Deweloper - Melissa Darwood - ebook + audiobook
BESTSELLER

Deweloper ebook i audiobook

Darwood Melissa

4,4

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

83 osoby interesują się tą książką

Opis

Zabawna niczym noc na rauszu. Słodka jak zapach peonii.

Rozgrzewająca niczym herbata z prądem. Cierpka jak wytrawne wino.

„Deweloper” to komedia romantyczna o dawaniu kolejnych szans, na które zasługuje każdy z nas.

 

Rocznik osiemdziesiąty szósty ubiegłego wieku – ależ to koszmarnie brzmi. Zakupoholiczka – trzeźwa, choć wodzona na pokuszenie. Mężatka – już niewierząca i od dawna niepraktykująca. Właścicielka kwiaciarni – oddana jej całym sercem, duszą i ciałem.

 

Jakoś sobie radzę, ale bywa, że koślawo. Pokonuję przeszkody, chociaż czasem się potykam. Staram się wyjść na prostą, lecz pokrętny los co rusz podstawia mi nogę. Mimo to utrzymuję obrany kurs, wierząc, że w końcu wszystko się ułoży.

 

Kiedy jednak pazerny deweloper zamierza zniszczyć biznes, który budowałam od dwóch lat, moja wiara, że „wszystko się ułoży”, zostaje poddana próbie. Ale ja się nie ugnę! Będę walczyć! Nie pozwolę, by ten bezduszny wyzyskiwacz odebrał mi to, na co tak ciężko harowałam!

Pytanie tylko: czy dzięki tej walce mogę więcej zyskać, czy stracić?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 387

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 9 godz. 47 min

Lektor: Marcin StecMagda Karel
Oceny
4,4 (3870 ocen)
2390
904
367
164
45
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Stream_of_consciousness

Całkiem niezła

Mam mocno mieszane uczucia. Ida cierpi na sraczkę werbalną (niewerbalną zresztą również, trudno nadążyć za jej myślotokiem a niektóre jej działania są tak nieprzemyślane i impulsywne, że pasują raczej do nastolatki w trakcie burzy hormonów niż do kobiety koło 40tki) będącą częstym problemem bohaterek kreowanych przez autorkę. Dorian jest oczywiście przesadnie wyidealizowany i zakochany w niej "od zawsze". Czarne charaktery są tak czarne, że aż niemożliwe - trochę się zastanawiam, po co autorka stworzyła postać Arka i wychodzi mi, że chyba tylko i wyłącznie w celu przeciwstawienia go idealnemu Dorianowi. Rozpad związku Idy i Arka jest jest przedstawiony totalnie po łebkach, bez cienia głębszej refleksji na jego temat i z Idą w roli ofiary (choć jako osoba uzależniona jest na pewno w jakimś stopniu odpowiedzialna za rozpad więzi i zaufania). Poza tym książka porusza wiele trudnych tematów - alkoholizm, zakupoholizm, toksyczne relacje z rodzicami. W związku z tym, że jest utrzymana w cha...
Madziukla_123

Nie oderwiesz się od lektury

świetna historia taka na czasie. bardzo podobał mi się wątek humorystyczny ponieważ bohaterka choć ma problemy jest rewelacyjna🥰 polecam idealna na poprawę humoru ale i nie tylko.
103
agk85

Dobrze spędzony czas

4.5/5 będzie sprawiedliwą oceną. Jak zwykle fajnie, lekko z humorem i odrobiną pikanterii ( nie za dużo, pod koniec książki). Spicy sceny, choć nie ma ich wiele, pobudzające zmysły. Bardzo fajny początek! Chyba podobał mi się najbardziej. Później ta zabawa zmienia się nieco trudniejszą tematykę i zrobiło się trochę poważnie. Słuchałam audiobooka i uwaga, świetna lektorka!!! Ale mamy niespodziankę. Czasami wchodzi w rolę lektor i to było fajne. Ma taki głęboki głos....🤩
70
Kajax209

Nie oderwiesz się od lektury

Jak zawsze rewelacja, nie zawiodłam się kolejny raz, bardzo podoba mi się jak autorka porusza trudne tematy w swoich książkach. A duet lektorów jest strzałem w dziesiątkę, mam nadzieje ze będę miała jeszcze okazję posłuchać ich razem. Polecam gorąco
72
aguso-o

Nie oderwiesz się od lektury

Trochę śmieszna, trochę trudna i ciężka historia ale takie historie też są super. Tym bardziej, że jak inne książki autorki pokonują stereotyp „idealnego faceta głównej bohaterki romansu”. I na miły bóg! Ludzie przestańcie wszędzie sadzić tuje! Laurowiśnia wymiata 🥹
51

Popularność




Playlista

Seweryn Krajewski – Baw Mnie

The Police – Every Breath You Take

Anna Jurksztowicz – Hej, man!

Anna Jurksztowicz – Stan pogody

DJ Agos – Middle Of The Night

Duncan Laurence – Arcade

Edyta Bartosiewicz – Boogie Czyli Zemsta Słodka Jest

Seweryn Krajewski – Wielka miłość

Warsaw National Opera Orchestra – Traf szczególny! Próżne gniewy, próżny krzyk

Seweryn Krajewski – Uciekaj moje serce

Czesław Niemen – Wspomnienie

Luciano Pavarotti – Nessun dorma!

Hungarian Opera Orchestra – Figaro’s Aria – Largo al factotum

Human – Słońce Moje

Orkiestra online (arr. Adam Sztaba) – Co mi Panie dasz

Marek Grechuta – W dzikie wino zaplątani

Janet Jackson – Together Again

Janet Jackson – I Get Lonely

Marek Grechuta – Będziesz moją panią

Beata Bartelik – Sen na pogodne dni

Luciano Pavarotti – La Donna È Mobile

Spotify:

YouTube:

Dla Agi,

najcudowniejszej przyjaciółki,

najwspanialszej wspólniczki

i najwierniejszej czytelniczki.

Kocham Cię ♥

Otwieram kopertę, wyjmuję z niej rachunek za prąd, a ten kopie mnie z siłą dwustu dwudziestu woltów i powala na posadzkę. Miotam się, dygocząc w konwulsjach. Błysk świetlówek poraża komórki nerwowe, naelektryzowane włosy stają dęba. Dwie sekundy później zaliczam zgon.

– Ida, wszystko okej? – Maja przywołuje mnie do rzeczywistości.

Zmartwychwstaję. I, o dziwo, nie leżę na podłodze, tylko wciąż stoję z blankietem do zapłaty w ręku. Biorę głęboki oddech.

– Właśnie dostałam rządową tarczą energetyczną w łeb. – Podaję jej wydruk. – Miała nas chronić, a rozłożyła na łopatki.

Przyjaciółka odkłada bukiet z eustom1 na blat i odbiera ode mnie świstek. Jej oczy robią się wielkie jak rolka od wstążki, którą przed chwilą przewiązała kwiaty.

– Jak to możliwe? Przecież dopiero zaczął się wrzesień. – Z niedowierzaniem kręci głową.

– No właśnie. Nie wiem, co my zrobimy późną jesienią, kiedy dojdzie ogrzewanie, a światło będzie włączone prawie przez cały dzień. O zimie nawet nie myślę, bo obawiam się, że pęknie mi od tego jakaś żyłka i dostanę wylewu. – Powoli tracę czucie w nogach, więc siadam sztywno na taborecie.

Pewnie wykrakałam i właśnie dostaję wspomnianego wylewu. Albo ten pieprzony rachunek naprawdę poraził mnie prądem.

– Oddychamy – przypomina Maja i bierze głęboki wdech.

– Oddychamy. – Wypuszczam głośno powietrze.

– Ile masz na koncie firmowym? – Obraca w dłoni pismo z zakładu energetycznego, jakby szukała na nim dopisku: „Drogi kliencie, rozumiemy, że jest ci ciężko, dlatego odraczamy termin zapłaty o pół roku, i to bez odsetek!”.

– Jeśli ureguluję ten rachunek, to wystarczy zaledwie na czynsz – odpowiadam z rezygnacją i opadam na blat, po czym chowam głowę w ramionach. Zaraz się poryczę.

– I nie zostanie nic?

– Nic.

– A co z giełdą kwiatową?

– Poproszę Mirka, żeby w tym miesiącu dał nam towar z wydłużonym terminem płatności. – Uświadamiam sobie, że nie tylko u dostawcy kwiatów będę miała dług, i podnoszę spojrzenie na przyjaciółkę. Jak, do cholery, zapłacę jej za wrzesień?

A ona patrzy na mnie takim wzrokiem, jakby czytała mi w myślach.

– Spokojnie, Majkuś, tobie przeleję wynagrodzenie w terminie – zapewniam. – Pożyczę kasę od Arka albo od rodziców…

– O nie, nie. Nie przyjmę forsy twojego faceta. Poza tym miałaś się uniezależnić finansowo zarówno od niego, jak i od starszych, zwłaszcza od ojca.

Fakt. Tak się zestresowałam tym prądem, że ewidentnie nastąpiło zwarcie w moich zwojach mózgowych i mocne postanowienie o mały włos szlag by trafił. Do tego zupełnie zapomniałam, co dzisiejszego ranka ujrzałam na ekranie telefonu mojego męża. I tak, nadal jestem na niego wściekła.

Co do wspomnianego przez Majkę uniezależniania, sprawa ciągnie się od dawna. Kilka lat temu uświadomiłam sobie, że relacje, które utrzymuję z najbliższymi mi mężczyznami (czyli mężem i ojcem), są toksyczne, bo oparte przede wszystkim na zależności finansowej. Z tatą nigdy mi się nie układało. Potrafiliśmy poróżnić się w każdej dziedzinie – od rodzaju filmu puszczanego w sobotni wieczór (polski czy zagraniczny), po wybieranie potrawy wigilijnej (grzybowa czy barszcz), na preferencjach politycznych skończywszy (prawica czy lewica). Odkąd pamiętam, toczyliśmy walki, z powodu których cierpiała najbardziej mama, stojąca między młotem a kowadłem. Ojciec jest, jaki jest, lecz to dzięki jego wsparciu pieniężnemu mogłam wyprowadzić się do miasta i studiować farmację. I choć byłam mu za to wdzięczna, to dosyć późno zdałam sobie sprawę z tego, że zawsze zależałam od niego finansowo, on zaś przypominał mi o tym przy każdej nadarzającej się okazji. To on trzymał łapę na kasie w naszym rodzinnym domu. Dysponował, rozdzielał, skąpił, decydował, co jest nam potrzebne, a co nie. Mój brat szybko uwolnił się z tej niezdrowej relacji i po ukończeniu ogólniaka wyjechał z Polski. Pracował w Niemczech, Anglii, Irlandii, aż w końcu wywiało go do Australii, gdzie znalazł zatrudnienie na farmie. Nie zarabia kokosów, żyje bardzo skromnie, ale jest szczęśliwy z żoną i trójką dzieci.

Kiedy tylko otrzymałam posadę w korporacji farmaceutycznej, byłam przekonana, że i ja wreszcie wyplączę się z więzów finansowych ojca. I tak też się stało. Tak przynajmniej myślałam, bo zmienił się rodzaj liny, osoba i sposób wiązania. Nadal byłam spętana i, co gorsza, nie miałam o tym zielonego pojęcia.

Gdy zatrudniono mnie w Farmagenie, Arek zajmował stanowisko starszego przedstawiciela handlowego. Miał sześcioletni staż pracy, wysoką pensję, świetne auto, apartament, błysk w oku i był nad wyraz pewny siebie, co przy mojej nieśmiałości bardzo mi imponowało. Nie martwiłam się o pieniądze, nie oszczędzałam, bo przecież zarabiałam i mój facet był przy kasie. Wzięliśmy ślub, bo zdaniem Arka tak się bardziej opłacało podatkowo, i chyba też dlatego, że się kochaliśmy. Nie minęły dwa lata, jak stałam się konsumpcyjną wariatką, pazerną na dobra materialne i luksusy. Tak, odbiła mi palma, i to znacząco. Ale trudno się dziwić, skoro wcześniej tatuś decydował za mnie, co mogę kupić, a czego nie, więc odnosiłam wrażenie, że cały czas czegoś mi brakuje. Byłam wyposzczona i spragniona. Dzięki Arkowi miałam pod nosem studnię bez dna, dlatego piłam z niej i piłam, aż się opiłam. Wpadłam w nałóg. W manię kupowania, wszystkiego! Począwszy od produktów spożywczych, przez kosmetyki, po ciuchy, na sprzęcie gospodarstwa domowego i laserowej korekcji oczu skończywszy.

W końcu mój facet zorientował się, że jego finanse topnieją w zatrważającym tempie i ekskluzywny, przestronny apartament zaczyna przypominać zawalony klamotami lombard. Wówczas zakręcił kurek. Zostałam bez jego pieniędzy, tylko ze swoją pensją. Oj, zabolało. I to tak dotkliwie, aż się rozchorowałam. Zaliczyłam dół, a że chciałam sobie szybko i tanio poprawić nastrój, zaczęłam podbierać z naszej firmy darmowe próbki leków z pochodną benzodiazepiny. Pomagały. Po trzech miesiącach zostałam jednak nakryta i zwolniona dyscyplinarnie. Fama o tym szybko rozeszła się po branży farmaceutycznej. Uznano mnie za złodziejkę i lekomankę, więc nie mogłam znaleźć pracy w zawodzie. I wtedy się załamałam. Byłam bez szans na zatrudnienie. Zadłużenie na mojej karcie kredytowej i samopoczucie przypominały Rów Mariański. Pragnę nadmienić, że jest to najgłębszy i najciemniejszy rów oceaniczny na świecie. Dodatkowo okazało się, że oprócz zakupów uzależniłam się odrobinkę od darmowych tabletek psychotropowych, przez co byłam na głodzie. Nie wyglądało to dobrze. I choć nigdy nie miałam szczęścia do mężczyzn, to do spotykania wspaniałych kobiet jak najbardziej. Trafiłam do świetnej psychoterapeutki, która wyciągnęła mnie z dołka. Trochę to trwało. Zaczęła mnie leczyć i podała adres darmowej terapii grupowej dla anonimowych zakupoholików. Na pierwsze spotkanie poszłam bez oporów, bo przecież musiałam mieć jakieś zajęcie, by zabić czas. Arek pracował do późna i sam robił zakupy, żebym nie wpadła w szał wydawania.

Na terapii poznałam Maję. Była młodsza ode mnie o siedem lat, ale to nam nie przeszkodziło, aby się zaprzyjaźnić. Mityngi dwa razy w tygodniu przez pół roku, później warsztaty z florystyki dla bezrobotnych, następnie kurs z projektowania ogrodów. Byłyśmy nierozłączne. Potem przyznano mi dotację z urzędu pracy na założenie własnej działalności gospodarczej. Zatrudniłam Majkę i tak oto, po dwóch latach od rozpoczęcia biznesu, jesteśmy tutaj. Dwie zakupoholiczki bez grosza przy duszy.

– Iduś, przecież wiesz, że minimalizm to moje drugie imię. – Maja wyrywa mnie ze wspomnień, uśmiecha się szeroko i ostentacyjnie wrzuca rachunek do wiklinowego kosza na dokumenty. – Miesiąc bez kasy będzie moim kolejnym wyzwaniem zero waste. – Zaciera ręce. – Dzisiaj zrobię rosół, jutro pomidorową, pojutrze zblenduję ugotowaną włoszczyznę i zupa krem gotowa, do tego pokrojona czerstwa bułka, podsmażona na oleju, i są pyszne grzanki. A z mięsa upiekę pasztet. Czuj się zaproszona.

– Nie dość, że będę zalegać ci z pensją, to mam cię jeszcze objadać? Ty naprawdę mnie kochasz.

– Kocham tę robotę, a że mam ją dzięki tobie, to siłą rzeczy kocham również ciebie. – Szczerzy się jak głupia. – Parę wesel, pogrzebów, trochę promocji i się odkujemy. Zobaczysz.

– Ja ciebie też kocham, moja ty minimalistko. – Zamykam ją w niedźwiedzim uścisku i cmokam w policzek. – Obyś miała rację.

1 Ilustrowany miniatlas roślin wspomnianych w powieści znajdziesz na końcu książki.

Maja miała rację. Kilka postów na Facebooku z kodem rabatowym i linkami do naszej strony internetowej, rozdawanie ulotek podczas wywiadówek w zaprzyjaźnionej szkole podstawowej, a do tego wrzutki do skrzynek pocztowych w okolicznych mieścinach – i wrzesień zaowocował zamówieniami niczym sady jabłkami. Przez kolejne trzy tygodnie pracowałyśmy wytrwale jak mróweczki, od świtu do późnej nocy. Oprócz standardowej sprzedaży (wiązanki urodzinowe, bukiety ślubne i wieńce pogrzebowe) udało nam się również obsłużyć klienta z domkiem jednorodzinnym, u którego robiłyśmy nasadzenia. Jestem typową jesieniarą, więc to zadanie przyniosło mi najwięcej radości. Kwitnące wrzosy, zaróżowione hortensje bukietowe, wielokolorowe jeżówki, przebarwiające się na czerwień winobluszcze, purpurowe berberysy i kudłate perukowce to mój żywioł.

Od dziecka kocham przyrodę, może dlatego, że wychowałam się w jej otoczeniu. Już w podstawówce uwielbiałam biologię, później w liceum chodziłam do klasy o profilu biologiczno-chemicznym, z tym że ta wiedza w ogólniaku znacznie różniła się od tej w powszechniaku. Podana podręcznikowo, wręcz akademicko, sztywno, beznamiętnie. Nauczycielka dyktowała nam do zeszytu definicje i opisy, które musieliśmy wykuć na pamięć i recytować słowo w słowo. Większość uczniów z mojej klasy była zadowolona, że dzięki tak nabytej wiedzy dostanie się na studia medyczne. Ja przez długi czas walczyłam z systemem, starając się przyswajać materiał „na rozum”, a nie „na pałę”, aż po kilku gałach poległam i się poddałam. Zaczęłam ryć „na blachę”. Dostałam się bez problemu na studia farmaceutyczne, chociaż zdawałam na nie wyłącznie z powodu mojej ówczesnej przyjaciółki Uli, która marzyła o pracy w aptece. Ja nie miałam marzeń, nie wiedziałam, co chcę studiować, więc wybór kierunku był raczej bezpieczną opcją, aniżeli drogą do realizacji świadomie obranej ścieżki zawodowej. Rodzice i dziadkowie byli dumni, a ja nastawiona obojętnie i otwarta na to, co przyniesie los. Ula natomiast się nie dostała. Nasza przyjaźń nie wytrzymała tej próby.

Studia minęły mi bez większych zawirowań, głównie na nauce, później pojawiła się nudna praca w Farmagenie – ogólnie bez ekscytacji i satysfakcji. Bo przecież życie to nie bajka, prawda? I gdyby ktoś wtedy (kiedy topiłam się w mrocznych głębinach Rowu Mariańskiego) powiedział mi, że tak ma być, że dzięki temu wypłynę na powierzchnię oceanu i odnajdę swoje powołanie, by cieszyć się w blasku słońca nową karierą, odrzekłabym mu, żeby sam poszedł się lepiej utopić. Summa summarum, jak to mówią: nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło.

– Z przybraniem? – Obcinam końcówki pięciu krwistoczerwonych róż, które przed momentem wybrała pani Ala, jedna z naszych stałych klientek.

– Jak zwykle do wazonu, więc bez – odpowiada, a na jej twarzy pojawia się wyraz zadumy. – Tak… Bez… Przypomniał mi się fioletowy i biały… Ech, nie nasyciłam się nim w tym roku. Zdecydowanie za krótko kwitnie.

Dopiero po chwili pojmuję, w jakim kierunku pobiegły myśli pani Ali.

– Lilak bez? – upewniam się.

– Tak, uwielbiam ten zapach. Szkoda, że nie cieszy nas dłużej.

– Może właśnie dlatego jest tak lubiany. Bo nie zdąża nam się znudzić. Chociaż w ogrodzie mojego rodzinnego domu kwiaty lilaka potrafią utrzymywać się ponad miesiąc. Dużo zależy od nasłonecznienia.

– Przywiozłam w tym roku kilka gałązek od siostry z działki, wstawiłam je do wazonu i klapnęły po trzech dniach.

– Są różne metody na przedłużenie żywotności bzu w domu. – Przewiązuję łodygi róż rafią. – Przede wszystkim cięcie końcówek ostrym sekatorem. Niektórzy moczą je we wrzątku, ale ja nie jestem przekonana do tej techniki. Na pewno należy często wymieniać wodę, można też dodać odżywkę. – Sięgam do szuflady pod blatem i wyjmuję z niej garść czarnych saszetek. – Proszę, będzie pani miała na zapas. Do róż także można wrzucić.

– Tak, tak, pamiętam. – Chowa torebeczki do reklamówki i odbiera ode mnie róże. – Dziękuję, kochana. Obie z Majeczką jesteście wspaniałe. I tyle tu u was cudowności. Najchętniej kupiłabym wszystkie wasze kwiaty, gdyby nie niska emerytura. – Zanurza nos w pąku kwiatowym i wącha z rozmarzeniem na twarzy. – Dziękuję. – Kładzie zmięty dwudziestozłotowy banknot na ladzie, a ja nie mam sumienia, aby jej powiedzieć, że róże zdrożały i powinna dopłacić jeszcze dziesięć złotych.

– Pani Alu, tyle razy powtarzałam, że za kwiaty się nie dziękuje. Niech długo cieszą oko.

– W takim razie nie dziękuję.

– Wszystkiego dobrego. – Nabijam sprzedaż, chowam banknot do kasy, drukuję paragon...

– Do widzenia, dziewczynki – żegna się staruszka. Otwiera drzwi i wymachuje w górze różami, po czym wychodzi.

– Do widzenia! – Rozlega się wołanie Majki z zaplecza, gdzie szykuje wieniec pogrzebowy. A ja już witam się z kolejną klientką, która wraz z młodszą towarzyszką od dłuższego czasu czeka przy regale z donicami.

– Dzień dobry. Co mogę dla pani zrobić? – pytam.

– Zapłacić mandat. – Kobieta wysuwa w moją stronę identyfikator, a pode mną uginają się nogi. – Krystyna Wachulec i Paulina Szac, kontrola skarbowa.

Przeskakuję spojrzeniem z jednej na drugą i czuję narastający ucisk w gardle. Powiedzenie „nieszczęścia lubią chodzić parami”, w przypadku tej pary zyskało nowy, jeszcze bardziej katastroficzny wymiar.

– Mandat za co?

– Nie dała pani klientce paragonu – odzywa się urzędniczka Krystyna, która ewidentnie gra pierwsze skrzypce w tym złowieszczym duecie.

– Paragonu? – Serce staje mi na myśl o tym, że zapomniałam nabić sprzedaż, ale po chwili przypominam sobie, że przecież dopiero co to zrobiłam. Momentalnie mój wzrok wychwytuje świeżo wydrukowany świstek, a serce na powrót zaczyna bić. – Leży tutaj. – Podnoszę go z blatu.

– Sprzedawca ma obowiązek wydrukować paragon i wręczyć go klientowi. – Kobieta z wyraźnym namaszczeniem podkreśla trzy ostatnie słowa.

– Wręczyć jak? Miałam za nią biec? Sama pani widziała, że wyszła, gdy go drukowałam. – Mój głos podnosi się o oktawę. – Zarejestrowałam sprzedaż. Odprowadzę od niej podatek. Nie rozumiem, za co chcą mnie panie ukarać.

– Co się dzieje? – Maja wychodzi z zaplecza.

– Grozi nam mandat, bo nie wcisnęłam pani Ali paragonu w dłoń. – Trzymam kurczowo świstek.

– To jest karalne? – Maja w osłupieniu zerka na urzędniczki.

– Sprzedawca ma obowiązek wydrukować paragon i wręczyć go klientowi. – Kobieta powtarza swoją formułkę jak robot, a ja mam ochotę wepchnąć jej ten pieprzony paragon między wykrzywione usta, żeby się nim udławiła.

Przyjaciółka najwyraźniej wyczuwa moją bojową postawę, bo ściska mnie za ramię. Spoglądam jej w oczy, które zdają się mówić: „Bądźmy grzeczne, to może nam darują”, po czym widzę, jak przenosi wzrok na kobiety i odzywa się do nich słodko:

– Może puścimy w niepamięć to małe niedociągnięcie? A my zrobimy dla pań cudowne bukiety z pachnących lilii?

Krystyna Wachulec unosi brwi.

– Chce pani przekupić urzędniczki skarbowe? – Jej głos jest ostry jak brzytwa, a ja coś czuję, że zaraz skończymy z poderżniętymi gardłami. Tylko finansowo, rzecz jasna. Choć po wyrazie twarzy kobiety i jej zachowaniu mogę domniemywać, że ma w sobie coś z socjopatki. Druga natomiast, znacznie młodsza, wydaje się nieco bardziej przyjazna. Jestem niemal pewna, że zaświeciły jej się oczy na wspomnienie o bukietach.

– Nie, nie, broń Boże – prostuję od razu. – Sytuacja wydaje się dość niejasna, a my chciałyśmy po prostu być uprzejme. Czy może pani przytoczyć zapis, na mocy którego powinnam zapłacić karę?

– Niewydanie paragonu w sposób umożliwiający klientowi jego odebranie – odpowiada urzędniczka Krystyna.

– Hm… To nie brzmi jak przepis prawny. – Wyciągam komórkę z tylnej kieszeni i wpisuję w wyszukiwarkę tę formułkę, ale wyświetlają mi się wyłącznie jakieś interpretacje skarbowe. – Cóż. Nigdzie nie widzę takiego zapisu. Z tego, co czytam, wynika, że mam jedynie obowiązek wydać paragon klientowi, co uczyniłam – oświadczam, lecz kobieta mnie nie słucha, tylko pisze coś w notatniku, po czym odzywa się surowym tonem:

– Czy przyjmuje pani mandat?

– A na jaką kwotę? – dopytuję, bo może gra nie jest warta świeczki i lepiej zapłacić jakieś grosze, żeby pozbyć się tej wrednej baby.

– Trzy tysiące złotych.

– Ile?! – Mój przerażony głos wtóruje okrzykowi przyjaciółki, która ponownie chwyta mnie za ramię. – Odmawiam!

– Rozumiem. – Kobieta mlaska i znowu zapisuje coś w notesiku. – W takim razie zostanie wszczęte postępowanie, a po przeprowadzonym dochodzeniu wniesione oskarżenie do sądu. Będzie pani musiała udowodnić przed organem wymiaru sprawiedliwości, że nałożenie mandatu było bezzasadne. Nadmienię tylko, że jeśli się to pani nie uda, sąd może ukarać panią grzywną i kosztami postępowania, które będą dużo wyższe niż sam mandat. Czy mimo to nie zamierza go pani przyjąć? – Mruży chytrze oczy, a ja czuję, jak palce Majki wżynają mi się w ramię tak mocno, że tamują dopływ krwi do dłoni. Zaczyna mnie mrowić cała lewa ręka. Może to zawał? Czy pora już umierać?

Urzędniczka zdecydowanie jest socjopatką, i do tego sadystką, bo wbija we mnie mordercze spojrzenie.

– To jak, wypisujemy ten mandat? – Kącik jej ust unosi się w cwaniackim uśmieszku, jakby była przekonana, że wygrała tę bitwę.

To momentalnie mnie otrzeźwia. O nie. Nie dam ci tej satysfakcji, babo. To ja będę zwyciężczynią tej batalii. Nawet jeśli zamierzacie ciągać mnie po sądach.

– Nie – odpowiadam zdecydowanym głosem. – Nie przyjmuję mandatu.

Kobieta cmoka i robi niezadowoloną minę, na co Majka puszcza wreszcie moje ramię. Krew zaczyna na powrót krążyć, mrowienie w lewej ręce ustępuje, a ja oddycham z ulgą.

Jeszcze nie nadeszła jednak pora na umieranie.

Jak wspomniałam, nieszczęścia lubią chodzić parami. Nie to, że jestem fatalistką i czekam, aż dodatkowo wydarzy się dzisiaj coś, co zwali mnie totalnie z nóg. Mimo to z wyraźnym napięciem obsługuję klientów, zerkając na zegarek w wyczekiwaniu końca tego feralnego dnia.

Gdy na pół godziny przed zamknięciem zyskuję przekonanie, że obejdzie się bez dramatów, do kwiaciarni wchodzi elegancko ubrana młoda kobieta, od której już od progu bije zapach drogich perfum. Rozgląda się po ścianach, suficie, notuje coś na tablecie, po czym opiera się o ladę, gdzie tnę druciki, i zagląda bezczelnie w stronę naszej kanciapy.

– Mogę jakoś pomóc? – pytam.

– Tak. Nazywam się Joanna Tyl, pracuję w Greenhouses Investment. – Wyciąga do mnie wypielęgnowaną dłoń, a ja ją ściskam. – Czy mogłabym zajrzeć na zaplecze?

– Na moje zaplecze? – Zerkam zdezorientowana na Majkę, która odrywa się ze zdziwieniem od wycierania kurzy z regału z wazonami.

– W zasadzie na zaplecze pana Radosława Jakimowicza, to on jest właścicielem budynku.

– No tak. Ale ja wynajmuję od niego to pomieszczenie i są w nim moje rzeczy.

– Rozumiem. Aczkolwiek będę wdzięczna, jeśli umożliwi mi pani oględziny.

Oględziny? Pierwsza myśl: kobieta jest z kryminalnych, a ja mam zwłoki pod podłogą na zapleczu! Mówiłam Majce, że coś tam śmierdzi, lecz ona twierdziła, że to końcówki liści monster zaczęły gnić.

Najwyraźniej przyjaciółka musi być przekonana, że to jednak monstery, a nie trup (lub wcale jej nie znam, a ona jest morderczynią i ukrywa dowody zbrodni w kanciapie), bo odzywa się trzeźwym, rzeczowym tonem:

– Co chce pani konkretnie zobaczyć i na jakiej podstawie?

– Budynek wraz z najemcami przechodzi w ręce firmy Greenhouses Investment. Jutro dojdzie do podpisania aktu notarialnego. Rozważane są dwie opcje. Pierwsza to modernizacja i remont, a po nim sprzedaż mieszkań i garażu, który miałby powstać w miejscu wynajmowanego przez panią lokalu. Druga to wyburzenie i postawienie tu ekskluzywnego apartamentowca. Posiadam plany architektoniczne, jednak wolałabym sprawdzić empirycznie, czy wszystko się zgadza, a następnie złożyć paniom propozycję…

Już jej nie słucham. Dostałam obuchem w łeb. Mam czarno przed oczami, nogi miękkie w kolanach, tętnica szyjna pulsuje rytmicznie jak światła na przejeździe kolejowym.

– Iduś, co ci jest? – Dobiega mnie głos Majki, zagłuszony przez stukot pociągu.

Z tym że to nie żaden pieprzony pociąg, tylko moje serce tak łomocze. Zaraz się wykolei.

– Słabo mi. – Przytrzymuję się blatu, bo serio mam wrażenie, że zaraz fiknę.

– Poczekaj! Taboret. Już niosę. – Przyjaciółka przemyka za moimi plecami, by po chwili podsunąć mi pod tyłek krzesełko. – Siadaj, kochana. Głęboki oddech. – Ujmuje mnie za rękę, a ja czuję, jak bardzo jej dłoń jest lodowata i spocona jednocześnie.

Spoglądam na Maję. Jest blada jak ściana, w oczach ma strach. Wygląda na bardziej przerażoną niż ja.

– Tobie chyba też się przyda siedzisko. – Przesuwam się na lewy półdupek, robiąc jej miejsce, a ona opada na krzesło z głośnym sapnięciem.

– Oddychamy, Iduś, oddychamy. Wdech, przytrzymać… i wydech. – Nakazuje ćwiczenie, którego nauczyłyśmy się na spotkaniach Anonimowych Zakupoholików, i praktykujemy je za każdym razem, kiedy najdzie nas ochota na zakupy albo zjada nas stres z powodu niezapłaconych rachunków.

Tylko że tym razem nie chodzi o jakieś tam rachunki, które prędzej czy później zawsze udaje nam się uregulować. To jest jawna, choć jeszcze niewyartykułowana eksmisja z miejsca stanowiącego dla nas drugi dom. Wróć! Peonia jest naszym pierwszym, umiłowanym domem. Gdybyśmy miały tu wystarczająco dużo wolnej przestrzeni i odpowiednie warunki sanitarne, na bank byśmy tu mieszkały. To jest nasza ostoja, nasze dziecko, inwestujemy tu każdy grosz i kochamy to miejsce całym sercem. Bez niego… O Chryste, nawet nie chcę o tym myśleć.

Łzy zaczynają napływać mi do oczu, a w gardle staje wielka klucha.

– Wpuszczą mnie panie na to zaplecze? To kwestia tylko jednego dnia, kiedy prawnie będę mogła tam wejść.

Obojętny głos eleganckiej pani Joanny wyrywa mnie z przygnębienia. Co za znieczulica! Przecież baba widzi, że zaraz tu obie wykitujemy, ale ona musi osiągnąć swój cel i wejść z buciorami (no dobra, w zajebistych drogich szpilkach) w nasze życie. Takiego wała.

– Nie wpuścimy. Już zamykamy. – Wstępuje we mnie wola walki. Zrywam się tak gwałtownie, że taboret przechyla się na lewą stronę, a razem z nim biedna Majka, która wydaje z siebie okrzyk. W ostatniej chwili chwytam przyjaciółkę za rękę, ratując ją tym samym przed upadkiem na podłogę.

– Nic mi nie jest. Nic mi nie jest. Tylko wywal tę wypudrowaną jędzę. – Zaciska wolną dłoń w pięść i wymachuje nią w powietrzu.

– Słyszałam to – odzywa się oburzona kobieta.

– I prawidłowo – odpowiadam, rzucając jej zawistne spojrzenie. – Nie jest tu pani mile widziana. Ani teraz, ani jutro, ani kiedykolwiek indziej. Obowiązuje mnie trzymiesięczny okres wypowiedzenia, do tego czasu nie chcę tu pani widzieć. Żegnam. – Zadzieram dziarsko brodę, na co pani Joanna z Greenhouses Investment odwraca się na pięcie, szorując ostentacyjnie szpilką po kafelku, po czym dodaje na odchodne:

– Jeszcze zobaczymy.

I opuszcza kwiaciarnię.

Kiedy tylko wchodzę do mieszkania, od progu wita mnie odgłos wrzeszczącego komentatora sportowego. Zrzucam buty, odwieszam bluzę i człapię zrezygnowana do salonu, gdzie na kanapie leży Arek pałaszujący popcorn z wielkiej misy.

– Hej. Jadłeś już? – witam się z nim, ale on jest tak pochłonięty meczem piłki nożnej, że mnie nie słyszy.

Wkraczam do kuchni, otwieram lodówkę, a tam pustki. Dwa piwa, kawałek sera białego i jajka. Wzdycham ciężko. No nic, jakoś sobie poradzę. Na obiadokolację zrobię kluski z tartym serem albo omlet, na śniadanie natomiast jajecznicę. Pytanie, co zamierza jeść Arek.

– Miałeś zrobić zakupy! – Próbuję przekrzyczeć telewizor i chyba mi się udaje, bo mój facet podskakuje i odwraca głowę w moją stronę.

– Chryste, ale mnie przestraszyłaś.

– Może gdybyś nie słuchał tak głośno telewizora, zorientowałbyś się, że ktoś łazi po mieszkaniu.

– To dla nas ważny mecz. – Już na mnie nie patrzy.

Marszczę brwi, przyglądając się obrazowi na płaskim ekranie.

– Przecież nie gramy.

– Ale będziemy grać z tymi, co wygrają.

– Aha. A co z zakupami?

– Byłem z klientem na obiedzie. Na śniadanie umówiłem się jeszcze z innym. Nie będę chodził głodny.

– To całe szczęście. – Wywracam oczami, bo o mnie już nie raczył pomyśleć.

Kiedy zdiagnozowano u mnie zakupoholizm, starałam się do minimum ograniczyć konieczność odwiedzania sklepów. Arek sam zaproponował, że będzie zaopatrywał nas w jedzenie i niezbędne środki do życia. Początkowo szło mu całkiem nieźle, starał się. Ale od jakiegoś roku jego zapał osłabł. Dzisiejsza sytuacja z pustą lodówką to w zasadzie standard. Proponowałam wielokrotnie, że mogę przejąć od niego ten obowiązek, bo jest ze mną znacznie lepiej: witryny już mnie nie kuszą plakatami „wyprzedaż”, a manekiny nie przemawiają do mnie ludzkim głosem, namawiając do nabycia kolejnej bluzki (niestety w ciężkim stadium zakupoholizmu zdarzały mi się epizody przypominające schizofrenię: gadające meble, śpiewające buty i tym podobne). Ponadto mam przecież pieniądze na koncie firmowym i jakoś ich nie roztrwaniam. Gorzej z kontem indywidualnym. Tam zazwyczaj hula wiatr, ale tylko dlatego, że cały czas spłacam kredyt na karcie. Arek uparł się jak osioł i zakazuje mi chodzenia po sklepach. Co więcej, za każdym razem obiecuje, że sytuacja z pustą lodówką się nie powtórzy.

– To może jutro ja zrobię zakupy? – wołam, starając się przedrzeć przez głos komentatora.

– Nie, nie. Obiecuję. To już ostatni raz. Ja się tym zajmę. Lepiej, żebyś nie chodziła po sklepach.

A nie mówiłam. Grunt to zaufanie do małżonki.

Pieprzyć to, i tak coś kupię. Najwyżej będziemy mieli lodówkę wyładowaną po brzegi.

Robię omlet, herbatę i siadam z laptopem na łóżku w sypialni, by mieć odrobinę ciszy. Nadal słychać hałas dobiegający z salonu, więc zakładam słuchawki i włączam muzykę relaksacyjną. Chciałabym się odprężyć po tym fatalnym dniu, ale jestem tak spięta i przepełniona złymi emocjami, że postanawiam wykorzystać je w słusznej sprawie. Zamierzam przygotować się do walki. Wertuję artykuły poświęcone najmom lokali oraz eksmisji, jem kolację i łapię się na tym, że oczy same zamykają mi się ze zmęczenia. Nie odpuszczam jednak. Czytam dalej. Po godzinie mój mózg przypomina ciasto, z którego przyrządziłam wspomniany omlet, a ja wiem, że nic nie wiem. Z tego, co udało mi się wyszperać z czeluści internetu, wynika, że w najlepszej sytuacji są osoby uprzywilejowane, mieszkające w danym lokalu, które nie tak łatwo jest wyrzucić mimo upływu terminu najmu. Ale ja ani nie mieszkam w kwiaciarni, ani też nie jestem uprzywilejowana.

Chyba że…

Niespodziewanie w mojej głowie rodzi się superplan. Tak! Jestem genialna!

Podrywam się z łóżka i rozglądam z podekscytowaniem. Od czego by tu zacząć? Sięgam po walizkę leżącą na szafie i wrzucam do niej najpotrzebniejsze ubrania. Dobra, jest. Biegnę do łazienki, pakuję do kosmetyczki wszystko, co mam pod ręką, po czym wracam do sypialni. Rozbieram się, zakładam seksowną bieliznę i biegnę do salonu.

– Arek! – Staję przed nim, zasłaniając mu telewizor, na co on przechyla się na bok, by oglądać dalej. – Arek! – Sięgam po pilota i wyłączam odbiornik.

– Co ty robisz? – Zrywa się na równe nogi i wreszcie na mnie spogląda. Marszczy brwi. Przetwarza. Przekrzywia głowę. – Mamy dzisiaj rocznicę? – pyta całkiem serio.

– Nie. – Odkładam pilota na stolik. – Zrób mi dziecko.

Wzdryga się z obrzydzeniem, jakbym stała przed nim w brudnym worku po kartoflach, a nie w negliżu.

– Co mam ci zrobić? – wymawia zdławionym głosem.

– Nie co, tylko kogo. Dziecko. Muszę być w ciąży. I to na cito.

Arek dębieje. Przygląda mi się, jakbym postradała rozum. Może ciut mi odbiło, jednak byłoby ze mną znacznie gorzej, jeśli odebraliby mi Peonię. Wtedy na bank bym oszalała.

– Nie rozmawialiśmy o żadnym dziecku – mówi oszołomiony.

– Nie rozmawialiśmy, bo nie było okazji. Ty robisz karierę w korpo, ja mam własny biznes. Już przyszła odpowiednia pora. Wszystkim się zajmę. Nie musisz go wychowywać.

– Nie chcę mieć dziecka. Na pewno nie teraz.

– Ale ja muszę być w ciąży.

– Dlaczego?

– Bo inaczej mnie eksmitują.

– Co?

– Jakaś firma kupuje nasz budynek i będą go remontować albo wyburzać. Tak czy siak, stracę kwiaciarnię. Chyba że w niej zamieszkam i będę uprzywilejowaną kobietą w ciąży. Wtedy mnie nie ruszą.

Arek kręci głową, po czym pada na kanapę, sięga po piwo i upija łyk.

– Zupełnie cię pogrzało. To nie jest rozwiązanie.

– Masz lepsze? – Zakładam ręce na piersi.

– Tak. Wynajmij inny lokal.

– To nie jest takie proste.

– Właśnie, że jest. Wchodzisz na stronę z ogłoszeniami, klikasz w zakładkę „wynajmę lokal”…

– Przestań! Przecież wiesz, jak długo szukałyśmy z Majką odpowiedniego miejsca w dobrej lokalizacji, ile pieniędzy wpakowałam w remont: nowa witryna, oświetlenie, ścianka działowa, meble…

– Wszystko to można przenieść, no może oprócz witryny i ścianki – mówi tak obojętnym głosem, jakby go to w ogóle nie obchodziło.

– Masz to gdzieś, prawda?

– Ida, to tylko lokal, a nie powód, by panikować i zachodzić w ciążę – oświadcza i zabiera pilota ze stolika. – Przejrzyj ogłoszenia i odpuść sobie te wygłupy. Ciężarna czy nie, oni i tak znajdą sposób, żeby cię stamtąd wyrzucić. Odpuść – dodaje i włącza z powrotem telewizor. – Odsuń się, zasłaniasz. – Macha na mnie ręką, jakby odganiał muchę.

O ty. Wracam szybkim krokiem do sypialni. Zarzucam na siebie spodnie i T-shirt, dopakowuję walizkę, zabieram dwa grube koce i podążam obładowana ku wyjściu. Bluza, buty… Chwila zawahania. Zerkam w stronę Arka. A może on ma rację? W zasadzie trochę mnie poniosło z tą ciążą. Bądź co bądź, mógłby się jednak nieco bardziej wysilić i wesprzeć mnie w tak trudnej sprawie. Nawet nie zauważył, że jestem w seksownej bieliźnie. Nie przytulił. Nie zaproponował pomocy. Rzucił coś na odczepnego, żeby mieć spokój i dokończyć mecz. Może dobrze nam zrobi, jak od siebie odpoczniemy?

– Arek…! – wołam, słysząc w swoim głosie jakąś błagalną nutę, która rozbrzmiewa: „zauważ mnie, proszę”.

– No?

– Będę dzisiaj nocować w kwiaciarni…

– Okej – odpowiada, nie odrywając oczu od telewizora.

Czemu nie jestem zdzwiona? Nic tu po mnie.

– Znajdziemy inny sposób – uspokaja mnie Maja, kiedy wypakowujemy przed kwiaciarnią towar z busa.

– Ciekawe jaki. Słyszałaś, co mówiła przez telefon prawniczka z urzędu pracy. W razie remontu lub rozbiórki budynku wynajmujący ma obowiązek zapewnić najemcy lokal zamienny oraz pokryć koszty przeprowadzki. Oni nas stąd wywalą i upchną w jakiejś budzie na zadupiu.

– Przynajmniej czynsz w tymczasowym lokalu nie może być większy. Może uda nam się znaleźć coś odpowiedniego.

– Nie wiem, Majuś. Pół nocy nie mogłam spać przez tego zasrańca, który planuje zgotować nam ten los. Idę o zakład, że to jakiś nienażarty, opasły wieprz. Wywali lokatorów na zbity pysk i rozpieprzy ten piękny budynek. Wielki pan inwestor chce się nachapać. Wybuduje superduper wypasiony apartamentowiec, który będzie tu pasował jak kwiatek do kożucha. Musimy go jakoś urobić. Na każdego znajdzie się sposób.

– Jeszcze nie podjąłem ostatecznej decyzji, co zrobię z budynkiem. – Niespodziewanie tuż za moimi plecami rozlega się męski głos. – Ale z chęcią wysłucham pani sugestii, jak można by mnie urobić.

Zamieram. Przymykam powieki. Ja chromolę. Teraz to na bank nas stąd wypieprzy. Głęboki wdech, wydech. Maja, stojąca obok, również tyłem do mężczyzny, szturcha mnie łokciem i zerka pytającym wzrokiem, poruszając niemo ustami: „I co teraz?”.

Wzruszam ramionami. Wypadałoby się obrócić, przykleić uśmiech na twarz i rżnąć przymilną idiotkę. To jednak oznaczałoby przegraną bitwę, a ja dopiero rozpoczęłam walkę i tak łatwo się nie poddam.

Muszę być naprawdę zdeterminowana, bo w trymiga wpadam na wspaniały pomysł. Wskakuję do busa, łapię za linkę holowniczą, przedzieram się przez przednie siedzenia, wypadam z auta i biegnę prosto do kwiaciarni, kryjąc się przed wzrokiem mężczyzny.

Gdy już jestem w środku, opasam się liną i oplatam ją wokół nogi od stołu, która jest przytwierdzona do podłogi.

Hm, i co teraz? W mojej wyobraźni wyglądało to znacznie lepiej. Zastanawiam się, jak by tu zespolić ze sobą dwa końce liny, żeby nie można mnie było stąd ruszyć, i wtedy do środka z rozanieloną miną oraz czterema bukietami gerber wchodzi Maja. Tuż za nią podąża mężczyzna obładowany resztą kwiatów zakupionych przez nas na giełdzie.

Zatyka mnie. Nie takiego widoku się spodziewałam. Temu osobnikowi stanowczo daleko do opasłego wieprza, zwłaszcza w tym grafitowym garniturze. Jeśli już miałabym go porównywać do jakiegoś zwierzęcia, to raczej do statecznego, karego konia. Wysoki, atletyczny, z ciemnymi oczami, wydatnymi brwiami i długimi rzęsami.

– Proszę położyć je na podłodze – zaleca Maja. – Dziękuję za pomoc.

– Nie ma problemu. – Mężczyzna miota się, szukając wolnego miejsca, którego zwyczajnie nie ma, a to dlatego, że rano nie zdążyłam sprzątnąć swojego legowiska po spędzonej tu nocy.

W końcu udaje mu się znaleźć skrawek posadzki w rogu i pozbyć kwiatów. Prostuje się, otrzepuje marynarkę, przenosi wzrok prosto na mnie i wtedy nasze spojrzenia się spotykają.

Moje serce wykonuje niespokojny podskok: coś między szarpnięciem a zakołataniem. Nie mam jednak czasu, by analizować rytm skurczów moich komór i przedsionków, bo przecież muszę działać! Walczyć!

– Strajkujemy! Nigdzie stąd nie pójdziemy! – Rytmicznie poruszam w powietrzu dłonią zaciśniętą w pięść i kiwam na Maję, żeby do mnie dołączyła.

Przyjaciółka z lekkim zażenowaniem zaczyna mi wtórować i drzemy papy razem:

– Strajkujemy! Nigdzie stąd nie pójdziemy! Strajkujemy! Nigdzie stąd nie pójdziemy!

Mężczyzna patrzy na mnie dziwnym wzrokiem. Na jego czole pojawia się głęboka pionowa bruzda, usta rozchylają się pytająco, aż wreszcie, podczas mojej przerwy na wdech, odzywa się z wyraźną konsternacją w głosie:

– Kredka? To ty?

Wypuszczam głośno powietrze wraz z urwanym: „Strajk…” i głupieję. A to dlatego, że nikt mnie tak nie nazywał od czasów ogólniaka.

– Kredka – potwierdzam. – My się znamy? – Przyglądam się mężczyźnie, próbując go skojarzyć z jakimś wspomnieniem z przeszłości. Wpatruję się w jego bursztynowe oczy i długie rzęsy. Facet kogoś mi przypomina. Ale kogo, u diabła?

– Ida Kredkowska – odzywa się ponownie. – Szóste liceum ogólnokształcące, biol-chem, urodzona trzynastego października tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego szóstego roku, wada wzroku: krótkowzroczność, brat Tomasz, chomik Żwirek, pies Głodek, zamieszkała w Rzgowie przy ulicy Wiosennej dziesięć, ulubione piosenkarki: Anna Jurksztowicz i Whitney Houston, film: Dirty Dancing. Średnia ocen na pierwsze półrocze pierwszej klasy: cztery przecinek osiem, na koniec roku pierwszej klasy: cztery przecinek…

– Dobra, rozumiem – przerywam mu w połowie zdania. – Ja wiem, kim jestem, ale kim pan jest?

Mój mózg nadal przetwarza jego słowa. Skąd ten facet zdobył o mnie tyle szczegółowych informacji, zwłaszcza że są to dane sprzed kilkunastu lat?

– Dorian Serafin – pada odpowiedź.

A mnie zatyka. Ja pierniczę. Nie wierzę. Nie, to przecież nie on. Człowiek nie może się aż tak bardzo zmienić, prawda?

– Einstein?

Mężczyzna się krzywi.

– Nikt już tak do mnie nie mówi.

– Podobnie jak do mnie Kredka. – Kręcę głową z niedowierzaniem. – W ogóle cię nie poznałam.

– Bez aparatu na zębach, pryszczy, grzywki i dwudziestu kilogramów niedowagi? Nie mów. – Na jego twarzy pojawia się uśmiech, a ja muszę przyznać, że aparat ortodontyczny wykonał zajebistą robotę.

Stoimy oszołomieni w milczeniu i patrzymy sobie w oczy. Mam wrażenie, jakby czas się cofnął. Pierwsza klasa ogólniaka, lekcja biologii i Einstein dyktujący z pamięci cały wykład nauczycielki na temat znaczenia mitozy i mejozy. Później chemia i bezbłędne cytowanie podręcznika z zakresu reakcji chemicznych w roztworach wodnych. Następnie geografia i błyskawiczne wymienianie stolic świata. Dorian był nadzwyczajnym geniuszem, który dziwnym zbiegiem okoliczności trafił do naszej zwyczajnej klasy, by po roku zmienić szkołę. Gdzie dokładnie się udał? Nie mam pojęcia. Wiem tylko, że wyjechał z rodzicami do USA. Nasz kontakt się urwał. Serafin nie był duszą towarzystwa, miał jednego kumpla, takiego kujonka Szymonka, który pod względem inteligencji nie dorastał Dorianowi do pięt. Inni uczniowie często z niego szydzili, współczesne dzieciaki określiłyby go pewnie nerdem. Dla mnie jednak miał on w sobie coś zachwycającego. Pomimo że był cholernie nieśmiały i małomówny, to jak już się odezwał, wszystkim opadały kopary. Zawsze mnie intrygował. Po zakończeniu pierwszej klasy powiedziałam mu, że go podziwiam i liczę na to, że zrobi użytek ze swojej superpamięci i o mnie nie zapomni. I nie zapomniał.

– Powiesz mi, dlaczego przywiązałaś się do stołu? – Ze wspomnień wyrywa mnie głos Serafina, znacznie różniący się od tego, który zapamiętałam ze szkoły średniej. Teraz jest bardziej męski, niższy, pewny siebie.

Powracam do teraźniejszości i momentalnie ogarnia mnie niezrozumiałe uczucie rozdarcia. Z jednej strony znam przecież tego człowieka, pamiętam go jako uprzejmego, grzecznego, godnego zaufania chłopaka, sprawiającego wrażenie poczciwca, co nie skrzywdziłby nawet muchy. Z drugiej zaś – minęło ponad dwadzieścia lat, przede mną stoi rosły na jakieś metr dziewięćdziesiąt facet, który jest deweloperem zamierzającym pozbawić mnie tego, co kocham najbardziej: mojej Peonii. Z trzeciej natomiast – skoro Dorian mnie rozpoznał, to może zmieni zdanie i odpuści tę inwestycję ze względu na starą znajomość?

– Przywiązałam się, bo nie zamierzam się stąd ruszyć. To moja kwiaciarnia. Ciężko pracowałam, żeby doprowadzić ją do takiego stanu, i nie pozwolę, by ktoś mi ją odebrał. – Odchrząkuję i poprawiam linę wżynającą mi się w kość biodrową. – Rozumiem, że to ty zdecydujesz o dalszych losach tego budynku?

– Tak. Spłaciłem długi Radosława Jakimowicza, który w zamian odsprzedał mi tę nieruchomość w okazyjnej cenie.

– Z lokatorami?

– Tak. Wszyscy zgodzili się na warunki przekwaterowania. Wszyscy oprócz ciebie.

– Nikt mi ich nie proponował.

Ściąga brwi.

– Joanna Tyl z mojego biura z tobą nie rozmawiała? Przecież tu była.

– Była, ale nie składała mi żadnej propozycji.

– Zapewne nie zdążyła, bo ją wyrzuciłaś.

– Wyrzuciłam. I nawet jeśli zaoferowałaby mi wczoraj lokal w Pałacu Królewskim, tobym odmówiła.

– Tam nikogo akurat nie znam, ale dysponuję kontaktami do właścicieli innych obiecujących nieruchomości w centrum.

Kręcę głowę.

– Ty niczego nie rozumiesz, prawda? Ja chcę zostać tutaj. Włożyłam w tę kwiaciarnię całe serce i wszystkie pieniądze, które udało mi się zarobić w ciągu ostatnich dwóch lat. Nie wyobrażam sobie zaczynać gdzie indziej od zera. Tu jest moje miejsce. Nasze! – Wyciągam rękę w stronę Majki, by mnie wsparła, lecz ona stoi w bezruchu, przygryza niepewnie wargę i łypie tymi swoimi wielkimi, zielonymi oczami to na mnie, to na Doriana.

– O co chodzi? – Rzucam jej pytające spojrzenie.

– Może wysłuchajmy chociaż, co Dorian ma do zaproponowania? – Zerka na niego z uśmiechem, a mnie strzela cholera.

Co jest grane? Zostawiłam ich samych przed kwiaciarnią na pięć minut, a on już zdążył ją przekabacić?

– Trzymasz jego stronę? – Patrzę na nią oburzona.

– Boże, Iduś, oczywiście, że nie. Ale skoro i tak nasz lokal ma być przeznaczony na garaż albo zburzony, to możemy skorzystać z okazji i przeprowadzić się w inne, być może lepsze miejsce.

– Okazji? Okazji!? Maja, czy ty siebie słyszysz? To nie jest żadna okazja, tylko mydlenie oczu. On chce się nas pozbyć i zrobi wszystko, żebyśmy się stąd wyniosły.

– To prawda. – Dorian niespodziewanie potwierdza. – Ale nie robię wam tego na złość, lecz z powodów biznesowych. Żaden z moich planów na tę nieruchomość nie zakłada prowadzenia tu kwiaciarni.

– Dlaczego nie? – pytam.

– Bo to nie jest dobra lokalizacja na tego typu działalność. W przeciągu ostatnich dwudziestu czterech miesięcy zalegałaś z płatnością za czynsz i najem dziewięć razy, za prąd cztery, a za towary siedem. Masz zadłużenie na karcie kredytowej na prawie trzydzieści tysięcy złotych, nie posiadasz żadnej nieruchomości. Nie zamierzam podejmować ryzyka tylko dlatego, że masz sentyment do tej kwiaciarni. Mogę ci jednak pomóc przenieść biznes w dogodniejsze dla ciebie miejsce i rozwiążemy ten konflikt bezproblemowo. Wilk syty i owca cała.

Gapię się na niego osłupiała.

– Skąd…? – Przełykam ślinę, bo aż zaschło mi w gardle. Tego typu informacje nie są ogólnie dostępne. Nikczemnik musiał je zdobyć nielegalnie! – Skąd to wszystko wiesz? O moim zadłużeniu, nieopłaconych rachunkach?

– Mam swoje sposoby. Taka praca. Każda inwestycja wymaga dogłębnej analizy finansowej i nieszablonowych metod pozyskiwania danych. A ty jesteś słabym ogniwem, które należy wyeliminować.

– Wyeliminować… – Pocieram ręką czoło, robi mi się niedobrze. – Czyli zanim tu dzisiaj przyszedłeś, wiedziałeś, kim jestem, mimo to postanowiłeś mnie WYELIMINOWAĆ? – Podkreślam ostro ostanie słowo, którego pejoratywny wydźwięk skręca mi jelita.

Dorian przymyka powieki.

– Nie, Kredka. – Wzdycha ciężko, po czym spogląda mi prosto w oczy. – Wiedziałem, kim jest Ida Kalecińska. Nie skojarzyłem, że chodzi o ciebie. Nosisz nazwisko po mężu.

Racja.

– Co nie zmienia faktu, że chciałeś bezlitośnie pozbyć się człowieka, który próbuje odbić się od dna i ułożyć sobie życie mimo drobnych potknięć. To mało etyczne. Fakt, mam kredyt, ale sukcesywnie go spłacam, a wszystkie rachunki są regulowane, choć bywa, że z opóźnieniem. Jeszcze się nie zdarzyło, żeby odcięto nam prąd albo eksmitowano nas z lokalu za zaległości w czynszu. Tymczasem ty chcesz nas WYELIMINOWAĆ, chociaż w niczym ci nie zawiniłyśmy.

– Chryste, dziewczyno. Czy ty nie rozumiesz, że to nic personalnego? Mam już podpisane kontrakty z inwestorami. Jestem deweloperem i flipperem. Taką po prostu mam pracę.

– Flipperem? – wtrąca się Maja wyraźnie zaciekawiona, jakby nazwy zawodów były głównym przedmiotem naszej rozmowy.

– Jako deweloper kupuję grunt i buduję na nim szeregowiec, blok lub dom. Jako flipper nabywam tanio budynek bądź mieszkanie i remontuję je na wysoki standard. W obu przypadkach sprzedaję nieruchomość z zyskiem, który przeznaczam na zakup kolejnej.

– W naszym przypadku możesz być tym albo tym, tak? – ciągnie wątek Maja.

– Tak. Albo wyburzę ten budynek i postawię w jego miejscu nowy, albo go zmodernizuję i przerobię na apartamentowiec. W ostateczności i tak będzie przeznaczony do sprzedaży.

Ostatnie wypowiedziane przez niego zdanie daje mi nadzieję, więc chwytam się jej niczym tonący brzytwy.

– Czyli to nie od ciebie w rezultacie zależy, na co kupujący przeznaczy ten lokal, tylko od nowego właściciela, który może mieć kaprys, żeby powstała tu kwiaciarnia.

Dorian kręci głową.

– To nie tak, Ida. Jeśli zdecyduję się na gruntowny remont, to z myślą o nowych lokatorach, którzy muszą parkować gdzieś swoje auta.

– Do tej pory parkowali na ulicy i nikt się nie skarżył.

– Uwierz mi, ktoś, kto kupuje czteropokojowy apartament za ponad milion złotych, nie będzie chciał trzymać na ulicy swojego samochodu wartego kilkaset tysięcy. W obu przypadkach w miejscu twojej kwiaciarni musi powstać garaż wielostanowiskowy. To zwiększy atrakcyjność nieruchomości i zachęci nabywców. Ta kwestia nie podlega dyskusji. – Patrzy na mnie stanowczo, a ja czuję, jak do oczu napływają mi łzy bezradności.

To koniec. Nic nie wskóram.

– Czyli musimy opuścić to miejsce. – Łamie mi się głos.

– Tak. Przykro mi.

Przesuwam wzrokiem po ukochanej kwiaciarni i serce mi pęka. Zachwycająca witryna – okno na świat, chluba i duma. Kafelki w kwiaty, których szukałyśmy po całej Polsce – takie urocze, piękne…

Moje spojrzenie pada na skotłowane koce na posadzce i przypominam sobie, dlaczego postanowiłam spać tu dzisiejszej nocy.

W ułamku sekundy decyduję się na chwycenie ostatniej deski ratunku:

– I muszę się wyprowadzić, nawet jeśli tu mieszkam, jestem w ciąży i nie będę miała gdzie się podziać? – Robię minę zbitego psiaka.

Dorian rozchyla usta w zdumieniu. Spogląda na mój brzuch.

– Jesteś w ciąży?

– Tak.

– Który miesiąc?

– Czwarty.

– Nic nie widać.

– Taka moja uroda.

– W twoim stanie nie powinnaś wiązać się liną w pasie tak mocno.

– Nie jest mocno. Jest akurat. – Zerkam na Maję, która zaciska usta, żeby się nie roześmiać, i kontynuuję odgrywanie roli skrzywdzonej ciężarnej: – Czyli mogę tu mieszkać dalej? Z moim dzieckiem? Wstawię łóżeczko na zaplecze. Jakoś damy sobie radę.

Dorian marszczy czoło, zastanawia się, a we mnie zapala się iskierka nadziei.

– Rozumiem, że ojciec dziecka nie poczuwa się do odpowiedzialności.

– Nie poczuwa. Wyrzucił mnie z domu. – Pochylam głowę i pociągam nosem. – Jestem zdana wyłącznie na siebie. Ale to nic. Tutaj nam będzie dobrze, tylko zostaw nas w spokoju. Zrobisz to dla mnie? – Spoglądam na niego błagalnie.

– Nie. To absolutnie nie wchodzi w grę – pada stanowcza odmowa.

– Nie?! – A to samolubny drań! – Wyrzucisz ciężarną na bruk?

– Załatwię ci mieszkanie. Nie możesz żyć w takich warunkach. – Rozgląda się po kwiaciarni, marszcząc nos. – I to w ciąży geriatrycznej…

– Geriatrycznej!? – Robi mi się gorąco. Co za obraza! – Przecież jestem w twoim wieku. Nie mam siedemdziesięciu lat.

– Tak się mówi, kiedy ciężarna jest powyżej trzydziestego piątego roku życia. Twój ginekolog o tym nie wspomniał?

O ja pitolę.

– Nie kojarzę… – Do uczucia gorąca dochodzą poty. – Może coś napomknął. On jest małomówny i zawsze się spieszy. Ech, ci lekarze na NFZ. Dwie minutki na fotelu, piękna maciczka, szyjka okej, proszę brać witaminki i kwas foliowy, widzimy się za trzy tygodnie. – Nogi mi drętwieją na samą myśl o niewygodnym fotelu ginekologicznym. A może to od tej cholernej liny?

– Mam znajomego, który jest świetnym położnikiem. – Dorian wyciąga komórkę. – Jest oblegany i może nie mieć wolnego terminu, ale zadzwonię i jakoś cię do niego wcisnę.

– Co? Nie trzeba. – Pocieram czoło. Czuję narastający ból głowy. Nie sądziłam, że kłamanie może być aż tak męczące. To nie dla mnie. Jestem za uczciwa na prowadzenie biznesu. Pora kończyć ten teatrzyk, bo i tak nic nie ugram, a wpakuję się w jeszcze większe kłopoty. – Dorian, nie dzwoń.

– To żaden problem. Chociaż tyle mogę dla ciebie zrobić. – Przesuwa palcem po ekranie w poszukiwaniu kontaktu do znajomego.

– Nie możesz.

– Dlaczego?

– Bo nie jestem w ciąży.

– Nie rozumiem. – Podnosi wzrok znad telefonu.

– Chciałam cię zmanipulować. Dziękuję za propozycje umówienia wizyty lekarskiej i wynajęcia dla mnie mieszkania, ale nie mogę ich przyjąć. Staram się uniezależniać finansowo od ludzi, szczególnie od mężczyzn. Niczego nie przyjmuję za darmo, na wszystko chcę zapracować. Dlatego nie skorzystam z twojej oferty. Tym bardziej że nie jestem w ciąży. – Odchrząkuję. – Rozumiem, że obowiązuje mnie trzymiesięczny okres wypowiedzenia i po tym czasie mam się wynieść?

Dorian przetwarza moje słowa, po czym chowa telefon do kieszeni.

– Myślę, że powinniśmy gdzieś usiąść i na spokojnie porozmawiać. Szczerze, jak dorośli ludzie, bez durnych żartów, oszustw i kłamstw. – Podkreśla wyraźnie trzy ostatnie słowa, a mnie robi się głupio. – Czy możesz się już rozwiązać?

– Jasne. – Jest mi wstyd. – Trochę mnie poniosło, ale miałam nóż na gardle. – Zaczynam się odplątywać w pasie. – To ogromna zmiana, jeszcze tego nie przetrawiłam, potrzebuję czasu… – Mimowolnie łamie mi się głos.

– Rozumiem i zapewniam cię, że nie zamierzam was skrzywdzić. – Pochwytuje moje spojrzenie. – Zwłaszcza ciebie, Kredka.

Trzydzieści minut później siedzimy we dwójkę w kawiarni oddalonej przecznicę od Peonii (gdzie została Maja, żeby obsługiwać klientów, bo przecież nadal prowadzimy kwiaciarnię), a Dorian przedstawia mi możliwe opcje przeprowadzki, namawiając mnie do wcześniejszego opuszczenia wynajmowanego przeze mnie lokalu. Dziwnie jest tak pić z nim kawę przy jednym stoliku, utrzymując przy tym biznesowy sznyt. Bo z jednej strony powinnam zachowywać się profesjonalnie i negocjować, by wyjść z tego układu obronną ręką, a z drugiej – mam ochotę szturchnąć Doriana w ramię i powiedzieć: „No, Einstein, dajmy z tym spokój. Zostaw mi moją kwiaciarnię i rozstańmy się w przyjacielskich stosunkach”. Niestety to już nie jest ten Einstein, z którym chodziłam do ogólniaka. Zmienił się, i to ogromnie. Jego wygląd przyciąga uwagę kobiecych spojrzeń. Ton głosu i wypowiadane słowa brzmią pewnie, zdecydowanie, lecz nienachalnie. Ten wycofany, nieśmiały chłopak przeszedł zadziwiającą metamorfozę. Wszystko jest w nim inne. Wszystko oprócz pamięci. Ta pozostała bezbłędna i nadal wprawia mnie w taki sam zachwyt jak wtedy, gdy byłam nastolatką.

Dorian pokazuje mi zdjęcia lokali na swoim tablecie i wymienia z głowy szczegóły dotyczące najmu:

– Ten z kolei jest na Sienkiewicza dziesięć, w bloku na osiedlu mieszkaniowym, blisko centrum, trzydzieści sześć metrów kwadratowych, rok budowy dwa tysiące trzeci, dwa pomieszczenia: jedno dziesięć metrów kwadratowych, drugie dwadzieścia trzy, toaleta trzy metry kwadratowe. Klimatyzacja, ogrzewanie, prąd, internet. W sąsiedztwie salon fryzjerski, cukiernia, kebab, sklep spożywczy. Koszt wynajmu to dwa tysiące dziewięćset złotych miesięcznie, czynsz sześćset złotych, plus opłaty za media.

Przyglądam się fotografiom i wzdycham. Położenie, rozkład pomieszczeń, okolica są bajeczne.

– Ten wydaje się idealny…

– To chciałem usłyszeć. – Na twarzy Doriana pojawia się wyraz zadowolenia. – Poproszę Joannę, żeby przygotowała z właścicielem umowę.

– Ale nie stać mnie na niego – dodaję.

– Najem jest jedynie siedemset złotych droższy od obecnego, a lokalizacja jest znacznie lepsza.

– Tylko że trzeba zrobić kapitalny remont. Terakota do wymiany, okna i drzwi, nowe oświetlenie… Wyjdzie z pięćdziesiąt tysięcy złotych, jeśli nie więcej. Nie mam oszczędności, by zainwestować w ten lokal. Odpada. Pokaż następny.

Dorian marszczy czoło.

– Ten był ostatni. Oczywiście mogę poszukać czegoś innego, ale z obecnych na rynku to były najlepsze opcje. Reszta się nie nadaje.

– W takim razie będę musiała sama coś znaleźć.

– A znasz się na tym?

– Na przeglądaniu portali ogłoszeniowych? To nie jest matematyka dla zaawansowanych.

– Chodzi mi o ceny rynkowe, czy jesteś w nich zorientowana. Każda kwota najmu poniżej tych, które ci przedstawiłem, powinna wzbudzić twoją czujność.

– Że coś może być z lokalem nie tak?

– Dokładnie. Skoro ten z Sienkiewicza ci się podoba, powinnaś go wynająć.

– Dorian, nie mam kasy.

– Mąż cię nie wesprze?

– Z Arkiem mamy rozdzielność majątkową, a on i tak jest sceptycznie nastawiony do wydawania przeze mnie pieniędzy.

– Pożyczka od znajomych lub rodziców?

– Nie wchodzi w grę.

– Dlaczego? – Przygląda mi się badawczo. – Wspomniałaś o uniezależnieniu finansowym, ale to byłoby tylko krótkoterminowe zapożyczenie, a nie darowizna.

– Byłoby to finansowe zobowiązanie. Przypływ gotówki, na którą nie zapracowałam. To równia pochyła ku… – zawieszam głos, a po karku przechodzą mnie ciarki na samą myśl, że mogłabym ulec pokusie i pójść w zakupowe tango, mając tak dużą kwotę na koncie.

– Równia pochyła ku czemu? – dopytuje Dorian, a ja zastanawiam się, czy istnieje jakikolwiek powód, bym ukrywała przed nim swoją chorobę. Bo to jest choroba, którą należy leczyć. Czuję, jak ogarnia mnie wstyd na myśl o wyznaniu prawdy. Policzki mi płoną.

– Kredka… – Dorian nieoczekiwania kładzie dłoń na mojej.

Jego dotyk jest ciepły, kojący, dodaje otuchy. Nasze spojrzenia się spotykają.

– Możesz mi zaufać – zapewnia. – Przecież mnie znasz – przekonuje ściszonym, niskim głosem, za sprawą którego powracają dawne wspomnienia: ognisko w wieczór poprzedzający zakończenie pierwszej klasy, ja siedząca samotnie z patykiem, na którym piecze się kiełbasa. Wszechobecny gwar i śmiech rówieśników, widok całujących się par i to uczucie niedopasowania do reszty.

Gdy masz piętnaście lat i łakniesz aprobaty oraz przynależności do grupy, wszystko inne jest bez znaczenia. Nie liczy się wysoka średnia, twoja wrażliwość, inność. Pragniesz, by ktoś cię po prostu zaakceptował i pokochał taką, jaką jesteś. Nawet jeśli nosisz cholernie paskudne okulary, bo twój ojciec skąpi na zakup modnych oprawek.

Zaskakujące, jak łatwo wyparłam tamten okres ze swojej świadomości. Jak szybko zapomniałam tamtego chudego, nieśmiałego chłopaka z długimi rzęsami, aparatem na zębach i mutacją głosu.

– Baw mnie! Zepsuj lub zbaw mnie! – zafałszował koszmarnie słowa piosenki Seweryna Krajewskiego, czym momentalnie mnie rozbawił, a następnie przysiadł się do mnie na ławce skąpanej w blasku ogniska.

– Tragicznie śpiewasz – zaśmiałam się.

– Ale przynajmniej poprawiłem ci humor.

– Odrobinę. – Obróciłam kijek w dłoniach.

– Jakie masz plany na wakacje?

– Nie mam. – Poprawiłam okulary. – A ty?

– Wyjeżdżam z rodzicami do Stanów.

– O! Nieźle. Na długo?

– Na zawsze – odparł z wyraźnym zawodem w głosie.

– Wyprowadzasz się? Dlaczego?

– Ojciec dostał posadę w szpitalu w Cleveland.

– No tak, jest lekarzem, dobrze kojarzę?

– Neurochirurgiem.

– Prestiżowo. A ty zamierzasz pójść w jego ślady? Jesteś świetny z bioli i chemii.

– Raczej nie mam wyjścia. Tata od dziecka wmawia mi, że to jedyna słuszna droga. – Wyczułam w jego głosie rezygnację.

– Nie chcesz tego?

– Nie wiem. – Wzruszył ramionami. – A ty? Kim chcesz zostać po skończeniu szkoły?

– Też nie wiem. Może farmaceutką. Na pewno nie stomatologiem jak połowa naszej klasy. – Kiwnęłam głową w stronę rozbawionych rówieśników. – Będzie ci brakować naszej szkoły?

– Nie. Za niski poziom.

– No tak. Wynudziłeś się przez ten rok, co?

– Koszmarnie.

– Pewnie za tymi baranami też nie będziesz tęsknił. – Zaśmiałam się, widząc chłopaków przeskakujących przez ogień niczym lamy przez kałużę, przy akompaniamencie piszczących dziewczyn.

– Za nimi? Zdecydowanie nie. Ale za tobą… – Przeniósł na mnie wzrok. – Za tobą jak najbardziej.

Nasze spojrzenia się spotkały, a moje serce podskoczyło, choć sama nie wiedziałam dlaczego. Przecież nie byłam zabujana w Dorianie, nawet mi się nie podobał. Mimo to coś mnie do niego ciągnęło. Może jego inteligencja, nieprzeciętna pamięć. Był w nim jakiś łagodzący spokój, rozwaga. Nie to, co u tych opitych szałaputów, przypalających sobie tyłki nad ogniskiem.

– Lubię cię, Kredka. I to bardzo – wyznał nieśmiało, a jego głos rozbrzmiał radośnie w mojej duszy. – Ja wiem, że teraz jest już za późno… – Przygryzł wnętrze policzka i przymknął powieki. – Nie jestem dobry w te klocki, ale chcę, żebyś wiedziała, że… – Otworzył oczy i popatrzył na mnie tak, jak żaden chłopak nigdy na mnie nie patrzył. – Podobasz mi się – oznajmił, a w moim żołądku zatrzepotały skrzydła motyli.

Podobałam mu się. Lubił mnie. Ktoś mnie wreszcie polubił, i to bardzo.

Twarz Doriana znalazła się tuż przy mojej. Zawsze zachwycały mnie jego oczy, ciemne brwi i długie rzęsy. Przywodziły mi na myśl piosenkę Hej, man Anny Jurksztowicz. Tak, Dorian zdecydowanie miał „rzęsy jak firanka”.

Zatopił we mnie spojrzenie, jego usta przybliżyły się do moich warg…

– Uhu! Dajesz, Einstein! Bierz ją! Kredka, z języczkiem! Gorzko, gorzko! – Rozległy się okrzyki, a ja wzdrygnęłam się i odsunęłam jak rażona prądem.

Popatrzyłam w stronę chłopaków z klasy: przedrzeźniali nas, udając, że się całują. Dziewczyny wykrzywiały twarze z obrzydzeniem, a mnie ogarnął tak przepotężny wstyd, że bez zastanowienia zerwałam się z miejsca, rzuciłam kijek w ogień i pobiegłam przed siebie prosto do domu, ścigana buczeniem tych pieprzonych baranów:

– Szkoda kiełbasy, Kredka! Lepszej nie znajdziesz. Ha, ha, ha!

Później, kiedy przekręcałam się w swoim łóżku z boku na bok, trawiły mnie ogromne wyrzuty sumienia. Było mi szalenie szkoda Doriana, wyrzucałam sobie, że uciekłam, zostawiając go na pożarcie tym klasowym hienom. Równocześnie czułam tak ogromne zażenowanie zaistniałą sytuacją, że przez całą noc nie zmrużyłam oka.

Następnego dnia podczas rozdania świadectw oboje byliśmy skrępowani poprzednim wieczorem i unikaliśmy swoich spojrzeń. Dopiero po wyjściu ze szkoły, gdy tłum się przerzedził, Dorian podszedł do mnie i z miną zbitego psa powiedział:

– Przepraszam za wczoraj. Nie chciałem narobić ci wstydu.

– Nie narobiłeś – odparłam bez wahania. – To te barany z naszej klasy mają się czego wstydzić. Bezmózgowce. Poza tym to ja powinnam cię przeprosić. Uciekłam jak tchórz, żałuję, że tak wyszło. Zwłaszcza że to był twój ostatni wieczór w Polsce. Chyba że coś się zmieniło?

– Nie. Nic się nie zmieniło. Rodzice już na mnie czekają, żeby jechać na lotnisko. – Wskazał głową za ogrodzenie.

Powiodłam wzrokiem w tamtą stronę i zobaczyłam zaparkowanego czarnego mercedesa, zza okna którego właśnie wychynęła kobieca ręka, machająca ponaglająco.

– To moja mama. Muszę iść.

– Rozumiem…

Chciałam mu coś powiedzieć na odchodne. Żeby do mnie napisał albo że ja napiszę do niego. Lecz tego nie zrobiłam. Nie wiedziałam, co mam o nas myśleć. Byliśmy wyłącznie znajomymi z klasy. Wczorajszego wieczora coś między nami zaiskrzyło, jednak nic tak naprawdę się nie wydarzyło, a ja nie byłam nawet pewna, czy Dorian mi się podoba. Lubiłam go, bez dwóch zdań. Podziwiałam jego talent. Ale czy czułam do niego coś więcej? Czy chciałam, żeby wtedy przy ognisku mnie pocałował? Biło mi mocniej serce, miałam motylki w brzuchu. Pytanie tylko, czy czułam się tak dlatego, że to był właśnie on, Dorian, czy jedynie chłopak, który wyznał, że mu się podobam i bardzo mnie lubi. Czy tak rozpaczliwie łaknęłam wówczas czyjeś uwagi, uczucia, akceptacji, że było mi obojętne, kim ta osoba jest – najważniejsze, aby była?

– Mam nadzieję, że wszystko ci się tam ułoży – powiedziałam i od razu wydało mi się to płytkie i bezbarwne. Dorian nie zasługiwał na takie słowa. Dlatego po chwili dodałam: – Chcę, żebyś wiedział, że cię podziwiam… – To z kolei zabrzmiało zbyt poważnie, patetycznie. Postanowiłam więc zakończyć naszą rozmowę luźno i żartobliwie: – Po prostu zrób użytek ze swojej superpamięci i o mnie nie zapomnij, okej? – Uśmiechnęłam się, a on odwzajemnił uśmiech.

– Masz to jak w banku.

– Dorian, synku! Bo się spóźnimy! – Rozległo się wołanie jego matki, która wychyliła się z auta.

– Muszę lecieć. Trzymaj się.

– Ty też.

– I nie daj się tym bezmózgowcom następnym razem.

– Jedyne, na co będą mogli liczyć, to że zobaczą mój środkowy palec.

Zaśmialiśmy się oboje. Po chwili jednak spoważnieliśmy, patrząc sobie w oczy. Dorian się do mnie przybliżył. Moje serce zatrzepotało dokładnie tak samo jak tamtego wieczora przy ognisku. Czy tak będzie wyglądał mój pierwszy pocałunek?

– Synu! Ojciec się niecierpliwi! – zawołała jego matka z taką mocą, aż oboje podskoczyliśmy.

Dorian cofnął się ze zbolałą miną.

– Muszę iść. Cześć – wypowiedział do mnie swoje ostatnie słowa, na które odpowiedziałam:

– Cześć.

A wtedy on odwrócił się i pobiegł w stronę samochodu rodziców.

– Kredka, co się dzieje? – Niski, męski głos przywołuje mnie do teraźniejszości.

Zerkam na dłoń Doriana na mojej, podnoszę wzrok i napotykam jego pytające spojrzenie. Próbuję sobie przypomnieć moment, w którym odpłynęłam myślami. No tak, uniezależnienie finansowe, równia pochyła ku powrotowi do nałogu… Przymykam powieki. Coś w głębi duszy podpowiada mi, że powinnam wyznać Dorianowi prawdę, zamiast chować głowę w piasek i ukrywać przed nim to, kim jestem. Już raz w jego obecności stchórzyłam. Nie zamierzam robić tego znowu.

– Muszę się uniezależnić, bo sama jestem uzależniona. Jestem zakupoholiczką – wyznaję, a jego ciemne brwi unoszą się wysoko.

Zabieram rękę spod jego dłoni, czując narastające zawstydzenie. Po ciele rozchodzi się strumień gorąca. Zdejmuję bluzę i odwieszam ją na krzesło obok. Dorian nic nie mówi, jakby czekał na ciąg dalszy. Krępuje mnie cisza między nami, więc postanawiam pociągnąć temat.

– Zaczęło się niedługo po studiach, kiedy znalazłam pracę i poznałam Arka. Dobrze nam się powodziło, otaczaliśmy się luksusowymi dobrami, wzięliśmy ślub i tak mi się spodobało to wystawne życie, że zaczęłam wydawać coraz więcej i więcej, kupowałam kompulsywnie, nadmiernie i bezmyślnie rzeczy, których wcale nie potrzebowałam. Wpadłam w nałóg. Zadłużyłam się po uszy, roztrwoniłam sporo pieniędzy męża, przez co straciłam jego zaufanie i do tej pory nie udało mi się go odzyskać, wyrzucono mnie z pracy za kradzież leków psychotropowych, którymi chciałam poprawić sobie nastrój. Sięgnęłam dna, zaczęłam się leczyć, chodzić na terapię grupową, gdzie poznałam Maję. Zrobiłyśmy kurs z florystyki i projektowania ogrodów, a później dostałam dotację na założenie kwiaciarni, którą prowadzę od dwóch lat. Staram się być niezależna, samowystarczalna, zarobić na podstawowe potrzeby i na spłatę kredytu. I czasami, po ciężkim dniu takim jak wczorajszy, poprawiam sobie nastrój, myśląc: kurczę, a może to i dobrze, że mój biznes kręci się powoli i nie generuje wysokich zysków? Dzięki temu nie czuję pokusy nadmiernego wydawania pieniędzy. I zastanawiam się, czy przypadkiem nie sabotuję samej siebie. Wiesz, czy nie stopuję celowo rozwoju firmy, by ustrzec się przed powrotem do nałogu… – zawieszam głos i pochwytuję spojrzenie Doriana, który bacznie mi się przygląda. – To chore, nie? – pytam go, bo nie potrafię odczytać z wyrazu jego twarzy, co sobie teraz o mnie myśli.

– Nic z tych rzeczy – oznajmia. – Uważam, że każda czynność, działanie czy myśl, która pozwala ci zachować wstrzemięźliwość, jest na wagę złota. Nawet jeśli jest to sabotowanie rozwoju własnej firmy – odpowiada, jakby naprawdę mnie rozumiał. – Uczęszczasz regularnie na mityngi?

– Raczej tak. Chodzimy razem z Mają. Jak mnie się nie chce, to ona mnie wyciąga. I na odwrót.

– To dobrze. – Dorian kiwa głową i porusza nerwowo szczęką, jakby nad czymś intensywnie się zastanawiał.

Pewnie go wystraszyłam i odeszła mu ochota na znajomość ze mną oraz szukanie dla mnie lokalu zastępczego.

– Słuchaj, jeśli mój nałóg to dla ciebie problem… – zaczynam, lecz w tym samym momencie rozlega się dźwięk jego telefonu.

Dorian sięga do kieszeni spodni, wyciąga komórkę i marszczy brwi. Jego twarz tężeje.

– Przepraszam cię. Muszę odebrać. – Wstaje.

– Jasne, pocze… – Nim zdążę odpowiedzieć, Dorian sprężystym krokiem pokonuje już kawiarnię, by po chwili wyjść na chodnik przed budynek.

Wychylam się na krześle, żeby dojrzeć go przez okno. Chodzi wzdłuż krawężnika, lekko przygarbiony, jakby wsłuchiwał się uważnie w każde słowo rozmówcy, po czym zaczyna coś tłumaczyć. Przyglądam się mu przez cały czas i uświadamiam sobie, że miło się na niego patrzy. To chyba nie tylko moje zdanie, bo jakaś kobieta czekająca na przystanku obok lustruje go spojrzeniem od stóp do głów. Nie dziwię jej się. Muszę przyznać, że Serafin jest przystojny. Aż trudno uwierzyć, że to ten sam człowiek, z którym omal się nie pocałowałam jako nastolatka. Ciekawe, jak by to było, gdyby nam wtedy nie przerwano – rozważam, a moje myśli idą o krok dalej: a jak by to było, gdybyśmy pocałowali się teraz jako dorośli? Moje serce niespodziewanie przyspiesza rytm. Odchylam się jeszcze bardziej na krześle, by lepiej widzieć Doriana przez szybę. Dostrzegam, jak przeczesuje włosy i gestykuluje powolnie. Jego ruchy są zrównoważone, twarz wydaje się już mniej spięta. A moje cholerne serce bije coraz szybciej i szybciej… Nagle rozlega się wibracja komórki leżącej na blacie, a ja się wzdrygam i o mały włos nie lecę do tyłu z krzesłem. W ostatniej chwili łapię się stołu i powracam do siedzącej pozycji. Chwytam za telefon i odczytuję wiadomość tekstową od Majki:

Wracaj prędko! Twój ojciec tu jest!!!

Żołądek skręca mi się w precel i wywija piruety jeden za drugim jak pojebana łyżwiarka. Cholerny tatuś, jak zwykle. Odwiedziny z zaskoczenia, żeby czymś zagiąć córeczkę.

Już idę. Nie częstuj go herbatą, to może sobie pójdzie.

Za późno. Pospiesz się, on mnie tak stresuje, że zaraz stąd ucieknę i pobiegnę kupić buty.

Cholera. Nie jest dobrze, ojciec musiał jej nieźle zaleźć za skórę.

Lecę!

Zrywam się od stołu i uświadamiam sobie, że nie mam przy sobie portfela, żeby zostawić gotówkę za kawę.

Podbiegam do baru, gdzie spory tłumek czeka na przyjęcie zamówienia.

– Przepraszam, mogę tylko zapłacić? – Macham telefonem. – Spieszy mi się.

– Jak każdemu – odpowiada jakiś przemądrzały cymbał z kolejki.

– Niestety musi pani poczekać – mówi kasjerka. – Ktoś do pani podejdzie z terminalem.

A Maja w tym czasie wykupi pół obuwniczego – dodaję w myślach, robię w tył zwrot, wychodzę z kawiarni i idę szybkim krokiem w stronę Doriana. Stoi do mnie tyłem i nadal rozmawia przez telefon. Nie chcę mu przeszkadzać, ale sytuacja jest podbramkowa, a ktoś musi uregulować rachunek. Znajduję się już tuż za nim, kiedy słyszę, jak mówi do słuchawki:

– …jestem twoim sponsorem. Zostaw męża i przyjedź wieczorem do hotelu – poleca stanowczo i w tym samym momencie odwraca się i napotyka moje spojrzenie. Wygląda na zaskoczonego. Ja chyba też, bo orientuję się, że stoję z otwartymi ustami.

– Sorry, mam… yyy… – miotam się skrępowana, zupełnie jak dzieciak, który nakrył swoich starszych na baraszkowaniu w sypialni.

Boże, ale kanał. Nie chciałam tego usłyszeć, nie chciałam wiedzieć, że Dorian zajmuje się sponsoringiem, uwodząc przy tym zamężne kobiety.

– Kseniu, poczekaj sekundę – mówi do słuchawki, patrząc mi w oczy, po czym zwraca się do mnie: – Coś się stało?

– Muszę lecieć do kwiaciarni. Nagła sytuacja. Zapłacisz za kawę? Nie żebym się wymigiwała, stać mnie na kawę, ale jest duża kolejka, a ja naprawdę muszę uciekać. Nie chciałam ci przeszkadzać, w yyy… No, wiesz, w tym czymś. Nie żebym cię oceniała. Wcale nie podsłuchiwałam, usłyszałam tylko jedno zdanie. Wielu mężczyzn to robi…

– Kredka. – Dorian przerywa mi w połowie wywodu, i dobrze, bo dzięki temu mogę wreszcie złapać dech. – Zapłacę.

– Tak?

– Tak.

– Okej, dzięki. I jeszcze raz przepraszam, że wam przeszkodziłam. To twoja sprawa, co i z kim robisz wieczorami. Panny, wdowy, mężatki. Nie osądzam…

– Idź już.

– Tak, tak. Idę. Pozdrów Ksenię.

Odwracam się na pięcie i daję sobie w myślach po twarzy. „Pozdrów Ksenię”? Zupełnie mnie popieprzyło.

Wpadam zziajana do kwiaciarni i od razu dostrzegam siwą czuprynę. Ojciec siedzi przy blacie tyłem do wejścia, a naprzeciw niego Maja szykuje wiązankę dla klientki oglądającej ceramiczne pierdółki na regałach. Gdy tylko napotykam spojrzenie przyjaciółki, wiem, że mój starszy dał jej popalić.

Biorę głęboki oddech, odrzucam wszelkie uprzedzenia i przybieram na twarz uśmiech, jakim dobra córka powinna obdarować swego rodzica.

– Cześć, tato. – Podchodzę do niego. – Co tu robisz?

Zapach wody po goleniu Wars, której ojciec używa, odkąd pamiętam, sprawia, że czuję znajome, niemiłe ukłucie w żołądku. Zadziwiające, jak dzięki zmysłowi węchu potrafimy przywołać najodleglejsze wspomnienia: ojciec krytykujący mój charakter pisma w zeszycie od polskiego, oceniający negatywnie wysokość płacy, jaką otrzymałam na start w Farmagenie, czy też rwący sobie włosy z głowy (a tych Bozia mu nie poskąpiła na starość), kiedy oświadczyłam, że z farmaceutki przekwalifikowuję się we florystkę i projektantkę ogrodów.