Dni ostatnie - Brian Evenson - ebook + książka

Dni ostatnie ebook

Evenson Brian

3,6

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Kiedy Kline zostaje uprowadzony przez mroczną sektę, której członkowie wierzą, że poprzez amputacje przybliżają się do Boga, otrzymuje zadanie znalezienia zabójcy ich przywódcy. Czy zdąży odkryć prawdę i się ocalić? Czy zgodzi sie przyjąć rolę proroka? A może wszystkiemu, co zobaczył, zgotuje zagładę w iście biblijnej skali?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi

Liczba stron: 247

Oceny
3,6 (14 ocen)
4
3
5
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Lost70

Z braku laku…

Nie przebrnęłam przez tą książkę - opisy za bardzo obrzydliwe, nie w moim guście
00

Popularność




Brac­two Oka­le­czo­nych

„Jeśli więc prawe twoje oko jest ci powo­dem do grze­chu, wyłup je i odrzuć od sie­bie… I jeśli prawa twoja ręka jest ci powo­dem do grze­chu, ode­tnij ją i odrzuć od sie­bie”

Mt 5:29-30

I

Dopiero póź­niej uświa­do­mił sobie, dla­czego do niego zadzwo­nili, ale wtedy było już za późno, żeby ta infor­ma­cja na cokol­wiek mu się przy­dała.

Tam­tego dnia obaj męż­czyźni powie­dzieli mu przez tele­fon tylko tyle, że widzieli jego zdję­cie w gaze­cie, czy­tali o jego taj­nym śledz­twie i tak zwa­nym boha­ter­stwie, i o tym, jak nawet wtedy, kiedy stał twa­rzą w twarz z czło­wie­kiem z tasa­kiem – czy też z „dżen­tel­me­nem z tasa­kiem”, jak go nazy­wali – on ani drgnął, nie ugiął się, niczego nie wyja­wił. Chcieli wie­dzieć, czy to prawda, że ani drgnął. Czy rze­czy­wi­ście po pro­stu patrzył, jak dżen­tel­men pod­nosi tasak i z impe­tem go opusz­cza, a jego dłoń nagle staje się oddzielną, umie­ra­jącą istotą?

Nawet im nie odpo­wie­dział. Sie­dział tylko, dło­nią, która mu pozo­stała, trzy­mał przy uchu słu­chawkę i patrzył na kikut, któ­rym koń­czyła się jego druga ręka. Na ten błysz­czący, lekko pomarsz­czony kra­niec tka­nek ciała, łusz­czący się na samej kra­wę­dzi i zły.

– Kto mówi? – zapy­tał w końcu.

Ludzie po dru­giej stro­nie słu­chawki się roze­śmiali.

– Tra­fia się panu oka­zja – odparł wesoło jeden z nich, ten z niż­szym gło­sem. – Chce pan tkwić za biur­kiem przez resztę życia, panie Kline?

Drugi głos, ten seple­niący, dalej zada­wał pyta­nia. Czy to prawda – dopy­ty­wał – że po tym, jak Kline jedyną dło­nią zdjął pasek i zaci­snął go wokół kikuta jak opa­skę uci­skową, wstał, włą­czył kuchenkę i sam sobie przy­żegł ranę?

– Może – odparł Kline.

– Może co? – zapy­tał Bas.

– Wiem z wia­ry­god­nych źró­deł, że tak – zapew­nił Seple­niący. – A kuchenka była elek­tryczna czy gazowa? Elek­tryczna chyba lep­sza. Ale z dru­giej strony mija tro­chę czasu, zanim się roz­grzeje.

– To była płyta grzejna – odparł Kline.

– Płyta grzejna? – powtó­rzył Bas. – Rany boskie, płyta?

– Czyli elek­tryczna? – dopy­ty­wał Seple­niący.

– Nie było nic innego – odparł Kline. – Tylko płyta.

– A potem, kiedy już pan przy­żegł ranę, odwró­cił się pan i strze­lił mu pro­sto w oko – cią­gnął Seple­niący – I do tego lewą ręką.

– Może tak – odparł Kline. – Ale nie pisali o tym w gaze­tach. Kto panom powie­dział?

– Wiem z wia­ry­god­nych źró­deł – powtó­rzył Seple­niący. – I tyle.

– No dobrze. Ale o co wła­ści­wie panom cho­dzi? – zapy­tał Kline.

– Tra­fia się panu oka­zja – odparł Bas. – Już mówi­łem.

– Na lot­ni­sku czeka bilet na samo­lot, wysta­wiony na pań­skie nazwi­sko.

– Dla­czego? – zapy­tał Kline.

– Dla­czego? – powtó­rzył Seple­niący. – Ponie­waż darzymy pana podzi­wem, panie Kline.

– I chcie­li­by­śmy, żeby nam pan pomógł.

– W czym?

– Sta­now­czo potrzebny nam wła­śnie pan, panie Kline. Nikt inny – zazna­czył Bas.

– Ach tak? – zdzi­wił się Kline. – Dla­czego mam panom ufać? I kim wła­ści­wie pano­wie są?

Seple­niący się zaśmiał.

– Panie Kline – odparł – z pew­no­ścią zdaje już pan sobie sprawę, że ufać nie może pan nikomu. Ale czemu by nie zary­zy­ko­wać?

* * *

Nie miał powodu, by lecieć. Wbrew temu, co suge­ro­wał Bas, nie cho­dziło wcale o wybór mię­dzy pracą za biur­kiem a ich pro­po­zy­cją, cokol­wiek mu chcieli zapro­po­no­wać. Z pen­sji, którą dosta­wał, spo­koj­nie mógł się utrzy­mać. Poza tym, zaraz po tym, jak stra­cił dłoń i sam przy­żegł ranę, a następ­nie strze­lił w oko tak zwa­nemu dżen­tel­me­nowi z tasa­kiem, pozwo­lił sobie, w ramach rekom­pen­saty za stratę dłoni, zabrać stam­tąd nese­ser zawie­ra­jący kil­ka­set tysięcy dola­rów. Uwa­żał to za czyn głę­boko moralny – moralny w sen­sie biblij­nym, sta­ro­te­sta­men­to­wym: oko za dłoń, a na dokładkę worek pie­nię­dzy. Fakt, że za okiem znaj­do­wał się mózg i czaszka, sta­no­wił zupełny przy­pa­dek.

Pod­su­mo­wu­jąc, nie było powodu, by przyj­mo­wać zapro­sze­nie. Lepiej się ni­gdzie nie wyry­wać, zała­twić sobie dość natu­ral­nie wyglą­da­jącą pro­tezę na kikut, a przy­naj­mniej nosić haki, które mu dali. Nauczyć się ich uży­wać. Dojść do mistrzo­stwa w grze w golfa jedną ręką. Kupić sobie całą szu­fladę pro­tez na wszel­kie oka­zje. Kupić sobie parę cygar. Życie stoi przed nim otwo­rem, powta­rzał sobie. Wszel­kie oka­zje zupeł­nie go nie inte­re­so­wały.

Poza tym miał pro­blem ze wsta­niem z łóżka. Nie dla­tego, że cier­piał na depre­sję, ale ciężko mu było się podźwi­gnąć, szcze­gól­nie kiedy sobie przy­po­mi­nał, że zaraz potem będzie pró­bo­wał umyć zęby lewą ręką. Spę­dzał zatem coraz wię­cej czasu, masu­jąc koniec kikuta albo po pro­stu się w niego gapiąc. Miał wra­że­nie, że zakoń­cze­nie kikuta jest i jed­no­cze­śnie abso­lut­nie nie jest czę­ścią jego ciała, co było fascy­nu­jące. Cza­sem na­dal się­gał po coś nie­ist­nie­jącą dło­nią. Przez więk­szość dni nie umiał się nawet zebrać, żeby zało­żyć sobie haki. A jeśli nie umiał się zmu­sić do przy­pię­cia haków, jak miałby w ogóle wycho­dzić z domu? A skoro nie wycho­dził z domu, jak miałby niby poje­chać na lot­ni­sko, nie mówiąc już o ode­bra­niu biletu i wej­ściu na pokład?

Jesz­cze będzie lepiej, powta­rzał kiku­towi. Przyj­dzie taki dzień, że wyj­dziemy z domu. Na pewno będzie lepiej.

* * *

Tydzień po pierw­szym tele­fo­nie zadzwo­nili znowu.

– Spóź­nił się pan – powie­dział Seple­niący. – Spóź­nił się pan na samo­lot.

– Czy dla­tego, że się pan boi? – zapy­tał Bas. – Boi się pan latać?

– Skąd w ogóle taki pomysł? – zga­nił wła­ści­ciela basu Seple­niący. – Czło­wiek, który sam sobie przy­żega ranę po odcię­tej dłoni, nie dopusz­cza do sie­bie takich stra­chów, prawda?

– Czyli spóź­nił się na samo­lot – skon­sta­to­wał Bas. – Poje­chał na ostat­nią chwilę. Może zatrzy­mano go dłu­żej przy odpra­wie.

– Tak – odparł Seple­niący. – Pew­nie dla­tego.

Obaj zamil­kli.

Kline trzy­mał słu­chawkę tuż przy uchu.

– To jak? – zapy­tał Seple­niący.

– Co jak? – zapy­tał Kline.

– Co się stało? – zapy­tał Seple­niący.

– Nie pole­cia­łem.

– Nie pole­ciał – powtó­rzył Bas.

– Wiemy – zauwa­żył Seple­niący. – Wiemy, że pan nie pole­ciał, ina­czej byłby pan już tutaj. Gdyby pan pole­ciał, nie dzwo­ni­li­by­śmy do pana.

– Nie – przy­znał Kline.

Tele­fon znowu zamilkł. Kline wsłu­chi­wał się w ciszę w słu­chawce, wbi­ja­jąc wzrok w zasło­nięte okno.

– Czyli jak? – zapy­tał Bas.

– Co jak?

– Cho­lera – znie­cier­pli­wił się Seple­niący. – Naprawdę musimy tłu­ma­czyć wszystko od początku?

– Pro­szę posłu­chać – powie­dział Kline. – Nie wiem nawet, kim pano­wie są.

– Już powie­dzie­li­śmy, kim jeste­śmy – odparł Seple­niący.

– Jeste­śmy oka­zją – powie­dział Bas. – Tra­fiamy się panu.

– Roz­łą­czam się – powie­dział Kline.

– Roz­łą­cza się – powtó­rzył Bas. W jego tonie sły­chać było zmę­cze­nie i wyczer­pa­nie.

– Niech pan zaczeka! – krzyk­nął Seple­niący. – Nie!

– Pro­szę nie trak­to­wać tego oso­bi­ście – powie­dział Kline. – Po pro­stu nie jestem tym, kogo szu­ka­cie.

* * *

Kiedy odło­żył słu­chawkę, tele­fon nie­mal natych­miast zadzwo­nił znowu. Pozwo­lił mu dzwo­nić. Wstał i prze­szedł się po miesz­ka­niu, od pokoju do pokoju. Pomiesz­cze­nia były cztery, jeśli liczyć rów­nież bal­kon. W każ­dym z nich wyraź­nie sły­szał dzwo­nek tele­fonu, który nie prze­sta­wał dzwo­nić.

W końcu pod­niósł słu­chawkę.

– Co znowu? – zapy­tał.

– Ależ jest pan czło­wie­kiem, któ­rego szu­kamy – powie­dział Seple­niący z napię­ciem w gło­sie. – Jeste­śmy tacy jak pan.

– Bilet czeka – dodał Bas.

– Nie chcę żad­nego biletu – odparł Kline. – I żad­nej oka­zji. Nie jestem tym, kogo szu­ka­cie.

– Myśli pan, że jeste­śmy zna­jo­mymi czło­wieka z sie­kierą? – zapy­tał Seple­niący.

– Z tasa­kiem – uści­ślił Bas.

– Nie jeste­śmy zna­jo­mymi czło­wieka z sie­kierą – zapew­nił Seple­niący. – Jeste­śmy tacy jak pan.

– A ja jestem jaki dokład­nie? – zapy­tał Kline.

– Niech pan przy­leci i sam się prze­kona – odparł Bas. – Naj­le­piej przy­lecieć i prze­konać się samemu.

– Gdy­by­śmy chcieli pana zabić – dodał Seple­niący – już by pan nie żył.

Dziw­nie słu­chać gróźb, pomy­ślał Kline, z ust czło­wieka, który sepleni.

– Bar­dzo pana pro­simy – dodał Bas.

– Nie chcemy pana zabić – zapew­nił Seple­niący. – Dla­tego na­dal pan żyje.

– Nie jest pan ani tro­chę cie­kaw, panie Kline? – zapy­tał Bas.

– Nie – odparł Kline. I odło­żył słu­chawkę.

* * *

Kiedy tele­fon zaczął dzwo­nić znowu, wyjął wtyczkę z gniazdka. Owi­nął apa­rat sznu­rem i scho­wał w sza­fie.

Prze­szedł się po miesz­ka­niu. Uświa­do­mił sobie, że za dzień czy dwa będzie musiał wyjść, żeby kupić coś do jedze­nia. Wró­cił do sypialni i z szafki noc­nej obok łóżka wziął notes i dłu­go­pis. W kuchni pootwie­rał drzwiczki wszyst­kich sza­fek, lodówkę, zamra­żarkę i usiadł w zamy­śle­niu.

Jajka, pomy­ślał.

„Jajka”, zapi­sał, cho­ciaż napi­sane lewą ręką wyglą­dały jak „Jsjka”.

Moja lewa ręka nie chce jajek, pomy­ślał. Chce „jsjek”.

Pisał dalej, a lewa ręka oka­le­czała każde słowo.

I co ty na to?, zapy­tał swój kikut. A potem zaczął się zasta­na­wiać, czy mówi do kikuta, czy do bra­ku­ją­cej dłoni.

Ale czy to ma zna­cze­nie?, pomy­ślał.

Zasta­na­wiał się też, co się stało z jego dło­nią. Pew­nie została na stole, na któ­rym ją odcięto. Pew­nie na­dal była tam, kiedy przy­je­chała poli­cja i w końcu ją zabrała, żeby zamro­zić i ozna­czyć jako dowód w spra­wie. Pew­nie na­dal leży gdzieś zamro­żona.

Czyli „jsjka”, pomy­ślał. I „chlsb”. I może mały kar­ton „mlska”.

Wpa­try­wał się w notes i ode­rwał wzrok dopiero, kiedy usły­szał kapa­nie kro­pel z roz­mra­ża­ją­cej się zamra­żarki. Nie był pewny, ile minęło czasu.

Wstał, zamknął lodówkę i zamra­żarkę, a potem stał i cze­kał, nasłu­chu­jąc, aż się włą­czą.

* * *

Minęło kilka dni. Zepsuła mu się maszynka do gole­nia. Buczała tylko cicho, kiedy ją włą­czał. Prze­stał się golić. Nie było już pra­wie nic do jedze­nia.

Muszę zro­bić zakupy, pomy­ślał, ale zamiast tego wypił szklankę skwa­śnia­łego mleka.

Leżał w łóżku, jedną ręką trzy­mał opartą na piersi szklankę z duchem mleka na ścian­kach. Pomy­ślał, że mógłby wstać. Mógłby się pod­nieść z łóżka, ubrać i wyjść z domu. Muszę kupić coś do jedze­nia, pomy­ślał, a potem pomy­ślał, że póź­niej. Jedze­nie zawsze można kupić póź­niej. „Jsjka” i „chlsb”. W któ­rymś momen­cie uświa­do­mił sobie, że szklankę, którą, jak mu się wyda­wało, trzy­mał, trzyma bra­ku­jącą dło­nią. Szklanka stała na jego piersi, a obok pil­no­wał jej kikut, tępe zwie­rzę. Nie był do końca pewien, jak szklanka się tam zna­la­zła.

Wiele godzin póź­niej zdał sobie sprawę, że nie ma zamiaru wycho­dzić. Mleko na dnie szklanki zaschło w białą sko­rupę i popę­kało. Może minęło kilka dni. Zdał sobie sprawę, że prze­ga­pił oka­zję, a teraz, kiedy ta odro­bina woli już go opu­ściła, było za późno. Zamknął oczy. Kiedy je otwo­rzył, na zewnątrz było ciemno, więc zamknął je znowu.

Gdy otwo­rzył oczy, przez zasłony prze­cie­kało do pokoju blade świa­tło. A obok niego sie­dzieli dwaj męż­czyźni na krze­słach przy­cią­gnię­tych z kuchni. Byli oku­tani w grube palta i sza­liki, a na dło­niach mieli ręka­wiczki, mimo że w pokoju było cie­pło.

– Czo­łem – ode­zwał się basem pierw­szy.

– Puka­li­śmy – wyja­śnił drugi. Wła­ści­wie nie miał gór­nej wargi, a w jej miej­scu wid­niała poszar­pana bli­zna. Wyglą­dało na to, że warga została odcięta parą ząb­ko­wa­nych nożyc. – Puka­li­śmy, dobi­ja­li­śmy się, ale nikt nie otwie­rał. Więc pozwo­li­li­śmy sobie sami wejść. Co prawda drzwi były zamknięte na klucz – dodał – ale wie­dzie­li­śmy, że to nie przed nami się pan zamyka.

Kiedy Kline nic nie odpo­wia­dał, ten z ode­rwaną wargą powie­dział:

– Pamięta nas pan? Pamięta pan nasz tele­fon? – Męż­czy­zna zase­ple­nił na „nas”, ale gdy już się widziało jego wargę, trudno było nazy­wać go w myślach po pro­stu „Seple­nią­cym”.

– Tele­fon – powie­dział Kline zachryp­nię­tym gło­sem.

Ten z ode­rwaną wargą uniósł brwi i spoj­rzał na towa­rzy­sza.

– Udaje, że nie pamięta – stwier­dził.

– Oczy­wi­ście, że pan pamięta – powie­dział ten z baso­wym gło­sem. – Tra­fiała się oka­zja? I tak dalej?

– A, tak – powie­dział Kline. – Oba­wiam się, że pamię­tam.

– Niech pan się sobie przyj­rzy – powie­dział Warga. – Chce pan umrzeć w łóżku?

– Nie chce pan umie­rać w łóżku – zapew­nił Bas.

– Przy­je­cha­li­śmy pana wyba­wić – wyja­śnił Warga.

– Nie chcę być wyba­wiany – powie­dział Kline.

– On nie chce być wyba­wiany – powtó­rzył Bas.

– Jasne, że chce – odparł Warga. – Tylko o tym nie wie.

– Ale ja…

– Panie Kline – powie­dział Warga – dali­śmy panu wiele oka­zji, by mógł się pan zacho­wać roz­sąd­nie. Dla­czego nie sko­rzy­stał pan z bile­tów, które zosta­wia­li­śmy?

– Nie potrze­buję waszych bile­tów – odparł Kline.

– Kiedy ostatni raz pan coś jadł? – zapy­tał Bas.

– Naj­wy­raź­niej jest pan swoim naj­więk­szym wro­giem, panie Kline. – Warga wycią­gnął rękę i dźgnął twarz Kline’a pal­cem w ręka­wiczce.

– Depre­sja – stwier­dził Bas. – Znu­że­nie, znu­dze­nie. Taką sta­wiam dia­gnozę.

– Pro­szę posłu­chać – ode­zwał się Kline, usi­łu­jąc się pod­nieść na łóżku. – Będę zmu­szony popro­sić panów o wyj­ście.

– Usiadł – zauwa­żył Warga.

– A przy­naj­mniej pra­wie usiadł. I kto mówi, że nie ma w sobie woli walki?

– Tak trzy­mać – pochwa­lił go Warga. – Naresz­cie widzimy czło­wieka, który bez mru­gnię­cia okiem daje sobie odrą­bać dłoń.

– Pro­szę pójść z nami, panie Kline.

– Nie – odparł Kline.

– Co możemy powie­dzieć, żeby pana prze­ko­nać?

– Nic – odparł Kline.

– Dobrze zatem – stwier­dził Warga. – Może ist­nieją inne metody niż słowne.

Kline patrzył, jak męż­czy­zna jedną dło­nią w ręka­wiczce chwyta drugą dłoń. Wykrę­cił ją, pchnął w dół i dłoń odpa­dła. Kline poczuł mro­wie­nie w kiku­cie. Widział, że drugi czło­wiek robi to samo. Pod­wi­nęli rękawy, żeby poka­zać mu nagie kawałki mięsa, któ­rymi koń­czyły się ich przed­ra­miona.

– Sam pan widzi – ode­zwał się Warga. – Jeste­śmy tacy jak pan.

– Pro­szę iść z nami – powie­dział drugi.

– Ale – pro­te­sto­wał Kline – ja nie…

– Myśli, że to jest prośba – powie­dział Warga, nachy­la­jąc się nad łóż­kiem. Jego poszar­pane usta były blade. – To nie prośba. To pole­ce­nie.

II

Zanim się zorien­to­wał, ich dło­nie z powro­tem się przy­krę­ciły, wycią­gnęły go z łóżka i powle­kły w dół po scho­dach poża­ro­wych.

– Cze­kaj­cie – popro­sił. – Mój szpon.

– Szpon?

– Do dłoni.

– Nie jest potrzebny – stwier­dzili, cią­gnąc go dalej po scho­dach.

– Dokąd mnie zabie­ra­cie? – zapy­tał.

– Chce wie­dzieć, dokąd go zabie­ramy, Ramse – powie­dział Bas.

– Do samo­chodu – odburk­nął Warga, czyli Ramse.

Dotarli do pode­stu mię­dzy kolej­nymi scho­dami. Kline poczuł, jak jego ciało zata­cza się w jedną stronę, a potem odzy­skuje rów­no­wagę. Ramse szedł obok, jego głowa wysta­wała spod ramie­nia Kline’a, miał mocno zaci­śnięte wargi, ode­rwaną i całą.

– Wyja­śnij mu, że idziemy do samo­chodu – powie­dział.

– Idziemy do samo­chodu – oznaj­mił Bas, a Kline spoj­rzał tam, skąd docho­dził głos, i zoba­czył głowę Basu pod swoim dru­gim ramie­niem.

– Ale… – powie­dział.

– Dosyć – odparł Ramse. – Niech pan spró­buje sam sta­wiać kroki. Ma pan stopy? To niech pan ich używa.

Kline spoj­rzał w dół, ale nie widział swo­ich stóp, tylko kolana. Sły­szał jakby szum, ale dopiero kiedy zeszli z pode­stu i ruszyli w dół kolej­nymi scho­dami, a odgłos zmie­nił się w dud­nie­nie, zro­zu­miał, że ten dźwięk wydają jego wle­czone nogi. Usi­ło­wał prze­su­nąć stopy z powro­tem pod ciało, ale męż­czyźni wle­kli go za szybko i uda­wało mu się wyłącz­nie plą­tać je całą drogę w dół.

– Nie szko­dzi, nie szko­dzi – powie­dział Ramse. – Już pra­wie jeste­śmy na miej­scu.

I rze­czy­wi­ście, Kline zdał sobie sprawę, że przez wyj­ście poża­rowe wypy­chali go w pełne świa­tło dnia. Stał tam samo­chód, długi, czarny, z przy­ciem­nia­nymi szy­bami. Wepchnęli go szybko na tylne sie­dze­nie.

Ramse usiadł w fotelu kie­rowcy, Bas na miej­scu pasa­żera. Kline zauwa­żył, że kie­row­nica jest jakaś dziwna, jakby przy­spa­wano do niej kubek na napoje. Bas otwo­rzył scho­wek, sztuczną dło­nią nie­zdar­nie wyjął z niego baton i podał Kline’owi.

– Niech pan to zje – powie­dział. – Pomoże panu wziąć się w garść.

Kline usły­szał klik blo­ko­wa­nych zam­ków w drzwiach. Wziął batona i zaczął odwi­jać z papierka. Baton był wielki, nie dałby rady zjeść całego. Obaj męż­czyźni z przodu zdej­mo­wali palta i kape­lu­sze, zrzu­ca­jąc je na sie­dze­nie pośrodku. Patrzył, jak Ramse odpina sztuczną dłoń razem z ręka­wiczką i rzuca ją na stos ubrań. Bas zro­bił to samo.

– Tak lepiej – stwier­dził.

Kline zjadł tro­chę batona. Cze­ko­la­do­wego z czymś chrup­kim w środku. Gryzł go powoli. Dostrzegł, że Ramse uniósł jedyną dłoń i trzyma ją przed kolegą.

– Gous? – powie­dział Ramse.

– Co? A, tak. Prze­pra­szam – zre­flek­to­wał się Gous.

Swoją jedyną dło­nią ujął dłoń Ram­sego i prze­krę­cił ją. Kline patrzył, jak dłoń się odkręca i uwal­nia od ręki. Ramse potarł kikut o kikut. Gous wycią­gnął dłoń, chwy­cił ucho Ram­sego i je pocią­gnął. Ucho ode­szło od głowy, zosta­wia­jąc zie­jącą, pozba­wioną mał­żo­winy dziurę.

– O tak – powie­dział Ramse. – Tak lepiej. – Spoj­rzał na Kline’a we wstecz­nym lusterku, pod­no­sząc oba kikuty. – Jak pan – dodał z uśmie­chem. – Tylko bar­dziej.

* * *

Jechali, mia­sto powoli zni­kało, zastę­po­wały je pola i drzewa.

Gous co chwila grze­bał w schowku, poda­jąc coś do jedze­nia. Był tam kolejny baton, pla­sti­kowa torebka pokru­szo­nych precli, puszka sar­dy­nek. Kline wziął po tro­chu wszyst­kiego, resztki zosta­wił na sie­dze­niu obok. Zaczy­nał myśleć tro­chę trzeź­wiej.

Za oknami słońce wze­szło już wysoko. Nawet przez przy­ciem­niane szyby dzień wyda­wał się upalny.

Skrę­cili w prawo i esta­kadą dostali się na auto­stradę, a samo­chód szybko nabrał pręd­ko­ści.

– Gdzie jeste­śmy? – zapy­tał Kline.

– Jedziemy – odparł Gous, zby­wa­jąc pyta­nie.

– Przez pola, lasy i łąki – dodał Ramse. – Przy­naj­mniej na razie.

– Ale… – cią­gnął Kline. – Dokąd, nie rozu­miem…?

– Panie Kline – zwró­cił się do niego Gous. – Niech pan usią­dzie wygod­nie i cie­szy się podróżą.

– Co jesz­cze? – zapy­tał Kline.

– Co jesz­cze? – Gous nie zro­zu­miał.

– Jak to „co jesz­cze”? – zdzi­wił się Ramse.

– Co jesz­cze macie odej­mo­wane?

– Oprócz dłoni i ucha? Kilka pal­ców u nóg – odparł Ramse – ale one zostały odjęte raz na zawsze. Trzy u jed­nej stopy i dwa u dru­giej.

– Co się stało? – zapy­tał Kline.

– Jak to co się stało? Nic się nie stało.

– Nie bawimy się w wypadki – wyja­śnił Gous. – Wypadki i dzia­ła­nie sił wyż­szych nas nie inte­re­sują, chyba że po nich nastę­pują akty woli. Pre­celka? – zapro­po­no­wał.

– Pań­ski przy­pa­dek wywo­łał gorącą debatę – poin­for­mo­wał Ramse. – Nie­któ­rzy chcieli go uznać za wypa­dek.

– Ale to nie był wypa­dek – powie­dział Gous.

– Nie – potwier­dził Ramse. – Inni utrzy­my­wali, dość prze­ko­nu­jąco, że nie był to żaden wypa­dek tylko akt woli. Ale wtedy powstało pyta­nie – czy­jej woli? Bez wąt­pie­nia woli dżen­tel­mena z tasa­kiem, nie da się zaprze­czyć, ale trudno wyłącz­nie jego obar­czać odpo­wie­dzial­no­ścią, prawda, panie Kline? – Odwró­cił się nieco, gdy to mówił, kie­ru­jąc w stronę Kline’a dziurę po uchu. – Wystar­czy­łoby mu skła­mać, a oca­liłby pan dłoń. Ale pan mil­czał. Akt woli, panie Kline. Pań­ska wola utraty dłoni prze­wa­żyła nad wolą jej zatrzy­ma­nia.

Za szy­bami samo­chodu auto­strada zwę­ziła się do dwu­pa­smówki prze­ci­na­ją­cej rzadki lasek. Pobo­cza pokry­wał suchy pył.

– A u pana? – zapy­tał Kline Gousa.

– U mnie? – Gous się zaczer­wie­nił. – Tylko dłoń – odparł. – Jestem nowi­cju­szem.

– Od cze­goś trzeba zacząć – zauwa­żył Ramse. – Gous przy­je­chał ze mną, bo nasi zwierzch­nicy uwa­żali, że może się pan czuć swo­bod­niej z kimś do pana podob­nym.

– Ale on nie jest do mnie podobny.

– Pan ma jedną ampu­ta­cję, on ma jedną ampu­ta­cję – zauwa­żył Ramse. – U pana dłoń, u niego dłoń. W tym sen­sie jest do pana podobny. Ale gdy się przyj­rzeć szcze­gó­łom, cóż…

– Zro­bi­łem to w znie­czu­le­niu – przy­znał Gous.

– Pan nie użył znie­czu­le­nia. Nie miał wyboru.

– Znie­czu­le­nie nie jest mile widziane – wyja­śnił Gous – ale się go nie zabra­nia.

– I raczej przy pierw­szych kilku ampu­ta­cjach należy się go spo­dzie­wać – dodał Ramse. – Dla­tego pan jest wyjąt­kowy, panie Kline.

Kline spoj­rzał na sie­dze­nie obok, na otwartą puszkę sar­dy­nek, na błysz­czące filety w oleju.

– Ja rów­nież jestem wyjąt­kowy – cią­gnął Ramse. – Ni­gdy nie bra­łem znie­czu­le­nia.

– Ramse jest dla nas wszyst­kich inspi­ra­cją – przy­znał Gous.

– Ale fakt, że pan sam sobie przy­żegł ranę, panie Kline – mówił dalej Ramse. – To czyni pana naprawdę wyjąt­ko­wym.

– Chciał­bym wysiąść – popro­sił cicho Kline.

– Niech pan nie żar­tuje – odparł Gous z sze­ro­kim uśmie­chem. – Jeste­śmy na zupeł­nym odlu­dziu.

– Na pal­cach jed­nej ręki mógł­bym poli­czyć osoby, które same sobie przy­że­gły ranę – przy­znał Ramse.

– Mógłby poli­czyć, gdyby miał choć jedną dłoń – dodał Gous.

– Gdy­bym miał choć jedną dłoń – potwier­dził Ramse.

Przez pewien czas jechali w mil­cze­niu. Kline sie­dział moż­li­wie nie­ru­chomo na tyl­nym sie­dze­niu. Słońce chy­liło się ku hory­zon­towi. Po pew­nym cza­sie za nim znik­nęło. Puszka sar­dy­nek ześli­zgnęła się w tył po sie­dze­niu. Teraz leżała nachy­lona i powoli wycie­kał z niej olej. Kline wypro­sto­wał ją i wytarł palce o dywa­nik pod nogami. Trudno było nie wpa­try­wać się w miej­sce po bra­ku­ją­cym uchu Ram­sego. Spoj­rzał na wła­sny kikut, potem na kikut Gousa wsparty o zagłó­wek. Pomy­ślał, że oba kikuty wła­ści­wie bar­dzo się od sie­bie róż­nią. Ten Gousa był na końcu pomarsz­czony. Jego wła­sny naj­pierw też był pomarsz­czony i bli­zno­waty po ama­tor­skiej kau­te­ry­za­cji. Potem lekarz popro­wa­dził cię­cie nieco wyżej i wygła­dził zakoń­cze­nie, wyrów­nał je. Za oknami auta drzewa, i tak rzad­kie, teraz już pra­wie cał­kiem zani­kły, może dla­tego, że zapa­dał zmrok. Ale kra­jo­braz rów­nież się zmie­niał. Ramse jed­nym ze swo­ich kiku­tów pchnął panel i włą­czył przed­nie świa­tła.

– Osiem – powie­dział, odwra­ca­jąc głowę nieco w tył.

– Osiem? – Kline nie zro­zu­miał. – Czego osiem?

– Ampu­ta­cji – wyja­śnił Ramse.

Kline obser­wo­wał tył jego głowy.

– Oczy­wi­ście to jesz­cze o niczym nie świad­czy – cią­gnął Ramse. – Mogło to być osiem pal­ców u stóp, za każ­dym razem odję­tych w znie­czu­le­niu, a palu­chy zosta­wione dla zacho­wy­wa­nia rów­no­wagi. Trudno to liczyć jako osiem ampu­ta­cji – stwier­dził.

Gous na sie­dze­niu obok poki­wał głową. Pod­niósł swój kikut i obró­cił głowę ku tyl­nemu sie­dze­niu.

– To się liczy jako jedna ampu­ta­cja – powie­dział. – Ale mogłem zosta­wić lewą dłoń, a odciąć wszyst­kie palce oprócz kciuka i liczy­łoby się jako cztery. Pięć, jeśli odciął­bym rów­nież kciuk.

Cze­kali, aż Kline coś powie.

– To nie wydaje się fair – ode­zwał się w końcu.

– Ale co jest dotkliw­szą stratą? – zapy­tał Ramse. – Kiedy czło­wiek traci palce czy kiedy traci dłoń?

Kline nie wie­dział, czy ocze­ki­wali od niego odpo­wie­dzi.

– Chciał­bym wysiąść – powtó­rzył.

– Czyli są ósemki – cią­gnął Ramse – i są ósemki.

Wjeż­dżali w zakręt. Kline patrzył, jak Ramse jedną rękę opiera dla rów­no­wagi na kie­row­nicy, którą obraca koń­cem dru­giego kikuta.

– Oso­bi­ście wolę sys­tem mniej­szych i więk­szych ampu­ta­cji, według któ­rego był­bym liczony jako dwie trze­cie.

– Ja wolę wagowo – przy­znał Gous. – Żeby ważyć odcięte członki.

– No ale wykrwa­wione czy jesz­cze z krwią? – zapy­tał Ramse. – I czy nie daje to pew­nej prze­wagi kor­pu­lent­nym?

– Można by wypra­co­wać pewne stan­dardy – wyja­śnił Gous. – Kary i han­di­kapy.

– Po co wam jestem potrzebny? – zapy­tał Kline.

– Słu­cham? – zdzi­wił się Ramse.

– Pyta, po co jest nam potrzebny – powtó­rzył Gous.

– To pro­ste – odparł Ramse. – Popeł­niono zbrod­nię.

– A dla­czego ja?

– Ma pan pewne doświad­cze­nie w pro­wa­dze­niu śledztw – odparł Gous.

– Taj­nych śledztw, infil­tra­cji – dopre­cy­zo­wał Ramse.

– I jest pan bez­kom­pro­mi­sowy, panie Kline – dodał Gous.

– Ow­szem, bez­kom­pro­mi­sowy.

– Ale… – wybą­kał Kline.

– Wszystko zosta­nie panu obja­śnione – cią­gnął Ramse. – Dowie się pan, co robić.

– Ale poli­cja…

– Żad­nej poli­cji – prze­rwał mu Ramse. – I tak trudno było prze­ko­nać resztę, żeby się zgo­dzili na pana.

– I gdyby nie pań­ska dłoń… – dodał Gous.

– Gdyby nie pań­ska dłoń – potwier­dził Ramse – nie byłoby tu pana. Ale jest pan jed­nym z nas, czy pan chce, czy nie.

III

Obu­dził się, kiedy samo­chód zatrzy­mał się przed meta­lową bramą. Było już zupeł­nie ciemno.

– Jeste­śmy pra­wie na miej­scu – poin­for­mo­wał Ramse z przed­niego sie­dze­nia.

Brama się uchy­liła i wyszedł przed nią drob­nej budowy męż­czy­zna. W jaskra­wym świe­tle halo­ge­no­wych reflek­to­rów wyda­wał się blady i biały. Pod­szedł do drzwi kie­rowcy. Kline zauwa­żył, że nie ma jed­nego oka. Zamknięta powieka spra­wiała wra­że­nie pła­skiej i obwi­słej. Był ubrany w mun­dur. Ramse opu­ścił szybę i męż­czy­zna zaj­rzał do wnę­trza auta.

– Pan Ramse – powie­dział straż­nik. – I pan Gous. Kto sie­dzi z tyłu?

– To pan Kline – przed­sta­wił go Ramse. – Pro­szę pod­nieść rękę, panie Kline.

Kline pod­niósł rękę.

– Nie, tę drugą – pole­cił Ramse.

Pod­niósł kikut, a straż­nik kiw­nął głową.

– Jedynka? – zapy­tał.

– Tak – potwier­dził Ramse. – Ale z samo­przy­że­gnię­ciem.

Straż­nik zagwiz­dał. Odsu­nął się od auta i otwo­rzył bramę na tyle sze­roko, by samo­chód mógł prze­je­chać. Przez tylną szybę Kline patrzył, jak straż­nik zamyka za nimi skrzy­dła bramy.

– Witamy w domu, panie Kline – powie­dział Ramse.

Kline mil­czał.

Minęli rząd domów, skrę­cili w węż­szą drogę, wzdłuż któ­rej budynki stały rza­dziej roz­rzu­cone, a potem w trze­cią, jesz­cze węż­szą, wysa­dzaną drze­wami alejkę, która koń­czyła się przed fron­tem nie­wiel­kiego pię­tro­wego domu.

Ramse zga­sił sil­nik. Wszy­scy trzej wysie­dli.

– Pan zatrzyma się tutaj – oznaj­mił Ramse. – Na pię­trze, dru­gie drzwi po lewej od wej­ścia. Zostały jesz­cze ze dwie godziny snu – dodał. – Zoba­czymy się rano, a teraz niech pan spró­buje się zdrzem­nąć.

* * *

Po wej­ściu do środka nie potra­fił się zorien­to­wać, jak zapa­lić świa­tło w holu, więc szedł po omacku ciem­nym kory­ta­rzem, prze­su­wa­jąc dło­nią po ścia­nie w poszu­ki­wa­niu drzwi. Jego palce wyczuły fra­mugę. Ode­rwał dłoń od ściany i zbli­żył do twa­rzy. Palce pach­niały kurzem. Szedł dalej, aż dotarł do kolej­nej fra­mugi, poszu­kał klamki.

W środku zna­lazł kon­takt. Pokój był mały, bez okien, stało w nim wąskie łóżko z cien­kim prze­sia­nym kocy­kiem. W jed­nym rogu dostrzegł meta­lową szafkę. Na pod­ło­dze leżało lino­leum w nie­bie­skie smugi. Pomiesz­cze­nie, jak zoba­czył, oświe­tlała naga żarówka zwi­sa­jąca pośrodku sufitu. Na ścia­nach łusz­czyła się farba.

Witamy w domu, pomy­ślał.

Zamknął drzwi. Nie było w nich zasuwki. Otwo­rzył meta­lową szafkę. Stały w niej stosy kalen­da­rzy, każdy mie­siąc przed­sta­wiał jakąś kobietę w róż­nym stop­niu negliżu, uśmie­cha­jącą się wście­kle. Przy­glą­dał się pierw­szemu zdję­ciu przez dłuż­szą chwilę, zanim zdał sobie sprawę, że kobieta nie ma kciu­ków. Z każ­dym kolej­nym mie­siącem brak człon­ków sta­wał się coraz bar­dziej oczy­wi­sty i widoczny. W marcu nie było jed­nej piersi, w lipcu obu piersi, dłoni i przed­ra­mie­nia. Dziew­czyna gru­dniowa była już w zasa­dzie samym kor­pu­sem z obcię­tymi obiema pier­siami, osło­nię­tym tylko cienką białą szarfą bie­gnącą od barku do prze­ciw­nego bio­dra. Na szar­fie wid­niał napis: „Miss «Mniej zna­czy wię­cej»”.

Odło­żył kalen­darz i zamknął szafkę. Wyłą­czył świa­tło i poło­żył się na łóżku, ale cały czas miał przed oczami twarz Miss „Mniej zna­czy wię­cej” wykrzy­wioną z rado­ści. Widział też twarz Ram­sego, jego oka­le­czone ucho nad sie­dze­niem w aucie obra­ca­jące się ku niemu. Czuł mro­wie­nie we wła­snym kiku­cie. Wstał, zapa­lił świa­tło i usi­ło­wał zasnąć przy palą­cej się żarówce.

* * *

Śniło mu się, że sie­dzi znowu przy tam­tym stole, a dżen­tel­men z tasa­kiem stoi przed nim, spusz­cza­jąc z impe­tem ostrze na jego rękę. We śnie był już jed­nak nie tylko czło­wie­kiem tra­cą­cym dłoń, ale jed­no­cze­śnie rów­nież czło­wie­kiem z tasa­kiem. Patrzył, jak sam z impe­tem opusz­cza tasak. Dłoń odpa­dła, palce zadrgały. Cięta płasz­czy­zna prze­gubu zbla­dła, a potem gwał­tow­nie spu­chła i try­snęła z niej krew, bijąc mia­ro­wym pul­sem. Swoją jedyną dło­nią zdjął pasek, zaci­snął wokół ramie­nia i trzy­mał, aż krwa­wie­nie osła­bło i pra­wie ustało. Obser­wo­wał się przy tym z tasa­kiem w ręku. Potem patrzył, jak blady, zaci­ska­jąc pasek, idzie do kuchenki, włą­cza ją, czeka, aż spi­rale się roz­ża­rzą i zaczną dymić. Doci­snął kikut do płyty grzej­nej i usły­szał skwier­cze­nie, poczuł swąd palo­nego ciała, a kiedy ode­rwał kikut, jego koniec dymił. Kawałki mięsa przy­warły do płyty, tliły się na roz­ża­rzo­nej spi­rali.

Potem, krzy­wiąc się z bólu, wyjął broń i lewą ręką strze­lił sobie w oko. Pie­kiel­nie trudno było na to patrzeć, pie­kiel­nie trudno było to prze­ży­wać. A kiedy się skoń­czyło, wszystko zaczęło się od początku i zaczy­nało wiele razy, aż w końcu zmu­sił się, żeby się obu­dzić.

* * *

W pokoju byli Gous i Ramse. Pierw­szy przy otwar­tej szafce prze­glą­dał kalen­darz, pocie­ra­jąc kro­cze kiku­tem, drugi stał obok łóżka i patrzył na Kline’a.

– Pobu­deczka – przy­wi­tał go Ramse.

Kline usiadł na brzegu łóżka, nie­zdar­nie pod­cią­ga­jąc spodnie kiku­tem i drugą ręką. Ramse mu się przy­glą­dał. Dopiero, kiedy Kline skoń­czył, oznaj­mił:

– Jest dla pana nowe ubra­nie.

– Gdzie? – zapy­tał Kline.

– Gous je ma – odparł Ramse. – Gous? – zwró­cił się gło­śniej do kolegi.

– Co takiego? – Gous z tru­dem ode­rwał się od kalen­da­rza, czer­wie­niąc się ze wstydu albo z pod­nie­ce­nia.

– Ubra­nia, Gous – pona­glił go Ramse.

– A, tak. – Gous pod­niósł kupkę ubrań leżącą u jego butów na pod­ło­dze i rzu­cił Kline’owi.

Kline, obser­wo­wany przez Ram­sego, zdjął ubra­nie, które wła­śnie wło­żył. Na nowy strój skła­dała się para luź­nych sza­rych spodni, biała koszula i czer­wony przy­pi­nany kra­wat. Z guzi­kami trudno mu było sobie pora­dzić jedną ręką, szcze­gól­nie że koszula była świeżo wykroch­ma­lona, ale po pierw­szych trzech reszta poszła łatwiej. Chciał zosta­wić kra­wat na łóżku, ale Ramse zwró­cił mu uwagę.

– Pro­szę go zało­żyć – powie­dział.

– Po co?

– Ja mam kra­wat, Gous ma kra­wat – odparł Ramse.

I rze­czy­wi­ście, Kline dopiero teraz zauwa­żył, że byli ubrani tak samo: białe koszule, szare luźne spodnie, czer­wone przy­pi­nane kra­waty. Zasta­na­wiał się, jak Ramse zdo­łał wło­żyć koszulę. Może nie wkła­dał jej sam.

– Chodźmy – pole­cił Gous, kiedy Kline już zapiął kra­wat. Lekko popchnął Kline’a ku drzwiom.

– Pro­szę posłu­chać – zwró­cił się Ramse do Kline’a, gdy wyszli przed dom i ruszyli pod­jaz­dem. – Prze­strze­gamy tutaj pew­nych reguł. Mam nadzieję, że pan to usza­nuje.

– Nie ma sprawy – odparł Kline.

– Została jesz­cze jedna rzecz – cią­gnął Ramse. – Śledz­two.

– Ramse zabiera pana do Bor­cherta – wyja­śnił Gous.

– Zabie­ram pana do Bor­cherta – potwier­dził Ramse. – On wszystko panu wyja­śni.

– Kim jest Bor­chert?

– Nie­ważne, kim jest. Ważne, czym jest. A jest dwu­nastką.

– Dwu­nastką?

– Zga­dza się – potwier­dził Gous i natych­miast wyre­cy­to­wał gło­sem szkol­nego ucznia: – Noga, u stopy palec, palec, palec, palec, palec, lewa ręka, u dłoni palec, palec, ucho, oko, ucho.

– Dwu­nastka – pod­su­mo­wał Ramse. – Oczy­wi­ście w jej poczet wli­cza się sporo pal­ców, ale kiedy się doda dwie odcięte koń­czyny, całość robi wra­że­nie.

– Jest drugi w hie­rar­chii – dodał Gous. – Po Ali­nie.

– Rozu­miem – powie­dział Kline. – A w jakiej spra­wie to śledz­two?

– Nie wiemy – odparł Gous.

– Bor­chert panu powie – wyja­śnił Ramse.

– Pano­wie nie wie­dzą? – zdzi­wił się Kline.

– Tro­chę wiem. Wła­ści­wie powi­nie­nem wie­dzieć wię­cej – przy­znał Ramse przy­gnę­bio­nym tonem. – Jestem ósemką. Nie widzę powo­dów, by cokol­wiek trzy­mać przede mną w tajem­nicy. Gous to co innego.

– Ja jestem dopiero jedynką – przy­znał Gous.

– Gous jest dopiero jedynką – potwier­dził Ramse z uśmie­chem. – Przy­naj­mniej na razie.

– Ja też jestem jedynką – stwier­dził Kline.

– No wła­śnie – zauwa­żył Gous, odwra­ca­jąc się ku Ram­semu. – Jest jedynką, a wszyst­kiego się dowie.

– On jest wyjąt­kiem – odparł Ramse. – Wyjąt­kiem, który potwier­dza regułę.

– Dla­czego? – zapy­tał Kline.

Dotarli do nie­wiel­kiej ścieżki odcho­dzą­cej od alei. Ścieżka była wysy­pana pokru­szo­nymi bia­łymi musz­lami. Ramse i Gous skrę­cili w nią, a Kline ruszył za nimi.

– Wła­śnie, dla­czego? – zapy­tał Gous.

– Skąd niby mam wie­dzieć? – odparł Ramse. – Jestem ósemką. Nie zawsze wszystko mi mówią. Może dla­tego, że sam się przy­żegł?

– Pro­szę posłu­chać – ode­zwał się Kline. – Spo­tkam się z Bor­cher­tem i z nim poroz­ma­wiam, ale na tym koniec. Nie jestem zain­te­re­so­wany dal­szym poby­tem.

– Bor­chert potrafi być bar­dzo prze­ko­nu­jący – zazna­czył Ramse.

– Niech pan Bor­cherta nie obraża – dodał Gous. – Niech pan będzie dla niego uprzejmy, słu­cha go i nie odpo­wiada aro­gancko.

– Jest dwu­nastką – pod­kre­ślił Ramse. – A do tego nogę ma ampu­to­waną na wyso­ko­ści bio­dra. To chyba dowo­dzi poświę­ce­nia, prawda?

– Był przy­tomny pod­czas ope­ra­cji – zazna­czył Gous.

– Ale miał znie­czu­le­nie – dodał Ramse.

– Jed­nak… tak czy owak… – dorzu­cił Gous.

– A przy kau­te­ry­za­cji? – zapy­tał Kline.

– Przy kau­te­ry­za­cji? Nie wiem – odparł Gous. – Ramse, przy kau­te­ry­za­cji też miał znie­czu­le­nie?

– Nie mam poję­cia – przy­znał Ramse. – Pew­nie tak. W każ­dym razie nie przy­żegł się sam.

– Pra­wie nikt się sam nie przy­żega – zauwa­żył Gous.

– Naprawdę nikt oprócz pana – potwier­dził Ramse.

Ścieżka skrę­ciła mię­dzy drzewa, pro­wa­dząc w dół, w nie­wiel­kie zagłę­bie­nie terenu. Kline dostrzegł kamerę moni­to­ringu zamo­co­waną na sta­rym dębie. Dalej ścieżka ostro zakrę­cała i znowu pro­wa­dziła pod górę. Potem roz­sze­rzała się w obsa­dzoną drze­wami aleję, na końcu któ­rej stał dom z sza­rego kamie­nia, spra­wia­jący wra­że­nie rezy­den­cji w sta­rym stylu albo pry­wat­nej szkoły. Kline nali­czył sześć par okien na trzech kon­dy­gna­cjach.

Dotarli do furtki. Kline wsłu­chi­wał się w chrzęst muszli pod pode­szwami swo­ich butów. Zza filara domu wyszedł straż­nik i sta­nął za furtką, obser­wu­jąc ich jedy­nym okiem.

– Czego zacho­dzi potrzeba? – zapy­tał z zało­żo­nymi na piersi rękami.

– Niech pan sobie daruje – powie­dział Ramse. – To nie cere­mo­niał. Przy­szli­śmy do Bor­cherta.

– Do Bor­cherta? – zapy­tał straż­nik. – Czego zacho­dzi potrzeba?

– Niech pan da spo­kój, mówię – powtó­rzył Ramse. – To jest Kline.

– Kline? – Straż­nik roz­plótł ręce. Kline dostrzegł przy tym jego dło­nie, któ­rym bra­ko­wało wszyst­kich pal­ców oprócz jed­nego kciuka, jed­nego palca wska­zu­ją­cego i jed­nego środ­ko­wego. Straż­nik ujął klucz i wsu­nął do zamka. – Trzeba było tak mówić od razu – zazna­czył. – Nie­chaj wej­dzie.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki