramionami.
– Możesz ich zwolnić z tych wart, to tylko szykany zarządcy. Nie napadli was z prostego powodu: zatrudniacie zbyt wielu miejscowych, gdybyście ponieśli straty, trzeba by było zwalniać ludzi.
– Jesteście pewni? – spytała.
– Całkowicie – przytaknął energicznie Tomczak.
– Chyba pójdę już spać – stwierdził Krohne, usiłując powstrzymać ziewanie. – Ledwo żyję.
– Ja natomiast zostanę jeszcze trochę z naszą uroczą gospodynią. Porozmawiamy sobie o miłości – powiedział sierżant. Zatrzepotał przy tym rzęsami jak podlotek.
– Naprawdę? – Korycka spojrzała na niego z mieszaniną rozbawienia i niepokoju.
– Naprawdę – potwierdził Krohne, wstając od stołu. – Chodzi o pewną Marysię, boginię sadów.
Gdy wychodził, usłyszał śmiech gospodyni. Po raz pierwszy tego dnia szczery i beztroski.
Krohne wstał około południa; po kąpieli oraz skromnym posiłku, który przyniósł mu do pokoju służący, udał się do położonego na parterze salonu. Na schodach poczuł wyraźny zapach lekarstw. W bawialni zastał tylko Gizelę, siedziała z książką w ręku, ale wbite w dywan spojrzenie i zmęczona twarz sugerowały, że raczej nie rozkoszuje się lekturą. W pozie kobiety był jakiś niemal katatoniczny bezwład.
Kapitan odchrząknął i z hałasem odsunął krzesło. Na usta gospodyni wypłynął z trudem przywołany uśmiech.
– Jak się spało? – spytała.
– Nie znamy się długo, ale myślę, że możemy porozmawiać szczerze – odparł z delikatnym wyrzutem Krohne. – Pogorszyło się mu?
Korycka skinęła głową, ukryła twarz w dłoniach. Po chwili jej ciałem wstrząsnęło łkanie.
– Już nie mogę... – wyszeptała. – Jestem taka zmęczona.
Krohne podszedł i dotknął jej ramienia w pocieszającym geście. Cofnął rękę, gdy wyczuł, jak mięśnie kobiety tężeją pod jego palcami.
– Może chociaż odrobinę wina? – zaproponował z westchnieniem, sięgając po karafkę.
– Ja chyba nie powinnam... – stwierdziła z wahaniem Gizela, patrząc na napełniony rubinowym płynem kieliszek.
– Zalecenie lekarza – uciął Krohne. – Pij.
Posłusznie opróżniła naczynie. Na jej twarz wypłynął lekki rumieniec, wyostrzone ze zmęczenia rysy złagodniały. Kiedy do salonu weszła młoda, ładna służąca, kapitan przyjrzał się jej z namysłem, po czym skinął dłonią, przywołując ją bliżej. Dziewczyna dygnęła, stanęła przed Krohnem, mnąc nerwowo fartuszek.
– Proszę przygotować prowiant na kilkugodzinną wycieczkę i vis-à-vis. Woźnicy nie trzeba, sam będę powoził – zadysponował.
Służąca dygnęła ponownie, zanim pospieszyła do wyjścia, poszukała wzrokiem potwierdzenia u gospodyni. Wydawało się, że przyzwalający gest właścicielki majątku był nieco wymuszony.
– Przepraszam za to bezceremonialne wykorzystanie twojej służby, ale mam wrażenie, że spacer dobrze ci zrobi – powiedział ze skruszonym uśmiechem „dwójkarz”.
– I podjąłeś samodzielnie decyzję? – spytała chłodno Gizela.
W jej wzroku pojawiła się nieufność.
– Przepraszam – powtórzył Krohne. – Widzę, że jesteś wyczerpana, więc...
– To nie pierwszy raz, kiedy mu się pogorszyło – poinformowała sucho. – Przyzwyczaiłam się. Przyłapałeś mnie w chwili słabości, ale dawałam sobie radę do tej pory i dam także...
– Ja tylko zaproponowałem spacer – przerwał jej zniecierpliwiony Krohne. – Nieraz widziałem przemęczonych ludzi i sądzę, że mała przejażdżka nie zaszkodzi, ale jeśli to problem... – Wzruszył ramionami.
Przez chwilę przypatrywała mu się, marszcząc surowo brwi, wreszcie skapitulowała ze słabym uśmiechem.
Vis-à-vis, średnich rozmiarów spacerowy powóz z umieszczonymi naprzeciwko siebie wygodnymi siedziskami, wykonany został przez prawdziwego mistrza w swoim fachu. Stanowił harmonijne połączenie jesionowego drewna, stali i dobrze wyprawionej skóry. Gizela usiadła twarzą do pleców rozpierającego się na miejscu woźnicy kapitana, wcześniej jeden ze służących rozłożył osłaniającą siedzenie budę. Było gorąco i stanowiła ona jedno z niewielu w okolicy źródeł cienia. Początkowo ruszyli ostrożnie – Krohne chciał oswoić się z zaprzężoną do powozu czwórką koni. Kiedy wyjechali poza teren majątku, zostawili daleko wiejskie chałupy, przyspieszył. Stopniowo delikatny turkot kół zyskał na intensywności, poczuli na twarzach wiatr – rozpoczęła się podróż. Nie ta banalna, gdzie jaki bądź pojazd łączy ze sobą dwa punkty w przestrzeni, a podróż, która potrafi oderwać od czarnych myśli, wspomnień, rzeczywistości, narzucić poetykę pędu, ruchu samego w sobie. Pędzili. Słychać było tętent kopyt, cichutkie pobrzękiwanie uprzęży, czasem pojazd podskakiwał na jakiejś koleinie, ale znakomicie resorowane podwozie wchłaniało wszelkie wstrząsy, które w innym wypadku mogłyby zaburzyć bliskie euforii odczucie, z jakim przecinali przestrzeń, niemalże frunęli. Po półgodzinie takiej jazdy Krohne skręcił z drogi w step, wjechali pomiędzy pożółkłe trawy, a kiedy droga skurczyła się do rozmiarów tasiemki, zatrzymał powóz. Gizela zeskoczyła z vis-à-vis, nie czekając, aż poda jej rękę, rozścieliła na ziemi gruby pled, wystawiła koszyk z prowiantem. Wyglądała uroczo: zarumienione policzki, rozburzone włosy, wyraz twarzy świadczący, że oderwała się od problemów dnia codziennego, dowodziły, że wycieczka nie poszła na marne. Usiedli razem na kocu, długo milczeli, nie chcąc utracić wywołanej przejażdżką pogody ducha.
– Miałeś rację, czuję się o wiele lepiej – odezwała się w końcu Gizela, sięgając po butelkę szkockiej whisky.
– Ja także – roześmiał się krótko Krohne. – I dziękuję, ale wolę wino, chyba że nalewasz dla siebie.
– Myślałam, że każdy prawdziwy mężczyzna pije whisky – zakpiła.
– Nie pijam mocniejszych alkoholi, jeśli zacznę, trudno mi przestać – odparł kapitan.
Jego twarz sposępniała, jakby przez moment nakrył ją cień.
– Przepraszam, nigdy nie przyszłoby mi to na myśl. Jesteś taki opanowany, silny...
– Każdy ma swoje demony – odpowiedział Krohne. – Ja także.
– Opowiesz mi o nich? – spytała. – Moje troski poznałeś...
Oficer zmarszczył brwi, zacisnął usta, wydawało się, że zmieni temat, jednak po chwili wzruszył ramionami, zaczął mówić.
– To nic nadzwyczajnego – stwierdził. – Wojna. Zima 1919 roku. Siedzieliśmy zmęczeni i zmarznięci w okopach naprzeciw równie wyczerpanych Rosjan. Nikt nie miał ochoty na walkę, panował nieoficjalny rozejm. Czasem widzieliśmy ich kucharzy albo sanitariuszy, czasem oni naszych. Nikt nie strzelał. Pewnego dnia przybył do nich niejaki Nikityn, komisarz Nikityn, miał ich poderwać do walki. I poderwał – wycedził Krohne. – Zorganizowali niespodziewany wypad, wzięli do niewoli kilkunastu naszych. Pierwszego ukrzyżowali, tak abyśmy go widzieli. Potem połamali mu golenie. Najpierw krzyczał, później już nie mógł: w torturze krzyża rozpięte na boki, wyłamywane do tyłu ręce, w sytuacji kiedy ciało ciąży do przodu, powodują powolną śmierć przez uduszenie... Któryś z naszych posłał mu miłosierną kulę. Później zrobili się ostrożniejsi, torturowali jeńców poza zasięgiem naszego wzroku, ale tak, żebyśmy słyszeli krzyki. Wypruwali im wnętrzności, wbijali w kolana łuski po pociskach. Słyszeliśmy ich w dzień i w nocy... Oczywiście zabezpieczyli się, ściągnęli większe siły, chcieli sprowokować nasz atak. Z dowództwa przyszły rozkazy, aby nie reagować. Więc siedzieliśmy w tych okopach, słuchając, jak umierają nasi koledzy, towarzysze broni. W bólu, w rozpaczy, upodleniu... Zacząłem pić. Nie ja jeden. To wszystko – zakończył szorstko.
Gizela zasłoniła usta dłonią, pobladła.
– Jak to się skończyło, ta cała historia?
– Nie wiem, o czym mówisz – odparł, odwracając głowę.
Rozłożył na pledzie talerze, pokroił pieczyste, zaproponował gestem wino. Żadne z nich nie sięgnęło po jedzenie. Kobieta przyjęła kieliszek napełniony ciemnoczerwonym burgundem, jednak nadal przypatrywała się z napięciem swojemu towarzyszowi.
– Nie wierzę, że siedziałeś tam bezczynnie – stwierdziła stanowczo. – Nie ty.
– Kiedy właśnie siedziałem – zapewnił ją oficer. – Jako ostatniego postanowili zamordować mojego przyjaciela. Ogłaszali przez megafon, kto będzie następny. Znaliśmy się niemal od dziecka... Wtedy dopiero zebrałem ochotników, wbrew rozkazom przekroczyłem linię frontu. Tamci nie pilnowali się już tak jak na początku, miałem ułatwione zadanie. Zatoczyliśmy duży łuk, zaatakowaliśmy od tyłu, kompletnie się tego nie spodziewali. Roman jeszcze żył, ale okaleczyli go w taki sposób... Uśmiechnął się do nas, poprosił o rewolwer i strzelił sobie w skroń.
– To jeszcze nie koniec, prawda? – odezwała się Gizela.
Dłoń, w której trzymała kieliszek z winem, zadrżała, kilka rubinowych kropel zaplamiło koc.
– Prawda – potwierdził ciężko Krohne. – Wzięliśmy ponad dwudziestu jeńców. Wszyscy brali udział w torturach. Kazałem ich rozstrzelać, a Nikityna... Nikityn umierał długo. I krzyczał tak, jak wcześniej nasi – zakończył kapitan. – Najgorsze, że niczego to nie załatwiło: nadal musiałem pić, dalej prześladowały mnie koszmary. Tyle że nasz odcinek frontu jeszcze długo później uchodził za najspokojniejszy...
– Uszło ci to na sucho?
– Skąd! – uśmiechnął się z goryczą Krohne. – Zrobiłem dwie absolutnie zabronione rzeczy: złamałem rozkaz i udowodniłem, że nie miał sensu. Nie darowali mi tego. Zostałem zdegradowany, kto wie, co by się jeszcze zdarzyło, gdyby nie zwrócił na mnie uwagi Komendant.
– Piłsudski?! – Gizela otworzyła szeroko oczy. – Poznałeś osobiście Marszałka?
– Owszem, ale dość o tym – uciął. – Mieliśmy spacerować.
Ujął kobietę za rękę, poprowadził pomiędzy zrudziałe od upału, gnące się pod podmuchami wiatru fale traw poprzetykane kępami piołunu i ostów. Niespiesznie podążali przed siebie, nie wybierając kierunku, nie martwiąc się o cel wędrówki. Wokół pachniało ziemią i ziołami, na niebo wypełzały powoli coraz ciemniejsze chmury. Zbierało się na deszcz. Przechadzali się, dopóki nie spadły pierwsze, ciężkie krople. Żadne z nich nie chciało przerwać milczenia, wracać do codzienności. Chłonęli ofiarowane przez step zapomnienie. Później usiedli w vis-à-vis, słuchając, jak deszcz bębni o skórzaną budę. Pod wieczór Krohne przesiadł się na miejsce woźnicy, powoli, jakby z niechęcią skierował powóz na drogę. Wracali. Step był wolnością, ale oni przynależeli do świata zniewolonych, do świata ludzi.
Na podwórzu oczekiwał ich zarządca – ponury, ociekający wodą mężczyzna zajął się bez słowa końmi, o dziwo nie wołając służby. „Dwójkarzowi” zdawało się, że wychwycił w jego oczach błysk niepokoju.
Tomczak pocałował dziewczynę w ucho, przeciągnął dłonią po nagich pośladkach, kontynuował ruch, gładząc smukłe plecy. Wyczuwał pod palcami drobne wypukłości kręgosłupa, mokrą od potu, jędrną skórę. Marysia zamruczała rozkosznie i przekręciła się na bok. Zapachniało lawendą i gniecionym przez dwa ciała sianem, przez wpółotwarte drzwi stodoły zajrzały pierwsze gwiazdy. Kiedy przytuliła się do niego, pozwolił sobie na jeden z rzadkich uśmiechów – bezpieczny pod osłoną ciemności. Nie docenił dziewczyny.
– Uśmiechnąłeś się – powiedziała. – Dlaczego?
– Ja? – zapytał obłudnie zdziwionym tonem.
– Ty – potwierdziła groźnie.
Postukała go lekko w policzek.
– Mięśnie twarzy ci drgnęły – wyjaśniła.
Milczał przez chwilę, jakby zastanawiając się, czy nie przekomarzać się dalej, nie sprowadzić rozmowy do poziomu zdawkowego flirtu.
– Cieszę się z ciebie – wyznał w końcu. – Gdyby ktoś obserwował nas z boku, dostrzegłby tylko napalonego wojaka i niezbyt cnotliwe, wiejskie dziewczę. Jednak my wiemy, że jest w tym coś więcej, coś... – zawahał się – ładnego. Nie kochamy się i nie pokochamy, a jednak... Wyczułaś moją samotność, moje znużenie i dałaś mi odpoczynek, ofiarowałaś swoją uwagę, towarzystwo.
Nie odpowiedziała. Jej oddech przyspieszył, na moment napięły się mięśnie. Usiadła, zwiększając dystans, odruchowo przeczesała palcami rozburzone włosy.
– Za dużo filozofii jak dla prostej, wsiowej dziewuchy – stwierdziła z wymuszoną wesołością.
– Skończyłaś gimnazjum – zauważył Tomczak z lekkim wyrzutem w głosie.
– Skąd wiesz?!
– To mój zawód – odparł łagodnie. – Wiedzieć różne rzeczy.
Kiedy zaczęła się osuwać, ledwo zdążył ją złapać. Poczuł wilgoć na rękach, w nozdrza uderzył żelazisty zapach krwi. Niemal w tym samym momencie w jego umysł wdarł się potworny, modulowany skowyt podobny do zawodzenia jakiejś piekielnej bestii. Stęknął, wstał z wysiłkiem i przeniósł pospiesznie Marysię do domu. Położywszy ją na łóżku, wypadł z chałupy, w biegu wciągając spodnie. Kilkadziesiąt metrów od obejścia Stasiuków, pośrodku ciągnącej się przez wioskę drogi stał autobus. Zasmarowane farbą boczne okna i umieszczona na dachu, podobna do szeroko rozwartej rekiniej paszczy, aparatura przywodziły na myśl czającego się do skoku drapieżnika.
– Cziornyj woron – wybełkotał Tomczak. – Cziornyj woron...
Popędził w stronę majątku Koryckich, nie zważając na pokaleczone, bose stopy i sączącą się z uszu krew. Biegł, mimo że czuł, jak z każdą chwilą opuszczają go siły, jak kruszeje wola. Chciał się położyć na wilgotnej, pachnącej deszczem ziemi, zwinąć w kłębek, umrzeć. Zrobiłby wszystko, żeby nie słyszeć przerażającego wycia. Jednak popychany jakimś niejasnym przymusem brnął przed siebie, potykał się, wstawał i ponownie zrywał do biegu. Wiedział, że powinien koniecznie kogoś o czymś powiadomić, ale okaleczony przez wszechobecne zawodzenie umysł nie chciał lub nie potrafił skoncentrować się na tym problemie. Sierżantowi zdawało się, że świadomość własnego „ja” zanika w głębi jego mózgu, rozpływa się w nieskończonej, czarnej jak noc przestrzeni. „Coś” biegło, „coś” miało plan, nie on. Indywidualna jaźń Tomczaka zniknęła niemal całkowicie niczym w jakiejś mrocznej odmianie jogi. Skręciwszy z prowadzącej poza wioskę ścieżki, zatrzymał się na moment, czując niewysłowioną ulgę – miażdżący wolę nacisk zelżał, wycie osłabło. W oddali spostrzegł ciepłe, żółte ślepia pałacowych okien. Podążył w ich stronę, zagryzając z bólu wargi, bez zdziwienia otarł sączącą się z oczu krew. Powoli tracił wzrok i orientację przestrzenną. Po paru minutach dosięgła go znowu muzyka śmierci. Autobus posuwał się w ślad za nim, w stronę dworku Koryckich.
Krohne dźwignął z ziemi sierżanta i przewiesiwszy sobie bezwładne ciało przez plecy, nie bez trudu wniósł go do pałacyku. Tomczak dopełzł do podstawy prowadzących na ganek schodów, gdzie znalazł go kapitan. Wszyscy domownicy leżeli w łóżkach lub tam, gdzie dosięgła ich posępna pieśń, większość z nich od razu straciła przytomność. Zamontowany na dachu czarnego autobusu emitor skutecznie pozbawił ich świadomości. Oficer wiedział, że niektórzy już się nie obudzą, inni pozostaną okaleczeni do końca życia. Ten rodzaj zastosowanego przez Rosjan aparatu odycznego nazywano „Zgniatarką”. O ile większość takich konstrukcji miała wspierać i wzmagać rozmaite przejawy aktywności żywych organizmów, „Zgniatarka” – wręcz przeciwnie. Na poziomie fizjologicznym powodowała krwotoki, zaburzenia wzroku, słuchu i orientacji przestrzennej. Oddziaływała na psychikę, osłabiając w szybkim tempie wolę, powodując depresję i myśli samobójcze. Krohne zdawał sobie sprawę, że ma niewiele czasu.
Zabrał strzelbę okopową, nie kłopocząc się szukaniem zapasowej amunicji. Wiedział, że jeśli kilka pierwszych strzałów okaże się nieskutecznych, nie będzie miał szansy na oddanie następnych. Po przejściu paruset metrów poczuł, jak z oczu i uszu ciekną mu cienkie strużki krwi, zdecydowane początkowo ruchy stają się coraz bardziej niezborne. Przez krótką chwilę zamajaczyły w mroku światła autobusu, potem wokół oficera zapadła ciemność. Krohne stracił wzrok. Od dłuższego czasu nie słyszał żadnych dźwięków, wszystkie tłumiło kaleczące umysł wycie. Kierował się nienaturalnie wyczulonym węchem, szedł w kierunku, z którego dochodził go zapach spalin i benzyny pomieszany z dziwną, słodkawo-mdlącą wonią ni to farby, ni to lakieru samochodowego. Kiedy odór zgęstniał – strzelił, starając się trzęsącymi dłońmi utrzymać broń na wysokości klatki piersiowej, celować w stronę, z której dochodził wywołujący nudności fetor. Wydawało mu się, że jeszcze kilkakrotnie pociąga za spust, zanim przestał odbierać jakiekolwiek wrażenia.
Z odrętwienia wyrwało go mrowienie przyczepionych do ciała elektrod. Odczucie było nieprzyjemne, przypominało drażnienie prądem. Krohne słyszał ciche brzęczenie, wokół krzątali się jacyś ludzie. Kontury sylwetek i wszystkich przedmiotów były zamazane, nieostre, ludzi otaczała barwna, pulsująca w regularnym rytmie aura. Najbliżej siedział starszy, siwy mężczyzna, wpatrywał się w ekran teletroskopu. Czarne kable jak węże oplatały dziwną aparaturę, zwisały z łóżka, najwyraźniej łącząc ją z elektrodami na ciele oficera.
Wtem w pole widzenia Krohnego wszedł ktoś w mundurze, z szablą i pistoletem u pasa. Stanął w nogach łóżka, przyglądając się leżącemu badawczo. Ostre, jastrzębie rysy nieznajomego to ukazywały się wyraźnie, to zamazywały, jakby Krohne spoglądał przez zaparowaną lornetkę.
– Co się stało? Kim pan jest? – wyszeptał.
– Rotmistrz Narbutt-Odolanicki, czternasty pułk ułanów – strzelił obcasami tamten. – Przysłano mnie tu w pewnej misji – dorzucił wyjaśniająco.
– Ten pojedynkowicz?! Trzeba kogoś zabić?
Dopiero po chwili Krohne zdał sobie sprawę, że myśli na głos.
– Ludzie mają różne przywary – wzruszył ramionami kawalerzysta. – Jedni się pojedynkują, inni za dużo piją...
– Panowie!
Johannes poznał głos Gizeli Koryckiej.
– Najmocniej przepraszam – skłonił się Odolanicki.
– Co się stało? – powtórzył kapitan.
– Sierżant żyje, jest w ciężkim stanie, niemal tak jak ty – odparła kobieta. – Reszta domowników dzięki tobie wyszła z tego obronną ręką, zmarło za to czterech chłopów we wsi i... nasz zarządca.
Umilkła na moment, jakby zbierając siły.
– Jest też kilka osób, które nie odzyskały jeszcze przytomności – dodała z wysiłkiem. – Jednak doktor Narkiewicz mówi...
– Narkiewicz tu jest?! – wykrzyknął Krohne.
– Do usług – mruknął siwowłosy, odwracając się od teletroskopu. – Marszałek kazał mi doprowadzić pana do stanu używalności. Tyle, na ile to będzie możliwe.
– A konkretnie? – spytał kapitan.
Wpatrywał się z napięciem w człowieka będącego prekursorem technologii, która zmieniła świat. Początkowo siła odyczna – ukute przez dziewiętnastowiecznego badacza, barona von Reichenbacha, określenie mocy, którą mieli emanować ludzie, rośliny, zwierzęta i kryształy – zajmowała tylko okultystów. To właśnie Jodko-Narkiewicz, jeden z pionierów fotografii, udowodnił, że elektryczność nie jest jedynym czy nawet najważniejszym rodzajem energii mogącym wpływać na ludzkie życie. Skonstruował pierwszy aparat odyczny, później jego myśl podjęli Ochorowicz, Richet i inni naukowcy.
Narkiewicz był wysokim, szczupłym mężczyzną o pooranej zmarszczkami, sympatycznej w wyrazie twarzy. Jego sylwetkę otaczała srebrnobiała aura.
– Wydaje mi się, że wróci pan do pełnego zdrowia – odezwał się z pewną ostrożnością. – Największym problemem są oczy. Nie mam pewności, czy moja... aparatura będzie w stanie zregenerować popękane naczynia krwionośne i uszkodzoną tęczówkę. Jednak na razie wszystko jest na dobrej drodze – dorzucił optymistycznie.
– Jak... jak to się stało?
– Chodzi panu o odniesione obrażenia? – upewnił się Odolanicki.
Krohne przytaknął, poprawił się na poduszkach. Zaczynał odzyskiwać władzę w rękach i nogach.
– No cóż, zabrał pan winchestera i udał się samotnie naprzeciwko „Zgniatarki”. W 1920 roku, kiedy Rosjanie próbowali za pomocą tego typu urządzeń przerwać front pod Warszawą, powierzaliśmy zadanie niszczenia „Zgniatarek” artylerii – dorzucił cierpko. – Nie wiadomo jakim cudem, ślepy i głuchy, natknął się pan na autobus i ostrzelał go na tyle skutecznie, że tamci zawrócili. Na miejscu znaleźliśmy ślady krwi.
– Jak to: ślady krwi? – nie zrozumiał Krohne. – Ktoś wysiadł z autobusu?
– Niekoniecznie, szyby takich pojazdów są pokryte specjalną powłoką, czymś podobnym do farby. Zabezpiecza to załogę przed oddziaływaniem emitora, jednak w praktyce przypomina nieco weneckie lustro: z zewnątrz okno stwarza wrażenie zamalowanego farbą, od wewnątrz można przez nie patrzeć jak przez normalną szybę. Jeżeli ktoś tam stał z nosem przy oknie, pewnie odstrzelił mu pan głowę. No i wtedy trochę nachlapało... Z rozbitym oknem musieli wyłączyć aparaturę i uciekać. Granica niedaleko – zakończył posępnie.
– Udało im się?
– Tym razem tak – przyznał rotmistrz, zaciskając pięści. – Po drodze, kiedy jechali do wioski, wymordowali załogę posterunku w Pełczanach, siedmiu ludzi. Tamci byli przygotowani na wiele, ale cziornyj woron... Wrócili tą samą trasą, mając pewność, że nikt ich nie zatrzyma.
W głosie Odolanickiego zabrzmiało zmęczenie.
– Co pan tu robi? Jest pan z „Dwójki”? – Krohne zmienił temat.
– Boże broń! – odżegnał się rotmistrz. – Wylądowałem w tej pardonnez moi – skłonił się w stronę Koryckiej – dziurze, wypełniając polecenie mojego bezpośredniego przełożonego, który z kolei starał się uczynić zadość rozkazom Marszałka. Chodzi o łączność – westchnął.
– O łączność? – zdziwiła się Gizela.
– Kiedy nie bardzo mogę o tym mówić – sumitował się kawalerzysta. – Przynajmniej w pani obecności...
– Rozumiem – stwierdziła z uśmiechem Korycka. – Później panowie będą mogli...
– Nie w tym rzecz – przerwał jej Krohne. – O ile zrozumiałem, nie chodzi o tajemnicę, bo wtedy nie usłyszelibyśmy ani słowa na ten temat, a raczej o formę rozkazu, który sformułował Marszałek.
– Dokładnie tak – potwierdził Odolanicki z ulgą.
– Zaciekawili mnie panowie, panie rotmistrzu, czy mógłby pan jednak wyjaśnić to pokrótce...?
Narbutt-Odolanicki westchnął ciężko z cierpiętniczym wyrazem twarzy.
– Komendant stwierdził, że niedawno przeprowadzone ćwiczenia i doświadczenia z ostatniej wojny wskazują, że szwankuje łączność pomiędzy oddziałami. Najbardziej oberwało się kawalerii. Marszałek uznał, że kawaleria utrzymuje łączność jedynie sama ze sobą, hulając bez celu po polach i lasach niczym ladacznica z rozwartą... Nie, nie powiem tego – zadecydował. – Nie uchodzi...
– Marszałek Piłsudski używa w oficjalnych rozkazach takich wyrażeń?!
– Proszę. – Rotmistrz podał jej wyjęty z kieszeni munduru druk. – Może się pani sama przekonać.
– Wszystkie doświadczenia wojny z początku 1914 roku, które przestudiowałem, wskazują wyraźnie i jasno, że jazda nie uważała nigdy za stosowne trzymać łączność z kimkolwiek na świecie oprócz sama ze sobą, była zatem ideałem wymarzonym tej dziwki publicznej, czyniącej awantury miłosne po różnych kątach bez celu i potrzeby. Wobec tego zaś, że nasza jazda jak dotąd za największą tradycję uważa byłą jazdę rosyjską, która była najwybitniejszą przedstawicielką tego kurwiarskiego kierunku, nie sądzę, aby przy dodatkowym kierunku specjalizacji, o którym mówiłem wyżej, i możliwego wyodrębnienia się jak najdalej, jak najbardziej stanowczo od koleżeństwa z kimkolwiek bądź oprócz ze sobą, można było łączyć jazdę we wspólnym rozkazie dla innych broni – czytała coraz wolniej i ciszej Korycka.
Przerwał jej zbiorowy wybuch śmiechu. Śmiał się niemłody, obsługujący zestaw teletroskopów mężczyzna, rechotali Jodko-Narkiewicz i Krohne. Tylko Odolanicki nie przyłączył się do tego wybuchu wesołości i stał nadal z posępną miną, bawiąc się nerwowo rękojeścią szabli.
– Niestety, skończyłem szkołę łączności, więc spadło na mnie zadanie zapoznania z tym tematem lokalnych oddziałów kawalerii, głównie Korpusu Ochrony Pogranicza – wycedził jadowitym tonem.
– Postaramy się jakoś zrekompensować panu ten trud – obiecała Gizela, kładąc mu rękę na ramieniu. – Jest pan zawsze mile widzianym gościem w naszym majątku, a fakt, że w okolicy będą się odbywały manewry kawalerii zaowocuje na pewno większym poczuciem bezpieczeństwa. Po ostatnich zajściach...
– Chętnie, o ile pan kapitan – Odolanicki spojrzał na Johannesa spod oka – nie będzie miał nic przeciwko temu.
Krohne otworzył usta, aby odpowiedzieć, ale nagły atak bólu odebrał mu głos. Zwinął się na łóżku jak trafiony brutalnym kopniakiem pies. Jego żołądek płonął żywym ogniem, ponownie poczuł zapach farby, którą pokryty był autobus, świat zawirował mu przed oczyma.
– Proszę wszystkich państwa o opuszczenie pokoju – odezwał się ostrym tonem Jodko-Narkiewicz. – W tej fazie często pojawiają się nudności i inne... nieprzyjemne objawy.
Kapitan chciał spytać, co go czeka, dowiedzieć się czegoś na temat procesu leczenia, ale w jednej chwili poczuł w ustach mdły smak żółci i dręczony potwornym bólem zaczął wymiotować. Minutę później, kiedy udręka objęła całe ciało, pomyślał, że objawy rzeczywiście są nieprzyjemne. Mocno nieprzyjemne. Fala ognia dotarła do płuc, stracił możliwość oddychania. Czyjeś dłonie otarły mu twarz i ułożyły na łóżku, ktoś wołał o strzykawkę i respirator. Krohne stracił przytomność, patrząc, jak na śnieżnobiałej, wykrochmalonej pościeli rozlewają się coraz większe czerwone plamy.
– A już myślałem, że mi się nie uda – powiedział Jodko-Narkiewicz, obserwując coś pilnie na ekranie teletroskopu.
Krohne poprawił się na łóżku i zerknął na pulsujący jadowitą zielenią wykres. Niemal tydzień przeleżał nieprzytomny, odzyskując świadomość na krótkie chwile, dopiero dwa dni temu ocknął się, nie czując żadnego bólu, z jasnym, niezaćmionym chorobą umysłem. Od tej pory szybko wracał do sił. Jedyną pozostałością po przygodzie ze „Zgniatarką” wydawały się okazjonalne, lekkie mdłości. Jak zapewniał Narkiewicz – był to objaw przejściowy.
– To, co widzę, to...
– To stopień zatrucia pańskiego organizmu – wyjaśnił starszy mężczyzna, nie odwracając się od ekranu. – Infekcja powoli się cofa.
– Infekcja?!
Narkiewicz, przestawiwszy krzesło, usiadł twarzą do łóżka, zdjął okulary i rozmasował zmęczonym gestem skronie.
– Bolą mnie oczy od wpatrywania się w to cholerstwo – wyjaśnił. – Co pan wie o tego typu aparatach? – zapytał.
– Niewiele – przyznał kapitan. – Nigdy mnie to specjalnie nie interesowało, raczej denerwowało.
– Denerwowało?
– Owszem! – warknął Krohne. – Swego czasu zaliczyłem kilka sesji, które spowodowały u mnie nadnaturalną czułość węchu. Nie byłem tym zachwycony.
Narkiewicz przyjrzał mu się, jakby oglądał nieznany okaz robaka pod mikroskopem.
– A to niby dlaczego?
– Dlatego, że dla kogoś z tak wrażliwym węchem jak ja zawsze w okolicy jest za dużo brudnych gaci i skarpet – wycedził.
Starszy mężczyzna odchrząknął w kułak, starając się ukryć uśmiech.
– Nie pomyślałem o tym – przyznał. – Z drugiej strony, może dzięki temu zlokalizował pan na ślepo „Zgniatarkę”?
– Może – odburknął Krohne. – Jednak mniejsza z tym, mam inne pytanie: jak dobra jest ta pańska aparatura? Jakie choroby może wyleczyć?
– Mogę z niemal stuprocentową pewnością zapewnić, że powróci pan do pełnego zdrowia. Być może nastąpią pewne... zmiany. Drobne zmiany – dodał pospiesznie.
– A konkretnie?
– Istnieją najrozmaitsze rodzaje aparatów wykorzystujących siłę odyczną, przeważnie ich konstruktorzy skupiają się na ogólnym zwiększaniu witalności organizmu. Działanie tych urządzeń, choć zawsze pozytywne, jest trudne do przewidzenia: mogą wzmocnić odporność, wzrok, słuch, czy tak jak u pana, węch. Inne wpływają na konkretny układ: krążenie, mięśnie albo kości. To, co pan tu widzi, to zupełnie inna jakość, coś niezwykłego.
Oficer nie zaprzeczył, ale jego uniesione sceptycznie brwi stanowiły wyraźny komentarz.
– Nie rzucam słów na wiatr – odezwał się szorstko Narkiewicz. – Ta aparatura jest jedyna w swoim rodzaju, to właśnie dlatego Marszałek polecił mi przy jej pomocy ratować ulubionego oficera.
Krohne roześmiał się szczerze.
– Ulubionego oficera... – powtórzył z kpiną w głosie. – Obawiam się, że jestem wyjątkowo odporny na urok Komendanta, wielokrotnie się spieraliśmy, gdyby chodziło o kogo innego, nazwałbym to kłótnią.
Narkiewicz sapnął ze zniecierpliwieniem, podszedł do otwartego na całą szerokość okna, przez chwilę wyglądał na zewnątrz. Tylko stukające nerwowo w parapet palce mężczyzny świadczyły, że nie kontempluje krajobrazu.
– Jak pan myśli – odezwał się po chwili – ile osób ma śmiałość spierać się z Marszałkiem? Bo ja sądzę, że niewiele, bardzo niewiele... Wracając do rzeczy – podjął, kwitując wątpliwości Krohnego niedbałym gestem. – To, co pan widzi – wskazał rozstawioną pod ścianami aparaturę – to otwarty homeostat odyczny. Homeostat to układ, który dąży do utrzymania stanu dynamicznej równowagi. Nazwałem go „otwartym homeostatem”, gdyż choć sam w sobie stanowi układ samodzielny, można do niego podłączyć inny, nawet uszkodzony układ. Wówczas stara się przywrócić stan równowagi, w ramach całego... obwodu, również w przyłączonej części. Bywa, że „użycza” swojej energii, wysyła ją tam, gdzie jej brakuje. Stąd rozmyty wzrok czy różnokolorowa aura, którą pan widział wokół ludzi. Podobnie jak człowiek, ta aparatura posiada sensory, coś w rodzaju zmysłów, jednak „widzi” inaczej niż my, na czas rekonwalescencji użyczyła panu własnego „wzroku”, dopóki pańskie oczy nie zostały uzdrowione. Nie wiem, na ile dolegliwości, jakich pan doznał wskutek emisji „Zgniatarki”, są nieodwracalne. Nie jesteśmy w stanie prześledzić wszystkich jej konsekwencji. Jeśliby jednak gdzieś takowe były, być może, ale tylko być może, otrzyma pan od mojego homeostatu coś w rodzaju protezy. Te wszystkie procesy są jeszcze niemal niezbadane – zakończył.
Krohne skinął głową na znak, że pojmuje cały wywód, jednak wydawało się, że zastanawia się nad czymś intensywnie.
– A jeśli chodzi o raka? – zapytał wreszcie. – Ta maszyneria go wyleczy?
– No tak, mąż naszej gospodyni... – zrozumiał w jednej chwili Narkiewicz.
Zapatrzył się przed siebie w zamyśleniu, zmarszczył brwi.
– Nie wiem, naprawdę nie wiem – powiedział powoli. – Generalnie rzecz biorąc, aparaty odyczne stymulują regenerację i rozrost tkanek. Gdyby homeostat przyspieszył przyrost wszystkich tkanek, w tym rakowych, pan Korycki umarłby w ciągu kilku dni, może tygodni. Z drugiej strony, jeśli rozpoznałby je jako chore, mógłby spróbować je zniszczyć... To straszne ryzyko – oznajmił zatroskany.
– Zrobi to pan? Spróbuje?
Obaj mężczyźni spięli się wzrokiem, Jodko-Narkiewicz otworzył usta, jakby chciał zaprotestować, ale oficer powstrzymał go gwałtownym gestem.
– On i tak umiera – wyjaśnił cicho, niemal szeptem. – To kwestia miesięcy. Jeśli umrze teraz, przyspieszy pan jedynie nieuniknione. Oszczędzi mu pan bólu. Jeżeli udałoby się go wyleczyć lub choćby poprawić stan zdrowia, odkryje pan nowe możliwości tego aparatu, będzie wiedział, że można go zastosować w podobnych przypadkach. Kto wie, kiedy ta wiedza się przyda?
– Jest pan osobiście zainteresowany...? – W głosie profesora słychać było połączone z niedowierzaniem oburzenie. – A jak Korycki umrze...
Spiorunował Krohnego wzrokiem.
– Nie jestem mordercą! – sapnął.
– Ja także nie – zapewnił go kapitan. – Zabójcą tak, ale nie mordercą. Ten pański homeostat to broń – dodał sucho. – Jeżeli go nie sprawdzimy, nie dowiemy się, ile jest wart.
– Nie odpowiedział pan na moje pytanie – przypomniał Narkiewicz.
– I nie odpowiem – odparł zimo Krohne. – Powstrzymam się natomiast od wysłania panu sekundantów ze względu na pański wiek, ale proszę nie nadużywać mojej cierpliwości...
Wydawało się, że Narkiewicz wybuchnie – krew napłynęła mu do twarzy, zwęziły się oczy, jednak po chwili wypuścił ze świstem powietrze z płuc, pokręcił głową.
– Ależ z pana zimnokrwisty skurwysyn... – stwierdził.
Johannes nie zareagował na obelgę, utkwił w profesorze chłodne, zdawałoby się pozbawione wszelkich emocji spojrzenie.
– Więc? – ponaglił.
– Zrobię to – wyszeptał Narkiewicz. – Zrobię...
Krohne ścisnął kolanami boki konia i trzymając swobodnie wodze, ponaglił wierzchowca do kłusa. Dosiadał wielkiego, nerwowego deresza, którego podkuwanie widzieli wcześniej z Tomczakiem. Sierżant siedział na drewnianym ogrodzeniu padoku i ze sceptyczną miną obserwował wyczyny przyjaciela. Wyraźnie widoczne pod oczyma cienie i wychudzona twarz olbrzyma świadczyły, że także i on zapłacił drogo za spotkanie ze „Zgniatarką”.
– Może jednak wezmę go na lonżę? – zaproponował ironicznie. – Bo jak się zwalisz, zdechlaku, to ten ogierek wdepcze cię w ziemię.
– Zamknij się – odburknął kapitan, jednak ściągnąwszy wodze, wrócił do jazdy stępa.
Odwrócił się, słysząc tętent kopyt – Narbutt-Odolanicki poderwał do skoku karosza o lśniącej aksamitnie sierści, pokonał bez trudu ogrodzenie i zatrzymał się tuż przy Krohnem. Karosz zarżał, rzucając wyzwanie dereszowi.
– Przejedziemy się? – zaproponował rotmistrz.
– Tylko ostrożnie, on jeszcze nie odzyskał sił – uprzedził Tomczak, otwierając bramę.
Z jego głosu zniknęło szyderstwo, spojrzał ostrzegawczo na Odolanickiego.
– Dopilnuję tego – obiecał tamten.
Wyjechali z padoku, ruszyli kłusem. Odolanicki wysforował się nieco naprzód, poprowadził. Początkowo jechali ostrożnym kłusem, poza zasięgiem wzroku sierżanta przeszli do skróconego galopu. Zostawiwszy daleko za sobą zabudowania majątku, wjechali w step. Wbrew przypuszczeniom Krohnego rotmistrz nie zamierzał się ścigać, zwolnił do stępa, odchrząknął.
– Chciałem porozmawiać – powiedział.
– Słucham pana – uniósł brwi Krohne.
Kapitan z zadowoleniem stwierdził, że niezbyt forsowna jazda nie sprawia mu już kłopotów. Parę dni wcześniej ledwo był w stanie utrzymać się w siodle.
– To chyba coś z pańskiej branży – stwierdził rotmistrz. – W czasie rutynowych ćwiczeń pelengacyjnych...
– Jakich? – przerwał mu Krohne. – Proszę pamiętać, że mówi pan do laika.
– Chodzi o namierzanie sygnału radiowego, na przykład wrogiej radiostacji. Oprócz sygnału biorącej udział w manewrach radiostacji wyłapaliśmy też drugi. Nie wiem, czy orientuje się pan, na czym polega metoda triangulacji?
– Nie orientuję się kompletnie – odburknął kapitan.
Narbutt-Odolanicki uśmiechnął się lekko, wstrzymał konia.
– Namierzenie nieznanego punktu, będącego źródłem sygnału radiowego, wymaga dwóch albo jeszcze lepiej trzech radiostacji z antenami kierunkowymi. Mamy taki sprzęt na ciężarówkach. Kiedy wychwycą emisję, nakierują anteny na jego źródło, korzystając z miernika poziomu sygnału. Wtedy wystarczy na mapie wyrysować linie z miejsc, w których stoją ciężarówki, w kierunku źródła sygnału. Na ich przecięciu będzie zlokalizowany nadajnik.
– Więc?
Konie drobiły w miejscu, wstrzymywane ręką któregoś z jeźdźców, rwały się do biegu.
– Wychwyciliśmy taki sygnał z okolic wioski. Niestety, wiem niewiele więcej, ciężarówki stały zbyt daleko, aby pomiar był precyzyjny. Mogę spróbować jeszcze raz. Jeśli rozmieszczę anteny kierunkowe na peryferiach wioski, zlokalizują nadajnik z dokładnością do kilku chałup. Czy jest pan zainteresowany?
Krohne przez chwilę mierzył badawczym wzrokiem rotmistrza, ściągnął z namysłem brwi.
– Może damy sobie spokój z tym „panowaniem” – zaproponował. – W końcu jesteśmy równi stopniem.
– Bez bruderszaftu? – spytał z ironią Odolanicki.
– Bez. Jak pan wcześniej zauważył, panie rotmistrzu, istotnie mam problemy z alkoholem. Czasem, w towarzystwie pięknych kobiet, ryzykuję, pijąc jakieś słabe wino. Ponieważ nie podpada pan pod tę kategorię...
Odolanicki wybuchnął śmiechem, odruchowo ściągając wodze swojego wierzchowca. Koń parsknął niezadowolony, spróbował kopnąć dosiadanego przez Krohnego deresza.
– Niech ci będzie... Johannesie.
– Postarajcie się namierzyć tę radiostację – poprosił kapitan. – Tylko precyzyjnie, to może być bardzo nieprzyjemna sprawa. Nasz jedyny wiarygodny kontakt w tej wiosce, Aleksander Gintof, nigdy nie wspominał o podobnej możliwości.
Sposępniał, jego usta zacisnęły się w wąską linię przypominającą ranę po cięciu brzytwą.
– Czy bardzo pobłądzę, wysuwając przypuszczenie, że niezupełnie cię zaskoczyła ta informacja? – spytał Odolanicki.
– Nie bardzo – uciął Krohne. – A teraz może mały wyścig? Bo konie się niecierpliwią.
– Jeśli sobie skręcisz kark, to ten twój sierżant złamie mój...
– Boisz się?
– Boję – przytaknął rotmistrz, jednak przez jego twarz przemknął szybki, drapieżny uśmiech.
– Tylko wariat nie bałby się Tomczaka, ale może spróbujemy?
– No dobrze, ustępuję pod presją. Dokąd?
– Widzisz to drzewko? To jakieś półtora kilometra.
– Dobra, startuj, ja cię dogonię.
Krohne bez słowa pochylił się nad końskim karkiem i poderwał wierzchowca do galopu, w chwilę później przeszedł w cwał. Zaskoczony rotmistrz ruszył parę sekund później. Z podziwem obserwował jakby zrośniętą z koniem sylwetkę „dwójkarza”. Tamten nie wykonał ani jednego zbędnego ruchu, gnał naprzód, do celu. Potężny deresz, czując doświadczonego jeźdźca, dawał z siebie wszystko, reagując na najmniejszy sygnał. Odolanicki nadrobił kilka metrów, skacząc przez wąską rozpadlinę, która nagle ukazała się pod kopytami karosza. Nie było czasu do namysłu, liczyły się sekundy. W ryzykownym manewrze Odolanicki pochylił się do przodu jak dżokej, odciążył wierzchowca. Niemal dopadł Krohnego, jednak kapitan zwyciężył o pół długości konia. Obaj zatrzymali się, ciężko dysząc, opanowali rozognione wyścigiem zwierzęta.
– Powinienem wiedzieć, że facet, który idzie z winchesterem na „Zgniatarkę”, to popierdoleniec – warknął z udaną złością rotmistrz. – Mało nie skręciłem karku.
Krohne nie zareagował na zaczepkę, zmrużył oczy, wpatrując się niemal prosto w słońce.
– Już prawie nie widzę tej aury – wymruczał. – Chyba nie będzie tak źle, jak się obawiałem.
– Ta aparatura bardzo ci pomogła – przyznał Odolanicki. – Wyglądasz dużo lepiej i wydaje się, że wróciła ci koordynacja ruchów. Przez pierwsze dni po wstaniu z łóżka poruszałeś się jak drewniana marionetka. Szkoda tylko, że kuracja nie podziałała na rozum – zakończył kpiąco.
– Fechtujesz tylko i strzelasz, czy także czasem boksujesz? – zapytał z uśmiechem Krohne. – Bo jeśli tak, to miałbym małą propozycję...
– Służę szanownemu panu – odparł rotmistrz ochoczo.
Sprawnie zeskoczył z konia i okręcił wodze wokół gałęzi niewysokiego, rachitycznego drzewa. Krohne zsiadł powoli i ostrożnie rozprostował ramiona. Widząc czekającego niecierpliwie i sprężonego do ataku przeciwnika, uśmiechnął się jeszcze szerzej.
– Zaczynajmy! – rzucił, przyjmując gardę. – Zaczynajmy...
Wachmistrz Borkowski zdjął z uszu słuchawki i otworzywszy drzwi, wyskoczył z wozu, odetchnął głęboko pachnącym świeżością powietrzem. Zapadała noc, niedawno nad okolicą przeszła letnia burza. Prowadzili nasłuch już od dwóch dni, jak dotąd – bezskutecznie. Rozstawione wokół wioski, zaopatrzone w anteny kierunkowe ciężarówki Ursus miały zapewnić precyzyjną lokalizację źródła sygnału radiowego. O ile tajemnicza radiostacja się odezwie.
Żołnierz sięgnął odruchowo do kieszeni, zaklął, wyciągnąwszy puste opakowanie po papierosach. Wyglądało na to, że do odwołania będzie się musiał obejść smakiem, w tej dziczy, gdzie zostawił ich rotmistrz Odolanicki, nie było szans, aby zdobyć papierosy. Najbliższy sklep tytoniowy znajdował się w niewielkim miasteczku – piętnaście kilometrów stąd. Samochodem góra dwadzieścia minut drogi, ale przecież nie mógł wycofać żadnego Ursusa z zasadzki! Zaklął ponownie – nie wypadało prosić podwładnych... W tym samym momencie wachmistrz ujrzał, jak ktoś podsuwa mu elegancką, srebrną papierośnicę.
– Bierzcie bez krępacji, sierż... przepraszam, wachmistrzu.
Borkowski odruchowo sięgnął po broń, ale po chwili opuścił rękę. Co prawda rozstawione wokół warty miały trzymać z daleka wieśniaków, lecz przed nim stał tajemniczy mężczyzna, którego wcześniej rotmistrz Odolanicki przedstawił jako kapitana. Tonem pełnym szacunku, dotykając bezwiednie siniaków na solidnie obitej twarzy...
– Proszę – powtórzył Krohne. – Stoicie tu na moją prośbę, jeśli będzie potrzeba, przyniosę więcej papierosów. Mam jeszcze dwieście, sam ich nie wypalę – roześmiał się sucho.
– Kiedy nie wypada, panie kapitanie – wymamrotał Borkowski, przełykając ślinę.
Starał się nie zwracać uwagi na zapach tytoniu. Bardzo dobrego tytoniu. Odpowiedział mu kolejny wybuch śmiechu.
– Byłem na wojnie, wachmistrzu – odparł rzeczowym tonem Krohne. – Tam nikt nie robił takich ceregieli, nie miał na to czasu. Zapomnijcie o tych wszystkich koszarowych bzdurach na temat różnic stopnia, to brednie. Dopóki pamiętacie, kto wydaje rozkazy, wszystko jest w porządku.
Pod zachęcającym spojrzeniem oficera Borkowski poczęstował się papierosem. Zanim sięgnął po zapałki, Krohne podał mu ogień, sam także zapalił.
– Jak myślicie – zagaił – czy ta zasadzka ma jakikolwiek sens?
Wachmistrz ze zdumieniem zauważył, że Krohne naprawdę oczekuje jego odpowiedzi.
– Więc? – ponaglił go oficer, wydmuchując dym.
– W sensie technicznym tak – odpowiedział niepewnie. – Jeśli tylko ta radiostacja się odezwie, będziemy ją mieli.
– A nietechnicznym?
– Rozumiem, że nie szukamy przyjaciela?
Kapitan potaknął, przypatrując się Borkowskiemu spokojnie.
– Każdy z tych wieśniaków obejrzał dokładnie nasze wozy. Jeśli cokolwiek wie na temat radiopelengacji, nigdy się nie odezwie. To znaczy, dopóki będziemy tutaj stać.
– Myślałem o tym – przyznał Krohne. – Ale żeby wyznaczyć dokładnie, z której chałupy pochodzi sygnał, muszę mieć te anteny blisko wioski, prawda?
– Jeśli konieczne jest precyzyjne oznaczenie domu...
– Niestety, jest – przerwał mu posępnym tonem oficer. – Nie sądzę jednak, aby osoba, o której myślę, wiele wiedziała na ten temat. Po prostu nauczono ją obsługiwać nadajnik.
– A jeżeli pan się myli, kapitanie? – zaryzykował Borkowski. – Jeśli go spłoszymy?
– To niekoniecznie mężczyzna – odparł po chwili milczenia Krohne. – Jeśli mylę się co do naszego tajemniczego nieznajomego... lub nieznajomej, trzeba będzie przeszukać całą wieś. To się nikomu nie spodoba, ale nie będzie innego wyjścia. – Wzruszył ramionami. – Taki nadajnik to nie igła, znajdziemy go.
– Gdyby wyłączyć z pola nasłuchu dworek, można by skupić ciężarówki bliżej wioski, uzyskać bardziej precyzyjny pomiar – zauważył nieco mniej spięty wachmistrz.
Kapitan powoli pokręcił głową, dopalił w milczeniu papierosa.
– Nie – powiedział dobitnie. – Niczego nie będziemy wykluczać.
Otworzył papierośnicę, wytrząsnął wszystkie papierosy i roztargnionym gestem wcisnął je w dłoń Borkowskiemu.
– Jutro przyniosę więcej – obiecał, odchodząc.
Szerokie plecy oficera szybko zniknęły w mrokach nocy. Zaszumiał wiatr, przynosząc zapach stepowych ziół i wilgotnej od deszczu ziemi. Przez niedomknięte drzwi ciężarówki dochodziło cichutkie popiskiwanie odbiornika. Ukazały się pierwsze gwiazdy.
Wszyscy byli pod bronią: sześciu żołnierzy w bojowych hełmach czaiło się do skoku, ściskając w dłoniach kawaleryjskie karabinki Mausera, Narbutt-Odolanicki trzymał lufą do dołu służbowy rewolwer, Krohne wyjął potężnego Colta M1911. Czekali na sygnał. Wreszcie na skraju nieodległego lasu pojawiła się postać w mundurze, uniosła czerwoną chorągiewkę.
– Naprzód! – zakomenderował Krohne. – Nadaje.
Przechwycona poprzedniego dnia depesza nie tylko pozwoliła zlokalizować nadajnik, ale też rozszyfrowana w iście ekspresowym tempie zdradziła porę kolejnego meldunku.
Żołnierze błyskawicznie wpadli do obejścia, trzech zostało na zewnątrz chałupy, pozostali ruszyli do środka. Niemal bezszelestnie dotarli do pierwszej izby – w sieni nie było podłogi, tylko klepisko. Ubita glina wytłumiła tupot ciężkich, wojskowych buciorów. Stojąca przy oknie kobieta otworzyła usta, by krzyknąć. Nie zdążyła. Jeden z żołnierzy pchnął ją w brzuch lufą karabinu, kiedy upadła – zatkał usta. Następny pokój zastali pusty, ale zza półotwartych drzwi dochodził cichy stukot klucza telegraficznego. Ktoś nadawał alfabetem Morse’a. Krohne otworzył drzwi potężnym kopniakiem, złożył się do strzału. Młoda, ładna kobieta – jedna z córek Gintofa – trzymała przed oczyma nadającego mężczyzny otwartą książkę kodową. Widząc intruzów, operator radiostacji sięgnął do szuflady biurka. Nie dokończył ruchu – kapitan uderzył go w ramię rękojeścią pistoletu, żołnierze odciągnęli od nadajnika, założyli kajdanki. Po chwili całą trójkę wyprowadzono pod eskortą z chałupy.
– A więc jednak wszyscy byli w to zamieszani, tak jak przypuszczałeś – mruknął Odolanicki.
Kawalerzysta schował broń, podniósł porzuconą książkę kodów.
– Co teraz? – zapytał.
– Będzie śledztwo i proces. – Krohne wzruszył ramionami.
– Wiesz, on jest jednak kawalerem orderu Virtuti Militari – powiedział niepewnie rotmistrz. – Nie lepiej by było po cichu...
– Nie, nie lepiej – odparł twardo Johannes. – Ale dzięki, że mi o czymś przypomniałeś. Muszę się zabezpieczyć.
– Przed czym? – Uniósł brwi Odolanicki.
– Na przykład przed jakimś nadgorliwcem, który najchętniej podałby Gintofowi pistolet z jedną kulą w magazynku. – Odolanicki się skrzywił, widać Krohne trafił w sedno. – A tego akurat procesu nie da się po cichu. Ojciec, bohater ostatniej wojny, i dwie piękne kobiety, jego córki, jako rodzinna jaczejka. Jak ty sobie wyobrażasz to „po cichu”? Przecież gazety zrobią z tej sprawy sensację.
– Piękne? – obruszył się rotmistrz. – Co najwyżej: niebrzydkie.
Krohne roześmiał się krótko.
– Nie szkodzi – stwierdził. – I tak żurnaliści zrobią z nich piękności, to podniesie sprzedaż.
Kiedy wyszli z chałupy, któryś z pilnujących nadal obejścia żołnierzy podprowadził im konie, lekkim kłusem skierowali się w stronę dworku.
– Korycki jakoś lepiej ostatnio wygląda – zauważył Odolanicki. – Zwróciłeś uwagę?
– Zwróciłem – odburknął Krohne.
Ścisnął kolanami boki wierzchowca, przyspieszył. Widać było, że nie ma zamiaru się ścigać, ale narzucił tempo uniemożliwiające swobodną rozmowę. Rotmistrz nie drążył tematu. Po przybyciu do dworku przeszli od razu do gabinetu pana domu – tam znajdował się aparat telefoniczny. Krohne zakręcił korbką i dodzwoniwszy się do centrali, podał z pamięci numer, z którym chciał się połączyć.
– To do GISZ-u – rzucił wyjaśniająco. – Trzeba czekać.
– Może wyjdę? – zaproponował Narbutt-Odolanicki.
– Nie, chcę, abyś został, ta rozmowa będzie dotyczyć także ciebie.
Zanim rotmistrz zapytał, o co chodzi, kapitan podniósł słuchawkę.
– Tak, tu Krohne, z Komendantem poproszę – rzucił krótko.
– Witam, Jasiu – odezwał się po chwili Marszałek.
Johannes trzymał słuchawkę w pewnej odległości od ucha, więc Odolanicki bez trudu słyszał donośny głos Piłsudskiego.
– Melduję się...
– Do rzeczy, Jasiu, do rzeczy – przerwał niecierpliwie Piłsudski.
Krohne zrelacjonował krótko efekty ostatniej akcji i umilkł, kiedy jego rozmówca w dobitnych, żołnierskich słowach zaczął opisywać swoje odczucia odnośnie do Gintofa.
– Należy mu się kula w łeb! – zakończył tyradę Marszałek.
– Byle nie przed procesem – odparł natychmiast Krohne.
– Dlaczego mi to mówisz? – W głosie Piłsudskiego pojawiły się groźne nuty. – Myślisz, że wydałbym rozkaz...
– Pan nie. – Kapitan wszedł mu bezceremonialnie w słowo. – Ale w pańskim otoczeniu, Komendancie, są ludzie, którzy uważają, że rozumieją pana lepiej niż pan sam... Byłbym wdzięczny, gdyby zaznaczył pan publicznie, że ma odnośnie do Gintofa jakieś bliżej niesprecyzowane plany. I dlatego powinien on dożyć ich realizacji. Bo myślę, że Gintof wie sporo ciekawych rzeczy.
Przez chwilę w słuchawce panowało milczenie. Przerwał je dziwny, przypominający brzęczenie odgłos. Odolanicki zorientował się, że to zniekształcony przez kiepskiej jakości telefon śmiech Piłsudskiego.
– Dobrze, powiem to wyraźnie. Coś jeszcze?
– Jest tu ze mną rotmistrz Narbutt-Odolanicki, dzięki któremu schwytałem Gintofa na gorącym uczynku. Chciałbym, aby osobistym rozkazem przeniósł go pan do „Dwójki”. Oficjalna procedura będzie trwała miesiącami, a rotmistrz jest mi potrzebny od zaraz.
– Ten pojedynkowicz?! Po cholerę wam ktoś taki?
Krohne wykonał uspokajający gest pod adresem sprężonego na baczność, czerwonego z zażenowania Odolanickiego.
– Zna się na łączności. Sam pan wie, Komendancie, jak bardzo brakuje armii takich ludzi.
– Naprawdę jest taki dobry?
– Naprawdę. Gdyby nie on, nigdy nie schwytałbym Gintofa. Wszyscy ufali tej gnidzie, bo któż by podejrzewał o zdradę kawalera orderu Virtuti Militari. Nie byłem wyjątkiem.
Odolanicki poczerwieniał jeszcze bardziej. Przed paroma minutami zastanawiał się, czy jego nowy przyjaciel wspomni w ogóle, że w schwytaniu Gintofa miał udział ktokolwiek poza nim. Tymczasem Krohne w ogóle nie eksponował swojej roli w całym zajściu.
– Daj go do telefonu – rozkazał Piłsudski.
Rotmistrz zameldował się pospiesznie, po czym na polecenie Marszałka przedstawił krótko swoją dotychczasową karierę. Piłsudski interesował się szczególnie wiedzą rotmistrza na temat najnowszych urządzeń radiowych. Odolanicki odniósł wrażenie, że jest wręcz egzaminowany. Po trwającej około kwadransa rozmowie Piłsudski przerwał wyjaśnienia młodego oficera i umilkł na moment, zdawało się, że zbiera myśli.
– Co do tych pojedynków... – odezwał się wreszcie. – Oficer ma prawo bronić swego honoru i dobrego imienia swoich bliskich. Jednak „dwójkarze” to elita, najbardziej zaufani z moich ludzi. Nie wyobrażam sobie, żeby któryś z nich wymachiwał niczym małpa szablą albo pistoletem. Każdy z nich potrafi, a przynajmniej powinien potrafić, przedłożyć sprawy kraju nad osobiste. Będę pana obserwował, rotmistrzu. Jeśli dojdę do wniosku, że kompromituje pan mundur, który nosi...
Marszałek nie dokończył groźby, lecz w jego głosie pojawiła się stalowa nuta, która zmroziła Odolanickiego do szpiku kości. Widać było, że Komendant traktuje to, co mówi, poważnie. Bardzo poważnie.
– Proszę dać Krohnego – zakończył Piłsudski.
– Komendancie...
– Słucham, panie majorze?
Krohne odchrząknął dyplomatycznie, nie wiedząc, jak zareagować na pomyłkę Marszałka.
– Wydaje mi się, że istnieje specjalna formuła, jakiej używa nowo awansowany oficer. – W głosie Piłsudskiego zabrzmiało wyraźne rozbawienie.
– Ależ tak nie można, Komendancie...
– Zapewniam pana, majorze, że każdy dokonany przeze mnie awans jest legalny.
– Nie zasłużyłem!
Wyraźnie wzburzony Krohne otarł pot z czoła.
– A to już proszę pozostawić mojemu rozeznaniu – oznajmił nieco chłodniej Piłsudski. – I jeszcze jedno, Jasiu... Doszły mnie plotki, że nie nosisz swoich odznaczeń, a nawet baretek. Jeśli coś takiego się powtórzy, wyznaczę oficera, który będzie kontrolował, czy stosujesz się do przepisów ubiorczych – oznajmił najwyraźniej zadowolony z siebie. – Do widzenia. – Generalny Inspektor Sił Zbrojnych zakończył rozmowę.
– Nie mogę w to uwierzyć. – Odolanicki usiadł za biurkiem, rozpiął guzik pod szyją. – Jestem w „Dwójce”...
Krohne skinął głową, zapadł z westchnieniem w fotel naprzeciwko. Gospodarz, wiedząc, że potrzebny im będzie telefon, już dawno zezwolił obu oficerom na swobodne korzystanie ze swego gabinetu.
– Jutro wracamy? – zapytał świeżo upieczony „dwójkarz”.
– Wracamy – potwierdził świeżo upieczony major.
Janusz Korycki stał na ganku jak pierwszego dnia ich znajomości. Mimo że wspierał się na lasce, jego twarz nie była tak wychudzona jak poprzednio, głos brzmiał silniej.
– Nie wiem, jak panu dziękować, panie majorze, za użyczenie tej aparatury – powiedział.
– Podziękowania należą się wyłącznie doktorowi Narkiewiczowi – odparł wyraźnie zmieszany Krohne.
Nie patrzył w oczy gospodarzowi, wydawało się, że całą uwagę poświęca jego żonie. Odwrotnie niż wtedy, to Gizela Korycka wyglądała na chorą: blada, z podkrążonymi oczyma, opierała się ciężko na okalającej ganek poręczy. Nie odrywała wzroku od Krohnego.
– Może odpoczniesz, kochanie – zaproponowała mężowi. – Ja odprowadzę panów do bramy.
Korycki skinął głową, ale nie wrócił do domu, z napięciem obserwował odchodzących.
– Chciałam zamienić z panem parę słów – zwróciła się do majora Korycka.
Stanęli tuż przy bramie, obok żołnierze trzymali pożyczone z pobliskiej jednostki kawalerii konie. Najbliższa stacja kolejowa znajdowała się w odległym o kilkanaście kilometrów miasteczku.
– Słucham panią – zachęcił ją Krohne.
W jego głosie nie zabrzmiał nawet cień sympatii. Kobieta zerknęła spod oka na towarzyszących im Tomczaka i Odolanickiego, zacisnęła usta.
– Dowiedziałam się wczoraj o ryzyku, jakim było użycie tego aparatu na moim mężu. To, co pan zrobił bez mojej wiedzy... jest niedopuszczalne – wycedziła z wściekłością.
– Pani mąż wiedział o wszystkim i podjął ryzyko – odparł chłodno oficer. – Ta decyzja okazała się rozsądna. Narkiewicz sądzi, że przedłuży mu to życie przynajmniej o kilka lat.
W oczach śledzącego rozmowę Tomczaka błysnęło zrozumienie, odsunął się od Koryckiej z obrzydzeniem malującym się na twarzy. Narbutt-Odolanicki wyglądał na oszołomionego.
– Proszę tu nie wracać. Nigdy więcej! – zażądała Gizela. – Postaram się, aby już nikt i nic nie zagroziło mojemu mężowi.
Spojrzała wyzywająco na rozmówcę.
– Nie wrócę – zapewnił Krohne. – Jednak gdyby pan Korycki zmarł mimo zapewnień doktora Narkiewicza, będę musiał zmienić zdanie i przyjrzę się temu dokładnie. Ach... jeszcze ten drobiazg. Musiała pani to zgubić. – Podał Koryckiej niewielkie zdjęcie.
Fotografia przedstawiała uśmiechniętą marzycielsko Gizelę.
– Jedziemy! – zakomenderował Krohne.
Dosiadłszy koni, wyjechali za bramę. Tylko Odolanicki obejrzał się za siebie na zgiętą wpół, jak po ciosie w żołądek, Korycką.
– O co tu, do licha, chodzi?! – zapytał. – Skąd to zdjęcie?
– Z domu zarządcy – wyjaśnił sucho major. – Byli kochankami. A Korycki... Korycki miał umrzeć. Obawiam się, że nieco pokrzyżowałem ich plany. Jej plany – poprawił się po chwili.
Milczeli długo, spod kopyt koni podnosił się pył, osiadał na mundurach. Na rozstajach dróg, przy wiosce, stała tylko jedna osoba – Marysia. Pomachała im ręką. Tomczak odwzajemnił gest z wahaniem, major skłonił się dziewczynie lekko.
– A to kto? – spytał rotmistrz.
Odpowiedziała mu cisza.
– To zdjęcie... – podjął Odolanicki po chwili. – Znalazłeś je później, po rajdzie „Zgniatarki”, czy też...? – Nie dokończył myśli, nie odważył się spytać, jak zginął zarządca.
– Korycka także się nad tym zastanawia – oznajmił z bezlitosnym uśmieszkiem Tomczak. – I mam nadzieję, że będzie się zastanawiała jeszcze długo.
Siedzący na grzbiecie wielkiego, specjalnie dla niego wybranego ogiera sierżant nie imponował szczególnym mistrzostwem w zakresie jazdy konnej, jednak trzymał się w siodle zupełnie nieźle. Krohne nie odpowiedział, przyspieszył, po chwili wszyscy przeszli w galop, zostawiając za sobą chmurę pyłu. Żaden z nich nie powrócił więcej do sprawy Koryckich. Była zamknięta. Definitywnie zamknięta.