Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
31 osób interesuje się tą książką
Potyczki słowne, burzliwe starcia, elektryzujące slow burn i hate-love.
Pikantna komedia romantyczna, która rozpali Twoją wyobraźnię i będzie trzymać Cię w napięciu do samego końca.
Od początku miałam przeczucie, że ten wyjazd służbowy to będzie tragedia. Stwierdziłam jednak: ogarnę, załatwię, dam radę. Jestem inteligentną, doświadczoną zawodowo i życiowo kobietą. Na pewno znajdę wyjście z tej okropnej sytuacji.
Ale nie znajduję.
Już pierwszego dnia podróży los rzuca mi kłodę pod nogi. A konkretniej gigantyczny, nadęty drewniany kloc – rodzaj męski, gatunek norweski, wielki na jakieś dwa metry i tak irytujący, że tracę przy nim zdolność logicznego rozumowania, wychodząc tym samym na idiotkę.
Za jakie grzechy muszę z nim pracować?!
Zrzędliwy drewniak! Przerośnięty wiking! Dam sobie rękę uciąć, że gdy był niemowlakiem, matka zamiast kocykiem nakrywała go dywanem. W dodatku rósł tak szybko, że mózg nie nadążył za resztą. I oto mamy tego skutki. Totalna katastrofa!
Przyznaję. Możliwe, że znaleźliśmy się w tym beznadziejnym położeniu również z mojej winy.
Ale spokojnie, jutro na pewno ktoś po nas przyleci i skończy się ten koszmar.
Przyleci, prawda?
Prawda?!!!
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 372
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Copyright © Melissa Darwood
All rights reserved
Wszelkie Prawa Zastrzeżone
Łódź, 2023
Redaktor prowadzący:
Agnieszka Świątczak
Redakcja:
Kinga Dąbrowicz – Zyszczak.pl
Korekta:
D. B. Foryś
Paulina Zyszczak – Zyszczak.pl
Skład, łamanie i konwersja do formatów mobilnych:
Andrzej Zyszczak – Zyszczak.pl
Wszystkie odstępstwa od norm edytorskich zostały poczynione na prośbę wydawcy.
Okładka:
Melissa Darwood
Maciej Sysio
www.melissadarwood.com
Numer ISBN: 978-83-966671-2-0
Dla Gabriela i Jakuba ♥
Normalnie pożar w burdelu.
– Jak to: mam lecieć sama? – Siedzę sztywno na krześle obrotowym i przyciskam telefon do ucha tak mocno, że piecze mnie małżowina. – Przecież wiecie, że nie wyraziłam zgody na tego typu wyjazdy. Macie wszystko w papierach. Pracuję w tej firmie piętnaście lat i nigdy, przenigdy nie odbyłam samotnie podróży służbowej. – Jestem cała spocona na myśl o nocowaniu w pustym pokoju hotelowym. Serce kołacze mi tak mocno, że unosząca się i opadająca klatka piersiowa zaraz rozerwie podkoszulek na strzępy i kolega z sąsiedniego biurka otrzyma darmowy striptiz.
– Wiem, wiem. – Kaśka z HR-ów wzdycha ciężko w słuchawkę. – Nic nie poradzę. To zalecenie z góry. Z polskiej filii jedziesz tylko ty, bo znasz język i kulturę Grecji. Z oddziału norweskiego też została wytypowana jedna osoba.
– To zakwaterujcie mnie razem z nią.
– Z nim. I to nie wchodzi w grę.
– Dlaczego? Mogę być w pokoju z obcym mężczyzną – panikuję.
Ba, mogę nocować nawet z całą drużyną piłkarską. Byle nie sama!
– To syn prezesa. Zażyczył sobie apartament z wydzieloną sypialnią wyłącznie do swojej dyspozycji.
– Cały apartament? Ile metrów?
– Pięćdziesiąt sześć.
– A to gówniarz jeden. Moje mieszkanie ma mniej, a żyję w nim z córką i psem.
– Kora, to syn szefa – podkreśla znacząco Kaśka, jakbym była opóźniona umysłowo. – Przykro mi.
„Przykro”! Jej jest przykro, a ja zejdę zaraz na zawał. Sapię ciężko, mam coraz większe trudności w oddychaniu. Myślę, szukam rozwiązania, jak wybrnąć z tej tragicznej sytuacji. Przecież nie przetrwam tam nocy. Leków nie zażyję, bo będę po nich chodzić jak zombie i nie przepracuję efektywnie ani jednego dnia. Mogłabym wykupić bilet i dokwaterować na własny koszt Agę, ale jest październik. Córka właśnie rozpoczęła studia. Dwa tygodnie przerwy od wykładów nie wchodzą w grę.
– Mogę chociaż zabrać psa? Załatwię wszelkie formalności – mówię błagalnie. Zrobię wszystko, żeby tylko słyszeć nocą czyjś oddech w pobliżu.
– Poczekaj, sprawdzę na stronie przewoźnika… – W słuchawce rozlega się stukot klawiatury komputerowej, a ja wstrzymuję oddech.
Boże, proszę, błagam. Spraw, abym mogła polecieć z Gienkiem.
Cała spięta czekam na odpowiedź, modląc się do świętych w niebie.
– Niestety – oznajmia Kaśka. – Chyba że jest to pies przewodnik – dodaje po dłuższym milczeniu.
Ja pierdolę. Opadają mi ręce. Dosłownie. Upuszczam telefon na biurko, pochylam się i walę czołem w blat. Raz, drugi, trzeci. Mój wzrok wyłapuje długopis leżący tuż obok i nagle wpadam na szalony pomysł. Waham się. W głowie niespodziewanie rozbrzmiewa chrapliwy głos desperacji: „Zrób to. Teraz. Prosto w oko”.
W sumie? Niegłupi pomysł. Może jednak w powiekę, a nie w oko? Chwilę poboli, ale będzie pretekst ku temu, żeby założyli mi na SOR-ze opatrunek. I wtedy pies przewodnik okaże się jak najbardziej wskazany.
– Kora, jesteś tam? – Z makabrycznych rozważań wyrywa mnie głos Kaśki.
Anioł Stróż czuwa, a diaboliczna myśl ucieka w popłochu. Unoszę się z trudem, opieram o fotel i przykładam słuchawkę do ucha.
– Jestem – odpowiadam z jękiem. – Kiedy lot?
– Za trzy dni.
Szkoda, kurwa, że nie jutro!
– Co mu się tak spieszy z tą inwestycją? To aż takie pilne?
– Najwyraźniej. Dawid z finansów twierdzi, że prezes się rozwodzi. – Kaśka ścisza konspiracyjnie głos, jakby się obawiała, że Knut Borgen usłyszy ją aż w Norwegii. – Zamierza jak najszybciej przepisać majątek na młodszego syna, który zainwestuje całość w nowy biznes.
– Znowu się rozwodzi? Przecież to jego czwarta żona.
– Kto bogatemu zabroni?
– Racja. Dobrze chociaż, że Markus jest ogarnięty. Może załatwimy to szybko, sprawnie i wrócimy w try miga do domu.
Przywołuję w pamięci ostatnie spotkanie w Norwegii, na którym poznałam synów Knuta: Markusa – z drugiego małżeństwa szefa z Włoszką, Larsa – z trzeciego małżeństwa z Hiszpanką, i Henrika – z czwartego małżeństwa z Norweżką. Podobno prezes ma też dziecko z pierwszą żoną Polką, którą poznał podczas zakładania naszej filii w latach siedemdziesiątych, ale na temat tego małżeństwa nikt nic nie wie. Ten rozdział życia Knuta owiany jest tajemnicą.
Nie ulega jednak wątpliwości, że nasz prezes to pies na baby. Co kraj, to kobita. Wszyscy z jego otoczenia wiedzą, że zdradzał, zdradza i będzie zdradzać, mimo to zawsze trafi się jakaś naiwna istota, która postanowi zostać jego żoną. I trudno się dziwić, facet jest bajecznie bogaty, inteligentny. W dodatku, jak na swoje siedemdziesiąt pięć lat, nadal przystojny i w zadziwiająco dobrej formie – pomimo tego, że jest po operacji wszczepienia bajpasów.
Markus, z którym polecono mi się spotkać w Grecji w celach inwestycyjnych, ma trzydzieści trzy lata i ogromny apetyt na życie. Podejrzewam, że to sprawka włoskich genów matki. Jest rozmowny, rozrywkowy i ma łeb do interesów (to ostatnie najwyraźniej odziedziczył po ojcu). Dobrze nam się ostatnio rozmawiało. Może jednak uda mi się go namówić do współdzielenia pokoju? Sprawiał wrażenie naprawdę wyluzowanego.
– Dobra, kupuj bilety, ale z pokojem się wstrzymaj – oświadczam. – Postaram się złapać Markusa przed wyjazdem i obgadać z nim kwestię zakwaterowania.
– Tym razem to Norwegia zajmuje się bookingiem. Z nimi rozmawiaj.
– Dobra, dzięki. Już do nich dzwonię. Na razie. – Rozłączam się i od razu wybieram numer do centrali naszej firmy.
Dupa. Wielka dupa! Okazuje się, że wszystko już zarezerwowano. Laska zajmująca się organizacją podróży jest tak chętna do współpracy jak mój pies do jedzenia brokułów. Cholerna mimoza z flegmatycznym głosem! „Nic nie da się zrobić. To nie zależy ode mnie. Takie dostałam wytyczne. Może na miejscu zdołasz zamienić pokój”.
Wrrr.
Próbuję się dodzwonić do Markusa, ale nie ma go w pracy. Udaje mi się zdobyć jego numer komórkowy. Niestety nie odbiera. Piszę SMS-y, nagrywam się na pocztę głosową i powoli zaczynam panikować.
Spokojnie. Są jeszcze inne rozwiązania. Wybieram pierwszy numer z ulubionych kontaktów.
– To Grecja. Uwielbiasz Grecję – namawiam Ulę, z którą przyjaźnię się od dwudziestu lat.
– Uwielbiam i wiesz, że najchętniej poleciałabym na Rodos z tobą nawet dzisiaj, ale mam rozpisany grafik operacji na cały miesiąc. Nie dam rady, kochana. Szpital cierpi na deficyt anestezjologów. Przykro mi.
Kolejna, której jest przykro. Nawet nie usiłuję jej przekonywać. Nie wygram z pacjentami w potrzebie. Z bólem tyłka wybieram kolejny numer.
– Siostra, czy ty jesteś poważna? Karmię piersią! Nie zostawię małego na tydzień.
– Możesz odciągnąć pokarm. Zamrozić mleko. Adam na pewno sobie poradzi, a ty wreszcie odpoczniesz. Przecież jesteś zmęczona.
– To prawda, jestem – przyznaje Hania, a ja kuję żelazo, póki gorące.
– No, to sobie poleżysz na plaży, wymoczysz się w morzu, pozwiedzasz. Relaks z all inclusive. Ja za wszystko płacę.
W słuchawce rozlega się westchnienie. Po nim cisza. Kolejne westchnienie.
– Dorzucam do tego wynajęcie auta. Może kabriolet? – zachęcam i wyczekuję z nadzieją na zbawienne słowa: „No dobra, pojadę”, lecz zamiast nich słyszę:
– Nie mogę. Przykro mi.
Jasna cholera! Jak ja nienawidzę tego pieprzonego „przykro mi”! Niby jego znaczenie jest pozytywne, bo osoba, która go używa, wyraża smutek. Ale zwrot ten wiąże się z odmową, więc tak naprawdę ma charakter negatywny. Po co więc to mydlenie oczu? Już wolałabym z grubej rury: „Nie. Radź se sama”.
A może jego zastosowanie oznacza, że istnieje jednak cień szansy?
Sprawdzam.
– Błagam cię, proszę, Haniu. Jestem w podbramkowej sytuacji. Wiesz, że nie dam sobie rady sama. Nie wiem, co mam robić – urabiam przyrodnią siostrę, jak tylko potrafię, zmieniając przy tym głos na płaczliwy, bezbronny, wręcz infantylny.
Baba po czterdziestce. Wstyd! Zrozumie wyłącznie ten, kto kiedykolwiek przeżył paniczny lęk.
– Rozumiem cię, Koruś, i szczerze ci współczuję, ale naprawdę nie mogę z tobą polecieć – odpowiada Hania takim głosem, jakbym to ja była jej młodszą siostrą, a nie ona moją. – Adam pracuje całymi dniami i w nocy śpi tak mocno, że nawet dziesięcioro wrzeszczących dzieciaków by go nie obudziło. Nie zostawię z nim Jasia. Już zapomniałaś, jak to jest być matką niemowlaka?
Czy zapomniałam? Na samo wspomnienie mojego wczesnego macierzyństwa mam ochotę zrobić sobie lobotomię przedczołową i uszkodzić struktury mózgowia odpowiedzialne za pamięć.
– Nie zapomniałam – wzdycham, a przed oczami stają mi te wszystkie nieprzespane noce, kiedy razem z Mateuszem jeździliśmy po mieście z Agą w foteliku po to tylko, by przespać się dwie godziny na parkingu w samochodzie przy włączonym silniku. Omal nie zbankrutowaliśmy przez wydatki na paliwo. Dobrze chociaż, że w ciągu dnia pomagała mi mama. Gdyby nie ona, umarłabym z przemęczenia.
I nagle wpadam na genialny pomysł.
– O! To może mama zostanie z wnusiem? – proponuję z entuzjazmem.
– O! To może mama poleci z tobą? – przedrzeźnia mnie Hanka i wtedy w tle rozlega się płacz dziecka. – Kończę. Mały się obudził. – Rozłącza się bez pożegnania, a ja padam wykończona na łóżko.
„To może mama poleci z tobą?” Dobre sobie. Matka prócz tego, że na starość zrobiła się koszmarną marudą, to śmiertelnie boi się latać. To drugie stanowiło zresztą jedną z przyczyn rozstania z moim ojcem. Tata był tak zżyty ze swoją rodziną, że najchętniej spędzałby w Grecji cały urlop i każde święto. Matka bała się latać, tata niechętnie jeździł autem w długie trasy, więc gdy byłam mała, zabierał mnie samolotem na lato do dziadków, a ją zostawiał samą w Polsce. To były najwspanialsze wakacje w moim życiu. Dopóki nie poszłam do liceum. Wtedy miałam już swoich znajomych, z którymi wybierałam się na łódki i spływy kajakowe. Ojciec więc odwiedzał krewnych sam. Tak latał do tej Grecji, tak latał, aż przeleciał jakąś rodaczkę i zrobił jej dziecko. Tym oto sposobem zostałyśmy z mamą same, a ja zyskałam przyrodnią siostrę od strony ojca – Elenę.
Sześć lat później kolejną, tym razem od strony mamy – Hanię. Matka ponownie wyszła za mąż, ale rozwiodła się po pięciu latach. Zdaniem mojej terapeutki porzucenie nas przez ojca, gdy miałam siedemnaście lat, wpłynęło na to, że dosyć szybko założyłam własną rodzinę. Zupełnie jakbym chciała zrekompensować sobie braki i utwierdzić się w głupim przekonaniu, że do szczęścia i poczucia bezpieczeństwa potrzebuję oparcia w mężczyźnie.
Czy żałuję, że w wieku dwudziestu trzech lat wyszłam za mąż i urodziłam dziecko? Nie. Kiedy Aga pojawiła się na świecie, wzięłam dziekankę, a po roku wróciłam na studia, które skończyłam dzięki pomocy mamy i Mateusza. Kochałam go, on mnie, nasza córka okazała się najcudowniejszym dzieckiem, jakie mogłabym sobie wymarzyć. No może prócz pierwszych pięciu miesięcy po narodzinach. Tak skubana wyła nocami, że poważnie rozważałam, czy nie oddać jej na wychowanie wilkom. Kolki, ulewania, brak snu. Zimna kawa, wycieńczenie psychiczne i fizyczne. Jako świeżo upieczona matka byłam przerażona życiem rodzinnym. Miałam dość. Ale przetrwałam. Przetrwaliśmy – ja i Mateusz.
Niestety między nami zaczęło się psuć. Na początku studiów byliśmy tylko ja i on – zgodni, zakochani, rozumieliśmy się bez słów. Wspólne wypady w góry, imprezy ze znajomymi, puby, dyskoteki, namiętny seks. Gdy urodziła się Aga, całe nasze życie wywróciło się do góry nogami. Wkroczyła nowa rzeczywistość. Dopiero wtedy zrozumieliśmy, że jesteśmy już dorośli, zostaliśmy rodzicami, doszły nam nowe obowiązki, a czasu wyłącznie we dwoje było coraz mniej.
Zaczęliśmy się od siebie oddalać. Stopniowo. Powoli. Wręcz niezauważalnie. Studia, później praca, dziecko, dom – to były nasze priorytety. Sądziłam, że to normalne, że taka jest kolej rzeczy. W miejscu namiętności pojawiło się stałe uczucie, ze znajomymi widywaliśmy się na sobotnim grillu zamiast w pubie na piwie, a wypady we dwoje zastąpiliśmy wakacjami rodzinnymi.
Wydawało mi się, że tak wygląda dorosłość. Spokojnie, bez porywów, w stabilizacji. Aż w końcu po siedemnastu latach małżeństwa…
– Chcę wziąć ślub – oświadcza Mateusz ni z gruszki, ni z pietruszki, kiedy ja właśnie szykuję kolację w piątkowy wieczór.
– Odnowić przysięgę? Niby po co? – Odcedzam makaron. Jeszcze tylko potrząśnięcie durszlakiem pięć razy, polanie sosem i pasta gotowa. Boże, ale jestem głodna.
– Nie rozumiesz. – Siedzi przy kuchennym stole i wpatruje się we mnie dziwnym wzrokiem. – Chcę wziąć ślub z kimś innym. Jestem zakochany.
Cedzak ląduje na podłodze. Kluski rozbryzgują się na posadzce. Pierwsza myśl: „Kurwa, to była ostatnia paczka makaronu. I co ja teraz zrobię na kolację?”. Druga: „W zasadzie już nie jestem głodna. Chce mi się wymiotować”. Trzecia: „Dlaczego nie czuję złości na Mateusza, że zostawia mnie dla innej, mam natomiast ochotę go udusić za to, że zepsuł piątkową rodzinną kolację?”. Czwarta, a wraz z nią zimny pot i zapomniany dawno strach: „Będę musiała spać sama! Co noc!”.
Moje serce zaczyna galopować jak rozjuszona klacz. Spokojnie, tylko spokojnie. Mam córkę. Przecież możemy dzielić łóżko… A co, jeśli będzie chciała wyjechać gdzieś na weekend ze znajomymi albo wyprowadzi się na studia do innego miasta? Z kim wtedy będę nocować? Niby Aga kończy ogólniak dopiero za półtora roku, ale… Wiem! Sprawię sobie psa.
– Kora? – Na ziemię sprowadza mnie głos Mateusza. Czuję na sobie jego spojrzenie, ale nie mogę oderwać wzroku od makaronu na kafelkach i wyrzucić z głowy myśli numer cztery. – Kora. Powiedz coś.
Powiedz coś. Powiedz coś. Powiedz COŚ! Co mam niby, kurwa, powiedzieć?! „Nie odchodź, bo boję się spać sama? A tak w ogóle kim jest ta kobieta, dla której mnie zostawiasz? Po cholerę bierzesz z nią ślub, jest w ciąży? Jak mam niby powiedzieć Adze, że nasza rodzina się rozpada, bo tatuś zakochał się w jakiejś cipie?”
– Kora, ja nadal cię kocham – oświadcza Mateusz, jakby czytał w moich myślach. – Tylko inaczej. Wiesz, tyle lat razem. Jesteś dla mnie jak… jak… jak… jak…
Oho, czyżby miał udar? To by znacznie ułatwiło sprawę. Choć chyba nie do końca. Wątpię, by jego nowa ukochana chciała zajmować się warzywem. Cała opieka spadłaby na mnie.
– Jak najlepsza przyjaciółka – mówi wreszcie. Czyli jest zdrów. – Nawet więcej. Jesteś jak siostra.
Nie. To jednak wylew.
Siostra. Siostra! No pojebało chłopa! Czy tak właśnie wygląda kryzys wieku średniego? Mąż widzi w żonie siostrę i bierze sobie inną?
– Powiesz coś? Cokolwiek – nalega.
Dostrzegam, że wstaje, i cała się spinam. Ostatnimi rzeczami, na które mam teraz ochotę, są jego bliskość i zapewnienia o siostrzanej miłości.
– Zesrał się goły na rogu stodoły – rzucam jak jebnięta, aby powstrzymać go przed kolejnym krokiem.
– Co masz na myśli? – Mateusz staje w pół drogi i przygląda mi się zdezorientowany.
– A jak ci się wydaje?
– Jezu, Kora, nie utrudniaj. – Przesuwa dłońmi po twarzy z ciężkim westchnieniem.
Znam go tak długo, że potrafię czytać w nim jak w otwartej księdze. Teraz się zastanawia, jak rozstać się ze mną w zgodzie. Ma wyrzuty sumienia, ale nie na tyle duże, żeby zrezygnować z własnego szczęścia. To w zasadzie dobry facet. Troskliwy ojciec. Pomocny mąż. Rzetelny pracownik. Zawsze sądziłam, że jest na tyle wierny i uczciwy, by mnie nie zdradzić. Parszywa gnida. Ciekawe: od jak dawna ma inną? Zresztą nieważne. Im mniej wiem, tym lepiej. Pewnie lalka i tak jest pusta jak dupa po lewatywie.
Czyli to koniec. Rozstajemy się. Po dwudziestu latach bycia razem. Adiós! Goodbye! Żegnaj!
Biorę głęboki wdech i nieoczekiwanie wraz z wydechem odczuwam zaskakującą ulgę. Zupełnie jakbym ozdrowiała po ciężkiej chorobie. Może dlatego, że nasza miłość przez ostatnie lata przypominała wirusa. Niby się kochaliśmy, ale tak jakoś bezobjawowo. Niewielka strata. Nie będę przecież całkowicie sama. Mam córkę, przyjaciółkę, siostrę, matkę, pracę. Tylko szkoda Agi, bo rozstanie rodziców zawsze zostawia jakąś szramę na psychice. Podlec jeden, takie świństwo dziecku zrobić. Co nas jednak nie zabije, to nas wzmocni. Damy sobie radę. Same. Jestem zajebistą matką i zrekompensuję córce tę stratę.
Choć przyznam, że jako młoda mama miałam parę wpadek na polu opiekuńczym. Na przykład wtedy, kiedy Aga skończyła dziesięć lat i dostała swoją pierwszą komórkę. Dzwoniła do mnie po kilkanaście razy w ciągu dnia. Nawet gdy siedziała w pokoju obok. Tak po prostu, żeby skorzystać ze smartfonu. Nie zdziwiłam się więc siódmym telefonem w ciągu doby. Akurat prowadziłam auto. Byłam tak wypruta tamtego dnia, że dwa razy pomyliłam się we wstukiwaniu PIN-u podczas płacenia za zakupy.
– No co tam znowu, córuś?
– Mamo, gdzie jesteś?
– Wracam z Biedronki. Będę za pięć minut w domu. Coś się stało?
– No raczej. Zabrałaś mnie do Biedronki ze sobą.
Kuźwa! Matka roku.
Ale to już było, wszystko dobrze się skończyło, dostałam nauczkę i nabawiłam się traumy. Od tamtej pory, wychodząc z jakiegoś marketu, zawsze dzwonię do córki. Tak dla pewności. Nie przeczę, bywały momenty, gdy robiła mi tak koszmarne sceny w sklepie, że miałam ochotę ją zostawić samą na środku alejki i uciec. Wtedy przypominało mi się, że jako dzieciak wykręcałam matce podobne numery. Kładłam się na posadzce w Społem i darłam japę, że chcę słodkie mleczko w tubce. Najwidoczniej to prawda, co mówią: „Kiedy twoje dziecko cię wkurza, to nie jego charakter. To powracająca karma”.
Jakie szczęście, że Aga jest już duża. Nie potrzebuje mojej stałej opieki. Tym bardziej ojca zdrajcy. No właśnie, Mateusz. Co ja mam, do cholery, z nim zrobić? Rozglądam się po kluskowym pierdolniku, który wyrządziło jego wyznanie, i nie mam ochoty na to patrzeć. A na niego tym bardziej.
– Posprzątaj podłogę. Zabieram Agę na pizzę. Gdy wrócimy, ma cię tu nie być. I twoich rzeczy też.
– Mam się wyprowadzić?
– Tak.
– Dzisiaj?
– Tak.
– Nawet nie porozmawiamy na spokojnie?
– Nie – oznajmiam opanowanym głosem, ale w środku tak się we mnie gotuje, że mózg mi się już zwarzył. Pewnie dlatego dodaję na odchodne: – Żegnaj, kochanie, niech na zawsze twoja pała miękka pozostanie.
Tak właśnie dwa lata temu zakończyło się moje małżeństwo.
– Pani Kora? – Kobieta ze stanowiska odprawy odrywa wzrok od mojego wyrobionego dwa miesiące temu dowodu osobistego. Przygląda mi się, jakby ujrzała ducha. Rozdziawia usta. Mruga. Ponownie zerka na dokument, po czym przenosi na mnie spojrzenie, a ja dostrzegam w jej oczach znajomy błysk podekscytowania.
Odkąd po rozwodzie ścięłam włosy na krótko, zaczęłam odważniej się malować i ubierać, natrafiam na takie reakcje nawet u osób, które nie znają mojego imienia. Widać i tym razem spotkałam fankę.
– Tysiące twarzy, setki miraży, to człowiek tworzy metamorfozy…1 – podśpiewuję, a wtedy ona się krzywi, jakbym przejechała paznokciami po blacie. Momentalnie spuszcza głowę i wstukuje coś szybko na komputerze. Ma zniesmaczoną minę jak abstynentka pijąca sfermentowany kompot z wiśni.
Biedactwo. Ona naprawdę przez chwilę miała nadzieję, że Olga Jackowska zmartwychwstała, odmłodniała o trzydzieści lat, wyrobiła sobie dowód osobisty ze swoim artystycznym pseudonimem i przyszła na lotnisko, by dać prywatny koncert specjalnie dla niej.
– Pani Angeli, zapraszam dalej. – Podaje mi bilet i dowód osobisty ze wzrokiem mówiącym „zejdź mi z oczu, oszustko”.
– Nie poganiaj mnie, bo tracę oddech, nie poganiaj mnie, bo gubię rytm…2 – Odchodzę z pieśnią na ustach, a ludzie w kolejce przyglądają mi się z niemym pytaniem „Kora czy nie Kora?”.
W zasadzie to nie jest dziwne. Kiedy po rozwodzie moja terapeutka namawiała mnie na niewielką zmianę, tak dla poprawy nastroju, nie spodziewałam się, że nowa fryzura, ubiór i makijaż zaproponowane przez Ulę upodobnią mnie tak bardzo do znanej wokalistki z jej lat młodości. No dobra – drugiej młodości. Bo jakkolwiek patrzeć, czterdziestka to dwudziestka razy dwa. Jak widać, moja przyjaciółka to utalentowana bestia. Ratuje ludzkie istnienia w obszarze anestezjologii i stylizacji.
Stoję przed wejściem do punktu kontroli bezpieczeństwa, piję wodę mineralną, rozpamiętując przeszłość. A czasu na to rozpamiętywanie mam naprawdę dużo, ponieważ postanawiam opróżnić prawie półtoralitrową butelkę. I wcale nie dlatego, że chce mi się diabelnie pić, ani też dlatego, że nie stać mnie na zakup wody po przejściu kontroli. Piję, bo jestem pojebana i nie znoszę marnowania. Dzieci w Afryce umierają z odwodnienia, a ja mam wylać dopiero co zakupioną mineralkę? Absurd! Dorosła kobieta powinna przyjmować dwa litry wody dziennie. Nawodnię się odpowiednio i tym samym uniknę wyrzutów sumienia.
Tak więc piję. I chyba mój mózg jest ukontentowany, podsuwa mi bowiem tak wyraźne obrazy z przeszłości, jakbym cofnęła się w czasie. I widzę siebie z okresu przed rozstaniem z Mateuszem. Długie, ciemne włosy spięte w kok, delikatny makijaż, ubrana w beżową sukienkę, czasami brązową albo szarą. Taka nudna mężatka grubo po trzydziestce, choć duchem nadal miałam dwadzieścia dziewięć lat.
Upijam ostatnie dwa łyki i uśmiecham się sama do siebie. To prawda, co mówią. Nic nie dzieje się bez przyczyny. I choć jeszcze dwa lata temu uznałabym taki tekst za najbardziej chujowe powiedzenie wszech czasów, to dzisiaj zgadzam się z nim w stu procentach. Kiedy wyganiałam męża z domu, sądziłam, że nasze rozstanie spłynie po mnie jak po kaczce. Zgrywałam chojraczkę. Byłam przekonana, że świetnie sobie poradzę. Tymczasem rozwód przeorał mnie psychicznie. Wróciły ataki paniki, tak silne, że nie przebiłby ich nawet lęk po nocnym maratonie z top 10 najbardziej przerażających horrorów stulecia. Wystarczyła jedna samotna noc, a ja posrałam się ze strachu. Dosłownie.
Ale jakoś z tego wybrnęłam. To znaczy z przeorania, nie lęku. Przede wszystkim zmieniłam wygląd. Wiem, płytkie, jednak poskutkowało. Osiem kilogramów mniej, krótkie, czarne włosy, czerwona szminka na ustach, podkreślone eyelinerem brązowe oczy, skórzane spodnie i golf upodobniły mnie do Kory z Maanamu z lat jej świetności tak znacząco, aż miałam ochotę poprosić siebie o autograf. Gdybym tylko umiała śpiewać, mogłabym zrobić karierę w show-biznesie. Nawet pseudonim sceniczny mam potwierdzony dowodem osobistym.
Ta zmiana wizerunku była jak narodzenie się na nowo. Podbudowanie nadszarpniętego rozwodem poczucia własnej wartości. Tym bardziej że ten matoł zostawił mnie dla starszej, wykształconej kobiety! Wiem, nie chciałam węszyć, ale dowiedziałam się przypadkiem. Wcale go nie śledziłam! Po prostu znajdowałam się w pobliżu jego miejsca pracy. Akurat opuszczał biuro, a że była piękna pogoda, postanowiłam pospacerować. I jakoś tak wyszło, że tłum przechodniów niczym fala tsunami zepchnął mnie w tę samą stronę, w którą podążał mój eksmąż.
Kiedy wreszcie na chodniku zrobiło się pusto, ujrzałam pieprzonego Mateusza witającego się z Gérardem Depardieu. To znaczy tak mi się zdawało. Po chwili zorientowałam się, że to nie był francuski aktor, lecz kobieta z kinolem wielkim jak mój wibrator. I nagle wszystko stało się jasne. Mateusz nieraz wspominał, że pragnie zasmakować penetracji analnej. Takie zalecenie od proktologa na prostatę. Nie wykazywałam jednak entuzjazmu, zwłaszcza że chciał używać do tego mojej twarzy. Jak widać, znalazł sobie nowy, lepszy model, który zaspokoi jego erotyczne potrzeby.
Nieoczekiwana i gwałtowna wymiana płynów ustrojowych między nimi, po której nastąpiło namiętne zassanie nochala Gérarda ustami mojego byłego męża, zemdliła mnie tak mocno, aż zakręciło mi się w głowie i poczułam słabość. Nogi ugięły mi się w kolanach. Sięgnęłam szybko po telefon, żeby wezwać pogotowie, i przypadkowo zrobiłam koszmarnej babie zdjęcie.
I tak ją właśnie namierzyłam. Krótki wywiad ze starymi znajomymi, kilka kliknięć na Facebooku i jest. Kaprawa morda, dla której zostałam porzucona. Dziesięć miesięcy starsza ode mnie! Siedem miesięcy starsza od Mateusza! Skąd się znali? Z cholernego ogólniaka! Kolejny wywiad na osiedlu teściów. I bach! Podobno Mateusz podkochiwał się w tej brzyduli przez całe liceum, ale ona była zbyt pochłonięta nauką, by zwracać uwagę na chłopców. Teraz robi karierę w jakiejś kancelarii prawnej, która w logo ma wagę i dwa nazwiska. Ciekawe: czy jak ten zdradziecki chujek był ze mną, to myślał o niej? Czy czekał na nią przez te wszystkie lata, aż w końcu wsadzi mu swój wielki kinol w tyłek? Boże, jestem porażką. Naiwnie sądziłam, że byłam jego pierwszą młodzieńczą miłością.
STOP! Nie jestem żadną porażką. To on jest przegrywem. Pies go srał! Wyświadczył mi przysługę, gdy odszedł. Otworzył mi oczy na nową mnie. Tak! Nowa ja. Nowe życie. Nowe szanse. Tylko ten cholerny stary lęk pozostał. Przez niego muszę kombinować jak koń pod górkę.
I właśnie kombinuję. Siadam w poczekalni na lotnisku i dzwonię do hotelu, w którym mam się zatrzymać. Wyjaśniam spokojnie swoją podbramkową sytuację i choć posługuję się biegle tym samym językiem co recepcjonistka, ona sprawia wrażenie, jakbym mówiła do niej po chińsku lub gorzej – po polsku!
– Nie rozumiem – powtarza po grecku po raz trzeci. – Chce pani dzielić pokój z jednym z naszych gości?
– Tak właśnie powiedziałam – odpieram w jej ojczystym języku.
– Ale z kim konkretnie? Proszę podać nazwisko.
– Już mówiłam, Markus Borgen. – Narasta we mnie irytacja.
W mojej rozmówczyni najwyraźniej też, bo odpowiada stanowczym głosem:
– Tak jak wspomniałam. Nie mamy na liście gości hotelowych nikogo takiego.
– Niemożliwe. Proszę sprawdzić ponownie.
– Sprawdzałam. Jestem pewna. Czy mogę jeszcze w czymś pomóc?
Nic z tego nie rozumiem. Dlaczego nie mają na liście Markusa?
– A czy ktoś z firmy Borgen Ltd. ma rezerwację na pokój od dzisiaj?
– Tak, pani. Plus jedna osoba.
– Kto?
– Niestety nie mogę zdradzać danych osobowych.
– Przecież nie proszę pani o numer karty kredytowej waszego gościa, tylko o jego nazwisko. Pracujemy w tej samej firmie.
– Zalecam w takim razie skontaktowanie się ze swoim pracodawcą. Ja takich informacji nie mogę udzielać. Czy mogę w czymś więcej pomóc?
Oczywiście, że możesz, skarbie. Połóż ręce na swojej szyi, obejmij ją i ściśnij mocno. Nie starasz się, mocniej! O, tak dobrze. Nie przestawaj. Ściskaj tak długo, aż zobaczysz ciemność i usłyszysz chóry anielskie…
– Nie. Dziękuję. – Silę się na grzeczny ton, bo kobieta może mi się w przyszłości przydać. Żywa. – Do zobaczenia.
– Do zobaczenia. Zapraszamy! – odpowiada Greczynka tak melodyjnym ptasim świergotem, aż mam ochotę ją odstrzelić, oskubać z piórek, wypatroszyć i upiec na grillu.
Boże, jaka jestem głodna. Muszę coś zjeść przed odlotem, bo nie podnieca mnie wizja kupowania megadrogiej kanapki w samolocie. Do posiłku zdecydowanie powinnam napić się czegoś mocniejszego.
Podążam w stronę restauracji i w tym czasie dzwonię do Markusa. Cholera, nadal nie odbiera. Niezmiennie włącza się poczta głosowa. Kupuję drinka alkoholowego i tortillę z grillowanym kurczakiem. Tak, recepcjonistka zdecydowanie narobiła mi smaka na ptaka3.
Siadam przy stoliku i dzwonię do biura w Norwegii. Nic nie wiedzą o żadnych zmianach. Bilet kupiony jest na Markusa, lot z Oslo do Rodos, pokój zarezerwowany na jego nazwisko. Tłumaczę więc, że w hotelu nie mają go na liście gości. Dziewczyna od podróży służbowych zapewnia, że to jakiś błąd w systemie w hotelu. Obiecuje, że to sprawdzi i się ze mną skontaktuje.
Jej zapewnienia nieco mnie uspokajają. A może to sprawka drinka, którego wypiłam w trakcie naszej rozmowy? Tak czy siak, czuję się wyluzowana i nadal głodna jak wilk, bo nie tknęłam jedzenia. Nie przystoi przecież rozmawiać z pełnymi ustami, chociaż akcent wtedy jest iście brytyjski. Już mam się wgryźć w pachnącą tortillę, kiedy nagle rozlega się dźwięk przychodzącego SMS-a.
Zerkam na telefon. To Ula.
Przepraszam! Operacja się przedłużyła. Pewnie już lecisz, więc odczytasz moją wiadomość po wylądowaniu. Chciałam ci życzyć spokojnej podróży. Daj znać, gdy będziesz na miejscu.
Co ona? Wspominałam jej, że odlot mam o piętnastej pięćdziesiąt, a jest dopiero… Zerkam na zegarek na wyświetlaczu i zamieram. Jasna cholera! Piętnasta czterdzieści dwie.
Zrywam się jak oparzona z krzesła, zabieram torebkę, plecak z komputerem, obiad i biegnę. Pieprzona mać! Co za pacan wymyślił „ciche lotnisko”? Dlaczego zlikwidowali te cholerne wezwania? Fakt, że niewiele można było zrozumieć z komunikatów głosowych, ale zawsze człowiek miał poczucie, że ktoś jednak czuwa.
Zbliżam się z zawrotną prędkością do swojej bramki, a tam pusto. Żadnych pasażerów, pracownik właśnie zamyka taśmą przejście do rękawa.
– Jeszcze ja! – drę się jak wariatka i podbiegam z szałem w oczach.
– Spóźniła się pani. – Młody mężczyzna przygląda się mojej twarzy i mruży powieki. Oho, znowu to spojrzenie.
– Mam bilet! – Grzebię niezdarnie w torebce uwieszonej na ramieniu, co jest nie lada wyczynem, zważywszy na to, że trzymam tortillę. – Zupełnie straciłam poczucie czasu. – Wyjmuję świstek. – Samolot jeszcze nie odleciał, prawda?
– Prawda, ale bramka jest już zamknięta. – Wciąż patrzy na mnie wzrokiem mówiącym „skądś ją znam, choć nie mam pojęcia skąd”.
A ja zamierzam to wykorzystać.
– Może autograf od Kory dla mamy albo taty? – Z premedytacją układam usta w dzióbek, to bowiem jedna z tych min, które upodobniają mnie do Jackowskiej w jakichś dziewięćdziesięciu procentach.
Oczy młodzieńca się rozszerzają. Na twarzy pojawia się szeroki uśmiech.
– Tak sądziłem, że to pani.
Taaa… I cofnęliśmy się w czasie o czterdzieści lat.
– To gdzie mam podpisać? – przymilam się, a wtedy on wyciąga zza lady jakąś kartkę.
– Może być tutaj. Dla Sławka. To mój tata. Podkochuje się w pani.
Robimy wymianę. Ja mu podaję tortillę, on mnie długopis. Podpisuję się na kartce wytrawnie niczym lekarz, a później następują: szybkie powiadomienie załogi o spóźnionym pasażerze, skan biletu, odbiór tortilli, otwarcie bramki i sprint rękawem do samolotu.
Ciekawe, jak na autograf od ukochanej piosenkarki nieboszczki zareaguje tatuś.
Chryste, jestem potworem. Będę się smażyć w piekle za bezczeszczenie pamięci o zmarłej. Ale to dopiero za kilkadziesiąt lat. Teraz muszę skupić wszystkie siły na tym, żeby najbliższa noc nie zamieniła się dla mnie w piekło na ziemi.
Wbiegam zziajana tylnym wejściem do samolotu wypełnionego po brzegi ludźmi i gdy mój wzrok pada na drzwi od toalety, uzmysławiam sobie, że nie tylko aeroplan jest pełny. Mój pęcherz zaraz pęknie niczym tama w zbiorniku retencyjnym. Jestem tak obładowana, że nie mam nawet jak chwycić za klamkę, nie wspominając o ewentualnym załatwieniu potrzeby.
– Może pani potrzymać? Muszę skorzystać z ubikacji – zwracam się do stewardesy. Ta mierzy mnie wzrokiem mówiącym „baba chyba zgłupiała”, lecz po chwili przybiera wyuczony uśmiech i odpowiada grzecznie:
– Przykro mi, ale musimy już startować. Proszę siadać. – Wskazuje moje miejsce, które mieści się mniej więcej w połowie drogi między przednim a tylnym wyjściem.
Czuję, jak mój pęcherz protestuje. Ciśnie, rwie, pęcznieje, kłuje. Gdyby potrafił mówić, rozległoby się paniczne wołanie: „Opróżnij mnie, bo eksploduję!”. Biedaczek. Wypiłam prawie półtora litra wody godzinę temu. Do tego drink w barze. Sporo tego. Planowałam pójście do toalety jeszcze w terminalu przed lotem, ale wyszło, jak wyszło.
– Ja naprawdę muszę. Bardzo panią proszę. – Spoglądam na nią błagalnie i w tym samym momencie rozlega się znajomy sygnał dźwiękowy. A to oznacza tylko jedno: nici z sikania, przyszła pora zaciskania. Jasny gwint!
– Proszę siadać i zapiąć pasy, startujemy. – Stewardesa wbija we mnie stanowcze spojrzenie, robi krok w moją stronę, kolejny, następny… Zaraz na mnie wlezie.
Odruchowo patrzę na jej dekolt i aż mam ochotę jęknąć. Boże, jaki ona ma zachwycający biust. Też chcę taki! Ale nie mam. Dieta i pływanie, kiedy chcesz oszukać metabolizm dojrzałej kobiety, żeby wcisnąć się w dżinsy o dwa rozmiary mniejsze, są obarczone tą wadą, że zamiast spodni wymieniasz wszystkie staniki z D na C. Nie powiem, reszta ciała również schudła, lecz nie tak, jak oczekiwałam. Obawiam się, że już nigdy nie będę superszczupła, jędrna i sexy tak jak przed ciążą. Latka nie te. Do tego karmienie piersią zrobiło swoje. To znaczy nie ma tragedii. Po prostu w tym wieku częściej wisi, niż stoi. Trzeba to zaakceptować. Kobiety po czterdziestce wspomagają się biustonoszem push-up, a mężczyźni viagrą.
– Proszę pani. Siadamy. – Dziewczę spycha mnie wielkimi zderzakami.
– Dobrze, już dobrze. Idę. – Biorę gryza zimnej tortilli i podążam w stronę swojego miejsca. A ta pinda z obsługi kroczy za mną jak strażnik więzienny za skazańcem zmierzającym do celi. Przecież jej nie ucieknę. Choć nie ukrywam, że toaleta z przodu kusi mnie jak diabli.
– To tutaj. Poproszę pani bagaż – mówi, ja jednak nie reaguję, bo widok jednego z pasażerów odbiera mi mowę.
Ja pierniczę! To ten facet, który grał wikinga w serialu na Netfliksie! Oczywiście nie pamiętam, jak nazywał się bohater, ponieważ zapomniałam zażyć rano lecytynę, a serial w ogóle mnie nie interesował, za to moja córka była szaleńczo zakochana w aktorze wcielającym się w główną rolę. To na pewno on! Choć dużo starszy, z krótszymi włosami i brodą, no i rzecz jasna nie jest odziany w zwierzęcą skórę, tylko w kraciastą koszulę i dżinsy. Sterczę nad nim i gapię się na niego jak na osobliwy okaz przyrody. Muszę koniecznie zrobić mu zdjęcie i poprosić o autograf dla Agi. A jeśli to nie on, lecz podobny do niego jegomość? Wówczas zrobię z siebie wariatkę.
– Proszę mi oddać plecak – słyszę głos stewardesy, a wtedy mężczyzna podnosi głowę i wbija we mnie niebieskie oczy.
Zastygam, jednak wyłącznie na sekundę. Cholerna stewardesa bowiem szturcha moje ramię, przez co tortilla wymyka mi się z dłoni i ląduje wprost na męskim kroczu.
Ups!
Wiking krzywi się, wydaje z siebie mruknięcie i sięga do fotela przed nim po papierową torebkę. A ja się gapię jak pierdolnięta na tę część jego lewej nogawki, która jest umiejscowiona tuż przy pachwinie. To na pewno tylko telefon w kieszeni. Wzrok w górę, Kora, już! Przesuwam po herkulesowej sylwetce przeciągłym spojrzeniem i wcale nie jest ze mną lepiej.
I żeby była jasność: nie jestem żadną trzpiotką mdlejącą na widok przystojnego faceta, zwłaszcza że ten tutaj nie jest jakoś szczególnie piękny. Ale te jego lazurowe oczyska, ostre rysy twarzy, potężne dłonie z odsłoniętymi przedramionami… To, jak wypełnia całym sobą cholerny fotel… Wszystko jest takie zjawiskowe, osobliwe, wręcz ekscytujące. To trochę jak spotkanie oko w oko z wielkim niedźwiedziem podczas niedzielnego spacerku w brzozowym lasku. Wiesz, że konfrontacja nie wróży niczego dobrego, jednak masz ochotę nasycić nim oczy i zapamiętać ten widok na zawsze.
Umówmy się. Na co dzień nie widuje się takich mężczyzn. A przynajmniej nie tam, gdzie mieszkam, pracuję i robię zakupy. Na bank mam teraz owulację! To, że od dwóch lat nie uprawiałam seksu, też nie pomaga. Czuję ból w lewym ramieniu, rwie mnie cała ręka. Czy to od serca? Może mam zawał?!
– Proszę pani. Czy może pani współpracować? – Stewardesa próbuje zdjąć plecak z mojego ramienia. Ufff. Czyli to nie zawał.
– Tak, tak.
Oddaję jej bagaż, nie spuszczając wzroku z niedźwiedzia, który właśnie próbuje zetrzeć chusteczką higieniczną plamę ze spodni. Robi to tak nieporadnie tą swoją ogromną jak bochen łapą, aż robi mi się go szkoda. Papier roluje się na spodniach i zostawia białe ślady, co tylko pogarsza sytuację.
– Bardzo pana przepraszam. Może przepiorę plamę w toalecie?
I przy okazji zrobię siku? – dodaję w myślach.
Mężczyzna podnosi wzrok. Mierzy mnie spojrzeniem, po czym kręci głową, jakby miał do czynienia ze skończoną idiotką. Nic nie odpowiada. Może nie rozumie po polsku? Na Greka mi nie wygląda, chociaż kto go tam wie. Zadaję więc pytanie po grecku, na co on unosi brwi i nadal milczy. Niemowa czy jak? A może nie gada ani po polsku, ani po grecku?
– Proszę już siadać i zapiąć pasy – upomina mnie stewardesa niecierpliwym głosem.
Zaczynamy kołować.
– Siadać gdzie? – Rozglądam się wokół, ale nigdzie nie widzę wolnego fotela.
– Środkowe miejsce. – Wskazuje, a ja dopiero teraz zauważam mały skrawek siedziska między niedźwiedziem i starszą panią, która opiera głowę o okno.
– Że niby mam się tam zmieścić? – pytam z niedowierzaniem.
– Proszę przepuścić tę panią – zwraca się stewardesa do mężczyzny.
– On nie mówi po polsku – uświadamiam jej, a ona od razu przekłada swoje słowa na angielski.
Facet wzdycha, unosi się ciężko, powoli, kuli się, jakby bolał go brzuch. Zaraz przywali głową o górne schowki. Robię mu miejsce, żeby wyszedł na przejście, a wtedy on staje pośrodku pokładu, prostuje się i wypuszcza z ulgą powietrze, jakby je wstrzymywał na tym fotelu od dobrych kilku godzin.
O matko, co za kolos! Dam sobie rękę uciąć, że gdy był niemowlakiem, matka zamiast kocykiem nakrywała go dywanem. Jest ogromny. Ma ze dwa metry jak nic. Szeroki w barach, w klacie, w udach. Do tego znacząco umięśniony. Ma nawet sześciopak na czole, dlatego daję mu jakieś czterdzieści pięć lat. Niby do najniższych nie należę, bo mierzę metr sześćdziesiąt sześć, ale czuję się przy nim drobna jak Calineczka.
– Proszę siadać – ponagla mnie stewardesa, a załoga już zaczyna omawiać instrukcję bezpieczeństwa.
Usadawiam się więc szybko, witam z sąsiadką, wrzucam torbę pod siedzenie, opuszczam podłokietniki i zapinam pasy.
Wielkolud zerka z rezygnacją na swoje miejsce, wzdycha i siada z powrotem na fotelu. Biedaczek. Pewnie, zanim się zjawiłam, miał nadzieję, że siedzenie obok niego będzie wolne.
– Proszę opuścić podłokietnik i zapiąć pasy – nakazuje stewardesa i gdy tylko widzi, że mężczyzna spełnia jej polecenie, odchodzi szybkim krokiem na tył samolotu.
Obserwuję biedaka, jak siedzi ściśnięty niczym szprotka w konserwie. Wygląda, jakby nie mógł swobodnie oddychać. Współczuję mu, choć sama mam nie lada problem. Zaraz poszczam się w gacie! A że matka natura obdarzyła mnie sporą dawką empatii i przyjazną aparycją, znowu, tym razem po angielsku, przepraszam waligórę za ten nieszczęsny wypadek z tortillą, na co on jedynie wykonuje skinięcie głową.
Hmm… Albo facet faktycznie nie mówi, ponieważ do tej pory z jego ust nie wypłynęło ani jedno słowo, albo coś mu dolega. Minę ma nietęgą, siedzi jak na gwoździach, wbija spojrzenie w fotel przed sobą. Może źle się czuje?
Gdy tylko wznosimy się w powietrze, nie wytrzymuję i pytam dryblasa ze szczerą troską:
– Are you okay?4
Mężczyzna zerka na mnie z ukosa, po czym kieruje wzrok z powrotem na oparcie przed sobą. I to by było na tyle, jeśli chodzi o interakcję ze współpasażerem po mojej prawicy. Cóż, próbowałam, przecież go nie zmuszę do…
– Not at all5. – Niespodziewanie rozlega się tak tubalny głos, jakby facet miał wbudowany subwoofer w klatkę piersiową. A zmieściłby się tam, zapewniam.
– Wreszcie. Czyli jednak mówisz, Goliacie – rzucam sama do siebie w rodzimym języku.
Już mam go dopytać po angielsku, czy mogę mu jakoś pomóc, ale wtedy on odzywa się ponownie, tym razem po polsku:
– Mówię, jeśli muszę. – Odwraca głowę w moją stronę i wbija we mnie te swoje niebieskie oczyska. – A Goliat miał ponad dwa metry trzydzieści centymetrów wzrostu. Ja mierzę metr dziewięćdziesiąt osiem – oznajmia i powraca spojrzeniem do fotela naprzeciwko.
Palę taką cegłę, że zaraz nastąpi samozapłon i trafię na unijną listę terrorystów.
– Nie miałam zamiaru pana urazić.
– Mhm. – Nie odrywa wzroku od oparcia.
– Chciałam tylko dopytać, czy mogę panu jakoś pomóc.
– Nie. Chyba że udostępni mi pani swoje miejsce.
– Yyy. A ja gdzie niby mam siedzieć?
– Chciała pani być pomocna. Na pewno coś pani wymyśli. – Wkłada sobie słuchawki do uszu, włącza coś na telefonie i zamyka oczy.
To akurat było bardzo niegrzeczne. Ja tu z sercem na dłoni, a ten drągal jeden taki podły. Zaraz mu rzucę ciętą ripostą. O! Rosły jak topola, nadęty jak fasola.
Jezuuu, Kora, jesteś po czterdziestce, naprawdę nie stać cię na coś dojrzalszego? Myślę, wytężam mózg, aż nagle rozbrzmiewa sygnał i gaśnie lampka zapięcia pasów. O tak! Wreszcie zrobię siku!
Uwalniam się z pasów i już mam poderwać się z fotela, gdy dryblas zerka na mnie z ukosa. W niebieskich niczym laguna oczach zapalają się latarnie morskie.
No nie. Chyba nie sądzi, że zwolnię mu swoje miejsce. Zostaję!
Tylko tak koszmarnie chce mi się do kibla, że dłużej nie wytrzymam. Wiercę się, zaciskam uda, stękam. Przecież nie dam rady wysiedzieć tak trzech godzin.
A tam, walić to.
Pociągam za kabelek od słuchawek wikinga i wstaję.
– Proszę mnie przepuścić. Idę się załatwić.
– Radzę nie otwierać drzwi samolotu, bo wtedy wszyscy zginiemy. Pani poświęcenie pójdzie na marne.
– Bardzo zabawne. Najwyraźniej urósł pan tak szybko, że mózg nie nadążył za resztą. Otwarcie drzwi jest niewykonalne. Nawet przez takiego wielkoluda jak pan. Zbyt duża różnica ciśnień. – Próbuję przejść, ale on nie rusza się z miejsca.
– Skoro wybrała pani skuteczniejszy sposób, żeby się załatwić, życzę powodzenia.
Błyskotliwy jak karetka na sygnale. Zazwyczaj nie szukam zadr, teraz jednak chce mi się tak diabelnie siku, do tego jestem głodna i zestresowana najbliższą nocą, że puszczają mi nerwy.
– Słuchaj pan. Nic panu nie zrobiłam, więc nie rozumiem, skąd ta niechęć.
– Pobrudziła mi pani spodnie i zajęła miejsce.
– Nie ubrudziłam ich specjalnie. A miejsce jest moje. Trzeba było wykupić dwa sąsiadujące fotele, a nie teraz wyżywać się na mnie. Tylko idiota z takim wzrostem nie przewidziałby, że będzie mu ciasno w samolocie czarterowym.
Jego nozdrza się rozszerzają.
– Nie planowałem tej podróży, a to było ostatnie wolne miejsce. – Porusza nerwowo żuchwą. – Gdybym wiedział, że będę siedział obok furiatki, poleciałbym następnym samolotem.
Furiatki?!
– Wielka szkoda, że tego nie zrobiłeś, ty… ty…
Drągal mruży oczy, wpatruje się we mnie tak intensywnie, że zamiast wymyślić coś bystrego, czuję, jak robi mi się mokro w majtkach. Dosłownie. Jasna cholera! Popuszczam!
– O matko! Przesuń się. Muszę do łazienki. – Zaciskam mięśnie Kegla najmocniej, jak potrafię, oddycham głęboko, ale wiking ani drgnie.
No chyba w chuja sobie tnie. Co za pacan!
Uderza we mnie fala gorąca. Zdejmuję kurtkę nerwowo, jakbym szykowała się na walkę z Goliatem, a wtedy z kieszeni wypada moja karta pokładowa i spada na jego udo.
Wiking momentalnie przechwytuje bilet, przesuwa po nim wzrokiem, robi wielkie oczy…
– To ty – wymawia z trudem i podnosi na mnie zdezorientowane spojrzenie.
Oho, czyżby kolejny fan, który cofnął się magicznie w czasie?
– Tak, ja. – Zabieram mu dokument i chowam do tylnej kieszeni spodni. – Chcesz autograf, zdjęcie, a może mam ci zaśpiewać?
– Hotel Aphrodite – rzuca niespodziewanie.
Yyy… Zaraz, zaraz. Czy on mnie właśnie zaprosił do hotelu? Czyli tak to się robi. Pierwszy raz ktoś składa mi tak otwartą propozycję (menele spod Żabki na osiedlu się nie liczą). Czuję, że na dekolt wypływają mi rumieńce. Zawstydził mnie, wiking jeden. Cholera jasna. Muszę do toalety, natychmiast. Wysikać się, ochlapać twarz zimną wodą, przygotować jakieś rozmówki damsko-męskie. Przecież ja jestem totalnie nieobyta w tematach randkowania. Do zeszłego roku myślałam, że Tinder to gra ruchowo-zręcznościowa. Dopiero moja córka (córka!) uświadomiła mi, że to aplikacja randkowa. W zasadzie dużo się nie pomyliłam. Zarówno Tinder, jak i Twister zacieśniają więzi między ludźmi, którzy muszą wykazać się gibkością ciała i zręcznością dłoni.
Ja nie jestem dobra ani w jednym, ani w drugim, więc nie skorzystałam z żadnej z tych rozrywek. Ale nieźle mi wychodzi bycie niedostępną i teraz właśnie przyszła pora, żeby w pełni wykorzystać swoje zdolności.
– Ja nie z takich. Nie kręci mnie przygodny seks. Przesuń się, muszę wyjść. – Popycham go i tym samym znowu popuszczam.
Na litość boską! Czy nadszedł już ten czas, kiedy trzeba zacząć nosić wkładki urologiczne?
Dryblas ani drgnie. Siedzi niczym zaklęty w kamień i gapi się na mnie jak kura w ziarno. Zaraz zacznę krzyczeć. Muszę się stąd wydostać! W akcie desperacji unoszę nogę, żeby zrobić gigantyczny krok nad mężczyzną, a wtedy on niespodziewanie łapie mnie za łydkę i wbija we mnie poważny wzrok.
– Zatrzymujesz się w hotelu Aphrodite, zgadza się? – Raczej stwierdza, niż pyta, a ja zamieram z nogą opartą o jego kolana i kroczem wciśniętym w masywne udo.
Chwila skupienia. Trybiki przeskakują. O kurczę, faktycznie tak nazywa się mój hotel.
– Skąd wiesz?
Wiking przymyka oczy i kręci głową.
– Będziemy razem pracować.
Przetwarzam jego słowa, ale za diabła nie rozumiem ich sensu.
– O czym ty mówisz?
– Moim bratem jest Markus Borgen. Mam go zastąpić.
Oho, coś tu śmierdzi. Siedzę w tym biznesie od ponad piętnastu lat i ta sytuacja ewidentnie wpasowuje się w szpiegostwo przemysłowe.
– Poznałam wszystkich jego braci. Ciebie nie znam. Kim jesteś i dlaczego mnie śledzisz? – Rzucam mu mordercze spojrzenie.
Jestem niemal pewna, że mam do czynienia z niecnymi działaniami konkurencji naszej firmy.
– Ja śledzę ciebie? Byłem tu pierwszy.
– Bo się spóźniłam. Skąd jesteś? Prime Investment? Oltaran? A może Tatitsu? Jak się nazywasz i kto cię przysłał? – Ostrze mojego wzroku zagłębia się w jego tętnicy szyjnej. Niech się tylko ruszy, a przysięgam, że…
– Agnar Radwan – odpowiada, lecz nic mi nie mówi jego nazwisko. Choć zaraz, zaraz. To chyba jednak ten aktor. Podobieństwo jest uderzające. Nie mam pewności, ale całkiem możliwe, że właśnie tak brzmiało jego imię. Agnar. A może Ragnar? Nie mijają trzy sekundy, kiedy wiking wyprowadza mnie z błędu. – Jestem najstarszym synem Knuta Borgena. Markus jest w szpitalu.
No i wszystko mi opada. Łącznie z mięśniami Kegla i wypełnionym po brzegi pęcherzem. Czuję mrowienie w dolnej partii brzucha, znajome szczypanie w cewce, ciepło rozchodzi się tam, gdzie nie powinno.
O Jezuniu, tylko nie to!!!
Na nic zdają się jednak modły i wstrzymywania. Sytuacja jest nie do uratowania. Tragedia, kataklizm, dramat, klęska, katastrofa.
Już niemal słyszę dzwonek ostrzegawczy i głos pilota: „Uwaga, proszę państwa, zalecamy pozostać na swoich miejscach. Na pokładzie pojawiła się skażona strefa. Jedna z pasażerek obszczała syna swojego szefa”.
Niech Bozia w dzieciach wynagrodzi pannie młodej, która była z nami na pokładzie, że w podróż poślubną spakowała do bagażu podręcznego suszarkę. Dzięki niej i rezolutności stewardesy kryzys został częściowo zażegnany. Po przepraniu spodni smród szczyn się ulotnił, pozostały jedynie (a raczej aż) niesmak i zażenowanie.
Agnar i ja ani razu nie spojrzeliśmy sobie już w oczy. Zamieniliśmy dwa zdania, z czego jedno dotyczyło wspólnego transportu taksówką do hotelu: obopólna zgoda. Drugie – ustalenia godziny jutrzejszego spotkania: widzimy się w dolnym hallu zaraz po śniadaniu, o dziesiątej rano.
Teraz czekam przy recepcji, aż Agnar zamelduje się jako pierwszy, i pocę się jak Eskimos w saunie. I wcale nie dlatego, że jest mi gorąco. Fakt, na zewnątrz, mimo że jest październik i godzina osiemnasta, temperatura wynosi jakieś dwadzieścia pięć stopni Celsjusza i nadal świeci słońce (kocham Grecję!), lecz klimatyzacja w hotelu działa bez zarzutu. Pocę się, ponieważ nadal nie wiem, jak przetrwać dzisiejszą noc. Przed lotem miałam jeszcze nadzieję, że uda mi się namówić Markusa na wspólny pokój, ale teraz…
Zerkam ukradkiem na Agnara, który właśnie odchodzi od kontuaru z zielonym workiem na ramieniu, i kulę się ze wstydu. Prędzej śnieg tu jutro spadnie, niż zaproponuję mu nocleg w jednym apartamencie.
– Do jutra – rzuca mi na odchodne, jakby zakładał, że już dzisiaj na siebie nie wpadniemy.
– Nie będzie cię na kolacji?
– Zjem w pokoju. Spokojnej nocy.
Jak się naćpam, to będzie spokojna. Wszystko wskazuje na to, że bez prochów nasennych się nie obędzie. Dobrze chociaż, że nie muszę jutro wstać skoro świt, bo rano nie jestem w stanie normalnie funkcjonować po magicznej pigułce.
Gdy tylko wypowiadam w myślach te słowa, rozdzwania się telefon Agnara. Odbiera po angielsku, słucha, kręci głową, po czym zgadza się z rozmówcą i rozłącza.
– Zmiana planów. Przekładamy spotkanie na szóstą rano – oświadcza, a mnie nogi uginają się w kolanach.
– Co? Dlaczego tak wcześnie?
– Pośrednik dostał nową ofertę kupna. Albo przypłyniemy wcześniej, na ósmą, i weźmiemy udział w licytacji, albo wyspę kupi ktoś inny.
– Cholera. Muszę w takim razie zadzwonić do Nilusa. – Wyciągam komórkę i siadam na kanapie.
– Załatwiaj, co trzeba. Ja idę do pokoju.
Ale pomocny. No nic. I tak nie dogadałby się z naszym przewoźnikiem. Facet to prosty rybak i nie mówi po angielsku. Ma za to świetne rozeznanie, jeśli chodzi o wyspy Morza Egejskiego, i posiada łódź motorową, co jest rzadko spotykane w tej części wybrzeża, zwłaszcza jesienią.
– Dasz mi swój numer? Zadzwonię, jak coś z nim ustalę – wołam za wikingiem.
– Nie dzwoń. Idę spać. Wyślij mi SMS-a, jeśli nie uda ci się z nim dogadać – odpowiada i dyktuje mi ciąg cyfr.
Spać? Przecież nie ma nawet dziewiętnastej. Nie dociekam jednak, bo i tak z trudem udaje mi się rozmawiać z Agnarem twarzą w twarz.
Chciałabym go zapytać, co dokładnie stało się Markusowi i dlaczego w zastępstwie nie przybyli Lars albo Henrik, którzy również pracują w firmie. Czuję jednak takie zażenowanie po akcji w samolocie, że ledwo jestem w stanie z nim prowadzić nawet służbową konwersację. Zapisuję kontakt w smartfonie, a kiedy podnoszę wzrok, Radwana już nie ma. Ja pitolę, nawet nie podał mi numeru swojego pokoju. Dziwak. Wysyłam mu tylko krótką wiadomość, żeby chociaż wiedział, od kogo ją dostał:
Tu Kora. Zapisz sobie mój telefon. Tak na wszelki wypadek.
1 Maanam – Szare miraże, album Maanam, 1981 r.
2 Maanam – Nie poganiaj mnie, bo tracę oddech, album O!, 1982 r.
3 Luźna interpretacja sloganu reklamowego „Mam smaka na Maka” sieci restauracji McDonald’s, który powstał w 2015 r.
4Are you okay? (ang.) – Dobrze się pan czuje?
5Not at all (ang.) – Ani trochę.