Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Kiedy Kline zostaje uprowadzony przez mroczną sektę, której członkowie wierzą, że poprzez amputacje przybliżają się do Boga, otrzymuje zadanie znalezienia zabójcy ich przywódcy. Czy zdąży odkryć prawdę i się ocalić? Czy zgodzi sie przyjąć rolę proroka? A może wszystkiemu, co zobaczył, zgotuje zagładę w iście biblijnej skali?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 247
„Jeśli więc prawe twoje oko jest ci powodem do grzechu, wyłup je i odrzuć od siebie… I jeśli prawa twoja ręka jest ci powodem do grzechu, odetnij ją i odrzuć od siebie”
Mt 5:29-30
Dopiero później uświadomił sobie, dlaczego do niego zadzwonili, ale wtedy było już za późno, żeby ta informacja na cokolwiek mu się przydała.
Tamtego dnia obaj mężczyźni powiedzieli mu przez telefon tylko tyle, że widzieli jego zdjęcie w gazecie, czytali o jego tajnym śledztwie i tak zwanym bohaterstwie, i o tym, jak nawet wtedy, kiedy stał twarzą w twarz z człowiekiem z tasakiem – czy też z „dżentelmenem z tasakiem”, jak go nazywali – on ani drgnął, nie ugiął się, niczego nie wyjawił. Chcieli wiedzieć, czy to prawda, że ani drgnął. Czy rzeczywiście po prostu patrzył, jak dżentelmen podnosi tasak i z impetem go opuszcza, a jego dłoń nagle staje się oddzielną, umierającą istotą?
Nawet im nie odpowiedział. Siedział tylko, dłonią, która mu pozostała, trzymał przy uchu słuchawkę i patrzył na kikut, którym kończyła się jego druga ręka. Na ten błyszczący, lekko pomarszczony kraniec tkanek ciała, łuszczący się na samej krawędzi i zły.
– Kto mówi? – zapytał w końcu.
Ludzie po drugiej stronie słuchawki się roześmiali.
– Trafia się panu okazja – odparł wesoło jeden z nich, ten z niższym głosem. – Chce pan tkwić za biurkiem przez resztę życia, panie Kline?
Drugi głos, ten sepleniący, dalej zadawał pytania. Czy to prawda – dopytywał – że po tym, jak Kline jedyną dłonią zdjął pasek i zacisnął go wokół kikuta jak opaskę uciskową, wstał, włączył kuchenkę i sam sobie przyżegł ranę?
– Może – odparł Kline.
– Może co? – zapytał Bas.
– Wiem z wiarygodnych źródeł, że tak – zapewnił Sepleniący. – A kuchenka była elektryczna czy gazowa? Elektryczna chyba lepsza. Ale z drugiej strony mija trochę czasu, zanim się rozgrzeje.
– To była płyta grzejna – odparł Kline.
– Płyta grzejna? – powtórzył Bas. – Rany boskie, płyta?
– Czyli elektryczna? – dopytywał Sepleniący.
– Nie było nic innego – odparł Kline. – Tylko płyta.
– A potem, kiedy już pan przyżegł ranę, odwrócił się pan i strzelił mu prosto w oko – ciągnął Sepleniący – I do tego lewą ręką.
– Może tak – odparł Kline. – Ale nie pisali o tym w gazetach. Kto panom powiedział?
– Wiem z wiarygodnych źródeł – powtórzył Sepleniący. – I tyle.
– No dobrze. Ale o co właściwie panom chodzi? – zapytał Kline.
– Trafia się panu okazja – odparł Bas. – Już mówiłem.
– Na lotnisku czeka bilet na samolot, wystawiony na pańskie nazwisko.
– Dlaczego? – zapytał Kline.
– Dlaczego? – powtórzył Sepleniący. – Ponieważ darzymy pana podziwem, panie Kline.
– I chcielibyśmy, żeby nam pan pomógł.
– W czym?
– Stanowczo potrzebny nam właśnie pan, panie Kline. Nikt inny – zaznaczył Bas.
– Ach tak? – zdziwił się Kline. – Dlaczego mam panom ufać? I kim właściwie panowie są?
Sepleniący się zaśmiał.
– Panie Kline – odparł – z pewnością zdaje już pan sobie sprawę, że ufać nie może pan nikomu. Ale czemu by nie zaryzykować?
* * *
Nie miał powodu, by lecieć. Wbrew temu, co sugerował Bas, nie chodziło wcale o wybór między pracą za biurkiem a ich propozycją, cokolwiek mu chcieli zaproponować. Z pensji, którą dostawał, spokojnie mógł się utrzymać. Poza tym, zaraz po tym, jak stracił dłoń i sam przyżegł ranę, a następnie strzelił w oko tak zwanemu dżentelmenowi z tasakiem, pozwolił sobie, w ramach rekompensaty za stratę dłoni, zabrać stamtąd neseser zawierający kilkaset tysięcy dolarów. Uważał to za czyn głęboko moralny – moralny w sensie biblijnym, starotestamentowym: oko za dłoń, a na dokładkę worek pieniędzy. Fakt, że za okiem znajdował się mózg i czaszka, stanowił zupełny przypadek.
Podsumowując, nie było powodu, by przyjmować zaproszenie. Lepiej się nigdzie nie wyrywać, załatwić sobie dość naturalnie wyglądającą protezę na kikut, a przynajmniej nosić haki, które mu dali. Nauczyć się ich używać. Dojść do mistrzostwa w grze w golfa jedną ręką. Kupić sobie całą szufladę protez na wszelkie okazje. Kupić sobie parę cygar. Życie stoi przed nim otworem, powtarzał sobie. Wszelkie okazje zupełnie go nie interesowały.
Poza tym miał problem ze wstaniem z łóżka. Nie dlatego, że cierpiał na depresję, ale ciężko mu było się podźwignąć, szczególnie kiedy sobie przypominał, że zaraz potem będzie próbował umyć zęby lewą ręką. Spędzał zatem coraz więcej czasu, masując koniec kikuta albo po prostu się w niego gapiąc. Miał wrażenie, że zakończenie kikuta jest i jednocześnie absolutnie nie jest częścią jego ciała, co było fascynujące. Czasem nadal sięgał po coś nieistniejącą dłonią. Przez większość dni nie umiał się nawet zebrać, żeby założyć sobie haki. A jeśli nie umiał się zmusić do przypięcia haków, jak miałby w ogóle wychodzić z domu? A skoro nie wychodził z domu, jak miałby niby pojechać na lotnisko, nie mówiąc już o odebraniu biletu i wejściu na pokład?
Jeszcze będzie lepiej, powtarzał kikutowi. Przyjdzie taki dzień, że wyjdziemy z domu. Na pewno będzie lepiej.
* * *
Tydzień po pierwszym telefonie zadzwonili znowu.
– Spóźnił się pan – powiedział Sepleniący. – Spóźnił się pan na samolot.
– Czy dlatego, że się pan boi? – zapytał Bas. – Boi się pan latać?
– Skąd w ogóle taki pomysł? – zganił właściciela basu Sepleniący. – Człowiek, który sam sobie przyżega ranę po odciętej dłoni, nie dopuszcza do siebie takich strachów, prawda?
– Czyli spóźnił się na samolot – skonstatował Bas. – Pojechał na ostatnią chwilę. Może zatrzymano go dłużej przy odprawie.
– Tak – odparł Sepleniący. – Pewnie dlatego.
Obaj zamilkli.
Kline trzymał słuchawkę tuż przy uchu.
– To jak? – zapytał Sepleniący.
– Co jak? – zapytał Kline.
– Co się stało? – zapytał Sepleniący.
– Nie poleciałem.
– Nie poleciał – powtórzył Bas.
– Wiemy – zauważył Sepleniący. – Wiemy, że pan nie poleciał, inaczej byłby pan już tutaj. Gdyby pan poleciał, nie dzwonilibyśmy do pana.
– Nie – przyznał Kline.
Telefon znowu zamilkł. Kline wsłuchiwał się w ciszę w słuchawce, wbijając wzrok w zasłonięte okno.
– Czyli jak? – zapytał Bas.
– Co jak?
– Cholera – zniecierpliwił się Sepleniący. – Naprawdę musimy tłumaczyć wszystko od początku?
– Proszę posłuchać – powiedział Kline. – Nie wiem nawet, kim panowie są.
– Już powiedzieliśmy, kim jesteśmy – odparł Sepleniący.
– Jesteśmy okazją – powiedział Bas. – Trafiamy się panu.
– Rozłączam się – powiedział Kline.
– Rozłącza się – powtórzył Bas. W jego tonie słychać było zmęczenie i wyczerpanie.
– Niech pan zaczeka! – krzyknął Sepleniący. – Nie!
– Proszę nie traktować tego osobiście – powiedział Kline. – Po prostu nie jestem tym, kogo szukacie.
* * *
Kiedy odłożył słuchawkę, telefon niemal natychmiast zadzwonił znowu. Pozwolił mu dzwonić. Wstał i przeszedł się po mieszkaniu, od pokoju do pokoju. Pomieszczenia były cztery, jeśli liczyć również balkon. W każdym z nich wyraźnie słyszał dzwonek telefonu, który nie przestawał dzwonić.
W końcu podniósł słuchawkę.
– Co znowu? – zapytał.
– Ależ jest pan człowiekiem, którego szukamy – powiedział Sepleniący z napięciem w głosie. – Jesteśmy tacy jak pan.
– Bilet czeka – dodał Bas.
– Nie chcę żadnego biletu – odparł Kline. – I żadnej okazji. Nie jestem tym, kogo szukacie.
– Myśli pan, że jesteśmy znajomymi człowieka z siekierą? – zapytał Sepleniący.
– Z tasakiem – uściślił Bas.
– Nie jesteśmy znajomymi człowieka z siekierą – zapewnił Sepleniący. – Jesteśmy tacy jak pan.
– A ja jestem jaki dokładnie? – zapytał Kline.
– Niech pan przyleci i sam się przekona – odparł Bas. – Najlepiej przylecieć i przekonać się samemu.
– Gdybyśmy chcieli pana zabić – dodał Sepleniący – już by pan nie żył.
Dziwnie słuchać gróźb, pomyślał Kline, z ust człowieka, który sepleni.
– Bardzo pana prosimy – dodał Bas.
– Nie chcemy pana zabić – zapewnił Sepleniący. – Dlatego nadal pan żyje.
– Nie jest pan ani trochę ciekaw, panie Kline? – zapytał Bas.
– Nie – odparł Kline. I odłożył słuchawkę.
* * *
Kiedy telefon zaczął dzwonić znowu, wyjął wtyczkę z gniazdka. Owinął aparat sznurem i schował w szafie.
Przeszedł się po mieszkaniu. Uświadomił sobie, że za dzień czy dwa będzie musiał wyjść, żeby kupić coś do jedzenia. Wrócił do sypialni i z szafki nocnej obok łóżka wziął notes i długopis. W kuchni pootwierał drzwiczki wszystkich szafek, lodówkę, zamrażarkę i usiadł w zamyśleniu.
Jajka, pomyślał.
„Jajka”, zapisał, chociaż napisane lewą ręką wyglądały jak „Jsjka”.
Moja lewa ręka nie chce jajek, pomyślał. Chce „jsjek”.
Pisał dalej, a lewa ręka okaleczała każde słowo.
I co ty na to?, zapytał swój kikut. A potem zaczął się zastanawiać, czy mówi do kikuta, czy do brakującej dłoni.
Ale czy to ma znaczenie?, pomyślał.
Zastanawiał się też, co się stało z jego dłonią. Pewnie została na stole, na którym ją odcięto. Pewnie nadal była tam, kiedy przyjechała policja i w końcu ją zabrała, żeby zamrozić i oznaczyć jako dowód w sprawie. Pewnie nadal leży gdzieś zamrożona.
Czyli „jsjka”, pomyślał. I „chlsb”. I może mały karton „mlska”.
Wpatrywał się w notes i oderwał wzrok dopiero, kiedy usłyszał kapanie kropel z rozmrażającej się zamrażarki. Nie był pewny, ile minęło czasu.
Wstał, zamknął lodówkę i zamrażarkę, a potem stał i czekał, nasłuchując, aż się włączą.
* * *
Minęło kilka dni. Zepsuła mu się maszynka do golenia. Buczała tylko cicho, kiedy ją włączał. Przestał się golić. Nie było już prawie nic do jedzenia.
Muszę zrobić zakupy, pomyślał, ale zamiast tego wypił szklankę skwaśniałego mleka.
Leżał w łóżku, jedną ręką trzymał opartą na piersi szklankę z duchem mleka na ściankach. Pomyślał, że mógłby wstać. Mógłby się podnieść z łóżka, ubrać i wyjść z domu. Muszę kupić coś do jedzenia, pomyślał, a potem pomyślał, że później. Jedzenie zawsze można kupić później. „Jsjka” i „chlsb”. W którymś momencie uświadomił sobie, że szklankę, którą, jak mu się wydawało, trzymał, trzyma brakującą dłonią. Szklanka stała na jego piersi, a obok pilnował jej kikut, tępe zwierzę. Nie był do końca pewien, jak szklanka się tam znalazła.
Wiele godzin później zdał sobie sprawę, że nie ma zamiaru wychodzić. Mleko na dnie szklanki zaschło w białą skorupę i popękało. Może minęło kilka dni. Zdał sobie sprawę, że przegapił okazję, a teraz, kiedy ta odrobina woli już go opuściła, było za późno. Zamknął oczy. Kiedy je otworzył, na zewnątrz było ciemno, więc zamknął je znowu.
Gdy otworzył oczy, przez zasłony przeciekało do pokoju blade światło. A obok niego siedzieli dwaj mężczyźni na krzesłach przyciągniętych z kuchni. Byli okutani w grube palta i szaliki, a na dłoniach mieli rękawiczki, mimo że w pokoju było ciepło.
– Czołem – odezwał się basem pierwszy.
– Pukaliśmy – wyjaśnił drugi. Właściwie nie miał górnej wargi, a w jej miejscu widniała poszarpana blizna. Wyglądało na to, że warga została odcięta parą ząbkowanych nożyc. – Pukaliśmy, dobijaliśmy się, ale nikt nie otwierał. Więc pozwoliliśmy sobie sami wejść. Co prawda drzwi były zamknięte na klucz – dodał – ale wiedzieliśmy, że to nie przed nami się pan zamyka.
Kiedy Kline nic nie odpowiadał, ten z oderwaną wargą powiedział:
– Pamięta nas pan? Pamięta pan nasz telefon? – Mężczyzna zaseplenił na „nas”, ale gdy już się widziało jego wargę, trudno było nazywać go w myślach po prostu „Sepleniącym”.
– Telefon – powiedział Kline zachrypniętym głosem.
Ten z oderwaną wargą uniósł brwi i spojrzał na towarzysza.
– Udaje, że nie pamięta – stwierdził.
– Oczywiście, że pan pamięta – powiedział ten z basowym głosem. – Trafiała się okazja? I tak dalej?
– A, tak – powiedział Kline. – Obawiam się, że pamiętam.
– Niech pan się sobie przyjrzy – powiedział Warga. – Chce pan umrzeć w łóżku?
– Nie chce pan umierać w łóżku – zapewnił Bas.
– Przyjechaliśmy pana wybawić – wyjaśnił Warga.
– Nie chcę być wybawiany – powiedział Kline.
– On nie chce być wybawiany – powtórzył Bas.
– Jasne, że chce – odparł Warga. – Tylko o tym nie wie.
– Ale ja…
– Panie Kline – powiedział Warga – daliśmy panu wiele okazji, by mógł się pan zachować rozsądnie. Dlaczego nie skorzystał pan z biletów, które zostawialiśmy?
– Nie potrzebuję waszych biletów – odparł Kline.
– Kiedy ostatni raz pan coś jadł? – zapytał Bas.
– Najwyraźniej jest pan swoim największym wrogiem, panie Kline. – Warga wyciągnął rękę i dźgnął twarz Kline’a palcem w rękawiczce.
– Depresja – stwierdził Bas. – Znużenie, znudzenie. Taką stawiam diagnozę.
– Proszę posłuchać – odezwał się Kline, usiłując się podnieść na łóżku. – Będę zmuszony poprosić panów o wyjście.
– Usiadł – zauważył Warga.
– A przynajmniej prawie usiadł. I kto mówi, że nie ma w sobie woli walki?
– Tak trzymać – pochwalił go Warga. – Nareszcie widzimy człowieka, który bez mrugnięcia okiem daje sobie odrąbać dłoń.
– Proszę pójść z nami, panie Kline.
– Nie – odparł Kline.
– Co możemy powiedzieć, żeby pana przekonać?
– Nic – odparł Kline.
– Dobrze zatem – stwierdził Warga. – Może istnieją inne metody niż słowne.
Kline patrzył, jak mężczyzna jedną dłonią w rękawiczce chwyta drugą dłoń. Wykręcił ją, pchnął w dół i dłoń odpadła. Kline poczuł mrowienie w kikucie. Widział, że drugi człowiek robi to samo. Podwinęli rękawy, żeby pokazać mu nagie kawałki mięsa, którymi kończyły się ich przedramiona.
– Sam pan widzi – odezwał się Warga. – Jesteśmy tacy jak pan.
– Proszę iść z nami – powiedział drugi.
– Ale – protestował Kline – ja nie…
– Myśli, że to jest prośba – powiedział Warga, nachylając się nad łóżkiem. Jego poszarpane usta były blade. – To nie prośba. To polecenie.
Zanim się zorientował, ich dłonie z powrotem się przykręciły, wyciągnęły go z łóżka i powlekły w dół po schodach pożarowych.
– Czekajcie – poprosił. – Mój szpon.
– Szpon?
– Do dłoni.
– Nie jest potrzebny – stwierdzili, ciągnąc go dalej po schodach.
– Dokąd mnie zabieracie? – zapytał.
– Chce wiedzieć, dokąd go zabieramy, Ramse – powiedział Bas.
– Do samochodu – odburknął Warga, czyli Ramse.
Dotarli do podestu między kolejnymi schodami. Kline poczuł, jak jego ciało zatacza się w jedną stronę, a potem odzyskuje równowagę. Ramse szedł obok, jego głowa wystawała spod ramienia Kline’a, miał mocno zaciśnięte wargi, oderwaną i całą.
– Wyjaśnij mu, że idziemy do samochodu – powiedział.
– Idziemy do samochodu – oznajmił Bas, a Kline spojrzał tam, skąd dochodził głos, i zobaczył głowę Basu pod swoim drugim ramieniem.
– Ale… – powiedział.
– Dosyć – odparł Ramse. – Niech pan spróbuje sam stawiać kroki. Ma pan stopy? To niech pan ich używa.
Kline spojrzał w dół, ale nie widział swoich stóp, tylko kolana. Słyszał jakby szum, ale dopiero kiedy zeszli z podestu i ruszyli w dół kolejnymi schodami, a odgłos zmienił się w dudnienie, zrozumiał, że ten dźwięk wydają jego wleczone nogi. Usiłował przesunąć stopy z powrotem pod ciało, ale mężczyźni wlekli go za szybko i udawało mu się wyłącznie plątać je całą drogę w dół.
– Nie szkodzi, nie szkodzi – powiedział Ramse. – Już prawie jesteśmy na miejscu.
I rzeczywiście, Kline zdał sobie sprawę, że przez wyjście pożarowe wypychali go w pełne światło dnia. Stał tam samochód, długi, czarny, z przyciemnianymi szybami. Wepchnęli go szybko na tylne siedzenie.
Ramse usiadł w fotelu kierowcy, Bas na miejscu pasażera. Kline zauważył, że kierownica jest jakaś dziwna, jakby przyspawano do niej kubek na napoje. Bas otworzył schowek, sztuczną dłonią niezdarnie wyjął z niego baton i podał Kline’owi.
– Niech pan to zje – powiedział. – Pomoże panu wziąć się w garść.
Kline usłyszał klik blokowanych zamków w drzwiach. Wziął batona i zaczął odwijać z papierka. Baton był wielki, nie dałby rady zjeść całego. Obaj mężczyźni z przodu zdejmowali palta i kapelusze, zrzucając je na siedzenie pośrodku. Patrzył, jak Ramse odpina sztuczną dłoń razem z rękawiczką i rzuca ją na stos ubrań. Bas zrobił to samo.
– Tak lepiej – stwierdził.
Kline zjadł trochę batona. Czekoladowego z czymś chrupkim w środku. Gryzł go powoli. Dostrzegł, że Ramse uniósł jedyną dłoń i trzyma ją przed kolegą.
– Gous? – powiedział Ramse.
– Co? A, tak. Przepraszam – zreflektował się Gous.
Swoją jedyną dłonią ujął dłoń Ramsego i przekręcił ją. Kline patrzył, jak dłoń się odkręca i uwalnia od ręki. Ramse potarł kikut o kikut. Gous wyciągnął dłoń, chwycił ucho Ramsego i je pociągnął. Ucho odeszło od głowy, zostawiając ziejącą, pozbawioną małżowiny dziurę.
– O tak – powiedział Ramse. – Tak lepiej. – Spojrzał na Kline’a we wstecznym lusterku, podnosząc oba kikuty. – Jak pan – dodał z uśmiechem. – Tylko bardziej.
* * *
Jechali, miasto powoli znikało, zastępowały je pola i drzewa.
Gous co chwila grzebał w schowku, podając coś do jedzenia. Był tam kolejny baton, plastikowa torebka pokruszonych precli, puszka sardynek. Kline wziął po trochu wszystkiego, resztki zostawił na siedzeniu obok. Zaczynał myśleć trochę trzeźwiej.
Za oknami słońce wzeszło już wysoko. Nawet przez przyciemniane szyby dzień wydawał się upalny.
Skręcili w prawo i estakadą dostali się na autostradę, a samochód szybko nabrał prędkości.
– Gdzie jesteśmy? – zapytał Kline.
– Jedziemy – odparł Gous, zbywając pytanie.
– Przez pola, lasy i łąki – dodał Ramse. – Przynajmniej na razie.
– Ale… – ciągnął Kline. – Dokąd, nie rozumiem…?
– Panie Kline – zwrócił się do niego Gous. – Niech pan usiądzie wygodnie i cieszy się podróżą.
– Co jeszcze? – zapytał Kline.
– Co jeszcze? – Gous nie zrozumiał.
– Jak to „co jeszcze”? – zdziwił się Ramse.
– Co jeszcze macie odejmowane?
– Oprócz dłoni i ucha? Kilka palców u nóg – odparł Ramse – ale one zostały odjęte raz na zawsze. Trzy u jednej stopy i dwa u drugiej.
– Co się stało? – zapytał Kline.
– Jak to co się stało? Nic się nie stało.
– Nie bawimy się w wypadki – wyjaśnił Gous. – Wypadki i działanie sił wyższych nas nie interesują, chyba że po nich następują akty woli. Precelka? – zaproponował.
– Pański przypadek wywołał gorącą debatę – poinformował Ramse. – Niektórzy chcieli go uznać za wypadek.
– Ale to nie był wypadek – powiedział Gous.
– Nie – potwierdził Ramse. – Inni utrzymywali, dość przekonująco, że nie był to żaden wypadek tylko akt woli. Ale wtedy powstało pytanie – czyjej woli? Bez wątpienia woli dżentelmena z tasakiem, nie da się zaprzeczyć, ale trudno wyłącznie jego obarczać odpowiedzialnością, prawda, panie Kline? – Odwrócił się nieco, gdy to mówił, kierując w stronę Kline’a dziurę po uchu. – Wystarczyłoby mu skłamać, a ocaliłby pan dłoń. Ale pan milczał. Akt woli, panie Kline. Pańska wola utraty dłoni przeważyła nad wolą jej zatrzymania.
Za szybami samochodu autostrada zwęziła się do dwupasmówki przecinającej rzadki lasek. Pobocza pokrywał suchy pył.
– A u pana? – zapytał Kline Gousa.
– U mnie? – Gous się zaczerwienił. – Tylko dłoń – odparł. – Jestem nowicjuszem.
– Od czegoś trzeba zacząć – zauważył Ramse. – Gous przyjechał ze mną, bo nasi zwierzchnicy uważali, że może się pan czuć swobodniej z kimś do pana podobnym.
– Ale on nie jest do mnie podobny.
– Pan ma jedną amputację, on ma jedną amputację – zauważył Ramse. – U pana dłoń, u niego dłoń. W tym sensie jest do pana podobny. Ale gdy się przyjrzeć szczegółom, cóż…
– Zrobiłem to w znieczuleniu – przyznał Gous.
– Pan nie użył znieczulenia. Nie miał wyboru.
– Znieczulenie nie jest mile widziane – wyjaśnił Gous – ale się go nie zabrania.
– I raczej przy pierwszych kilku amputacjach należy się go spodziewać – dodał Ramse. – Dlatego pan jest wyjątkowy, panie Kline.
Kline spojrzał na siedzenie obok, na otwartą puszkę sardynek, na błyszczące filety w oleju.
– Ja również jestem wyjątkowy – ciągnął Ramse. – Nigdy nie brałem znieczulenia.
– Ramse jest dla nas wszystkich inspiracją – przyznał Gous.
– Ale fakt, że pan sam sobie przyżegł ranę, panie Kline – mówił dalej Ramse. – To czyni pana naprawdę wyjątkowym.
– Chciałbym wysiąść – poprosił cicho Kline.
– Niech pan nie żartuje – odparł Gous z szerokim uśmiechem. – Jesteśmy na zupełnym odludziu.
– Na palcach jednej ręki mógłbym policzyć osoby, które same sobie przyżegły ranę – przyznał Ramse.
– Mógłby policzyć, gdyby miał choć jedną dłoń – dodał Gous.
– Gdybym miał choć jedną dłoń – potwierdził Ramse.
Przez pewien czas jechali w milczeniu. Kline siedział możliwie nieruchomo na tylnym siedzeniu. Słońce chyliło się ku horyzontowi. Po pewnym czasie za nim zniknęło. Puszka sardynek ześlizgnęła się w tył po siedzeniu. Teraz leżała nachylona i powoli wyciekał z niej olej. Kline wyprostował ją i wytarł palce o dywanik pod nogami. Trudno było nie wpatrywać się w miejsce po brakującym uchu Ramsego. Spojrzał na własny kikut, potem na kikut Gousa wsparty o zagłówek. Pomyślał, że oba kikuty właściwie bardzo się od siebie różnią. Ten Gousa był na końcu pomarszczony. Jego własny najpierw też był pomarszczony i bliznowaty po amatorskiej kauteryzacji. Potem lekarz poprowadził cięcie nieco wyżej i wygładził zakończenie, wyrównał je. Za oknami auta drzewa, i tak rzadkie, teraz już prawie całkiem zanikły, może dlatego, że zapadał zmrok. Ale krajobraz również się zmieniał. Ramse jednym ze swoich kikutów pchnął panel i włączył przednie światła.
– Osiem – powiedział, odwracając głowę nieco w tył.
– Osiem? – Kline nie zrozumiał. – Czego osiem?
– Amputacji – wyjaśnił Ramse.
Kline obserwował tył jego głowy.
– Oczywiście to jeszcze o niczym nie świadczy – ciągnął Ramse. – Mogło to być osiem palców u stóp, za każdym razem odjętych w znieczuleniu, a paluchy zostawione dla zachowywania równowagi. Trudno to liczyć jako osiem amputacji – stwierdził.
Gous na siedzeniu obok pokiwał głową. Podniósł swój kikut i obrócił głowę ku tylnemu siedzeniu.
– To się liczy jako jedna amputacja – powiedział. – Ale mogłem zostawić lewą dłoń, a odciąć wszystkie palce oprócz kciuka i liczyłoby się jako cztery. Pięć, jeśli odciąłbym również kciuk.
Czekali, aż Kline coś powie.
– To nie wydaje się fair – odezwał się w końcu.
– Ale co jest dotkliwszą stratą? – zapytał Ramse. – Kiedy człowiek traci palce czy kiedy traci dłoń?
Kline nie wiedział, czy oczekiwali od niego odpowiedzi.
– Chciałbym wysiąść – powtórzył.
– Czyli są ósemki – ciągnął Ramse – i są ósemki.
Wjeżdżali w zakręt. Kline patrzył, jak Ramse jedną rękę opiera dla równowagi na kierownicy, którą obraca końcem drugiego kikuta.
– Osobiście wolę system mniejszych i większych amputacji, według którego byłbym liczony jako dwie trzecie.
– Ja wolę wagowo – przyznał Gous. – Żeby ważyć odcięte członki.
– No ale wykrwawione czy jeszcze z krwią? – zapytał Ramse. – I czy nie daje to pewnej przewagi korpulentnym?
– Można by wypracować pewne standardy – wyjaśnił Gous. – Kary i handikapy.
– Po co wam jestem potrzebny? – zapytał Kline.
– Słucham? – zdziwił się Ramse.
– Pyta, po co jest nam potrzebny – powtórzył Gous.
– To proste – odparł Ramse. – Popełniono zbrodnię.
– A dlaczego ja?
– Ma pan pewne doświadczenie w prowadzeniu śledztw – odparł Gous.
– Tajnych śledztw, infiltracji – doprecyzował Ramse.
– I jest pan bezkompromisowy, panie Kline – dodał Gous.
– Owszem, bezkompromisowy.
– Ale… – wybąkał Kline.
– Wszystko zostanie panu objaśnione – ciągnął Ramse. – Dowie się pan, co robić.
– Ale policja…
– Żadnej policji – przerwał mu Ramse. – I tak trudno było przekonać resztę, żeby się zgodzili na pana.
– I gdyby nie pańska dłoń… – dodał Gous.
– Gdyby nie pańska dłoń – potwierdził Ramse – nie byłoby tu pana. Ale jest pan jednym z nas, czy pan chce, czy nie.
Obudził się, kiedy samochód zatrzymał się przed metalową bramą. Było już zupełnie ciemno.
– Jesteśmy prawie na miejscu – poinformował Ramse z przedniego siedzenia.
Brama się uchyliła i wyszedł przed nią drobnej budowy mężczyzna. W jaskrawym świetle halogenowych reflektorów wydawał się blady i biały. Podszedł do drzwi kierowcy. Kline zauważył, że nie ma jednego oka. Zamknięta powieka sprawiała wrażenie płaskiej i obwisłej. Był ubrany w mundur. Ramse opuścił szybę i mężczyzna zajrzał do wnętrza auta.
– Pan Ramse – powiedział strażnik. – I pan Gous. Kto siedzi z tyłu?
– To pan Kline – przedstawił go Ramse. – Proszę podnieść rękę, panie Kline.
Kline podniósł rękę.
– Nie, tę drugą – polecił Ramse.
Podniósł kikut, a strażnik kiwnął głową.
– Jedynka? – zapytał.
– Tak – potwierdził Ramse. – Ale z samoprzyżegnięciem.
Strażnik zagwizdał. Odsunął się od auta i otworzył bramę na tyle szeroko, by samochód mógł przejechać. Przez tylną szybę Kline patrzył, jak strażnik zamyka za nimi skrzydła bramy.
– Witamy w domu, panie Kline – powiedział Ramse.
Kline milczał.
Minęli rząd domów, skręcili w węższą drogę, wzdłuż której budynki stały rzadziej rozrzucone, a potem w trzecią, jeszcze węższą, wysadzaną drzewami alejkę, która kończyła się przed frontem niewielkiego piętrowego domu.
Ramse zgasił silnik. Wszyscy trzej wysiedli.
– Pan zatrzyma się tutaj – oznajmił Ramse. – Na piętrze, drugie drzwi po lewej od wejścia. Zostały jeszcze ze dwie godziny snu – dodał. – Zobaczymy się rano, a teraz niech pan spróbuje się zdrzemnąć.
* * *
Po wejściu do środka nie potrafił się zorientować, jak zapalić światło w holu, więc szedł po omacku ciemnym korytarzem, przesuwając dłonią po ścianie w poszukiwaniu drzwi. Jego palce wyczuły framugę. Oderwał dłoń od ściany i zbliżył do twarzy. Palce pachniały kurzem. Szedł dalej, aż dotarł do kolejnej framugi, poszukał klamki.
W środku znalazł kontakt. Pokój był mały, bez okien, stało w nim wąskie łóżko z cienkim przesianym kocykiem. W jednym rogu dostrzegł metalową szafkę. Na podłodze leżało linoleum w niebieskie smugi. Pomieszczenie, jak zobaczył, oświetlała naga żarówka zwisająca pośrodku sufitu. Na ścianach łuszczyła się farba.
Witamy w domu, pomyślał.
Zamknął drzwi. Nie było w nich zasuwki. Otworzył metalową szafkę. Stały w niej stosy kalendarzy, każdy miesiąc przedstawiał jakąś kobietę w różnym stopniu negliżu, uśmiechającą się wściekle. Przyglądał się pierwszemu zdjęciu przez dłuższą chwilę, zanim zdał sobie sprawę, że kobieta nie ma kciuków. Z każdym kolejnym miesiącem brak członków stawał się coraz bardziej oczywisty i widoczny. W marcu nie było jednej piersi, w lipcu obu piersi, dłoni i przedramienia. Dziewczyna grudniowa była już w zasadzie samym korpusem z obciętymi obiema piersiami, osłoniętym tylko cienką białą szarfą biegnącą od barku do przeciwnego biodra. Na szarfie widniał napis: „Miss «Mniej znaczy więcej»”.
Odłożył kalendarz i zamknął szafkę. Wyłączył światło i położył się na łóżku, ale cały czas miał przed oczami twarz Miss „Mniej znaczy więcej” wykrzywioną z radości. Widział też twarz Ramsego, jego okaleczone ucho nad siedzeniem w aucie obracające się ku niemu. Czuł mrowienie we własnym kikucie. Wstał, zapalił światło i usiłował zasnąć przy palącej się żarówce.
* * *
Śniło mu się, że siedzi znowu przy tamtym stole, a dżentelmen z tasakiem stoi przed nim, spuszczając z impetem ostrze na jego rękę. We śnie był już jednak nie tylko człowiekiem tracącym dłoń, ale jednocześnie również człowiekiem z tasakiem. Patrzył, jak sam z impetem opuszcza tasak. Dłoń odpadła, palce zadrgały. Cięta płaszczyzna przegubu zbladła, a potem gwałtownie spuchła i trysnęła z niej krew, bijąc miarowym pulsem. Swoją jedyną dłonią zdjął pasek, zacisnął wokół ramienia i trzymał, aż krwawienie osłabło i prawie ustało. Obserwował się przy tym z tasakiem w ręku. Potem patrzył, jak blady, zaciskając pasek, idzie do kuchenki, włącza ją, czeka, aż spirale się rozżarzą i zaczną dymić. Docisnął kikut do płyty grzejnej i usłyszał skwierczenie, poczuł swąd palonego ciała, a kiedy oderwał kikut, jego koniec dymił. Kawałki mięsa przywarły do płyty, tliły się na rozżarzonej spirali.
Potem, krzywiąc się z bólu, wyjął broń i lewą ręką strzelił sobie w oko. Piekielnie trudno było na to patrzeć, piekielnie trudno było to przeżywać. A kiedy się skończyło, wszystko zaczęło się od początku i zaczynało wiele razy, aż w końcu zmusił się, żeby się obudzić.
* * *
W pokoju byli Gous i Ramse. Pierwszy przy otwartej szafce przeglądał kalendarz, pocierając krocze kikutem, drugi stał obok łóżka i patrzył na Kline’a.
– Pobudeczka – przywitał go Ramse.
Kline usiadł na brzegu łóżka, niezdarnie podciągając spodnie kikutem i drugą ręką. Ramse mu się przyglądał. Dopiero, kiedy Kline skończył, oznajmił:
– Jest dla pana nowe ubranie.
– Gdzie? – zapytał Kline.
– Gous je ma – odparł Ramse. – Gous? – zwrócił się głośniej do kolegi.
– Co takiego? – Gous z trudem oderwał się od kalendarza, czerwieniąc się ze wstydu albo z podniecenia.
– Ubrania, Gous – ponaglił go Ramse.
– A, tak. – Gous podniósł kupkę ubrań leżącą u jego butów na podłodze i rzucił Kline’owi.
Kline, obserwowany przez Ramsego, zdjął ubranie, które właśnie włożył. Na nowy strój składała się para luźnych szarych spodni, biała koszula i czerwony przypinany krawat. Z guzikami trudno mu było sobie poradzić jedną ręką, szczególnie że koszula była świeżo wykrochmalona, ale po pierwszych trzech reszta poszła łatwiej. Chciał zostawić krawat na łóżku, ale Ramse zwrócił mu uwagę.
– Proszę go założyć – powiedział.
– Po co?
– Ja mam krawat, Gous ma krawat – odparł Ramse.
I rzeczywiście, Kline dopiero teraz zauważył, że byli ubrani tak samo: białe koszule, szare luźne spodnie, czerwone przypinane krawaty. Zastanawiał się, jak Ramse zdołał włożyć koszulę. Może nie wkładał jej sam.
– Chodźmy – polecił Gous, kiedy Kline już zapiął krawat. Lekko popchnął Kline’a ku drzwiom.
– Proszę posłuchać – zwrócił się Ramse do Kline’a, gdy wyszli przed dom i ruszyli podjazdem. – Przestrzegamy tutaj pewnych reguł. Mam nadzieję, że pan to uszanuje.
– Nie ma sprawy – odparł Kline.
– Została jeszcze jedna rzecz – ciągnął Ramse. – Śledztwo.
– Ramse zabiera pana do Borcherta – wyjaśnił Gous.
– Zabieram pana do Borcherta – potwierdził Ramse. – On wszystko panu wyjaśni.
– Kim jest Borchert?
– Nieważne, kim jest. Ważne, czym jest. A jest dwunastką.
– Dwunastką?
– Zgadza się – potwierdził Gous i natychmiast wyrecytował głosem szkolnego ucznia: – Noga, u stopy palec, palec, palec, palec, palec, lewa ręka, u dłoni palec, palec, ucho, oko, ucho.
– Dwunastka – podsumował Ramse. – Oczywiście w jej poczet wlicza się sporo palców, ale kiedy się doda dwie odcięte kończyny, całość robi wrażenie.
– Jest drugi w hierarchii – dodał Gous. – Po Alinie.
– Rozumiem – powiedział Kline. – A w jakiej sprawie to śledztwo?
– Nie wiemy – odparł Gous.
– Borchert panu powie – wyjaśnił Ramse.
– Panowie nie wiedzą? – zdziwił się Kline.
– Trochę wiem. Właściwie powinienem wiedzieć więcej – przyznał Ramse przygnębionym tonem. – Jestem ósemką. Nie widzę powodów, by cokolwiek trzymać przede mną w tajemnicy. Gous to co innego.
– Ja jestem dopiero jedynką – przyznał Gous.
– Gous jest dopiero jedynką – potwierdził Ramse z uśmiechem. – Przynajmniej na razie.
– Ja też jestem jedynką – stwierdził Kline.
– No właśnie – zauważył Gous, odwracając się ku Ramsemu. – Jest jedynką, a wszystkiego się dowie.
– On jest wyjątkiem – odparł Ramse. – Wyjątkiem, który potwierdza regułę.
– Dlaczego? – zapytał Kline.
Dotarli do niewielkiej ścieżki odchodzącej od alei. Ścieżka była wysypana pokruszonymi białymi muszlami. Ramse i Gous skręcili w nią, a Kline ruszył za nimi.
– Właśnie, dlaczego? – zapytał Gous.
– Skąd niby mam wiedzieć? – odparł Ramse. – Jestem ósemką. Nie zawsze wszystko mi mówią. Może dlatego, że sam się przyżegł?
– Proszę posłuchać – odezwał się Kline. – Spotkam się z Borchertem i z nim porozmawiam, ale na tym koniec. Nie jestem zainteresowany dalszym pobytem.
– Borchert potrafi być bardzo przekonujący – zaznaczył Ramse.
– Niech pan Borcherta nie obraża – dodał Gous. – Niech pan będzie dla niego uprzejmy, słucha go i nie odpowiada arogancko.
– Jest dwunastką – podkreślił Ramse. – A do tego nogę ma amputowaną na wysokości biodra. To chyba dowodzi poświęcenia, prawda?
– Był przytomny podczas operacji – zaznaczył Gous.
– Ale miał znieczulenie – dodał Ramse.
– Jednak… tak czy owak… – dorzucił Gous.
– A przy kauteryzacji? – zapytał Kline.
– Przy kauteryzacji? Nie wiem – odparł Gous. – Ramse, przy kauteryzacji też miał znieczulenie?
– Nie mam pojęcia – przyznał Ramse. – Pewnie tak. W każdym razie nie przyżegł się sam.
– Prawie nikt się sam nie przyżega – zauważył Gous.
– Naprawdę nikt oprócz pana – potwierdził Ramse.
Ścieżka skręciła między drzewa, prowadząc w dół, w niewielkie zagłębienie terenu. Kline dostrzegł kamerę monitoringu zamocowaną na starym dębie. Dalej ścieżka ostro zakręcała i znowu prowadziła pod górę. Potem rozszerzała się w obsadzoną drzewami aleję, na końcu której stał dom z szarego kamienia, sprawiający wrażenie rezydencji w starym stylu albo prywatnej szkoły. Kline naliczył sześć par okien na trzech kondygnacjach.
Dotarli do furtki. Kline wsłuchiwał się w chrzęst muszli pod podeszwami swoich butów. Zza filara domu wyszedł strażnik i stanął za furtką, obserwując ich jedynym okiem.
– Czego zachodzi potrzeba? – zapytał z założonymi na piersi rękami.
– Niech pan sobie daruje – powiedział Ramse. – To nie ceremoniał. Przyszliśmy do Borcherta.
– Do Borcherta? – zapytał strażnik. – Czego zachodzi potrzeba?
– Niech pan da spokój, mówię – powtórzył Ramse. – To jest Kline.
– Kline? – Strażnik rozplótł ręce. Kline dostrzegł przy tym jego dłonie, którym brakowało wszystkich palców oprócz jednego kciuka, jednego palca wskazującego i jednego środkowego. Strażnik ujął klucz i wsunął do zamka. – Trzeba było tak mówić od razu – zaznaczył. – Niechaj wejdzie.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki