59,93 zł
Emocjonujące zwieńczenie uznanego cyklu „Kroniki Olchy”, rozpoczętego niezwykłą „Dłonią Króla Słońca”. Idealna seria dla fanów Robin Hobb oraz Shelley Parker-Chan.
PAKTY ZOSTAŁY ZERWANE. REBELIA PONIOSŁA PORAŻKĘ.
Po nieudanej próbie obalenia Cesarza, Głupi Kundel sięgnął po zakazaną magię, robiąc dokładnie to, czego pragnęli Bogowie. Od tej pory wojna nabrała impetu, przekształcając świat według boskiej woli.
Wygładzenie jego struktury jest zbyt wielkim zadaniem dla jednego człowieka i będzie wymagało mnóstwa sprytu. Podczas gdy Imperium, rebelia i cały ziemski krajobraz zaczynają się kruszyć, Głupi Kundel musi połączyć siły z innymi walczącymi o wolność, aby stoczyć ostateczną bitwę i obalić Doktrynę oraz Bogów. Jednak konsekwencje odbudowy rozpadającego się świata mogą okazać się większe niż jest gotów zaakceptować…
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 665
Dla tych, którzy gotowi są do poświęceń,
Zapewne dotarły do ciebie wieści o moich sukcesach i porażkach. O ogrodzie mojego ojca i Świątyni Płomienia, o Przewodniku, Wildze oraz Atar, o rozłamie, który niemalże rozerwał naszą rebelię na strzępy, i o zwieńczeniu tej rebelii, moim największym i najbardziej destruktywnym błędzie.
Cesarz przeżył, a ja doprowadziłem świat do upadku.
Tak jak zaczynają się strzępić krawędzie materiału, od pojedynczych rozplątujących się nitek, które pociągają za sobą kolejne, aż pruje się całe ubranie, tak i świat zaczął się strzępić, ujawniając coraz większe połacie zniszczenia. Ogromne pazury drapały zabarykadowane drzwi, a my wszyscy – nawet ci, którzy nigdy nie skosztowali magii, tego najbardziej odurzającego trunku, tak niezwykle ożywiającego świat – poczuliśmy wstrząsy wewnątrz struktury.
Teraz siedzę i spisuję te wydarzenia.
Bo właśnie to wychodziło mi zawsze najlepiej. Magia była moją obsesją, lecz postanowiłem oddać się swojemu prawdziwemu talentowi i opowiedzieć o tym, czego dokonaliśmy.
Świat powstanie na nowo, a ja odegram straszną, ale i cudowną rolę w jego tworzeniu. Chciałbym, żeby ci, którzy dożyją czasów, kiedy mnie już nie będzie, mogli przynajmniej zrozumieć mój ostatni, najbardziej niszczycielski i najbardziej wyzwoleńczy wybór. Jeśli ci, którzy pojawią się po nas, zapragną mnie wielbić, niech robią to z pełną świadomością tego, kim byłem i co uczyniłem. Jeśli jednak postanowią mnie nienawidzić, niech przynajmniej czynią to szczerze.
Ostatecznie tylko na tyle każdy z nas może liczyć.
Głupi Kundel
Od kiedy sięgam pamięcią, las nigdy nie był tak tajemniczy i pełen grozy. Chłodne powietrze przeciął przeraźliwy skowyt. Być może lis wzywał swoich pobratymców, a może jakiś upiorny twór z powykręcanymi kończynami sygnalizował niepokojąco ludzkim głosem, że zwęszył w końcu nasz trop. Okara kroczył przede mną, depcząc doktorowi Sho po piętach, a sierść na jego grzbiecie jeżyła się tym samym przerażeniem, które i mnie zdawało się oblepiać. Z czasem, gdy świt przeradzał się stopniowo w poranek, strach ustępował, odległe krzyki bestii zaś przestały ściskać mi gardło. Cienie na powrót stały się tylko cieniami, nie były już postrzępionymi skrawkami struktury świata.
Doktor Sho odłożył swój kufer na ziemię i opadł na zwaloną kłodę.
– Powinniśmy być tu bezpieczni – oznajmił, masując łydki. – Struktura jeszcze się tu nie przetarła.
Zsunąłem się na wystające z ziemi korzenie drzewa. Moje kończyny były ociężałe po ucieczce ze Wschodniej Fortecy i pospiesznej regeneracji po walce z tymi... tworami... w lesie. Doktor Sho zwał je nieutkanymi. Twierdził, że przyciąga je magia, tak jak szamocząca się w pajęczynie mucha przyciąga do siebie pająki.
Okara obwąchiwał obrzeża naszego prowizorycznego obozu, przestrzeni niewiele większej niż wycinek między dwoma sękatymi drzewami.
W końcu opadł zadowolony tuż obok, opierając na moim kolanie pysk pokryty bliznami. Szukałem w nim przebłysku światła, jakiegokolwiek znaku, że wilczy bóg wciąż był z nami, że wciąż zamieszkiwał ciało psa noszącego jego imię. Jakiejkolwiek oznaki, że nadal był naszym sprzymierzeńcem.
Cesarz nazwał mnie głupcem, bo zaufałem bogu, który poprzez sny i wizje odciągnął mnie od szczęścia zastanego w An-Zabat i poprowadził do Syczącej Kocicy, a stamtąd do tej nieszczęsnej chwili w ogrodzie Głosu Złotej Zięby, kiedy w desperackim odruchu użyłem zakazanej magii, by przeciwstawić się Doktrynie, dając bogom pretekst, na który czekali, aby na nowo rozpętać wojnę.
Był to w rzeczy samej przebiegły wilk.
Wyciągnąłem rękę, żeby podrapać psa za uszami. Lecz zamarłem w połowie drogi, a potem odsunąłem od niego drżącą dłoń. Wiedziałem, że nie mogę go za nic winić. Był marionetką sił wykraczających poza jego rozumowanie. Jednak gdy myślałem o Okarze, jawił mi się on pod postacią tego oto zwierzęcia.
– Gdzie jesteśmy? – zapytałem, głównie po to, by odwrócić uwagę od psa i tego, jak bardzo oboje zostaliśmy wykorzystani. – Powinniśmy być gdzieś w pobliżu Wschodniej Fortecy, ale nie rozpoznaję tych lasów.
– Dość daleko uleciałeś. – Doktor Sho przetrząsnął szufladki kufra z lekami i wyciągnął z nich garść suszonych grzybów. – Wyglądasz na wyczerpanego. Masz. Zjedz to. Nie są smaczne, ale całkiem pożywne i odznaczają się silnymi właściwościami leczniczymi.
Sięgnąłem po grzyby o żółtym trzonie i czerwonym kapeluszu i zjadłem je bez zastanowienia.
– Muszę wracać do miasta. Sycząca Kocica potrzebuje mojej pomocy... Zresztą jestem jej to winien. W końcu to ja do tego doprowadziłem... – Zawodził mnie własny głos. Zjadłem kolejnego grzyba, starając się zebrać siły. – Bitwa nie dobiegła jeszcze końca. Powinienem tam być, a nie chować się po lasach.
Doktor Sho zdawał się patrzeć na mnie nieco inaczej, bardziej wnikliwie, a ja rozumiałem go teraz trochę lepiej niż wcześniej. Nie był przecież tylko doktorem Sho, moim niegdysiejszym kompanem, ale także mędrcem, Wędrującym Wąskim Traktem, człowiekiem żyjącym od wieków, równie długo jak cesarz czy Sycząca Kocica, choć nie władał żadną magią. Był uczonym, autorem idei tworzących podwaliny sieneńskiego imperium. To w większości jego słowa ukształtowały mój światopogląd. Nie był zwyczajnym lekarzem, ale najbardziej szanowanym, a zarazem znienawidzonym umysłem na świecie.
– Sycząca Kocica poradzi sobie z utrzymaniem bariery odgradzającej miasto od strzępiącej się struktury, ale wewnątrz tej bańki nie ma miejsca na magię – stwierdził. – Jesteś na tyle biegły w walce mieczem, żeby w pojedynkę pokonać resztę sieneńskiej armii? Nie? W takim razie zostaw to żołnierzom i ich kapitanom. Na naszych barkach spoczywa inne zadanie.
– To ja do tego doprowadziłem. – Gardło piekło mnie od tych palących słów, ale zmusiłem się, by je z siebie wyrzucić. – Muszę to naprawić.
– Niby jak? – zapytał, nachylając się ku mnie i wspierając łokcie o kolana, podczas gdy jego spojrzenie buchało we mnie żarem, niczym blask z paleniska. – Czy tak jak Doktryna, twój cesarz, zmusisz bogów do zawarcia niestabilnego pokoju, kruchego niczym szkło? – Odchylił się i zaczerpnął głęboko powietrza. – Dlaczego postrzegasz ład jako coś cennego? Dlaczego wolisz go od chaosu?
Otworzyłem usta, aby coś odpowiedzieć, ale się zawahałem. Umysł odruchowo rzucił się w kierunku cesarskiej doktryny, doktryny, którą nauczyłem się kwestionować i odrzucać. Jednak jej twórca, siedzący obok mnie, zadał mi to fundamentalne pytanie.
– Gdy wszystko jest na właściwym miejscu, panuje harmonia, a życie ma idealne warunki do rozkwitu – odparłem. – To cytat z... no cóż... twój. A gdy świat spowija nieład, energię do życia pochłania wysiłek, żeby jakoś ten czas przetrwać.
– Coś w tym stylu – burknął. – A czy imperium stworzyło ład? Czy za rządów Doktryny panowała harmonia?
– Nie. – Odpowiedź przyszła mi z łatwością. – Ład imperium utrzymywał się przy pomocy ostrza. Rebelia tu i w An-Zabat oraz zniszczenia w Toa Alon świadczą o jego niestabilności.
– Ponieważ Doktryna nie ma w sobie ani krzty wiary. – W głosie doktora zalęgła się fałszywa nuta. – Nie wierzy w słuszność struktury. Nie wierzy w harmonię. Nie wierzy, że ludzie są zdolni do znalezienia swojego miejsca. Trudno go za to winić, w końcu przeżył czas ogromnego chaosu... – Sho pokręcił gwałtownie głową. – Zboczył jednak z właściwej ścieżki. Sprzeciwił się temu, co było konieczne. – Odwrócił wzrok, a mięśnie okalające jego szczękę napięły się pod rzadką brodą. – Doktryna mógł nas przed tym wszystkim uchronić, wolał jednak stworzyć własne imperium, świat ukształtowany według jego woli, pielęgnowany i przycinany niczym ogród. Zbyt długo dzierżył w dłoniach władzę, żeby ją porzucić.
– Co w takim razie z klasycznymi ideami? – zapytałem, czując wewnętrze zagubienie. Od lat postrzegałem słowa tego człowieka jako imperialne fundamenty, a teraz mówił o nich z tak jawnym obrzydzeniem.
Odpowiedział pustym śmiechem.
– Moje teksty były czymś na kształt magii przyzywającej wiatr czy magii bitewnej. Narzędziem, które Doktryna przywłaszczył i dopasował do swoich potrzeb. W księgach można znaleźć przebłyski prawdy, ale są to jedynie przebłyski. Kiedy dowiedziałem się, co zamierza zrobić z moimi traktatami, niezwłocznie opuściłem cesarski pałac i poprzysiągłem, że nigdy tam nie wrócę. A on obiecał, że dożyję czasów, kiedy ujrzę świat, jaki zamierzał zbudować.
Być może za sprawą wyczerpania, nagłych zawrotów głowy wywołanych tak wieloma niespodziewanymi wydarzeniami lub pozostałości po koszmarnej fali magicznego oddziaływania przenikającej otaczający mnie świat, poczułem włosy jeżące mi się na karku, suchość w ustach i ból skręcający żołądek. Zawirowało nade mną niebo i omdlałbym, gdyby doktor Sho nie złapał mnie za ramię. Zamarliśmy w takiej pozycji na chwilę. Szorstka kora wbijała mi się w plecy, a Sho trzymał mnie mocno za łokieć. Krawędzie widzianego przeze mnie świata zaczęły mienić się kolorami, lecz gdy skupiłem wzrok na dziwacznych wirujących światłach, zatańczyły w oddali, pozostając na peryferiach mojej wizji.
– Posłuchaj mnie – odezwał się cicho doktor Sho. – Struktura się rozpada i z pewnością nastanie cierpienie, ale nie wolno ci rozpaczać. Ład jest lepszy od chaosu, ale chaos stwarza okazję, szansę na właściwe ułożenie wszystkich elementów. Nie podołam temu zadaniu w pojedynkę. Musisz obiecać, że mi pomożesz, że gdy nadejdzie odpowiedni moment, zrobisz, co konieczne, bez względu na to, jak wiele będzie cię to kosztowało.
Odnalazłem spojrzeniem jego twarz i przedarłem się przez warstwy pomarszczonej, poszarzałej skóry do ukrytych pod nią zwiotczałych mięśni i kanciastych płaszczyzn czaszki.
– W czym miałbym ci pomóc? – wymamrotałem.
– W stworzeniu lepszego świata – odparł, a jego głos dzwonił mi w uszach, gdy zapadałem w sen. – W stworzeniu struktury wolnej od klątw i jarzma magii.
Słowa doktora Sho rozbrzmiały mi w umyśle jako pierwsza myśl tuż po przebudzeniu. „Wolnej od klątw i jarzma magii”. Chłodne, wilgotne od rosy powietrze kąsało moją twarz i dłonie. Wiszące nad głową liście mieniły się w jasnoniebieskim świetle brzasku. Przez moment wydarzenia z ostatnich dni zdawały się jedynie złym snem, rodzajem niepokojącego przeczucia, przestrogą ze strony Syczącej Kocicy, bym nie władał zakazaną magią i nie wychodził poza ograniczenia struktury. Wstałbym z posłania i ujrzał tlące się w pobliżu ognisko, Czystą Rzekę zwiniętego nieopodal na kocu lub niosącego wodę na poranną herbatę. Po chwili pojawiłby się Podarty Liść, a z nim inni, gotowi do ćwiczeń adepci, z kanonami wyrytymi przeze mnie w kawałkach kości. Na obrzeżach czaiłaby się Sycząca Kocica, przyglądająca się wszystkiemu z grymasem niezadowolenia na twarzy, krucze czaszki wplecione w jej włosy grzechotałyby rytmicznie z każdym jej ruchem, a Biegnąca Sarna...
Po policzku spłynęła mi samotna łza. W klatce piersiowej poczułem ostre ukłucie. Czyżbym był wtedy szczęśliwy? Pod koniec naszego długiego marszu ku wojnie? Wróciłem pamięcią do nocy tuż przed bitwą, do płonącego ogniska, ciemnych oczu Biegnącej Sarny lśniących w świetle księżyca.
– Obudziłeś się, to dobrze – rzucił doktor Sho, wyłoniwszy się z lasu. Położył kufer na ziemi i przyjrzał mi się z uwagą. Jego oczy okalały ciemne sińce zmęczenia, a skóra wokół nich zwisała luźniej, niż to zapamiętałem, jakby rozciągnięta przez jakąś niewidzialną siłę. Ten widok urzekał mnie jednocześnie i odpychał. – Obudziłeś się, ale nadal odczuwasz działanie mojego leku – kontynuował Sho z łagodnym uśmiechem. Przedziwna geometria jego zębów wywołała we mnie falę mdłości. – Nie martw się. Gdy tylko się z nim oswoisz, skutki uboczne miną jak ręką odjął.
– Uznawałem cię za cudotwórcę, z tymi wszystkimi ziołami – wymamrotałem. – Teraz zaczynam powątpiewać w swój osąd.
Doktor wyciągnął z kieszeni czerwono-żółty grzyb i pomachał nim przed moją twarzą.
– To wiedźmie oko – powiedział. – Nazwa wywodzi się ze starożytności. Twierdzono wtedy, że ten grzyb otwiera ludzkie oczy na najskrytsze tajemnice świata. W rzeczywistości czyni coś zgoła odmiennego. Bogowie znów poruszają się swobodnie po świecie i będą cię bacznie obserwować, o ile już nie zaczęli cię tropić. Od wieków wiję się w strukturze niczym wąż w wysokiej trawie, nie wzburzając żadnych źdźbeł, nie pozostawiając po sobie śladu. To – machnął grzybem – pozwoli ci na zrobienie tego samego, na stłumienie twojej magii.
Jego słowa odbijały się echem w moim umyśle. Pomimo wiedzy, że sięgnięcie po magię ściągnie na nas okropności, które już raz niemal przypieczętowały mój los, nie mogłem się powstrzymać, by nie zagłębić się w strukturze. Moja świadomość zdawała się wnikać w nią jak zawsze, a świat jawił się jaśniejszy i pełniejszy, gdy zaczęła mnie wypełniać moc. Wyciągnąłem dłoń i przyzwałem płomień.
W odpowiedzi nie pojawiły się ani kłębek dymu, ani poczucie rozlewającego się w ciele ciepła, tak dobrze mi znane od pierwszego zetknięcia z magią.
Oszołomiony, sięgnąłem po magię bitewną, jednak nie wywołałem żadnej iskry czy palącego żaru w kończynach. Wiatr również nie odpowiedział na moje wezwanie, a jego rześki chłód nie wypełnił mi płuc. Zbudziłem się ze skrępowanym ciałem, zakneblowanymi ustami i niemożnością wpłynięcia na otaczający mnie świat. Skierowałem moc do wnętrza, skuliłem ramiona, chcąc wykręcić ręce i pozwolić im przekształcić się w rozłożyste skrzydła jastrzębia.
Wnętrze mojej dłoni, dawniej poznaczone bruzdami przywodzącymi na myśl wydmowe grzbiety Pustkowia Batir, teraz przypominało rozległy bezmiar, a poszarpane krawędzie blizny po cesarskim kanonie wyznaczały granice ponurej pustyni. Wpatrywałem się w tę pustkę, bezsilny i przerażony, kruchy jak nigdy przedtem.
– Nie przesadzaj, nie jest aż tak źle – zbeształ mnie Sho. – Żyjesz, prawda? A my mamy zadanie do wykonania.
Moje przerażenie nabrało kształtu i obnażyło kły.
– Ty mi to zrobiłeś! – Mój głos pękał jak kruchy lód. – Odebrałeś mi to, czego nawet cesarz nie zdołał mi odebrać!
– Zdołał i tak też uczynił – poprawił mnie doktor Sho. – Choć za pomocą bardziej inwazyjnych środków. Potrzebowałeś snu, a mimo że nieutkani starają się trzymać ode mnie z daleka, ze strachu przed tym, który zrobił tak wiele, żeby stworzyć świat na nowo, ich głód pokonałby w końcu lęk i ta niewielka ochrona, którą mogę ci zaoferować, zawiodłaby. Ocaliłem ci życie, bo naszym zadaniem jest ocalić świat.
Wpatrywałem się w pozbawioną linii dłoń i w różowy kikut prawej ręki. Akurat tę stratę mogłem niegdyś odbudować dla zwykłego kaprysu, gdybym połączył moc zmiany postaci z magią uzdrawiającą. Jednak pozostawiłem kikut nietknięty, uznając go nie tyle za ranę, ile za przypomnienie o tragicznej ścieżce życia, która poprowadziła mnie z ogrodu ojca do Twierdzy Szarego Mrozu. Lecz teraz, pozbawiony mocy, poczułem nagłą bolesną tęsknotę za brakującą kończyną.
– Daj mi coś, co odwróci działanie tej trucizny. Pospiesz się!
Doktor Sho pokręcił głową.
– Z czasem samo zniknie, a wtedy będziesz musiał przyjąć kolejną dawkę. Posłuchaj mnie uważnie. Te bestie dopadną cię...
Wstałem gwałtownie, odwróciłem się i ruszyłem przed siebie. Wściekły żar bijący z moich oczu wypalił wszelkie myśli o otaczającym mnie lesie oraz o tym, dokąd powinienem się udać. Przyświecał mi jeden cel, zostawić doktora Sho jak najdalej za sobą.
– Zaczekaj! – zawołał i usłyszałem grzechot jego wypełnionego lekami kufra, gdy biegł, starając się mnie dogonić.
Zignorowałem go i szedłem dalej. Odebrał mi moją latarnię, jedyne źródło nadziei na jakąkolwiek kontrolę nad życiem w tym brutalnym świecie, w którym tak wiele sił targało mną, by użyć mnie do własnych celów. Od ojca przez imperium, babcię, rebelię i bogów aż po Atar. Wszyscy mną manipulowali. Dopiero teraz to dostrzegłem. Również Atar posłużyła się mną, aby dopiąć swego – wzniecić bunt i wyzwolić An-Zabat. Jedyny sensowny wybór, jakiego dokonałem, zdrada imperium i przyłączenie się do rebelii, wypływał z poczucia winy za popełnione błędy i z namowy Okary. Powinienem był zostać w jaskini Syczącej Kocicy, upajać się głębią wiedzy, o której zawsze marzyłem, i dać sobie spokój z resztą świata.
Korzenie drzewa dostrzegłem jak przez mgłę dopiero w chwili, gdy zaczepiłem o nie stopą, upadłem na leśne poszycie, poobdzierany i posiniaczony. Przewróciłem się na plecy, by przedrzeć się wzrokiem przez korony drzew i dojrzeć szarą kopułę nieba, po części spodziewając się na niej wrzeszczących potworów, nurkujących, aby zagłębić się wygłodniale w moim ciele, lub co gorsza, jednego z tych nieodgadnionych skrzydlatych bogów, rozpościerającego ramiona, żeby jednym gestem wypalić mnie z tego świata w momencie tak wielkiej bezsilności i bezwładności, jaką odczuwałem.
– Co właściwie zamierzałeś zrobić? – zapytał doktor Sho. Oparł dłonie na kolanach i wzdychał głęboko, nadymając przy tym wąsate policzki. Pomimo jego nienaturalnej długowieczności od czasu do czasu można było zauważyć na jego twarzy oznaki minionych lat. – Chciałeś wrócić do Wschodniej Fortecy? Taki bezbronny? Pewnie zginąłbyś z rąk uciekającego z miasta sieneńskiego żołnierza lub któregoś z czających się w lasach potworów. Pomyśl. Po co miałbym odbierać ci moc, jak nie dla naszego wspólnego dobra?
– Dla świata pozbawionego magii – odpowiedziałem gorzko. – Do tego dążysz.
– Tak, ale magiczne cele można osiągnąć jedynie za pomocą magicznych środków. Będę potrzebował twojego wsparcia, tak samo jak twojej mocy, żeby uczynić świat takim, jaki być powinien. Żeby stał się wreszcie miejscem bezpiecznym i dawał ludziom szansę na życie w harmonii.
Świat pozbawiony magii. Zamykając oczy, wciąż mogłem poczuć ten pierwszy podmuch przywołanego przez babcię płomienia, wciąż pamiętałem ten dreszcz emocji, gdy świat nabierał ostrości, prezentując się w całym swoim bogactwie i złożoności. Ten nagły rozkwit nadziei na wolność.
To był dar rozdawany niezwykle nierówno, gdyż na świecie było tak niewiele wiedźm i czarowników z dawnych czasów, a pakty i kanony oferowały jedynie złudne poczucie wolności. Tak naprawdę magia przynosiła więcej szkód niż pożytku. W końcu była fundamentem, na którym Doktryna zbudował swoje imperium. Każdy akt imperialnego okrucieństwa i degeneracji, od ubóstwa w An-Zabat po masakrę u wrót Fortecy Zachodzącego Słońca, miał swoje korzenie w magii. A teraz, przez moją ambicję i ignorancję, świat ponownie pogrążył się w wojnie z bogami.
A może doktor Sho miał rację? Bo jeśli harmonia świata zależała od tego, czy wszystkie rzeczy podporządkowane są strukturze, to magia, która rozdzierała ją i spajała pod wpływem byle kaprysu, mogła zrodzić jedynie chaos. Może ten przerażający cykl, czy to na skalę imperium, czy świata bogów, nigdy by się nie skończył, dopóki magia raz za razem rozrywałaby warstwy tworzące strukturę.
Mimo to dar ten był dla mnie niezwykle cenny. Kochałem go tak, jak kaligraf kocha swoją dłoń, śpiewak swój głos, a tancerka swoje stopy. Co więcej, wypełniał on świat ogromnym pięknem. Bez niego nie rozkwitłaby na bezkresnej pustyni oaza w An-Zabat, tworząca pomost przez odległe Pustkowie, oparty na mocy przywoływania wiatru i wody. Wróciłem pamięcią do tańca z Atar i chwili, gdy objęliśmy się po raz pierwszy, a utkane srebrną nicią szarfy połączyły się z wywołanym przeze mnie ogniem, tworząc spiralę splecioną z wiatru i płomienia. W tamtym momencie, osłabiony, przepełniony strachem, desperacją i potrzebą kontroli, buntowałem się na samą myśl o rezygnacji z magii, nawet w imię ocalenia świata.
Wmawiałem sobie, że zdołam to wszystko naprawić, że skoro wszystko ma swoje miejsce, to i magia musi je mieć. Doktor Sho bał się jej, bo nią nie władał. Nie wiedział, jak wiele ode mnie żąda. Świat z pewnością można było naprawić w inny, mniej bolesny sposób.
– Wracam do Wschodniej Fortecy – oznajmiłem. Jeśli był ktoś, kto potrafił cofnąć wyrządzone przeze mnie szkody, to była to Sycząca Kocica. Przy odrobinie szczęścia mogłem zastać ją w ogrodzie Głosu Złotej Zięby i powstrzymać rozpad świata. Podniosłem się, a z zarośli wyłonił się Okara z wiewiórką w pysku. Przyglądał nam się badawczo. – Jeśli chcesz, możesz udać się tam ze mną.
Ruszyłem, ignorując protesty doktora, stopniowo orientując się pośród drzew, kierując się porostami, jak nauczył mnie na początku naszej przyjaźni, gdy podążaliśmy na północ Drogą Słońca. I tak, z Okarą przy nodze, szedłem na wschód, z zaciśniętą pięścią i bolącym kikutem, zagubiony jak nigdy przedtem.
Lotka
Lotka zbudził się, czując smak piasku i słysząc huk spienionych fal. Z jego ciała wydobył się jęk, przepełzł od zdrętwiałych palców u stóp, smaganych ustępującą linią wody, przez kręgosłup aż po wysuszone gardło i pełne soli usta. Następnie Lotkę zalała powódź wspomnień.
Skrzydlata istota unosząca się w powietrzu. Płomienie mieniące się paletą różnorodnych barw, spływające w sam środek Tronu Oceanu. Szczątki kadłuba ciskane w morze niczym żebra ogromnego wysuszonego truchła. Kopał i szamotał się w otaczających go wodach, walcząc o utrzymanie głowy na powierzchni. Za namową Huo przywiązał się do masztu, choć kilka sekund wcześniej gotów był oddać się falom i pogodzić z rychłym końcem.
Huo.
Ostre muszelki wbijały się Lotce w dłonie, kiedy czołgał się, byle dalej od krawędzi morskich fal. Dźwignął się na kolana, po czym omdlał, gdy krew odpłynęła mu z głowy w kierunku zdrętwiałych kończyn. Ciężka od soli i wody lina nadal oplatała go w talii. Dotknął węzła w poszukiwaniu masztu, wokół którego był zapleciony i do którego przylgnął kapitan Huo.
Świt przeistoczył się w poranek i wypełnił niebo kłębami chmur i dymu. Szukając kapitana, spojrzenie Lotki natknęło się na dziwny cień odcinający się na tle błękitu. Nie była to ani chmura, ani atramentowy dym znaczący pozycje Wschodniej Fortecy, tylko coś znacznie ciemniejszego, mroczniejszego. Pospiesznie wyrzucił to osobliwe zjawisko z umysłu. Szaleństwo, które Wen Olcha sprowadził na świat, musiało poczekać. Najpierw Lotka powinien zadbać o swój byt.
W końcu kilkanaście kroków od brzegu dostrzegł kawałek masztu. Zadrżał na widok jego krawędzi, nie rozszczepionych i nierównych, jak powinno wyglądać rozłupane drewno, ale precyzyjnie przeciętych, niczym za pomocą ogromnego noża. Zamrugał, starając się odgonić wizję skrzydlatej bestii i jej błyszczących płomieni.
Wypełnił usta śliną i podniósł się na nogi. Kończyny ciążyły mu jak ołów, mimo to brnął ku masztowi, zataczając się i zmuszając do krzyku. Początkowo wydobył z siebie jedynie szept, ale z czasem przerodził się on w donośne wołanie, które poniosło się ponad szalejącymi falami. W odpowiedzi Lotka dojrzał nieznaczny ruch. Kapitan Huo wychylił głowę, fale chlusnęły, unosząc jego ramiona, gdy starał się odnaleźć nawołujący go głos.
– Kapitanie! – krzyknął Lotka, klękając i obracając Huo na plecy. Skrawki niebiesko-złotej tuniki przylgnęły do niego jak wodorosty. Jego miecz sterczał pod dziwnym kątem, a rękojeść ginęła gdzieś pod nim. Siniaki na prawym boku świadczyły o połamanych żebrach. Zlepek piasku i zakrwawionych strzępów odzienia przykleił się do klatki piersiowej, zasłaniając coś, co wyglądało na paskudnie głęboką ranę.
Lotka zacisnął zęby, żeby nie zakląć. Jeszcze kilka dni temu cieszyłby się, że kapitan, o którym myśl uwierała go niczym cierń przez całą drogę z Twierdzy Szarego Mrozu do Wschodniej Fortecy, upadł tak nisko. Teraz jednak, w obliczu katastrofy, potrzebował każdego sojusznika, jakiego tylko zaoferowałby mu świat. I mimo że Huo niezliczoną ilość razy stawał do niego w opozycji, Lotka nadal wierzył w obowiązującą w imperium hierarchię i prawo Dłoni do dowództwa, nie tylko dlatego, że sam piastował to stanowisko, ale również dlatego, że sam cesarz wezwał go na Tron Oceanu, aby zaproponować mu miejsce u swojego boku.
Z tym ostatnim Lotka nie do końca potrafił sobie poradzić, gdyż czuł w środku narastającą nienawiść do całego imperium, nienawiść zrodzoną podczas marszu na południe od Twierdzy Szarego Mrozu, przez rozczłonkowane zwłoki zbrukane krwią niewinnych ofiar przed wrotami Fortecy Zachodzącego Słońca, gdzie armia, którą dowodził w trakcie ucieczki przed rebelią Wena Olchy, zwróciła się przeciwko nayeńskim uchodźcom, których mieli eskortować i osłaniać, obiecując im schronienie za murami miasta.
Choć zaczynał gardzić imperium, odraza do Wena Olchy płonęła w nim jaśniej. Miał zamiar przysporzyć Olsze takiego cierpienia, jakie on przysporzył jemu – nie, takiego, jakie Olcha przysporzył całemu światu. Odrąbana Dłoń zapłaci za zabójstwo Wilgi w Żelaznym Mieście, za krwawy marsz z Twierdzy Szarego Mrozu i rzeź tysięcy w bitwie o stolicę Nayenu oraz za grozę, jaką wywołał, zapraszając bogów z powrotem do świata w szalonej próbie obalenia cesarza i wyswobodzenia nayeńskiego ludu.
Właśnie taką wrogość i związane z nią pytania Lotka starał się wyrzucić z umysłu. Wiedział, że na tej plaży żadna z tych kwestii nie doczeka się rozstrzygnięcia. Nic nie zdziała, jeśli zginie lub narazi się na schwytanie przez nayeński patrol.
Obrażenia kapitana były poważne, ale magia uzdrowicielska mogła sobie z nimi poradzić. Lotka sięgnął po widmową kończynę swojej magii, licząc, że połączenie z pozostałymi Głosami i kanonem cesarza, zerwane podczas koszmarnego zdarzenia, gdy nad Wschodnią Fortecą pojawili się bogowie, zostało już przywrócone. Lecz tam, gdzie powinien znajdować się kanon gromadzący cesarską moc, Lotka poczuł jedynie przeraźliwy chłód i rozległą pustkę.
Jeszcze na statku, na Tronie Oceanu, gdy skrzydlata istota po raz drugi wezwała płomienie, Lotka sięgnął instynktownie po magię, choć mury kanonu znikły z jego umysłu. Pamiętał, jak spływał po migotliwej aurze światła, a magia osłaniająca chroniła go przed opalizującymi płomieniami, mimo iż statek rozpadł się w pył. Niemożliwe...
Huo zakaszlał, a z jego ust wydobyła się strużka czerwonej piany.
Lotka przyłożył dłoń do czoła kapitana i zmrużył oczy. Albo magia zadziała, albo mężczyzna umrze, zostawiając Lotkę samego, bez mocy, w lesie pełnym rebelianckich obozowisk, a najbliższym schronieniem okaże się miasto, które armia Olchy zdążyła już podpalić.
Niczym człowiek niespodziewanie pozbawiony wzroku, Lotka sięgnął w mrok, kierując się pamięcią i instynktem, ku miejscu, gdzie powinno znajdować się źródło magii uzdrowicielskiej. Kojący spokój momentalnie rozlał się po jego ciele, tłumiąc panikę, która wypełniała mu klatkę piersiową, od chwili gdy poczuł magiczne oddziaływanie. Wraz z wyciszeniem zszarganych nerwów pojawiła się pewność, że wszystko, czego nauczono go o magii, było w rzeczywistości błędne.
„Magia jest darem cesarza” – powiedział mu kiedyś ojciec, a zarazem nauczyciel magii, Głos Złota Zięba, po tym, jak Wilga oblał cesarskie egzaminy. Była to jedna z wielu lekcji w natłoku ksiąg, ćwiczeń i wykładów, któremu go poddano, by przygotować go do zajęcia miejsca zarezerwowanego pierwotnie dla jego brata. „Tylko dzięki łasce cesarza możemy zmieniać świat. Bez kanonu jesteśmy bezsilni”.
A jednak teraz, sięgając w ciemność bez pomocy ze strony cesarza, znalazł czekającą tam magię. Już sam ten fakt powinien sparaliżować go zwątpieniem i dezorientacją, lecz moc uzdrowicielska obmyła go również z tych gwałtownych uczuć, wypełniając jego wnętrze opanowaniem i pozwalając umysłowi zaspokoić wreszcie straszliwą ciekawość wywołaną osobliwym tworem na niebie.
Jego oczom nie ukazały się żadne rozwijające się na firmamencie skrzydła czy dziwaczne dziury w strukturze świata. Było tam tylko słońce, wiszące nad nayeńskimi szczytami, przysłonięte smugą czarnego dymu. Mimo to niebo nie było takie, jakie być powinno. Nad morzem, gdzie Tron Oceanu wraz ze swoją flotą dokonały swojego żywota, wisiała straszliwa chmura. Kształtem przypominała okrąg, kolorem – kroplę gęstego atramentu, a na krawędziach idealnej sfery pożerała światło, przebijające się przez niewielkie skrawki czystego nieba.
Przez umysł Lotki przemknęły stare wiersze. Wersy starające się uchwycić grozę zaćmienia, niespotykane ułożenie ciał niebieskich. Jak i te zestawiające słońce i księżyc, jedno promieniujące ciepłem, drugie chłodem. Jednakże księżyc rzucał na ziemię blask, a wiszące nad morzem słońce nie. To coś widniejące na niebie było jego przeciwieństwem, bo o ile słońce snuło się ociężale wraz z upływem dnia, to ten okrąg wisiał nieruchomo, połykając czerń, stanowiąc bardziej o braku niż o obecności. Niczym wypalona w obrazie dziura.
Huo westchnął i wygiął się w łuk, sprowadzając uwagę Lotki na ziemię. Nieznany mrok wiszący na porannym niebie nie był jedynym nierealnym tworem, drugim był bez wątpienia fakt, że Lotce udało się na własną rękę sięgnąć po magię, bez pomocy cesarskiego kanonu. Władał mocą, która zszyła tors kapitana. Delikatnie strzepał piasek i zeschniętą krew z piersi Huo. Miejsce, gdzie chwilę wcześniej zionęła szeroka na dwa palce rana, skurczyło się do grubości pędzla. Lotka pomimo płynącej w nim magii poczuł ukłucie niepokoju.
Huo jęknął i złapał się za bok. Rozwiązywanie tajemnic musiało poczekać.
– Huo? – Lotka zbliżył się do twarzy kapitana. – To ja, Dłoń Lotka. Jesteśmy na brzegu. Zostałeś ciężko ranny. Robię, co mogę, ale pełne zasklepienie rany zajmie mi trochę czasu, a teraz go nie mamy, jesteśmy odsłonięci. Jeśli czujesz się na siłach, żeby iść, myślę, że powinniśmy schronić się za drzewami. Dasz radę?
Huo przytaknął lekko. Krzywiąc się, zdołał uklęknąć i oprzeć dłonie o uda.
– Co się stało? – wymamrotał, a jego głos brzmiał szorstko, jak piasek.
– Nie czas na wyjaśnienia – odparł Lotka, zarzucając sobie rękę kapitana na bark i pomagając mu wstać. Ogarnęło go nagłe zmęczenie, konsekwencja magii, mimo to utrzymał się na nogach. – Wytłumaczę ci wszystko, gdy tylko znajdziemy jakieś schronienie.
Kiedy zmierzali pod górę, przez plażę ku linii drzew, zadrapania i siniaki na ciele Lotki dawały o sobie znać. Huo sapał z wysiłku, twarz wykrzywiał mu ból, ale z każdym postawionym krokiem las zbliżał się coraz bardziej. Lotka zaczął już nawet wierzyć, że lada chwila ten koszmar się skończy, albo przynajmniej na moment się zatrzyma. Lecz wtem głośny plusk skierował jego uwagę z powrotem na wzburzone morze.
Kończyna, czarna i powykręcana, wynurzyła się niespodziewanie spomiędzy spienionych fal i wczepiła w piasek. Za nią podążyła kolejna i jeszcze jedna. Prążkowane, pozbawione kości macki wlekły za sobą gładką masę przypominającą foczą skórę, bladą i poprzecinaną fioletowymi żyłkami. Bezkształtna bryła pękła niczym wrzód i rozwarła się, ukazując paszczę wypełnioną haczykowatymi zębiskami.
Żołądek Lotki ścisnął się, a obrzydzenie i przerażenie walczyły o dominację nad trzecim odczuciem – wyciszonym pod wpływem magii uzdrowicielskiej – dotkliwym bólem, przypominającym cierpienie złamanego serca, bolesną reakcją na zmianę struktury świata.
Z paszczy stwora wysunął się język, smakując powietrze. W nagłym przypływie siły masa wywlekła się na plażę i zbliżała się z niebezpieczną prędkością.
Lotka zacisnął zęby, przeniósł cały ciężar Huo na swoje barki i wycelował w potwora. Przez kręgosłup przemknął mu gorący podmuch, a błyskawica wystrzeliła i przeszyła stwora na wylot, wyrzucając w powietrze kłęby syczącej pary i wzburzony piasek. Mackowate monstrum zawyło, przemierzyło jeszcze kilka metrów i upadło z łoskotem na plażę. Jego kończyny i poszarpane krawędzie paszczy momentalnie zwiotczały.
Morska fala cofnęła się zauważalnie, pieniąc się wokół tuzina kolejnych ożywionych macek. Oczom Lotki ukazały się trzy nowe bestie, każda inna, lecz wszystkie równie ohydne, stworzone z powykręcanych, bulwiastych i rozdętych kształtów morskich stworzeń. Monstra wpełzły na plażę, obnażając ostre kły, wypełniły powietrze nieludzkim wrzaskiem, szarpiąc resztki starganych już nerwów Lotki. Ciskał w nie błyskawicami, tnąc spienione fale, a poczwary zwalały się w kupki zwęglonych zwłok, po czym z wód wyłaniały się kolejne, wijąc się i miotając na wszystkie strony.
– Musimy uciekać – sapnął Huo.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Pisze fantasy i science fiction od ukończenia jedenastego roku życia. Posiada licencjat z historii i filozofii oraz tytuł magistra z metod nauczania uzyskany na Uniwersytecie Whitwortha. Ukończył też drugi fakultet z kultury azjatyckiej. Spędził cztery miesiące na intensywnym kursie nauki języka chińskiego i kultury Chin na Uniwersytecie Minzu w Pekinie.
Jego opowiadania, często pod pseudonimem Jeremy A. TeGrotenhuis, ukazywały się w Beneath Ceaseless Skies, Writers of the Future 34, Deep Magic, Orson Scott Card’s Intergalactic Medicine Show i innych miejscach.
Pracował również jako nauczyciel angielskiego jako języka obcego w Tajpej, księgarz w Auntie’s Bookstore w Spokane i jako nauczyciel w liceum.
Obecnie mieszka w Spokane w stanie Washington z żoną Hannah i regałami pękającymi od książek.
COPYRIGHT © BY Jeremy A. TeGrotenhuis 2023 COPYRIGHT © BY Fabryka Słów sp. z o.o., LUBLIN 2024
TYTUŁ ORYGINAŁU The Pattern of the World
WYDANIE I
ISBN 978-83-67949-56-9
Wszelkie prawa zastrzeżone All rights reserved
Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.
PROJEKT I ADIUSTACJA AUTORSKA WYDANIA Eryk Górski Robert Łakuta
PROJEKT OKŁADKI POLSKIEGO WYDANIA NA PODSTAWIE ORYGINAŁU Szymon Wójciak
ILUSTRACJE Paweł Zaręba
TŁUMACZENIE Edyta Ładuch
REDAKCJA Joanna Orłowska
KOREKTA Magdalena Byrska
SKŁAD WERSJI ELEKTRONICZNEJ [email protected]
SPRZEDAŻ INTERNETOWA
Zamówienia hurtowe Dressler Dublin sp. z o.o. ul. Poznańska 91 05-850 Ożarów Mazowiecki tel. (+ 48 22) 733 50 31/32 www.dressler.com.pl e-mail: [email protected]
WYDAWNICTWO Fabryka Słów sp. z o.o. 20-834 Lublin, ul. Irysowa 25a tel.: 81 524 08 88, faks: 81 524 08 91www.fabrykaslow.com.pl e-mail: [email protected]/fabrykainstagram.com/fabrykaslow