Luonto - Darwood  Melissa - ebook
BESTSELLER

Luonto ebook

Darwood Melissa

4,0

16 osób interesuje się tą książką

Opis

Można kogoś znać od kilku lat i nie czuć nic. Można być z kimś przez chwilę i poczuć wszystko.

Kiedy rzeczywistość miesza się z fikcją.

Kiedy miłość to za mało, by pokonać prawa natury.

Nie daj się zwieść pozorom. Nie wszystko jest takim, jakie się wydaje.

Koniec jest bliski.

Wystarczy, że otworzysz oczy i umysł, a pojmiesz, że to może wydarzyć się naprawdę.

Pytanie tylko, czy wolisz poznać gorzką prawdę, czy upajać się słodkim kłamstwem?

 

– To nie był tylko pocałunek. – Potarł dłońmi twarz, jakby czuł się bardzo zmęczony, po czym spojrzał jej w oczy. – Nie wiem, w którym momencie to się zaczęło i dlaczego zadziało się tak szybko, ale czuję, że z dnia na dzień coraz mocniej się w tobie zakochuję.

Tętno Chloris przyśpieszyło. Nie mogła zażyczyć sobie wspanialszego wyznania. Mimo to zgasiła wewnętrzną iskierkę, która zatliła się w jej sercu. Przecież nic z tego nie wyjdzie. Sam to powiedział. Miała ochotę popłakać się z bezradności, ale łzy nie napływały. W ich miejscu jak zwykle pojawiła się złość. 

– Po co mi to mówisz, skoro i tak nigdy nie będziemy razem? – burknęła z wyrzutem.

– A po co oddychasz, skoro i tak kiedyś umrzesz?

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 338

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (626 ocen)
291
141
113
54
27
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
BarbaraIrena79

Nie oderwiesz się od lektury

bardzo ciekawa lektura. dająca do myślenia i skłaniająca do refleksji. zatrzymajmy się na chwilę pomyślmy. czy warto tak gonić i właściwie za czym. polecam naprawdę warto
30
emili22
(edytowany)

Dobrze spędzony czas

..... czytając tą książkę zastanawiałam się pod jaki gatunek ja podpiąć na poczatku Fantasy ,bajka?.... Zaleciało mi "Zmierzchem"... Ok fajnie sie czyta ...jedziemy dalej w pewnym momencie po powrocie do "rzeczywistości" uznałam ,że to będzie jakiś dramat psychologiczny i tak przez całą książkę która też jest w pewnym sensie obyczajowką młodzieżówką i romansem... Ale jak doszłam do końca do epilogu.... Autorka sama nazwała tą kategorię "ekologiczny romans "😉 i coś w tym jest.... Fajnie się czyta daje do myślenia wątki eko jak najbardziej wiarygodne ....ciesze się z dopisanego epilogu...pierwsze zakończenie jak dla mnie było zbyt drastyczne... A wznowienie mnie usatysfakcjonowało polecam ma coś w sobie... I zaznaczam że trzeba się liczyć że tu znajdą się wszystkie gatunki nawet jakieś kryminalne..... Ale całość ma sens i jasne przesłanie. Spodziewałam się czegoś innego bo sięgnęłam z automatu po nowość tej autorki bo inne bardzo mi się podobały... Ale nie mam wrażenia że straciłam cza...
31
mardon1

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo fajna z przesłaniem, polecam❤️
20
orszi

Nie oderwiesz się od lektury

nie bardzo lubię taki gatunek ale szczerze?? nie zawiodłam się, Melissa jednak jest wspaniała
20
Mfajdasz

Nie oderwiesz się od lektury

wspaniała powieść ❣❣❣
20

Popularność




Copyright © Melissa Darwood All rights reserved Wszelkie Prawa Zastrzeżone Łódź, 2020
Redakcja: Iga Wiśniewska
Korekta: D. B. Foryś
Okładka: Melissa Darwood
www.melissadarwood.com
Numer ISBN 978-83-956816-5-3
Powieść ta jest fikcją literacką. Wszelkie podobieństwo do prawdziwych postaci jest przypadkowe.
KonwersjaeLitera s.c.

Dla mojej ukochanej Mamy.

I wszechpotężnej Matki Natury

EPICENTRUM

– Ty niedobra dziewucho! – Usłyszała wołanie ciotki.

Nie odwróciła się jednak, tylko ruszyła wzdłuż lasu. Nie będzie kolejny wieczór siedzieć bezczynnie w chacie jak jakiś odludek. Zarzuciła kaptur na włosy naznaczone różowymi kosmykami i przyspieszyła kroku.

W Rumi, gdzie mieszkała, mogła robić milion ciekawszych rzeczy. A tutaj? Miała już dość głuszy, wiecznej wilgoci, robactwa i ciszy przerywanej szmerami gryzoni.

Dla niej miejsca takie jak to mogły w ogóle nie istnieć. Urodziła się w mieście, żyła w mieście i w mieście chciała umrzeć – oczywiście nie teraz, tylko za jakieś sześćdziesiąt lat.

A może i szybciej, zwłaszcza że coraz częściej rozmyślała o skróceniu sobie życia.

Spędziła u ciotki dopiero dwa dni, a miała wrażenie, jakby minęło trzydzieści. Bez dostępu do Facebooka, Aska, Snapchatu, TikToka, demotów, klubów, Idy i Oskara czuła się jak narkoman na głodzie.

Przeklęta leśniczówka!

Kopnęła iglasty krzew. Rozłamała go na pół, wówczas z drobnej sosny popłynęły lepkie łzy.

Dziewczyna stanęła, wpatrując się w płaczącą roślinę. Nie wiedzieć czemu zaczęły ogarniać ją wyrzuty sumienia. Wdech, wydech. Spokojnie, to tylko jakieś cholerne drzewko. Chwyciła lepką gałązkę w palce i postawiła ją do pionu, jak gdyby liczyła na to, że się zrośnie. Sosenka jednak zwiesiła bezwładnie swoją koronę, na co sprawczyni morderczego występku sapnęła z rezygnacją.

I wtedy do jej uszu dobiegł trzask przypominający łamanie suchego patyka. Rozejrzała się, by sprawdzić, czy przypadkiem ciotka nie nadchodzi – nie zniosłaby jej kolejnego kazania.

Ponowny trzask, głośniejszy. Zupełnie jakby ktoś stąpał po cienkim lodzie, który lada moment się pod nim załamie. Wyprostowała się i objęła wzrokiem pas wyjałowionych pól uprawnych. Wokół nie było żywej duszy.

Znów ten sam odgłos. Tym razem z bliska, spod jej stóp. Przeszedł ją dreszcz, spojrzała w dół i zastygła w bezruchu. Podłoże między jej nogami wyglądało jak popękana skorupka od jajka.

– Co jest? – wyszeptała zachrypniętym głosem i w tej samej chwili zadrżała pod nią ziemia.

Nim zdążyła zareagować, pęknięcie rozsunęło się jak zardzewiałe wrota. Chciała uskoczyć w bok... Nie zdążyła. Gleba osunęła się i utworzyła szczelinę długą na kilka metrów. Dziewczyna złapała się krawędzi i wbiła paznokcie w ziemię, a ta zsypała się jej na twarz. Oczy ją zapiekły, napełniły się łzami. W zębach zatrzeszczał piach. Nad nią stuletnie sosny łamały się wpół jak zapałki i padały jedna za drugą. Wszystko wokół drżało, jakby olbrzym zamknął kulę ziemską w dłoniach i potrząsał nią dla zabawy.

Wisiała zdana na łaskę sił potężniejszych od siebie. Ręce naprężone do granic możliwości rwały ją w łokciach niczym rozciągane średniowieczną machiną do tortur.

Starała się wydostać z pułapki, lecz grawitacja była od niej silniejsza. Spanikowany umysł pracował na najwyższych obrotach. Zaskakiwał ją serią wspomnień: dni zdominowanych przez alergię, poranków z porcją tabletek przeciwhistaminowych, popołudni z antydepresantem i pizzą na kukurydzianym cieście, wieczorów, kiedy to wyczekiwała na powrót rodziców z pracy. Ujrzała w pamięci matkę siedzącą przy laptopie, analizującą chemiczny wzór. Nad nią pochylony ojciec rozprawia o korzyściach wiązania uranu. A ona tuż za nimi. Podchodzi z walącym sercem i nadzieją, że może tym razem ją zauważą.

– Mamo, nie potrafię zrobić matmy. – Wyciąga zeszyt z przekonaniem, że żaden z rodziców nie wyczuje jej kłamstwa. Przecież ich córka to matoł z zawodówki: to oczywiste, że ma problemy z matematyką.

– Nie teraz – odpowiada matka, nie odrywając wzroku od monitora.

– Rano mam klasówkę. – Podchodzi bliżej i staje za plecami ojca, zastanawiając się, czy odtrąciłby ją, gdyby go przytuliła. – Tato, kojarzysz wielomiany?

– Dziecko, to jest ważne. Trzeba było wcześniej zabrać się za lekcje. Nie mamy czasu.

– Ale wcześniej was nie było, a ja nie potrafię...

– Nie teraz! Rozumiesz? – Matka rzuca jej spojrzenie mówiące: „żadnego z ciebie pożytku, tylko przeszkadzasz”.

Żołądek jej się zaciska. W ustach pojawia się gorzki smak porażki. Chce zapłakać z bezradności, ale łzy nie napływają – jak zawsze. Ich miejsce zastępuje gniew. Fala gorąca wypływa na twarz, frustracja podgrzewa krew w żyłach.

Dziewczyna rzuca zeszytem w komputer matki.

– Nienawidzę was! – Wybiega z domu w ciemną noc.

Zamknęła powieki na wspomnienie tamtego wieczoru. Straciła wolę walki. Jej dłonie zsunęły się jak po tafli lodu. Jęknęła, zagarniając palcami glebę. W zasadzie: po co dłużej żyć?

I wtedy z głębi ziemi dobiegł do niej kobiecy śpiew. Zwiewne wstęgi dymu w kolorze nieba zaczęły owijać się wokół jej nóg. Poczuła ciepło otulające stopy, łydki, kolana, uda. Uchwyt palców zaciśniętych na krawędzi się rozluźnił. Oddech się uspokoił. Wzrok zyskał pełnię widzenia. Ciepło zaczęło rozchodzić się w górę ciała; otuliło jej szyję, policzki, twarz. Poczuła spokój. Niebieska wstęga dymu zatańczyła przed nią, kreśląc w powietrzu portret kobiecej twarzy. Nieziemsko pięknej, o porcelanowej cerze, różanych ustach i szmaragdowych oczach. Jej włosy przypominały pędy dzikich traw, oczy spoglądały dociekliwe, przywodząc na myśl egzotycznego ptaka.

Bywało, że leki na alergię ją otępiały, powodując zaburzenia postrzegania i senność, ale to, co działo się z nią teraz... Na moment zapomniała nawet, jak się nazywa.

– Chloris... – Usłyszała swoje imię.

– To tylko omamy – tłumaczyła sobie.

– Jestem tu dla ciebie... – Rozbrzmiał wibrujący głos.

– Tak? To mnie stąd wyciągnij.

Zjawa przechyliła głowę, przyglądając się z zaciekawieniem, po czym nabrała powietrza, wypuściła je i owiała nim twarz dziewczyny. Bogactwo zapachów, obrazów i dźwięków spowiło Chloris. I choć trwało to zaledwie sekundę, to wystarczyło, by ujrzała wschód słońca nad spokojnym morzem, poczuła muśnięcie słonej bryzy na ustach, wyłapała nawoływanie mew...

Nagle wizja zniknęła równie szybko, jak się pojawiła, a wraz z nią kobieca postać.

Silne tąpnięcie wstrząsnęło ziemią tak mocno, że dziewczyna zaczęła zsuwać się w przepaść. I kiedy była już pewna, że to koniec, czyjaś dłoń chwyciła ją za nadgarstek. Przeszył ją rozrywający ból ręki.

– Podciągnij się! – Dobiegł ją męski głos.

Spróbowała wykonać polecenie, lecz nie była w stanie zebrać w sobie dość siły.

– Nie wiś tak biernie, dziewczyno. Do góry!

Starała się wdrapać nogami po urwisku, jednak nie mogła znaleźć żadnego punktu zaczepienia.

– Nie bujaj się. To nie pomaga – upomniał ją mężczyzna, mimo to Chloris wierzgała nogami jak szalony źrebak, próbując zaczepić stopą o uskok. – Uspokój się – polecił.

– Spieprzaj, staram się wydostać.

Mężczyzna rozluźnił uścisk dłoni. Serce podeszło jej do gardła.

– Co robisz!? – Czuła, że zaraz ją puści.

– Spieprzam. Poradzisz sobie sama.

– Nie! Poczekaj! Nie pomyślałam...

– Usiłuję uratować ci życie, więc lepiej myśl. Chwyć mnie za drugą rękę.

Chloris uniosła głowę. Wśród tumanu kurzu dostrzegła na nadgarstku nieznajomego bransoletkę z rzemieni. Chwyciła jego dłoń, a wtedy on zdecydowanym ruchem podciągnął ją ku powierzchni... I nagle nastąpiło tąpnięcie, wszystko wokół zaczęło się sypać, ziemia rozstąpiła się mężczyźnie pod nogami.

– Cholera! – Wzmocnił uchwyt. Spocone dłonie Chloris wyślizgiwały się z jego uścisku. Grunt umykał mu spod stóp. – Muszę cię puścić, bo zginiemy!

Chloris rozszerzyła powieki z przerażenia. On chyba żartuje.

Ale nie żartował.

Puścił ją.

Zaczęła spadać, widząc oddające się z zawrotną prędkością niebo. Serce waliło jak szalone, brakowało jej powietrza. Lecz gdy tylko zamknęła oczy, napłynął niespodziewany spokój. Nie czuła przerażenia, jedynie rozczarowanie. Wizja odejścia z tego świata była może i przykra, ale nie tragiczna. Nie będzie za nikim tęsknić. Może istnieje życie po życiu, gdzie odnajdzie szczęście, miłość i zrozumienie? Jej dusza narodzi się na nowo w ciele, które nie pokryje się więcej ropną wysypką od tabliczki czekolady, orzechowych lodów czy owoców morza?

Ogarnęło ją podekscytowanie na myśl o bitej śmietanie z truskawkami zajadanej w towarzystwie idealnych rodziców, w idealnym ogródku jej idealnego domu, w nowym idealnym życiu...

I nagle poczuła, że coś miażdży jej żebra.

Upadła?

Nie...

Otworzyła oczy i zamarła. Ogromne ptaszysko o ostrych szponach unosiło ją wprost do nieba. Trzepotało skrzydłami monstrualnych rozmiarów. Brunatne, niemal czarne pióra, nakrapiane białymi plamami, szeleściły przy każdym jego ruchu. Lecieli nad drzewami, coraz wyżej pod chmury, pozostawiając za sobą odgłosy pękającej ziemi.

Zimny wiatr wdzierał się do uszu, zapierał dech w piersiach. Nabrała łyk powietrza, a wtedy z jej płuc wydobył się astmatyczny kaszel. Zaczęła kasłać intensywniej, bez ustanku, czuła, że się dusi, żołądek podszedł jej do gardła. Gdyby musiała wybrać rodzaj śmierci, jaką ma umrzeć, to zdecydowanie wolała roztrzaskać sobie wcześniej głowę podczas upadku. Wszystko jednak wskazywało na to, że zadławi się własnymi wymiocinami i udusi, wisząc w szponach ptaszyska-mutanta.

Bywało, że wyobrażała sobie swoją śmierć. Jej wizje były pełne patosu, powagi, czerni i melancholii, którymi starała się zagłuszyć wewnętrzne dziecko domagające się odrobiny uwagi rodziców. Nie zakładała, że zakończy żywot, zwracając obiad ciotki, rzężąc przy tym jak gruźlik. Wystarczyło jej, że ma gówniane życie. Dlaczego ma mieć jeszcze gównianą śmierć?!

Sięgnęła czym prędzej po inhalator do kieszeni spodni, lecz zabrakło jej paru centymetrów. Spróbowała ponownie. Ptak gwizdnął ogłuszająco i zacisnął pazury na jej żebrach. Ból był nie do zniesienia. Krzyknęła i w odwecie złapała ptaszysko za nogę, wbijając paznokcie w łuskowatą skórę. To najwyraźniej zadziałało, bo ptak zatoczył koło, zniżył lot i wypuścił ją ze szponów.

Runęła w wysoką trawę i przeturlała się po łące. Wylądowała twarzą na ziemi. Oddychała szybko, zbierając w sobie siły, by stanąć. Czuła pod sobą lekkie drżenie. Poprzednie wstrząsy kojarzyły jej się z dygotaniem w ciężkiej chorobie, te zaś przypominały raczej dreszczyk towarzyszący zwykłemu przeziębieniu. Z wysiłkiem podparła się na rękach i usiadła. Bolały ją plecy, krew dudniła w skroniach, kręciło jej się w głowie, oddech był tak płytki, że dzieliły ją sekundy od utraty przytomności. Sięgnęła panicznie do kieszeni spodni, wyjęła inhalator, potrząsnęła nim i głęboko się zaciągnęła. Odczekała kilka sekund na wdechu, po czym wypuściła powietrze. Ponowny haust lekarstwa, wstrzymanie, powolny wydech...

Oskrzela zaczęły się rozszerzać, wpuszczać do siebie tlen. Będzie żyć. Może oddychać. Niewysłowiona ulga.

Pobłądziła zamglonym wzrokiem po otoczonej lasem łące i dostrzegła lądującego ptaka. Gdy tylko zetknął się z ziemią, otrząsnął się niczym mokry pies i wtedy jego pióra zaczęły się kurczyć, wnikać stopniowo w skórę, a ich miejsce zastąpiło nagie męskie ciało.

Dziewczyna zamrugała. Otworzyła usta ze zdziwienia. Wpatrywała się z niedowierzaniem, jak monstrualne skrzydła przeistaczają się w silne ręce, łapy w umięśnione nogi, szpony w gołe stopy, korpus w szeroki tors, opierzony łeb przyjmuje męskie oblicze z kilkudniowym zarostem, dziób przemienia się w prosty nos i symetryczne usta, orli wzrok łagodnieje, a zamiast niego zjawia się bystre spojrzenie oczu otoczonych oprawą ciemnych brwi i rzęs. W niecałą minutę wielki, opierzony zwierz zmienił się w młodego mężczyznę, który w ułamku sekundy, jakąś niewidzialną mocą, został odziany w luźne spodnie, ciężkie buty i bluzę z kapturem.

Nim Chloris zdążyła przyswoić ten widok, chłopak szedł już w jej stronę z wyrazem zaciętości na twarzy.

Rozszerzyła oczy. Poczuła duszność. Przyłożyła inhalator do ust i wzięła głęboki wdech.

– Co ty wyrabiasz? – Podszedł do niej i dźwignął ją pod ramię. – Mogłaś się zabić. – Jego twarz, pomimo wyrażanej złości, posiadała łagodne rysy. Włosy miał jasne, lekko falujące, a oczy niebieskie jak niebo, z którego sfrunęli.

Chloris zaniemówiła. Wodziła oszołomionym wzrokiem po mężczyźnie, śledząc każdy centymetr jego ciała, aż napotkała znajomo wyglądającą bransoletkę z rzemyków. Nogi miała jak z waty, mimo to znalazła w sobie siłę, by uwolnić się z jego uchwytu.

– Nie dotykaj mnie. – Cofnęła się z przestrachem.

Chłopak dostrzegł w jej oczach przerażenie i spuścił z tonu.

– Nic ci nie zrobię.

– Co to, u diabła, było?

– A pytasz o...?

– Zmieniłeś się...

– To transformacja.

– To się nie dzieje naprawdę. – Potrząsnęła głową. – Ciebie nie ma. Jesteś wytworem mojej wyobraźni.

– Musimy się zbierać. – Chwycił ją za rękę.

– Zostaw mnie! – Odsunęła się, poszukując wzrokiem drogi ucieczki. – Jesteś jakimś mutantem.

Twarz chłopaka spoważniała.

– Może trochę milej. Właśnie uratowałem ci tyłek.

– Mam być miła? – Strach Chloris zaczął przeradzać się w gniew. – To jakaś paranoja. Gdzie my jesteśmy? – Rozejrzała się z zagubieniem po polu zewsząd otoczonym lasem.

– Musiałem nas stamtąd zabrać. Byliśmy w epicentrum.

– Epicentrum czego?

– Trzęsienia ziemi. Niczego was nie uczą w tych szkołach. – Zrobił krok w jej stronę i złapał ją za nadgarstek. – Nie mamy czasu, ruszajmy.

– U nas nie ma trzęsień ziemi. – Wyrwała rękę.

– Od dziś już są. Zaraz nadjedzie kolejna fala wstrząsów.

Chloris przyłożyła inhalator do ust i zaciągnęła się lekarstwem.

– Jesteś astmatyczką – zauważył. – Masz alergię?

– Tak, na takich debili jak ty. Zostaw mnie w spokoju. – Odwróciła się i ruszyła w kierunku lasu.

Starała się, aby jej chód wyglądał pewnie, jakby niczego i nikogo się nie bała. Serce jednak dygotało jej w piersi jak w delirce, a po plecach spływał zimny pot. Musi się stąd wydostać. Gdzie jest ta pieprzona leśniczówka? Przyśpieszyła kroku, zaczęła biec. Chciała uciec jak najdalej, a najlepiej obudzić się z tego parszywego snu – jednego z tych, które miewała po zażyciu antydepresantów. Krążyła w nich pod postacią szybowca nad miastem, by w najmniej oczekiwanym momencie rozbić się o szklaną taflę wieżowca, runąć na chodnik i obudzić się cała mokra z walącym sercem. Tylko że to teraz to nie był sen. W jej snach wszystko było znajome – szare bloki, biurowce, miejskie zapachy, odgłosy aut i ludzie, którzy patrzyli na nią, wznosząc zadziwione twarze ku niebu. Teraz wszystko było obce. A to co obce, zawsze wzbudzało w niej lęk.

Nagły wstrząs sprawił, że upadła i wylądowała twarzą na podłożu. Poczuła w ustach metaliczny smak krwi i dotknęła kolczyka w dolnej wardze. Tkwił na swoim miejscu, lecz warga bolała ją jak diabli. Ziemia ponownie się zatrzęsła, wydając z głębi dudnienie. Chloris uniosła się na rękach. Las falował, od jego skraju pełzły pęknięcia rozdzielające powierzchnię ziemi na pół. A ona tkwiła dokładnie pomiędzy jedną połową a drugą – pośrodku linii, która przypominała granicę sąsiadujących ze sobą państw na mapie.

– To jakiś koszmar... – jęknęła i w tej samej chwili poczuła mocne objęcie w pasie, które postawiło ją na nogi. Chłopak przytrzymał ją jedną ręką, drugą sięgnął do kieszeni spodni i wyciągnął fiolkę wypełnioną piaskiem.

Ziemia zatrzęsła się ponownie. Grunt zaczął rozstępować się pod ich nogami.

– Ruszamy. – Wyciągnął zębami korek od fiolki, po czym rozsypał jej zawartość wokół nich. Ziarenka zadźwięczały niczym krople deszczu uderzające o blaszany parapet. – Złap mnie mocno za rękę. Będą turbulencje.

Że co? Chloris bez namysłu wbiła palce w jego ramię, a wtedy inhalator wysunął się z jej dłoni i upadł na ziemię. Zamierzała się po niego schylić, lecz mężczyzna przyciągnął ją stanowczo do swojej piersi.

– Nie ruszaj się! – Ostrzegł i w tej samej chwili otoczyła ich zielona smuga światła.

– Mój inhalator!

– Zostaw. – Chłopak zamknął ją w żelaznym uścisku i nagle niespodziewany cug wiatru oderwał ich od ziemi. Nagły wzrost ciśnienia zatkał im uszy, coś obróciło ich wokół osi. Znaleźli się w tunelu z butelkowego szkła, który porwał ich do góry z zawrotną prędkością. Zielone światło wokół nich zaczęło malować rośliny na szkle. Oszołomiona Chloris patrzyła, jak kwiaty wyłaniają się z tafli, mnożą i nachodzą na siebie, przybierając realną postać – każdy z nich budził się do życia i umierał. Dostrzegała najdrobniejszy ruch płatka i najmniejszy wzrost łodygi. Niezwykłości tego zjawiska nie byłby w stanie zobrazować żaden film, żadna projekcja.

Nic nie oddałoby fali bodźców zalewającej teraz zmysły Chloris. Czuła zapach wilgotnej ziemi, z której wykluwają się zalążki łodyg, słyszała ruch pączków rozwijających się w liście. Widziała, jak przyroda rodzi się na jej oczach. Jak rosną trawa, grzybnia, krzewy, lasy. Wszystko, choć początkowo mogło wydawać się chaotyczne, miało swój porządek i czas. Odnosiła wrażenie, że mijają dni, chociaż rozum podpowiadał, że upłynęły zaledwie sekundy. Zielony tunel dookoła nich wypełniła feeria zapachów, dźwięków i barw. Wokół rozlegały się śpiew ptaków, ryczenie żubrów, popiskiwanie wiewiórek i pluskanie ryb w rzece. Ujrzała twarz tej samej kobiety, która ukazała jej się nad przepaścią. Po chwili jednak zjawa zniknęła równie nieoczekiwanie, jak się pojawiła.

Niespodziewanie Chloris poczuła szarpnięcie w dół. Zaczęli spadać. Obrazy rozmazywały się z prędkością światła, dźwięki cichły, woń parowała. I znów to uczucie zatkanych uszu – do momentu, aż runęli na ziemię.

OSADA

Uniosła powieki i napotkała przenikliwy wzrok mężczyzny. Leżała na jego piersi otulona silnymi ramionami.

– Puścisz mnie czy będziemy jeszcze gdzieś lecieć? – zapytała zachrypniętym głosem.

Uwolnił ją z objęć, a wtedy ona podniosła się cała obolała.

– Zostawiłam inhalator. – Otrzepała się z kurzu, czując niemal każdy mięsień ramion.

– Tutaj nie będzie ci potrzebny.

Tutaj? Rozejrzała się dookoła. Znajdowali się na skraju gęstego lasu. Przed nimi, na niewielkim wzgórzu, rozpościerała się osada. Każdy z domów przypominał glinianą chatę jak ze średniowiecza, pokrytą słomianym dachem, a wszystkie były niemal identyczne. Pod oknem stała ławeczka, przy której rosło drzewo, wokół przydomowego ogródka ustawiono drewniany płotek, a do drzwi prowadziła ścieżka z polnego kamienia.

– Co to za wiocha? – prychnęła.

Chłopak rzucił jej karcące spojrzenie.

– Jesteśmy w Luonto.

– Obok jakiego miasta? Nigdy nie ogarniałam nazw geograficznych.

– Naszej krainy nie ma na mapie. Ludzie nie wiedzą o jej istnieniu.

– Mhm... – Potarła ręką czoło. – Rodzicie nie mówili ci, że opalanie bez czapki szkodzi na głowę?

– A tobie, że różowy lepiej wygląda na policzkach niż na włosach?

Chloris zacisnęła zęby. Już miała ochotę zmieszać go z błotem, gdy pojawiła się znajoma smuga zielonego światła, z której wyłonił się jakiś mężczyzna z wielkim jeleniem na rękach.

Krzyknęła i odskoczyła.

Przybysz zmierzył ich badawczym spojrzeniem.

– Co ty wyrabiasz, Gratus? – Wypuścił zwierzę, które pognało płochliwie do lasu.

– Egon. Widzę, że uratowałeś jelenia barasinga.

Chłopak przesunął masywną dłonią po czarnych włosach, obrzucając Chloris pogardliwym wzrokiem.

– Sprowadzasz tu człowieka? To wbrew zasadom.

– Matka kazała mi ją ratować – odparł Gratus.

– Nikt oprócz Królowej nie słyszy głosu Matki. Nie miałeś prawa zjawiać się tu z ludzką dziewczyną.

– O tym zadecyduje Plenum.

– To im się nie spodoba. Lepiej zabierz ją do domu i niech się chociaż umyje. Wątpię jednak, czy to pomoże. – Zmarszczył nos, wnikliwie jej się przyglądając. – Jesteś blada jak trup. Wiesz w ogóle, co to słońce?

Chloris zacisnęła pięści.

– Szlachta ma jasną skórę, a plebs chodzi opalony – warknęła.

Nie miała pojęcia, gdzie się znalazła i z kim ma do czynienia. W jakimś stopniu była nawet przerażona, co nie oznaczało, że da sobą pomiatać.

Egon zbliżył się do niej, a wtedy jego twarz wykrzywił grymas do złudzenia przypominający jaszczurczy pysk. Momentalnie Gratus zasłonił Chloris swoim ciałem i stanął naprzeciw niego.

– Daj spokój – powiedział opanowanym głosem.

– Szmata myśli, że jest jedwabiem. – Egon syknął i pokazał rozwidlony, gadzi jęzor. Przebiegł po Chloris spojrzeniem pełnym odrazy, obrócił się i odszedł w stronę osady.

– Palant. – Chloris odgarnęła grzywkę z czoła drżącą dłonią.

– To z pewnością – odparł Gratus. – Chociaż faktycznie nie wyglądasz za dobrze.

– O co wam chodzi?

Wyjął z kieszeni małe prostokątne lusterko, a kiedy dziewczyna zobaczyła swoje odbicie, wciągnęła z sykiem powietrze. Jej grandżowe ubranie było poszarpane i zszarzałe. Włosy miała potargane, siwe od kurzu i miejscami posklejane od potu. Umorusane czoło kontrastowało z bielą cery. Przeniosła wzrok na dłonie. Za paznokciami tkwił bród, jakby przerzucała węgiel palcami.

Nagle zdała sobie sprawę z absurdalności tej sytuacji i parsknęła śmiechem.

– Porwało mnie ptaszysko z lustereczkiem za pazuchą.

Gratus przewrócił oczami

– Lusterko jest elementem wabika na lisa – wytłumaczył.

– Lisa? – Wyobraziła sobie Gratusa, jak okrywa się damskim szalem z wypchanego zwierzęcia i przegląda z gracją w swoim małym zwierciadełku. Zaśmiała się w głos.

Chłopak wyjął z kieszeni kawałek styropianu i potarł nim o lustro. Rozległ się odgłos przypominający pisk myszy.

– A to co znowu? – zapytała.

– Lis, słysząc ten dźwięk, jest skłonny podejść bliżej. Miałem dzisiaj sprowadzić jednego z nich do Luonto, ale trafiłem na ciebie – wyjaśnił. – Schwytanie żywego osobnika bez usypiania go to niemała sztuka. Lis jest bystry, przebiegły i ma doskonały słuch. Jest w stanie usłyszeć ludzki oddech z odległości sześciuset metrów, a trzepot skrzydeł nawet z półtora kilometra. – Jego oczy zabłyszczały. Widząc jednak, że nie znajdzie w Chloris słuchaczki, schował lusterko ze styropianem do kieszeni. – Nie wiem, po co właściwie ci to opowiadam. I tak nie masz pojęcia, o jakim zwierzęciu mówię, prawda?

Pytanie zawisło w powietrzu. Uśmiech zniknął z twarzy Chloris. Jej usta zacisnęły się w prostą linię, a poliki poczerwieniały ze złości.

– Słuchaj, Gratus, bo chyba tak dziwacznie masz na imię – zaczęła. – Nie wiem, co tu się u diabła, dzieje. Co to za archaiczne miejsce? Komu i dlaczego mam się tłumaczyć? Kim wy jesteście? I jakim cudem tamten palant uniósł tak wielkie bydlę? Wiem jedno, nie będziesz robił ze mnie idiotki i odpieprzysz się od moich włosów, jasne?!

– To był zagrożony gatunek jelenia z Indii – odparł.

– Co!?

– Jeleń barasinga, którego widziałaś na rękach Egona. Bydlę, jak go nazwałaś, to zwierzę domowe. Jeleń jest zwierzęciem nieudomowionym. Dzikim. Sama widzisz, że mam prawo wątpić w poziom twojej inteligencji. Poza tym odnoszę wrażenie, że jesteś nieco rozchwiana emocjonalnie. Bierzesz jakieś leki, bo wyraźnie coś z tobą nie tak?

– To z tobą jest coś nie tak! Co to za zoo? Jakim cudem zmieniłeś się w człowieka, skoro byłeś straszliwym ptaszyskiem?

– Orlikiem grubodziobym. Jestem Homanilem.

Chloris spojrzała na niego jak na uciekiniera z wariatkowa.

– To z łaciny. – Gratus sapnął na widok jej miny. – Hominius znaczy człowiek, animal to zwierzę. W wolnym tłumaczeniu nie brzmi to zbyt dobrze, coś jak: człekozwierz.

– Okej, dość tego. Wracam do domu. Popieprzeńcy... – zaklęła pod nosem i ruszyła w kierunku lasu.

– Nie wydostaniesz się stąd sama! – zawołał za nią. – Znajdujemy się między ziemią a niebem. Tylko ktoś z ludu Luonto może cię przenieść z powrotem do domu.

Chloris odwróciła się z furią w oczach.

– Więc mnie przenieś!

– Radzę ci się zastanowić, czy rzeczywiście chcesz wracać. – Zrobił kilka kroków w jej stronę. – To, czego doświadczyłaś, było tylko trzęsieniem ziemi. Po nim nadejdą trąby powietrzne, tajfuny, cyklony, powodzie i tsunami, po których spadnie grad wielkości strusich jaj. Na koniec wszystko przykryje woda, po niej śnieg i wieczna zmarzlina. Nic i nikt nie przetrwa.

– I to wszystko naraz?

– W przeciągu roku.

– Mówisz jak fanatyk religijny. Apokalipsa, czterech jeźdźców...

– Religia nie ma tu nic do rzeczy. To, co ma nastąpić, jest potężniejsze od waszych kościołów i wiary.

– To po prostu śmieszne. Ty jesteś śmieszny. Pomyłka genetyczna pijanego naukowca. – Odwróciła się od niego i ruszyła przed siebie.

To tylko sen wywołany niestrawnością po zjedzeniu okropnej dziczyzny przygotowanej przez ciotkę – tłumaczyła sobie, wchodząc w las. Pewnie na nią też mam alergię. Zabiję matkę za to, że wysłała mnie do tego buszu na majowy weekend.

– Będzie ci tam lepiej niż w mieście. Świeże powietrze dobrze ci zrobi. Ciocia przygotuje ci naturalne posiłki... – przedrzeźniła głos matki.

Jakby ją to w ogóle obchodziło – pomyślała, przedzierając się przez gęstwiny.

– Chciała się mnie pozbyć i tyle – mamrotała pod nosem. – Też mi matka. Oboje z ojcem są siebie warci. Wielcy fizycy, uczeni – prychnęła i skierowała się tam, gdzie las zdawał się przejaśniać. – Bardziej niż rodzoną córkę kochają energię jądrową i tablicę Mendelejewa. Kto w ogóle daje córce imię na cześć trującego gazu?!

Przerwało jej warknięcie. Rozejrzała się i zorientowała, że jakimś cudem znalazła się na skraju dziewiczej sawanny otoczonej drzewami. Ponownie usłyszała zwierzęcy odgłos. Obejrzała się za siebie. Była sama. Za nią rósł chłodny bór z rozpadającymi się pniami i pnącymi po nich pędami. Przed nią zaś z wysuszonej ziemi sterczały kępy traw, nieliczne akacje i baobaby skąpane w palącym zwrotnikowym słońcu. Momentalnie zrobiła się mokra od potu. Przetarła rękawem czoło i poczuła na twarzy palące słońce. Dobiegło ją złowrogie mruczenie. Zmrużyła powieki, żeby objąć wzrokiem pustkowie, i ponownie usłyszała dziki pomruk. Tym razem głośniejszy, dochodzący zza dwumetrowych traw. Mimo upału poczuła zimny dreszcz na plecach.

– To nie jest śmieszne. Słyszysz, Gratus? – Rozglądała się po trawach.

Nagle napotkała w ich gąszczu spojrzenie kocich oczu. Zrobiła krok w tył. Sucha kępa zaszeleściła i spomiędzy niej wyłonił się muskularny kocur. Futro miał płowe z czarnymi plamami i podłużnymi pasami po bokach pyska. Na widok jego ostrych kłów Chloris zaczęła się cofać.

– Dobry kotek. Ładny kotek. – Wchodziła tyłem do lasu, a w ślad za nią kroczył dziki kocur, który przeszywał ją drapieżnym wzrokiem. Czuła, jak trzęsą jej się nogi. Zaraz dostanie ataku astmy, jak zwykle w stresujących sytuacjach. Zwierzę stąpało z gracją, łapa za łapą, zbliżając się nieuchronnie.

– Jesteś jednym z nich? – zadrżał jej głos. – Bo wiesz, Homanilu, lepiej by się rozmawiało, gdybyś zmienił się w człowieka.

Kocur mruknął i naprężył mięśnie, szykując się do skoku. W jednej sekundzie Chloris odwróciła się i rzuciła do ucieczki. Przeciwnik jednak okazał się szybszy. Skoczył na nią i powalił na ziemię. Uderzyła czołem o wystający pień. Pociemniało jej przed oczami. W jej głowie rozległ się ogłuszający pisk, któremu zawtórował trzepot skrzydeł. Ostre szpony złapały ją za barki, wyrywając z łap kocura, i uniosły.

Smagana gałęziami, leciała kilka metrów nad ziemią. Ciemny las wirował, krew pulsowała w skroniach. Czuła, że robi jej się słabo. I nagle oślepiły ją promienie słońca. Ptak ją puścił, a ona poturlała się po trawie. Nie znosiła, gdy kręciło jej się w głowie. Zawsze unikała parków rozrywki pełnych diabelskich młynów i karuzeli, od których żołądek podchodził do gardła. A to lądowanie było o stokroć gorsze. Nim zdążyła się podnieść, zwymiotowała pod siebie i zemdlała.

Nie minęło kilkanaście sekund, jak ocucił ją odór wymiocin. Spojrzała na papkę przypominającą barwą puree ziemniaczane i przekręciła się ciężko na plecy. Nad nią stał Gratus w ludzkiej postaci z założonymi rękoma na piersi.

– Do twarzy ci w żółtym. To zdecydowanie twój kolor.

Chloris przetarła policzek rękawem.

– Na paznokciach też mam taki. – Pokazała mu środkowy palec i powoli usiadła.

Ból przeszył każdy fragment jej ciała. Skrzywiła się, tłumiąc jęk. Nie chciała okazywać słabości. Nie da mutantowi tej satysfakcji.

Gratus nachylił się nad nią. Kosmyki jasnych włosów opadły mu na czoło, przysłaniając niebieskie oczy.

– Ostatni raz ratuję ci życie – ostrzegł. – Jak tylko wyjaśnię twoją sprawę z Plenum, odsyłam cię do domu. – Wyprostował się i ruszył w stronę osady.

Chloris podniosła się z trudem. Czuła się jak po hardkorowej imprezie z ostrym pogo i litrami wypitej wódki popalanej marihuaną.

– To coś, tam w lesie... – zawołała za nim – to był jeden z was? Dlaczego mnie zaatakował?

Chłopak zatrzymał się i odwrócił.

– Znowu nie masz pojęcia, z czym miałaś do czynienia, prawda?

Zaczęła kuśtykać w jego kierunku, czując tępe pulsowanie w głowie.

– Z dzikim kocurem? – Skrzywiła się, gdy poczuła ostry ból w kostce.

Gratus zacisnął szczęki. Przez chwilę miała wrażenie, że ponownie przemieni się w nieokrzesane ptaszysko, a to dlatego, że zaczęła od niego bić jakaś zwierzęca siła i drapieżność.

– Wy naprawdę jesteście ignorantami – stwierdził. – Nic was nie obchodzi. Nie wiecie nic o świecie, w którym żyjecie. Nic się dla was nie liczy oprócz waszej wygody, waszego gatunku, waszego przetrwania. Byliście stworzeni ostatnimi, a chcecie być pierwszymi. Nie dbacie o tych, którzy żyją wokół was. Zabijacie z zimną krwią dla skóry, mięsa, ozdób, choć tak naprawdę ich nie potrzebujecie. Jesteście jak zaraza, która niszczy wszystko, co napotka na swojej drodze. Robicie eksperymenty, zatruwacie, skażacie wszystko, co piękne i czyste – wyrzucał z siebie ostrym tonem. – Ten dziki kocur, jak go nazwałaś, bronił swoich małych. To gepard hecki z północno-zachodniej Afryki. Gatunek krytycznie zagrożony. Na wymarciu. I to przez was. – Wskazał na nią palcem.

Jego pełen pretensji głos sprawił, że Chloris przez sekundę poczuła się winna.

– Ja nie zrobiłam nic złego – jęknęła mimowolnie, lecz po chwili stwierdziła, że nie zamierza się tłumaczyć. Nie rozumiała stawianych jej zarzutów. – Dlaczego się mnie czepiasz?

– Mówię ogólnie. O ludziach. O twoim gatunku. – Jego oczy groźnie pociemniały. – Masz prawo jazdy?

Zaskoczył ją tym pytaniem.

– Mam. A co, już znudziło ci się latanie?

Przewrócił oczami.

– Pokonanie samochodem piętnastu kilometrów generuje pięć kilogramów dwutlenku węgla. To tyle, co jedna sosna zdoła pochłonąć przez rok, rozumiesz? – zapytał.

– Jezu, to ma być jakaś lekcja z ochrony środowiska? Jeśli tak, to zgłaszam nieprzygotowanie.

– To nie są żarty. – Ton jego głosu wydał jej się naprawdę groźny. – To jest ostrzeżenie. Natura nie daje sobie z wami rady. Jesteście zbyt ekspansywni, zbyt chciwi i nienasyceni. Udajecie, że dostrzegacie problem, że robicie coś, by naprawić całe zło, które wyrządzacie. Ogłaszacie akcje typu dzień bez samochodu – prychnął. – Jeden dzień? Serio? Uspokajacie swoje sumienia działaniami, które nie są nawet ułamkiem jednego procenta tego, co powinniście zrobić, by życie na Ziemi przetrwało.

Chloris patrzyła na niego osłupiała. Chłopak mówił z takim zaangażowaniem, jakby faktycznie wierzył, że ona, jeżdżąc autem po zakupy, przyczynia się do totalnej zagłady kuli ziemskiej.

– Nie przesadzasz? Mamy przestać jeździć samochodami? Przecież rezygnacja z transportu sparaliżowałaby cały świat.

– Lepszy paraliż niż zgon. – Przesunął dłonią po włosach. – Dałem ci tylko jeden przykład. Jeden spośród tysięcy. Racjonalne gospodarowanie darami Matki jest wam obce. Dawała wam szanse, ale wy je zawsze zaprzepaszczaliście. Dawała wam znaki, ale wy je ignorowaliście. Nie będzie już kolejnego ostrzeżenia. – Przysunął się do niej tak blisko, że poczuła na twarzy jego przyśpieszony oddech. – Ona jest naprawdę wkurzona. Nic was już nie ocali. – Wyprostował się i spojrzał na nią z góry. – Nie mam pojęcia, dlaczego chciała, żebym cię uratował, i nie wiem, jak wytłumaczę się z tego przed Plenum. Póki co masz przed sobą jeszcze kilka godzin życia, nim zdecydują o odesłaniu cię z powrotem. Wykorzystaj je na swój ludzki sposób. – Odwrócił się do niej plecami i ruszył w stronę osady.

Chloris stała przez chwilę z walącym sercem. Nie miała pojęcia, co powinna ze sobą zrobić. Sięgnęła do kieszeni bluzy z nadzieją, że wszystkie lądowania i upadki nie pozbawiły jej jedynego kontaktu z rzeczywistością. Z błyskiem w oku wyciągnęła smartfona i przejechała palcem po ekranie.

– A! Zapomniałem dodać... – Chłopak odwrócił się, przewidziawszy jej posunięcie. – Nie mamy tu internetu, sieci komórkowych, telefonów stacjonarnych, dostawców energii, środków transportu, telewizji i wszystkiego, co wy uznalibyście za niezbędne do prawidłowego funkcjonowania.

Chloris ze zdziwienia otworzyła usta.

– Ale... – Zmarszczyła czoło. – To jak udaje wam się przeżyć?

– W zgodzie z Matką Naturą – odparł i odszedł.

*

Chloris zapukała do drzwi. Po chwili klamka opadła i w progu stanęła dziewczyna w jej wieku. Twarz miała podłużną, oczy duże, brązowe, a włosy splecione w warkocz. Beżowa, prosta sukienka okrywała jej smukłą sylwetkę. Żadnych kolorów i ozdób.

– O! Hej, sorry za najście... – Chloris zajrzała przez jej ramię w głąb pomieszczenia. – Jest Gratus?

– A więc to ciebie uratował? – Dziewczyna przyglądała jej się przez kilka sekund z niechęcią. – Wejdź.

Chloris udała się za nią po kamiennej podłodze. Na środku pomieszczenia stał toporny stół z czterema krzesłami wystruganymi z drewna. Róg pokoju zdobił rozłożysty wiklinowy fotel, a na głównej ścianie znajdował się zagaszony kominek z przygotowaną górą szczap.

– Gratus bierze prysznic. Poczekasz? – Dziewczyna wskazała jej krzesło.

Chloris skorzystała z propozycji i opadła bezsilnie. Dopiero teraz poczuła, jak bardzo jest spragniona.

– Masz coś gazowanego? Najlepiej colę.

Nieznajoma bez słowa wstała i podeszła do kotary, za którą najwyraźniej znajdowała się kuchnia. Chloris usłyszała plusk wody i uderzenie drewna o drewno. Po minucie dziewczyna niosła już w dłoni gliniany kubek. Postawiła go na stole z obojętnym wyrazem twarzy.

Chloris wzięła go i powąchała zawartość.

– Czystszej nigdy nie piłaś – oświadczyła gospodyni.

Upiła łyk. Chłodna woda zaskoczyła ją orzeźwiającym smakiem. Nigdy nie sądziła, że woda w ogóle może smakować. Nie zastanawiając się sekundy dłużej, wypiła duszkiem cały kubek.

– Chcesz jeszcze?

– Tak.

Gospodyni wyszła ponownie do kuchni, a Chloris zaczęła rozglądać się po pomieszczeniu. Domek urządzony był skromnie i schludnie. Na ścianach z bali wisiały zioła, malunki zwierząt i roślin, przy drzwiach do następnego pomieszczenia stał ręcznie wykonany regał wzmocniony pędami traw, uginający się pod ciężarem książek. Miała wrażenie, że znalazła się w jednej z chat w muzeum, z tym że ta była dużo jaśniejsza, przytulniejsza i nie pachniało w niej stęchlizną.

– I co, złapałaś zasięg? – Usłyszała męski głos.

Odwróciła się i napotkała spojrzenie błękitnych oczu, w których igrały zadziorne iskierki. Gratus stał w progu pokoju, boso, w luźnych lnianych spodniach, bez koszulki. Jego atletyczna sylwetka zdawała się wypełniać przestrzeń drewnianej ramy. Pasma wilgotnych włosów opadały luźno na czoło. Chloris poczuła dziwny ucisk w żołądku i w tym samym momencie czyjaś dłoń chwyciła ją za ramię.

– Twoja woda. – Gospodyni postawiła kubek na stole, rzucając jej ostrzegawcze spojrzenie. Jej usta się wydłużyły, spęczniały i przybrały postać ostrego dziobu. Wyglądała jak samica orła broniąca terytorium.

Chloris zamrugała z niedowierzaniem. Po sekundzie jednak twarz Homanilki powróciła do poprzedniego wyglądu.

– Gratus, będziesz jadł? – zwróciła się do mężczyzny.

– Tak. Umieram z głodu. – Przeszedł przez pokój, sięgnął do komody tuż za krzesłem, na którym siedziała Chloris, i wyciągnął z niej szary podkoszulek. – Zjesz z nami? – zapytał, zakładając T-shirt.

Z ust dziewczyny z warkoczem wydobyło się stęknięcie dezaprobaty. Gratus przeniósł na nią wzrok mówiący: „obiecuję, że jutro jej tu nie będzie”, po czym odezwał się ponownie do Chloris:

– Nie przedstawiłem ci mojej partnerki, Róży. Róża, to jest... – zawiesił głos.

– Chloris Luna. – Padła odpowiedź.

Na twarzy Gratusa pojawił się wyraz zaskoczenia.

– Masz na imię Chloris? – dopytał.

– Nie podoba się?

Przyglądał jej się wnikliwie.

– Chloris – powtórzył wciąż z niedowierzaniem. – Przez CH?

– Chloris jak chlor. Moja matka jest fizykochemikiem, wielbi pierwiastki, więc postanowiła nazwać swoją córkę na cześć jednego z nich – wyjaśniła z rozgoryczeniem. – Tam jest łazienka? – Wskazała za próg.

– Prosto i w lewo. Jeśli chcesz się umyć, to czyste ręczniki są na półce – odparł, nie spuszczając z niej zaciekawionego spojrzenia.

– Dzięki. – Wstała z krzesła i obeszła stół dookoła, żeby nie przeciskać się pomiędzy Gratusem a komodą. Miała już wystarczająco dużo wrażeń. Ostanie, czego potrzebowała, to zadziobanie przez zazdrosną orlicę.

Gdy tylko wyszła z pomieszczenia, Gratus usiadł na krześle i zwrócił się do Róży:

– Słyszałaś?

– To czysty przypadek. Poza tym sama przyznała, że jej imię pochodzi od pierwiastka. Ludzie to naprawdę zwariowany gatunek.

– A jeśli się myli? Jeśli to nie przypadek? Może dlatego Matka kazała mi ją ratować?

Róża zaśmiała się, podeszła do niego i zanurzyła palce w jego włosach.

– Gratusie, to zwykła, młoda, ludzka dziewczyna, która nie potrafi odróżnić łodygi od korzenia.

– Mówisz tak, jakbyś była starsza od niej.

Odsunęła się, patrząc na niego z wyrzutem.

– Bronisz jej?

– Nie. Po prostu staram się zrozumieć. Miałem uratować lisa, a wróciłem z człowieczą dziewczyną.

– A może tylko zdawało ci się, że słyszałeś głos Matki? Te ciągłe wyprawy są dla ciebie męczące, oprócz tego stres związany z godami i tokami... – Na jej twarzy pojawił się niepokój.

– Mam świadomość obowiązku, jaki powinienem spełnić wobec ciebie i gatunku. Nie musisz się martwić o lęgi.

– Obowiązku? – W jej głosie zabrzmiała bolesna nuta.

W tej samej chwili dobiegł ich przeraźliwy krzyk. Gratus zerwał się z krzesła i ruszył w stronę łazienki.

– Chloris?! – zawołał tuż pod drzwiami.

– Gdzie tu jest ciepła woda?

Rozluźnił napięte mięśnie.

– Ta krótsza linka.

– Pociągam obie, ale leci tylko zimna.

Wyobraził sobie dziewczynę, jak z zaciętością pociąga za sznurki pod prysznicem, i kąciki jego ust drgnęły w górę.

– Widocznie się skończyła. Musisz zadowolić się zimną – odparł i odszedł.

Chloris zaklęła. Stała na kamiennej podłodze, cała wysmarowana niepieniącym się mydłem, z twarzą umazaną różowym tuszem, który spłynął jej z włosów i szczypał w oczy. W życiu nie kąpała się w tak koszmarnych warunkach. Mechanizm prysznica, na który składało się sito, dwa sznurki i kubły z wodą zimną oraz ciepłą – ogrzewaną zapewne tylko za pomocą promieni słonecznych – łamał wszelkie standardy higieny osobistej.

Nabrała powietrza, zacisnęła zęby, naprężyła wszystkie mięśnie i pociągnęła za dłuższy sznurek. Strumień lodowatej wody zmoczył ją od głowy po stopy. Z jej gardła wydobył się dźwięk przypominający wrzask ofiary wypchniętej z okna na dwudziestym piętrze.

Dygocząc z zimna, ściągnęła z półki bawełnianą szmatę, którą Gratus szumnie nazwał ręcznikiem. O dziwo materiał okazał się nadzwyczaj chłonny i przytulny. Mimo to Chloris nadal trzęsła się z zimna. Zamarzyła o ciepłym nawiewie z suszarki do włosów. Ale co jej tu po suszarce, skoro w Luonto nie mają prądu?!

– Jaskiniowcy – bąknęła pod nosem i przeniosła wzrok na brudne ubrania.

Pralki rzecz jasna też brak, no chyba że znajdzie się jakaś na korbkę – pomyślała, zawinęła sobie ręcznik nad biustem i uchyliła lekko drzwi, tak że wystawiła przez nie tylko usta.

– Róża? – zawołała, lecz nikt jej nie odpowiedział. – Halo, Róża? – Wychyliła się, otwierając szerzej drzwi. – Masz może...? – Niespodziewanie w korytarzu pojawił się Gratus. Zmierzył ją przeciągłym wzrokiem. Patrzyli na siebie przez moment w milczeniu.

– Róża nakłada jedzenie – oznajmił. – Czegoś ci trzeba?

– Moje ciuchy są strasznie brudne i zastanawiam się, czy...

– Zaraz ci coś przyniosę. – Zatrzymał wzrok na jej twarzy. – W tych włosach wyglądasz znacznie lepiej – dodał i odszedł.

– Stylista się znalazł – prychnęła, a kiedy już zamykała drzwi, usłyszała głos Róży:

– Nic jej się nie będzie, jak założy brudne...

– Ma stanąć przed Plenum – odparł Gratus. – Jeśli będzie wyglądać jak kocmołuch, uznają, że ich lekceważy. Że ja ich lekceważę. I tak mają mnie za oponenta.

Rozległ się dźwięk otwieranych drzwiczek od komody, a po nim odgłos kroków. Chloris zakryła się szczelniej ręcznikiem i po chwili ujrzała Gratusa. Z nieodgadnionym wyrazem twarzy podał jej beżowe ubranie, na które składały się koszulka i spódnica, po czym odszedł bez słowa.

Zamknęła drzwi. Przyglądała się ciuchom ze zmarszczonym nosem, jakby wąchała obornik. Perspektywa noszenia rzeczy Róży wzbudzała w niej niesmak. I ten kolor – bezbarwny i mdły. Zupełnie nie jej styl. Czarne spodnie, top, bluza i glany były dla niej jak druga skóra. Z tego, co kojarzyła, spódnicę miała na sobie ostatnio na bierzmowaniu. Ksiądz ją wtedy zrugał, że założyła do niej botki z ćwiekami.

Okazało się jednak, że ubranie Róży całkiem dobrze na niej leży. Nie spodziewała się nawet, że tak nieszykowny i organiczny materiał może okazać się równie przyjemny dla skóry. Przejrzała się w lustrze.

– Wyglądam jak pieprzona Marion z Robin Hooda. Dajcie mi konia!

Odgarnęła włosy z czoła. Wbrew temu, co powiedział Gratus, nie uważała, żeby wyglądały lepiej. Były mysie. Nijakie. Tak samo jak jej szare oczy. Przyjrzała się swojej twarzy w lustrze i nagle uderzył ją pewien szczegół, a raczej jego brak. Zaczęła oglądać szyję, dekolt, przerzuciła wzrok na dłonie i ręce. Podciągnęła spódnicę, by zobaczyć nogi i stopy.

– Niemożliwe...

Zawsze po kąpieli, nawet jeśli użyła super drogich hipoalergicznych kosmetyków z emolientami, wyglądała jak dziecko z różyczką. Teraz jej skóra była nieskazitelnie gładka, bez najdrobniejszej krostki. No, no. Niezłą mają tu wodę. A może to sprawka tego niepieniącego się mydła?

*

Róża postawiła na stole misę z parującą zupą, nalała ją do glinianych salaterek i usiadła obok Gratusa. Żołądek Chloris zaburczał z głodu, a ślinka pociekła od apetycznego zapachu.

– Myślałam, że orły żywią się żabami – stwierdziła, obserwując zajadających się zupą domowników.

– W ludzkiej postaci jemy to, co ludzie, w zwierzęcej żywimy się tym, co nasz gatunek – wyjaśnił Gratus.

Chloris przyglądała się zawartości swojej miski. Nie dostrzegła selera, który ją uczulał, reszta składników wyglądała bezpiecznie. Potrawa nie była zabielona śmietaną ani zasmażona. Przez tyle lat życia z alergią nauczyła się wnikliwie analizować spożywane potrawy na podstawie ich wyglądu.

Wzięła drewnianą łyżkę i spróbowała zupy. Była pyszna. Nie za słona, nie za mdła, aromatyczna, naturalna, lekko słodka. Smakowała młodą marchewką, koperkiem i czymś jeszcze, czego nie mogła zidentyfikować. Zaczęła zajadać z apetytem.

– Niezła ta warzywna. Czego dodałaś, że ma taki ciekawy posmak? – zapytała między jedną łyżką a drugą.

– Sosu sojowego – odpowiedziała Róża.

Fontanna prysnęła z ust Chloris. Dziewczyna zerwała się z krzesła i złapała za gardło. Wiedziała, że zaraz zaciśnie się ono w supeł tak mocno, że nie będzie mogła oddychać. Ręce pokryją czerwone plamy, skóra zacznie swędzieć, jakby zaatakowało ją stado komarów, twarz spęcznieje niczym balon.

– Epinefrynę... – Oddychała szybko, patrząc z przerażeniem na gospodarzy, którzy niewzruszeni jedli dalej. – Co z wami?! Mogę umrzeć! Mam alergię na soję!

– Prędzej zemdlejesz od hiperwentylacji – odparł Gratus. – Uspokój się i usiądź. W Luonto pojęcie alergii nie istnieje.

Chloris potrząsnęła głową.

– Kłamiesz! – Jej źrenice się rozszerzyły, zatoczyła się w stronę drzwi. – Chcecie mnie zabić! – krzyknęła.

Pociemniało jej w oczach i osunęła się na podłogę.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki