48,68 zł
Kiedy wszyscy chcą, żebyś był spełnieniem ich oczekiwań, tym czego pragniesz najmocniej jest odnalezienie swojej drogi i życie według własnych zasad.
Nazywam się Wen Olcha. Nazywam się też Głupi Kundel. Ojciec szykował dla mnie przyszłość w elitarnym gronie Sieneńczyków służących cesarzowi. Babcia, która sama porzuciła wszystko i dołączyła do nayeńskiego ruchu oporu, przygotowywała mnie do walki z cesarskim imperium. Matka, ślepa na okrucieństwo, chciała tylko tego, co bezpieczne i wygodne.
Mogłem spełniać cudze marzenia, mogłem walczyć wraz z jednymi albo przyłączyć się do drugich. Mogłem patrzeć, jak ich wojna pochłania kolejne ofiary. Ale nie mogłem przestać marzyć o magii. Wolnej, przerażającej, fascynującej, dającej moc i potęgę.
Przez całe życie zmagałem się z ograniczeniami na ścieżkach, które zostały wybrane za mnie. Opór był jedyną drogą ku wolności.
Ta historia może skończyć się na tysiąc sposobów – ja mam za nic je wszystkie.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 559
Dla Hannah. Mówiłem Ci, że chcę zostać pisarzem, a Ty mimo wszystko zgodziłaś się za mnie wyjść.
Babcia obudziła mnie w środku nocy i kazała być cicho. Prowadziła mnie przez las na wpół zapomnianymi ścieżkami, których sieneńscy żołnierze nie mogli znać. Pod podeszwami moich sandałów trzaskały cicho gałązki, a o łydki ocierały się szorstkie, wilgotne liście. W chłodnym mroku niosły się pokrzykiwania lisów i sów. Blask księżyca i gwiazd rozlewał się po bezchmurnym niebie, sprawiał, że noc wydawała się jeszcze zimniejsza. Rozespanie i dezorientacja ustąpiły miejsca lękowi.
Czy matka wiedziała, że zostałem zabrany przez babcię? No i dokąd byłem prowadzony? Chciałem spytać o to wszystko, ale nie znalazłem w sobie odwagi. Babcię zawsze otaczała aura tajemniczości. Miałem wrażenie, że ta żyjąca pod naszym dachem staruszka jest istotą z owianych cieniami mitów.
Kilka nocy temu leżałem w łóżku pod nakryciem z jedwabiu i bawełny i przysłuchiwałem się kłótni matki z babcią, wyraźnie dającej się słyszeć przez nasączoną olejem papierową ścianę. Mój ojciec wyjechał rankiem w interesach i babcia zdawała się wypełniać przestrzeń, jaką po sobie zostawił. Ostro krytykowała Sieneńczyków, a matka, która sama wyszła za jednego z nich, usiłowała wybić jej z głowy uprzedzenia i nienawiść.
Nie zadałem sobie wówczas pytania, dlaczego babcia w ogóle postanowiła zamieszkać z nami, pod sieneńskim dachem, z córką, którą pogardzała, oraz zięciem, którego nienawidziła. Ale byłem tylko małym chłopcem. Nie wiedziałem wiele o Sienie, a o przodkach babci czy jej bóstwach nie miałem zgoła pojęcia. Nigdy bym też nie przypuszczał, że stanę się bronią w długiej, zaciekłej wojnie między światami babci i matki.
„Ty i twój brat otrzymaliście imiona, gdy mieliście po sześć lat! Tymczasem twój syn skończył już osiem, a imienia nadal nie ma!” – powiedziała babka. Papierowa ściana tłumiła jej głos.
„W naszych czasach to nie było przestępstwo” – odparła matka. „I nie stanowiło wówczas niebezpieczeństwa”.
Ich rozmowa nie miała dla mnie wielkiego sensu. Miałem przecież imię. Ojciec ochrzcił mnie mianem Wen Olcha wedle tradycji nadawania imion w jego klanie. Sam nazywał się Wen Róża, a więc moje imię stanowiło przedłużenie jego własnego. Po co miałbym otrzymać jeszcze jedno?
„Jeśli nie teraz, to nigdy” – warknęła babcia. „A wtedy jedynym, co mu pozostanie, będzie służba najeźdźcom. Chciałabyś, żeby został jakimś cesarskim biurokratą i zajmował się wyliczaniem odsetek zaległych podatków, których głodujący wieśniacy nigdy nie będą w stanie zapłacić? Tę właśnie drogę kariery wytycza dla niego twój mąż”.
„Nie poślesz mojego syna na swoją wojnę” – w głosie matki słyszałem żal.
„A więc lepiej, żeby stał się wrogiem bogów? Wrogiem własnej rodziny?”
Muzyka świerszczy wypełniła ciszę w rozmowie. Senność odeszła na dobre, rozproszona prowadzoną szeptem rozmową o bogach i wojnie. Jedynym bogiem, jakiego znałem, był sieneński cesarz, którego rytuały zacząłem studiować w zeszłym roku pod okiem prywatnego nauczyciela. Widziałem demonstracje potęgi władcy podczas festiwali na cześć Nowego Roku, kiedy to sieneńscy czarodzieje – Dłonie cesarza – ciskali ku niebu kule mieniących się płomieni, które później tańczyły między gwiazdami. Wyznawałem cesarza i czciłem mędrców tak jak mój ojciec, który szedł w ślady własnego ojca i tak dalej, aż do początków dziejów naszego klanu, niknących w mrokach historii. O jakich bogach mówiła babcia?
„Nie wyślę go do walki” – kontynuowała. „Ale czy zataisz przed własnym synem połowę jego dziedzictwa?”
Nie usłyszałem odpowiedzi matki, ale teraz, gdy szedłem rozespany za babcią w głąb lasu, potykając się o wysokie trawy, uświadomiłem sobie, że chyba wiem, co wówczas powiedziała.
Spośród gałęzi wyłoniły się wsporniki dachu i sufitu. Ścieżka doprowadziła nas do wysłużonej wiklinowej bramy, sypiącej się po wielu latach zaniedbania, strzeżonej przez trzy kamienne wilki. Jeden z nich stał na środku ścieżki, a pozostałe dwa siedziały po obu stronach bramy.
– Oto Świątynia Płomienia – rzekła babcia, po czym gestem wskazała dwa siedzące wilki: – A to Okara i jego siostra Tollu. A to ich matka, wilczyca Ateri, poślubiona ogniowi. Zapamiętaj ich imiona, chłopcze.
Zawsze zwracała się do mnie w ten sposób. Nigdy nie nazywała mnie po sieneńsku.
Mijając wilki, wzdrygnąłem się odruchowo, choć zgodnie z życzeniem babci zapamiętałem ich imiona. Ateri stała z pochylonym łbem, jakby była gotowa do skoku. Na obliczu Tollu malowały się spokój oraz duma, a ślepia nad krótkim pyskiem wydawały się przeszywać na wylot. Najbardziej przerażającym z wilków był jednak Okara. Jego pysk znaczyły wyraźne blizny, z których jedna przecinała prawe oko. Wilk odsłaniał we wściekłym grymasie kły. Później babcia miała mi opowiedzieć wiele historii o tych dziwnych wilczych bogach – o mądrości Ateri, szlachetności Tollu oraz dzikości i przebiegłości Okary – ale tej nocy przeprowadziła mnie jedynie obok nich, okazując zarówno stanowczość, jak i łagodność, i powiodła ku bramie, a potem do świątyni.
Blask księżyca tłumił czerwień i żółć farb, którymi pokryto Świątynię Płomienia. Okna już dawno temu zasłonięto płachtami papieru pokrytymi licznymi dziurami. Jedna z płacht została przedarta przewracającą się tyczką bambusa. Do wsporników sufitu przylgnęła cała kolonia lisoperzy, które przyglądały nam się błyszczącymi ślepiami. Wszędzie unosił się zapach ich guana.
Babcia poprowadziła mnie po schodach do ołtarza znajdującego się w samym sercu świątyni. Rozpuściła włosy i jej rudawobrązowe loki, przyprószone siwizną przy skroniach, rozsypały się na ramionach. Ja, podobnie jak wszystkie sieneńskie dzieci, miałem głowę wygoloną po bokach. Babcia zmarszczyła brwi i rozsupłała mi rzemyk spinający włosy na czubku, jakże podobne do jej własnych, choć prostowane na życzenie ojca. Kosmyki opadły na boki i połaskotały mnie w koniuszki uszu.
Babcia ruchem dłoni wytarła kurz gromadzący się w świątyni od dekad, ale na tym jej wysiłki się skończyły. Panujący tu nieporządek stanowił ostry kontrast z rytualną czystością Sieneńczyków, której nauczył mnie ojciec. Nasz kult obracał się wokół kadzidełek, pięknie rzeźbionych i malowanych posążków oraz pieczołowicie zamiatanych, mytych i odnawianych świątyń, nad którymi pieczę sprawowali służalczy mnisi. Wedle Sieneńczyków żaden rytuał nie miał prawa się zacząć, jeśli mędrcy nie zostali należycie uhonorowani i powitani w świętej przestrzeni.
Religia mojej babci nie opierała się na znanych mi rytuałach – jej sednem były ogień i krew. Kazała mi usiąść na kamiennym ołtarzu, a potem wyjęła z sakwy nóż z czarnego szkła. Wyczuwając mój lęk, zacisnęła mocno usta i ułożyła nóż obok mnie na ołtarzu.
Świadomość, że zajmujemy się czymś niestosownym, cisza nocy oraz osobliwy wygląd innych artefaktów, które babcia wyciągnęła z sakwy – glinianej miski, pędzelka do pisania, arkusza papieru ryżowego, zaczopowanej tykwy oraz garści drewnianych listewek oplecionych rzemieniem – obudziły we mnie niepokój. Znów zadałem sobie w myślach pytanie, po co mnie tu sprowadziła, i zatęskniłem za moją pościelą. Oddałbym wiele, żeby ta osobliwa wyprawa okazała się tylko snem.
Babcia przeszła na tył ołtarza i otworzyła drzwiczki z mosiądzu, jedynego metalu, jaki znajdował się w świątyni. Przez chwilę wpatrywała się w ciemność za drzwiami, a w jej oczach pojawiła się mgła. Staruszka wytężała wzrok, jakby chciała wejrzeć w jakieś odległe wspomnienie.
– Dawno temu – powiedziała cicho – ognia w tym palenisku przez dzień i noc pilnowałaby wyznaczona wiedźma. Dawno temu, gdy nadal płonął tu Pierwszy Płomień, odpalony od niego ogień był tym, co odróżniało ludzi od zwierząt. Teraz mamy tu jedynie zimne węgle i popiół.
Upchnęła kilka szczap drewna w palenisku, a potem wsunęła rękę w mrok. Wychyliłem się zza ołtarza, nie chcąc stracić jej z oczu.
Babcia strzeliła palcami. Nie mam pojęcia, jaką ścieżką życia podążałem, ale w tym momencie uległa ona zmianie. Po raz pierwszy w życiu poczułem upajające, ekscytujące działanie magii. Miałem wrażenie, że łapie mnie za pierś i wtłacza w nią gorące tchnienie, które rozlewa się po moich żebrach i ramionach, a potem spływa w dół po kręgosłupie. Niespodziewanie ujrzałem wyraźnie ziarnistość drewna i kamienia, która wydała mi się pismem starożytnego boga.
Oszałamiające wrażenie przypomniało mi jedną z pierwszych lekcji z Koro Ha, moim nauczycielem. To było w zeszłym roku. Analizowaliśmy moje pochodzenie, a ściślej mówiąc, długą listę przodków ojca, ciągnącą się aż do początków naszego rodu. Był to jeden z wielu tekstów, których musiałem nauczyć się na pamięć przed egzaminami cesarskimi.
Choć mój ojciec był zwykłym kupcem i nie wyróżniał się pozycją, to wśród założycieli naszego rodu było wielu znaczących, potężnych ludzi, a najwybitniejszym pośród nich był Wen Dąb – Dłoń cesarza, czarownik i generał, który wydatnie przyczynił się do pokonania plemion konnych wojowników ze stepów girzańskich. Nie mogłem uwierzyć, że ja, syn zwykłego kupca, mam tak wybitnych i wysoko sytuowanych przodków.
„Czy ja też mogę być Dłonią cesarza?” – spytałem wówczas Koro Ha.
„Być może” – odparł, zaskoczony moją dziecięcą ambicją. „Jeśli będziesz wytrwale pracował. Ścieżka prowadząca ku przyszłości jest niepewna”.
„A ty? Ty też mogłeś zostać Dłonią cesarza?”
Rozbawiło go to pytanie.
„Nie, nie sądzę. Zresztą odmówiłbym, gdyby zaproponowano mi ten zaszczyt”.
Zdziwiło mnie to. Mój ojciec zawsze mówił o naszych przodkach, stawiając ich jako wzór do naśladowania, a jego celem życiowym było ponowne doprowadzenie naszej rodziny do utraconej pozycji. Owo zadanie wymagało zgromadzenia majątku, czemu ojciec poświęcał całe dnie, oraz prestiżu, który miałem zdobyć dzięki wykształceniu i służbie dla cesarza.
„Dlaczego nie chciałbyś zostać Dłonią cesarza?” – zapytałem nauczyciela. „Czy istnieje większy zaszczyt?”
„Za moc i potęgę zawsze trzeba zapłacić” – odparł Koro Ha. „Obiło mi się o uszy, że w zamian za dar rzucania czarów cesarz zyskuje możliwość spoglądania oczami swoich Dłoni, choć nie wiem, czy to prawda. Niektórzy mówią nawet, że słyszy echa każdej ich myśli. Tak czy owak, wolę wybierać własną ścieżkę przez świat, bo moc to brzemię, którego nie chcę dźwigać”.
„To jedynie wymówka” – oznajmiłem. „Bo gdybyś miał taką możliwość, na pewno nie pozwoliłbyś, żeby taka okazja przeszła ci koło nosa. Nie udało ci się, a więc teraz udajesz, że na żadnej mocy ci nie zależy. Ja nie mam zamiaru ponieść porażki. Przywrócę rodzinie Wen dawną chwałę i stanę się największym czarownikiem w historii cesarstwa”.
„Czyżby?” – spytał Koro Ha, rozbawiony oskarżeniami swojego siedmioletniego ucznia. „Większym od samego cesarza?”
To dało mi do myślenia.
„No dobra, drugim po nim” – odpowiedziałem.
Koro Ha zachichotał i rzekł:
„Dobrze, a zatem wróćmy do nauki”.
Z paleniska dobiegał trzask płomieni pochłaniających suche szczapki, a ołtarz pode mną zaczynał się rozgrzewać, co kazało mi wrócić myślami do chwili obecnej. Dzieje mojego rodu skupiały się głównie na linii ojca, ale teraz widziałem, że w linii matki również gromadziła się moc. Moja babcia nie była Dłonią cesarza, ale władała magią. Porządne sieneńskie dziecko uciekłoby na widok takiej herezji i wydało babcię ojcu.
Ojciec zdążył zaszczepić we mnie silną ambicję, ale jego pragnienie przywrócenia rodzinie dawnej chwały na razie do mnie nie przemawiało. Plany, jakie czynił wobec mnie, ciążyły mi, odkąd dorosłem na tyle, by zdać sobie sprawę z wagi jego oczekiwań. Robiłem, co w mojej mocy, żeby im sprostać, ale tylko z synowskiego obowiązku.
Niemniej widok babci wzniecającej ogień pstryknięciem palców całkiem mną zawładnął. Pragnąłem takiej mocy równie mocno jak następnego oddechu. Gdy babcia wyczarowała język ognia, poczułem przez moment, że cały świat łączy się i spaja, a sam czar przeszył mnie niczym tchnienie wolności. Nie natknąłem się w swoim młodym życiu na nic, co kryłoby w sobie takie pokłady prawdy oraz potęgi, i wiedziałem już, że nigdy niczego podobnego nie odkryję, nawet podczas lektury najświętszych tomów sieneńskiego kanonu wiary. Czy może istnieć coś bardziej godnego zgłębienia niż magia?
Babcia wyciągnęła korek z tykwy i wlała do miski trochę czystego alkoholu o mocnym smaku i intensywnym, uderzającym do głowy zapachu, a potem rozwinęła zwitek drewnianych deseczek. Jej usta poruszały się, gdy wymawiała nieznane mi słowa. Widziałem teraz, że na każdej deseczce wygrawerowano dziwne symbole, drobniejsze i mniej skomplikowane od sieneńskich logogramów, których uczyłem się pod okiem Koro Ha. Na ostatnich trzech nie było grawerów.
– Podaj mi rękę – rzekła babcia. – Tę, którą piszesz.
Blizny rozbiegające się na jej prawej dłoni jaśniały lekko, niczym blask księżyca na spokojnej wodzie. Nigdy wcześniej ich nie widziałem. Bez namysłu zacisnąłem ręce na kolanach.
– Uspokój się, chłopcze – powiedziała. – Nie zrobię ci nic, czego dawno temu nie zrobiono mnie, a potem twojej matce.
Nadal bałem się noża, ale babcia właśnie dała mi szansę zerknąć za zasłonę tajemnicy, za którą skrywała się przez całe życie. Co więcej, pozwoliła mi posmakować magii i rozpaliła we mnie pragnienie, by dowiedzieć się więcej. To właśnie pragnienie miało kiedyś zaprowadzić mnie zarówno na wyżyny prestiżu, jak i prosto w czeluść zagłady.
Podałem jej prawą dłoń. Zacięła mnie raz. Pisnąłem z bólu, ale babcia nie puszczała mojego nadgarstka i pozwalała, by krew ściekała prosto do miseczki z alkoholem. W końcu mnie puściła, a ja cofnąłem rękę, by przyjrzeć się skaleczeniu. Było płytkie i przebiegało wzdłuż głównej linii papilarnej. Blizna nie będzie widoczna, chyba że ktoś będzie wiedział, czego szukać.
– Spójrz tutaj, chłopcze – powiedziała babcia. – Wiem, że boli, ale musisz się teraz skupić. Twoja matka cię tego nie nauczy. Kiedyś będziesz miał własne dzieci. Nie mogę cię zmusić, żebyś nadał im imiona tak, jak należy, a zresztą wątpię, czy tych chwil dożyję, ale dołożę wszelkich starań, żeby zachować naszą tradycję, i niech Okara pożre moją wątrobę, jeśli zawiodę. Patrz więc i zapamiętuj.
Oderwałem wzrok od rany. Babcia z powagą pokiwała głową i zaczekała, aż również odpowiem jej skinieniem. Wtedy przecięła własny kciuk ostrzem noża i zakręciła pędzelkiem w misce, by zmieszać naszą krew z alkoholem. Gdy uzyskała idealną zawiesinę, maznęła jedną z czystych deseczek. Krew zmieszana z alkoholem wsiąkła w słoje drewna. Babcia przycisnęła do deseczki papier ryżowy, po czym oderwała go z powrotem i rozpłaszczyła na ołtarzu. Pochyliłem się, próbując dojrzeć, czego babcia szuka.
– Tu. – Stuknęła palcem w jeden kanciasty kleks, a potem w drugi. – Oto twoje imię.
Zakrwawionym czubkiem noża wyryła na desce dwa symbole przypominające nieco plamy na papierze. Powiedziała kilka słów w jakimś obcym języku, pozbawionym zauważalnej intonacji, a potem kazała mi je powtórzyć. Nie rozumiałem ich, ale czułem, jak rozchodzą się echem po moim ciele, podobnie jak moc, którą poczułem, gdy wyczarowała płomień.
– Oto twoje prawdziwe imię, chłopcze. Nazywasz się Głupi Kundel. Bogowie mają jednak poczucie humoru.
Pokazała mi inne deseczki.
– Spójrz, to moje imię. Złamana Kończyna. Mam wrażenie, że okazało się proroctwem. Tu zaś znajdowało się imię twojej matki, choć straciła prawo do noszenia go, z chwilą gdy poślubiła tego człowieka.
Symbole na tej desce zostały wydrapane.
– A tu mamy imię twojego wujka. Wredny Lis.
Wpatrywałem się w trzecie imię, które obudziło mgliste wspomnienia z wczesnego dzieciństwa. Pewnego dnia, gdy mój ojciec wyjechał w interesach, w naszym domu pojawił się dziwny rozczochrany mężczyzna. Moja matka często odprawiała żebraków uprzejmym słowem, kilkoma monetami albo kubkiem ryżu, ale na widok tego mężczyzny ogarnął ją gniew tak potężny, że nie mogła zrobić kroku.
„Jak śmiesz przychodzić do mojego domu?” – warknęła, podczas gdy ja przyglądałem się scenie z wejścia do sali przyjęć. „Co, zmęczyło cię spanie po jaskiniach i krzakach? Masz dość, że polują na ciebie jak na lisa, którym zresztą jesteś?”
Mężczyzna uśmiechnął się, pokazując zepsuty ząb.
„Zawsze mi się wydawało, że oddanie wobec rodziny to najważniejsza z cnót sieneńskich. Nie kochasz już swojego brata?”
„Nie ma tu nic dla ciebie” – powiedziała matka. „Idź stąd, zanim poślę gońca do garnizonu”.
Przybysz uniósł obie dłonie, po czy wyciągnął zwitek papieru z rękawa.
„Przekaż to matce”.
„Nie mam zamiaru wyświadczać ci przysług!” – odparła moja matka i zacisnęła usta tak mocno, że przypominały teraz cienką linię.
„No to przynajmniej przekaż jej, żeby się nie wychylała” – powiedział przybysz. „I niech wie, że przegrupowujemy się na północy, niedaleko Twierdzy Szarego Mrozu, gdyby chciała do nas dołączyć”.
„Ani mi się śni”.
„A więc narażasz się na niebezpieczeństwo” – warknął obcy, w którym nagle wezbrał gniew. Jego spojrzenie padło na mnie. „Zarówno siebie, jak i swojego syna, bo oni zaczną mnie szukać i tu przyjdą. Być może chcesz zapomnieć, że jestem twoim bratem, ale Sieneńczycy będą pamiętać”.
Mężczyzna odwrócił się i odszedł, a matka przytuliła mnie do siebie i szeptała do ucha słowa otuchy, choć to ona się bała, a nie ja.
Trzy dni później przybył sieneński patrol i gruntownie przeszukał naszą posiadłość. Matka oparła dłoń na moim ramieniu i wbijała w nie palce, kiedy żołnierze otwierali kufry i rozrzucali ich zawartość po komnatach.
„Czy utrzymujesz kontakt z buntownikiem zwanym Wrednym Lisem?” – spytał ostro dowódca patrolu.
Matka zaprzeczyła, po czym oficer zapytał, czy zna miejsce pobytu uciekinierki znanej jako Złamana Kończyna. Matka znów zaprzeczyła, tym razem zgodnie z prawdą, bo babcia zniknęła tego samego dnia, gdy odwiedził nas ów rozczochraniec, i pojawiła się dopiero tydzień później, długo po tym, jak żołnierze opuścili naszą posiadłość i pozostawili matce surowe wytyczne. Miała ich poinformować, gdy tylko dowie się o jakichkolwiek poczynaniach członków rodziny.
Byłem tylko małym chłopcem i nie rozumiałem, dlaczego ktoś może polować na mojego wujka i babcię. Nie pojmowałem również, dlaczego matka pozwalała babci mieszkać z nami, ale nie chciała pomagać bratu. Wiedziałem tylko tyle, że to wszystko nie podobało się ojcu. Gdy wrócił do domu i usłyszał od swojego zarządcy, do czego doszło pod jego nieobecność, groźby wyrzucenia babci na ulicę długo rozbrzmiewały echem po posiadłości.
„Ona się starzeje!” – błagała go matka, a ja chowałem się w kącie, próbując powstrzymać łzy, bo te tylko podsyciłyby gniew ojca. „Opiekowanie się nią to mój obowiązek. Ona nie stanowi dla nikogo żadnego zagrożenia! Żołnierze ścigają ją za przestępstwa, które popełniła dawno temu!”
Ojciec ustąpił, ale obiecał, że jeśli żołnierze ponownie przeszukają jego dom, studnia z miłosierdziem okazywanym teściowej wyschnie na dobre. Przez kolejne cztery lata nie doszło do ponownej wizyty i czasami można było odnieść wrażenie, że ojciec zapomniał, iż pod jego dachem mieszka uciekinierka. Ba, zapomniał bądź udawał, że zapomniał.
Babcia milczała przez moment, przyglądając się imionom syna i córki, po czym zwinęła rulon z deseczkami i rzekła:
– Musimy zrobić jeszcze jedno.
Ułożyła splamiony krwią papier ryżowy na powierzchni alkoholu, a potem podpaliła go cienką świeczką, odpaloną od płomienia na ołtarzu. Czekała, aż popiół ze spalonej kartki osiądzie na dnie miseczki, a potem upiła łyk mieszaniny krwi, popiołu i spirytusu. Następnie wręczyła miseczkę mnie. Wypiłem resztę, a wtedy babcia nauczyła mnie hymnu towarzyszącego rytuałowi nadawania imienia. Nie rozumiałem słów w obcym języku, którego jeszcze nie zacząłem się uczyć.
Nie miałem wówczas pojęcia, że nasze mało znaczące imiona, wyryte w drewnie i przypieczętowane krwią, któregoś dnia będą rozbrzmiewać echem w ogromnych, obramowanych kolumnami korytarzach imperium.
Przez kolejne cztery lata babcia uczyła mnie kultury swojego ludu, a właściwie to naszego ludu, po tym jak ogień wybrał mi imię. Uczyła mnie nayeńskiego, rodzimego języka naszego kraju, i nalegała, byśmy na osobności posługiwali się tylko nim. Pod osłoną ciemności trenowaliśmy Żelazny Taniec, trzymając w rękach kijki zamiast mieczy. Nauczyła mnie, jakie imiona noszą gwiazdy i jak odczytywać strużki wody w lesie po deszczu. Całymi nocami przyswajałem jej tajne nauki.
Nauka z Koro Ha okazała się natomiast żmudną harówką. Mój nauczyciel pochodził z Toa Alon, odległej i ubogiej prowincji, leżącej na południowym skraju imperium. Mój ojciec, na którym wysoka pozycja nauczyciela oraz listy polecające zrobiły wielkie wrażenie, ściągnął go do naszej posiadłości, by przygotował mnie do imperialnych egzaminów, do których miałem przystąpić w siedemnastym roku życia w Nayenie. Nauczyciel podszedł do swojego zadania z entuzjazmem i wykazywał się wielką skrupulatnością. Po dwóch latach pod jego okiem potrafiłem odczytać dziesięć tysięcy sieneńskich logogramów i nakreślić połowę z nich z pamięci. Po trzech latach wystarczyło mi podać stronę i wers, bym zacytował dowolny aforyzm mędrca Wędrującego Wąskim Traktem. Po czterech latach nauki sam pisałem wypracowania inspirowane klasykami poezji i przepisywałem je dziesiątki razy, by spełnić surowe oczekiwania Koro Ha.
– To pracowity chłopiec – powiedział kiedyś mojemu ojcu. Miałem wówczas dwanaście lat. – Choć często bywa śpiący.
Zgromadziliśmy się w pawilonie, z którego roztaczał się widok na skromne ogrody w naszej posiadłości. Ojciec wrócił do domu, żeby odpocząć na moment między swoimi kupieckimi wyprawami i wykorzystał okazję do sprawdzenia moich postępów. Wraz z Koro Ha zasiedli przy niskim stole, podczas gdy ja klęczałem w pobliżu. Bolały mnie kolana, ale przy ojcu nie mogłem narzekać. Zależało mi na jego aprobacie, bo gdybym dobrze wypadł w jego oczach, byłby dla mnie miły i nie traktowałby mojej matki tak ostro podczas swojego krótkiego pobytu.
Ojciec pogładził cieniutkie warkocze na brodzie i przyjrzał mi się uważnie, a ja ze wszystkich sił powstrzymałem ochotę, by zerknąć na Koro Ha, co dodałoby mi otuchy. Zapach tytoniu z fajki ojca mieszał się z delikatnym zapachem chryzantemowej herbaty. Mój nauczyciel uniósł fajansowy imbryk i napełnił najpierw filiżankę ojca, potem własną, a na końcu odstawił naczynie, żeby służący mógł napełnić je gorącą wodą. Trzecia filiżanka na tacy nadal stała pusta.
– Wymień trzy filary społeczeństwa – rzekł ojciec.
– Związek między ojcem i synem, żoną i mężem oraz starszym bratem i młodszym bratem – wyrecytowałem. Był to fundamentalny aforyzm i początek każdego egzaminu.
– Czym jest cesarz dla swoich poddanych?
– Cesarz jest ojcem nas wszystkich.
– Co jest obowiązkiem cesarza, jeśli lud głoduje?
– Ma nas nakarmić.
– Co jest obowiązkiem ludu, jeśli cesarz znajdzie się w niebezpieczeństwie?
– Mamy wówczas go bronić.
– Jeśli ludzie sami narażają się na niebezpieczeństwo, co powinien uczynić cesarz?
– Powinien pokazać im właściwą ścieżkę.
Ojciec pokiwał głową i napełnił moją filiżankę. Upiłem łyk i ujrzałem aprobatę w jego oczach.
– Dobrze zna podstawowe zasady – oznajmił ojciec.
– Jeśli pan pozwoli, panie Wen – ukłonił się lekko Koro Ha. Odwrócił się w moją stronę i przybrał wyniosłą postawę, jaką sieneński nauczyciel powinien zachować przed swoim uczniem, stanowiącą odzwierciedlenie fundamentalnej relacji między starszym i młodszym bratem. – Do pytań zadanych przez twojego ojca chciałbym dodać własne – rzekł. – Opisz stosunki między cesarzem i jego ministrami.
– Cesarz ma rozkazywać ministrom jak mąż, a ci powinni mu doradzać jak żony – odpowiedziałem.
– A co powinien zrobić minister, gdy martwi go postępowanie cesarza?
– Podobnie jak żona, której wolno delikatnie ofuknąć męża, minister może pouczyć cesarza.
– A jeśli cesarz odrzuci radę?
– Minister musi się podporządkować woli cesarza.
– A jeśli cesarz się myli?
O mało nie zakrztusiłem się herbatą. Wbiłem wzrok w Koro Ha, na moment zapominając o zasadach uprzejmości. Wystrzegaliśmy się takich zagadnień na naszych lekcjach. Mój nauczyciel wymyślał dla mnie rozmaite eksperymenty, podczas których wcielałem się w rolę żony rozpitego idioty, młodszego brata winnego lojalność starszemu, słynącemu z okrucieństwa, lub ministra zmuszonego przez cesarza do wypełniania ohydnych zadań. Były to najbardziej fascynujące elementy zajęć Koro Ha, ale nie wydawało mi się, by spodobały się ojcu.
– Wen Olcho? – ponaglił mnie Koro Ha. – Jeśli potrzebujesz konkretnego przykładu, powiedzmy, że cesarz nałożył zbyt surowe podatki na jedną z prowincji. Co poczniesz, jeśli nie spełnił swojego zadania jako ojciec ludzi zamieszkujących tę prowincję i skazał ich na głód? Co poczniesz, jeśli cesarz, powiadomiony o swoim błędzie, nadal nie chce zmniejszyć podatków? Co w takiej sytuacji powinien zrobić minister?
Zadanie całkiem mnie zaskoczyło. Koro Ha był światowym człowiekiem i z pewnością zdawał sobie sprawę z tego, że na północ od Nayenu ludzie cierpieli głód i biedę. Często wspominała o tym babcia, gdy zebrało jej się na pomstowanie na imperium. To tam nadal walczył mój wuj oraz inni buntownicy. Czyżby Koro Ha dowiedział się o moich nocnych lekcjach? Czyżby zrozumiał, skąd się biorą opuchnięte oczy i siniaki na ramionach? Może zauważył, jak wraz z babcią wymykamy się z ogrodu w blasku księżyca? Może wykrył jakąś nieprawidłowość w niuansach mojego rozumowania, powtarzającą się w rozmowach i wypracowaniach?
– Jedynie wieczne bóstwa wiedzą, czy cesarz postępuje właściwie, czy też popełnia błąd – odpowiedziałem, spoglądając mu w oczy. – Tylko one, z uwagi na swoją ojcowską relację z cesarzem, mają prawo go upomnieć. Strofowanie cesarza nie należy do zadań ministra, tak jak żonie nie wolno buntować się wobec męża.
Koro Ha zadarł podbródek i obdarzył mnie uśmiechem pełnym zadowolenia. Odwrócił się do ojca, ponownie przyjmując rolę podwładnego.
– Sposób myślenia chłopaka jest idealny, jak na jego wiek.
– Tak – zgodził się ojciec. Poklepał krzesło po prawej, a ja usiadłem i wziąłem łyk herbaty, przez cały czas powstrzymując się od wbicia wrogiego spojrzenia w Koro Ha. Ojciec pytał o różne rzeczy: o moją matkę oraz o lekturę dzieł klasycznych i historycznych, do których zdaniem nauczyciela miałem smykałkę. W ten sposób wypełniał obowiązki głowy rodziny mimo długich i częstych nieobecności.
Gdy byłem młodszy, ojciec okazywał mi mnóstwo czułości. Wciąż pielęgnowałem niewyraźne, niemalże mityczne wspomnienia chwil, kiedy sadzał mnie na ramionach i chodził ze mną po ogrodzie w ciepłym słońcu lata. Pamiętałem, jak jego bokobrody łaskotały mnie w policzki, gdy huśtał mnie na kolanach i opowiadał głupkowate historyjki pełne zabawnych rymów. Ale jego interesy zaczęły się rozrastać i te wesołe, szczęśliwe popołudnia stawały się coraz rzadsze, a po przybyciu Koro Ha sympatia ojca stała się czymś, na co trzeba było sobie zapracować.
Gdy wypiliśmy herbatę, ojciec kazał nam odejść. Wraz z Koro Ha ukłoniliśmy się i wyszliśmy z jego gabinetu, a gdy znaleźliśmy się na ścieżce ogrodowej, gdzie ojciec nie mógł już mnie zobaczyć, wbiłem w nauczyciela chłodne spojrzenie.
– Och, nie bocz się, Wen Olcho – rzekł Koro Ha. – Przecież ojciec był zadowolony z odpowiedzi, nieprawdaż?
– Ale nie sądzę, żeby był zadowolony z pytań – odparłem. – Bo mnie się nie podobały.
– Czy rolą ucznia jest okazywanie niezadowolenia z nauczyciela?
– Co by się stało, gdybym powiedział, że minister powinien się zbuntować wobec cesarza? Myślisz, że udałoby ci się utrzymać posadę?
– Przypuszczalnie tak – odrzekł. – Trafiłem tu dzięki doskonałym rekomendacjom. Gdybyś udzielił kiepskiej odpowiedzi, twój ojciec byłby bardzo niezadowolony, a ja musiałbym dopilnować, żebyś już więcej tak źle nie wypadł.
Skrzyżowałem ramiona na piersi i zwolniłem, by nauczyciel mógł mnie wyprzedzić. Widziałem, jak Koro Ha wsunął dłonie w obszerne rękawy szaty. Blask letniego słońca przenikał przez liście żeń-szenia, znacząc ścieżkę plamkami słońca i cieni. Ptaki ćwierkały wśród gałęzi drzew. Szemranie strumienia płynącego przez ogród zakłócił plusk karpia, który wyskoczył z wody, by pożreć nartnika.
– Próbowałeś mnie upokorzyć? – spytałem.
Koro Ha pokręcił głową.
– Przez całe życie będziesz musiał odpowiadać na takie pytania, Wen Olcho, bez względu na to, ile razy zdołasz udowodnić swoją wiedzę. Takie pytania sprawdzają nie tylko wiedzę, ale również lojalność. Zdobędziesz odpowiednie wykształcenie i zasłużysz sobie na ludzki szacunek, co ci na pewno pomoże, ale ludzie zawsze będą widzieć złą karnację i zły kolor włosów i zawsze będą pamiętać, że twoja matka pochodziła z niewłaściwej rodziny. Chcę ci pomóc w odniesieniu sukcesu pomimo tych przeszkód. Czasami ceną tego sukcesu jest upokorzenie lub zdrada we własnym sercu. Twój ojciec doskonale to rozumie.
Przebiegłem obok niego, wpadłem do własnego pokoju i zamknąłem się w środku na resztę popołudnia. Babcia uczyła mnie, żebym odczuwał dumę z powodu wszystkich tych rzeczy, które Koro Ha przedstawiał jako przeszkody i wady. Co więcej, byłem przekonany, że gdzieś między nimi odnajdę sekrety magii, płynącej zarówno we krwi matki, jak i ojca. Magia była moim dziedzictwem, narzędziem, za które chciałem pochwycić, by zapewnić sobie pozycję i odzyskać prestiż rodziny. Ponadto nadal pamiętałem tę oszałamiającą chwilę, gdy moja babcia wyczarowała płomień, a ja zrozumiałem strukturę świata. Cztery lata później nadal tęskniłem za tą chwilą, tak jak żebrak, co noc dręczony snami o ostatnim posiłku, marzy o tym, by napełnić żołądek.
Tej nocy babcia obudziła mnie, stukając w okno. Podniosłem się i założyłem spodnie oraz koszulę z ręcznie tkanej bawełny – proste ubranie, które przepuszczało tchnienie chłodnego letniego wiatru – a potem przekradłem się przez korytarze i spotkałem się z nią w ogrodzie. Jak zwykle wróciliśmy do Świątyni Płomienia.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Tak jak każda inna książka, „Dłoń Króla Słońca” nie powstałaby, gdyby nie wsparcie, wpływy i pomoc kilku ludzi.
W pierwszej kolejności chciałem podziękować rodzicom, Jenny i Wardowi, którzy nie tylko mnie wychowali, ale zawsze zachęcali, bym rozwijał swoją kreatywność (nawet jeśli wojny w wyobraźni, które toczyłem przed domem, wyprowadzały sąsiadów z równowagi). Co więcej, to właśnie oni uczyli mnie przez większość mojego dzieciństwa, a więc to, kim jestem i co umiem, zawdzięczam głównie im.
Chciałem również podziękować braciom, Sethowi i Nathanowi, którzy są pełni pomysłów, imponują intelektem i zawsze służą inspiracją (oraz rekomendacjami muzycznymi). Z tego samego względu jestem wdzięczny Tomowi Schultzowi, który jako pierwszy człowiek na świecie z całkowitą pewnością siebie powiedział mi, że jestem artystą, a nie tylko kimś, kto pisze i rysuje dla zabawy. Chciałem też podziękować doktorowi Anthony’emu Clarkowi, mojemu uczelnianemu mentorowi, który pokierował moimi zainteresowaniami historią, dzięki czemu zacząłem tworzyć postać Wena Olchy.
Moi pierwsi czytelnicy – Jon Ficke, Erin Cairns i Don Allmon – zasługują na ogromną wdzięczność za ich uwagi, które pomogły mi uformować tę książkę od stanu larwalnego aż po obecny. Szczególne podziękowania należą się Scottowi H. Andrewsowi z Beneath Ceaseless Skies, pierwszemu redaktorowi, który wybrał moje opowiadania ze sterty na biurku i płacił mi minimum sześć centów od słowa.
Nietaktem byłoby pominięcie Joshuy Bilmesa, mojego agenta, który zasiadł ze mną na Worldconie w San Jose w 2018 roku i rzucił okiem na pierwsze pięćdziesiąt stron tej książki, a potem wytknął wszystkie popełnione błędy (do tego wskazał też to, co zrobiłem dobrze). Gdyby nie ochota, z jaką pochylał się nad każdą kolejną wersją powieści, nigdy by ona do was nie dotarła. Chciałem wspomnieć również Steviego Finegana, który znalazł dla tej książki idealny dom, oraz Brendana Durkina, mojego redaktora, który cierpliwie polerował „Dłoń Króla Słońca”, aż książka stała się jeszcze lepsza.
Na koniec chciałem podziękować mojej żonie Hannah, która sama jest wspaniałą artystką i cierpliwie (a czasem entuzjastycznie) słucha, jak opowiadam jej o trudnościach z budowaniem świata, jak rozbieram każdy wspólnie obejrzany film na czynniki pierwsze w nadziei, że nauczę się czegoś o tworzeniu fabuły, czy jak chodzę po mieszkaniu i gadam do siebie o mało ciekawym zwrocie akcji czy momencie w życiu bohatera, który jakoś nie pasuje do całości – i która kocha mnie nie na przekór temu wszystkiemu, ale, przynajmniej częściowo, właśnie dlatego. Ja też cię kocham.
pisze fantasy i science fiction od ukończenia jedenastego roku życia. Posiada licencjat z historii i filozofii oraz tytuł magistra z metod nauczania uzyskany na Uniwersytecie Whitwortha. Ukończył też drugi fakultet z kultury azjatyckiej. Spędził cztery miesiące na intensywnym kursie nauki języka chińskiego i kultury Chin na Uniwersytecie Minzu w Pekinie.
Jego opowiadania, często pod pseudonimem Jeremy A. TeGrotenhuis, ukazywały się w Beneath Ceaseless Skies, Writers of the Future 34, Deep Magic, Orson Scott Card’s Intergalactic Medicine Show i innych miejscach.
Pracował również jako nauczyciel angielskiego jako języka obcego w Tajpej, księgarz w Auntie’s Bookstore w Spokane i jako nauczyciel w liceum.
Obecnie mieszka w Spokane w stanie Washington z żoną Hannah i regałami pękającymi od książek.
COPYRIGHT © BY Jeremy TeGrotenhuis 2021 COPYRIGHT © BY Fabryka Słów sp. z o.o., LUBLIN 2022
TYTUŁ ORYGINAŁU The Hand of the Sun King
WYDANIE I
ISBN 978-83-7964-751-4
Wszelkie prawa zastrzeżone All rights reserved
Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.
PROJEKT I ADIUSTACJA AUTORSKA WYDANIA Eryk Górski Robert Łakuta
PROJEKT I GRAFIKA OKŁADCE Patrick Knowles
OPRACOWANIE OKŁADKI Szymon Wójciak
ILUSTRACJE Paweł Zaręba
TŁUMACZENIE Marcin Mortka
REDAKCJA Joanna Orłowska
KOREKTA Magdalena Byrska
SKŁAD WERSJI ELEKTRONICZNEJ [email protected]
SPRZEDAŻ INTERNETOWA
Zamówienia hurtowe Dressler Dublin sp. z o.o. ul. Poznańska 91 05-850 Ożarów Mazowiecki tel. (+ 48 22) 733 50 31/32 www.dressler.com.pl e-mail: [email protected]
WYDAWNICTWO Fabryka Słów sp. z o.o. 20-834 Lublin, ul. Irysowa 25a tel.: 81 524 08 88, faks: 81 524 08 91www.fabrykaslow.com.pl e-mail: [email protected]/fabrykainstagram.com/fabrykaslow