Do Jasnej Anielki. Balkony i demony - Sylwia Dec - ebook + audiobook

Do Jasnej Anielki. Balkony i demony ebook

Sylwia Dec

0,0
40,00 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Miłość, rock i pelargonie! Pierwsza część przygód wiedźmy balkonowej Anieli Jasnej i jej kota Grażyny. Zapnijcie pasy i ruszajcie na spotkanie z urban fantasy, jakiego jeszcze nie było!

Wiedźma balkonowa Aniela Jasna nie ma łatwego życia. Główne źródła jej problemów to:

– matka, bezpruderyjna lwica korporacji (sztuk jeden);

– sąsiad, postrzelony pisarz grozy Demonicjusz Wolff (sztuk jeden);

– koledzy i koleżanki z Wiedźmowej Rady Osiedla (sztuk o wiele za dużo).

W domu Anieli niepodzielnie rządzi kot Grażyna, mistrz ciętej riposty i wciągania kebaba na czas, a magia płynie w rytm muzyki Backstreet Boysów – co czasami (lub: prawie zawsze) oznacza afery, przypały i kłopoty.

Ale choć Aniela jest tą powszechnie wyszydzaną wiedźmą od „głupich pelargonii”, to ona będzie musiała zrobić porządek, gdy miastu zacznie zagrażać złowrogi Kościej Suchotnik, tajemniczy demon ściągający na świat suszę.

Tylko jak pokonać demona, gdy przypadkiem tracisz moce, a za jedyne wsparcie masz rąbniętego pisarza, gadającego kota i… złośliwego przybysza z innego świata?

„Do Jasnej Anielki” to brawurowo napisana historia, która łączy humor Terry’ego Pratchetta, szaloną wyobraźnię autorki i tematy ważne społecznie. Czegoś takiego w polskim urban fantasy jeszcze nie było!

Sylwia Dec – pisarka, która opowiada, i opowiadaczka, która pisze. Zakochana w fantastyce, wierzy, że historie tego gatunku są jak lustra, w których odbija się nasz świat. Razem z grupą Kolektyw Opowieści Tamdarym opowiada baśnie dorosłym i dzieciom, przywracając do życia rytuał wspólnego doświadczania historii. Kocha Szkocję i piesze wędrówki, a najlepiej odpoczywa na swoim balkonie lub w towarzystwie męża i trzech kotów.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 339

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Copyright © Sylwia Dec, 2025

Projekt okładki

Magdalena Babińska

Redaktor prowadzący

Izabella Sieńko-Holewa

Anna Derengowska

Redakcja

Anna Płaskoń-Sokołowska

Korekta

Grażyna Nawrocka

ISBN 978-83-8391-674-3

Warszawa 2025

Wydawca

Prószyński Media Sp. z o.o.

02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28

www.proszynski.pl

[email protected]

ROZDZIAŁ 1

SIURPRAJSA

Kot Grażyna wybiegł do przedpokoju, wpadł z impetem na kant kuwety i wypieprzył ją – oraz siebie osobiście. Żwirek rozsypał się po podłodze, na granulat rymsnął tłusty koci tyłek, a na tym wszystkim wylądowała wisienka w postaci wściekle różowej kuwety z brokatowego plastiku. Grażyna jednak się nie poddał. Zrobił spektakularny wyskok, złapał za słuchawkę domofonu, obsłużył urządzenie i wparował z powrotem do salonu.

– Idą! Kierowniczko, idą! – zawył zdrowym basem, strzepując z wąsów drobiny silikonowego żwirku, które przysiadły na nich jak nuty na pięciolinii.

A niech to turkuć podjadek świśnie!

Dokładnie pięć minut temu zatopiłam się w fotelu. Przez okna wpadały echa letniego popołudnia na osiedlu. Było ciepło – nad wyraz ciepło jak na czerwiec – ale nie doskwierało mi to zbyt mocno. Miałam na sobie ulubioną koszulkę na ramiączkach i piżamowe szorty: oba ciuchy w kwiaty, oba z kategorii „wyszperane za pięć złotych w lumpeksie”, oba idealne na rozgrzany czerwiec w blokowisku i ten moment cyklu, kiedy okres już się skończył, ale brzuch dalej jest jak gąbka. W wysokiej szklance mienił się wszystkimi odcieniami żółci i zieleni drink z palemką, a obok leżała tabliczka zmrożonej czekolady i książka – nie ogrodnicze poradniki, nie grymuary, nie spisy zaklęć, tylko zwykłe, ordynarne „zgadnij, kto go zabił”.

I tu nagle: goście.

Wiedziałam, co to za goście.

Dziś przecież miałam urodziny.

Kończyłam właśnie trzydzieści dwa lata – piękny wiek, w którym rozumiesz już, że życie to nie szkoła, nie musisz mieć ani worka z kapciami, ani odrobionej pracy domowej i nikt na ciebie nie nakabluje, jak zjesz wiadro lodów zamiast obiadu. Ostatnie, o czym teraz marzyłam, to impreza. Jedyne, czego potrzebowałam, to żeby wszyscy się ode mnie odwalili.

Niestety, wrzask Grażyny wskazywał na coś dokładnie przeciwnego.

– Kto idzie? – rzuciłam z nadzieją, że kot jednak się przesłyszał.

Ale kot Grażyna, miłośnik ryku harleyów i wzniosłych arii operowych, na moje nieszczęście miał ucho czułe nie tylko na piękno głosu i huk silnika. W kwestii tego, co usłyszał, nigdy się nie mylił.

Wyrwał teraz spod kuwety, a żwirek rozsypał się na podłogę. Przypadł do drzwi, przystawił do nich futrzaste ucho, a wąsy na jego cynicznym pysku opadły nagle jak liście wysuszonej fitonii.

– Kurwa, kierowniczko – wymamrotał – nie jest dobrze. To idą stare raszple.

Zerwałam się z fotela, o mało nie strącając drinka z palemką.

– Jak to?! – wrzasnęłam nerwowo, ale było już za późno. Mój siódmy zmysł paniki przejął kontrolę nad sytuacją.

Wpadłam do kuchni i złapałam ścierkę. Zaczęłam zmywać naczynia, które tworzyły już imitację piramidy Cheopsa, zwieńczoną suchymi jak pustynia brzeżkami pizzy. Spojrzałam na gazówkę – plamy zdradzały jasno menu z ostatniego tygodnia. Cisnęłam precz ścierkę, wywaliłam połowę szafki pod zlewem i wygrzebałam pordzewiały druciany zmywak. Ale gdzie z tą drapaczką, przeszyła moją głowę myśl, skoro pod stołem walają się butelki po winie w liczbie, która przywodziła na myśl Krzyżaków leżących pokotem pod Grunwaldem! Mogłabym tłumaczyć, że większość wyłoił Grażyna, który co prawda jest miłośnikiem harleyów i opery, ale w kocim panteonie ani chybi mógłby objąć rolę boga harców i pijaństwa Dionizosa. Grażyna jednak w obecności ludzi zmieniał się w rozkosznego, mruczącego kociaczka i ostatnie, czego potrzebowałam, to interwencja Towarzystwa Opieki nad Zwierzętami albo psychiatry.

– A co to za jazgoty?! – zawrzeszczało coś z łazienki, a mnie zmywak wypadł z ręki i poleciał między puste butelki.

Na wszystkie zgniłe korzonki, zapomniałam o Mszycożercy.

Mszycożerca zażywał przecież kąpieli w łazience.

Gdybym umiała w zaklęcia antyowadowe, nie stworzyłabym Mszycożercy. Ale nie umiałam. Czarowałam na kacu, z kartki, a do tego kot Grażyna gubił wtedy sierść z okazji wiosny i tak oto doszło do nieszczęścia. Moje nieszczęście na co dzień było zwykłą biedronką, ale raz na jakiś czas – nie rozgryzłam nigdy, od czego to zależy – zmieniało się samo z siebie w biedroniszcze rozmiarów zdrowego chłopa, z tułowiem zwieńczonym kocim ogonkiem i kocimi uszkami na czarnym łebku. Nie, nie chciałam go stworzyć. Ale w moim fachu zdarzały się takie wypadki i jeden z nich zajmował właśnie moją łazienkę.

Gdy do niej wparowałam, Mszycożerca zerwał się na mój widok, strzelił łebkiem w sufit, gniotąc kocie uszka, i zasłonił wszystkimi odnóżami genitalia.

– A podasz ręczniczek? – zapytał już grzeczniej, na co zalała mnie żółć.

– Nie podam żadnego ręczniczka! Siedź tu cicho i błagam cię, pod żadnym pozorem nie wyłaź.

Wypadłam do przedpokoju, trzaskając drzwiami. Ale to przecież nie był koniec moich problemów. Ich ciąg dalszy rozśpiewał się radośnie w mojej sypialni, a ja prawie zgubiłam zęby na zakręcie.

– Tell mi łaaaaaj! – wył radośnie chórek trzech małych duszków latających nad moim łóżkiem.

Każdy z nich miał kształt ogórka, jeden był gruntowy, drugi małosolny, a trzeci – kiszony – miał skrzydełka z koperku. Ile razy na nie patrzyłam, tyle razy przeklinałam serdecznie pomysł czarowania przy playliście ze Spotify. Teraz już wiedziałam, że to się musi skończyć nieszczęściem.

Tej nocy, w którą porypałam zaklęcia i wyszły mi trzy nawiedzone ogórki, namiętnie słuchałam Backstreet Boys.

– Tell mi łaaaaj! – zawyły jeszcze radośniej, widząc mnie w drzwiach sypialni.

Trzasnęłam drzwiami z miną kwaśną jak woda z ogórków konserwowych.

– Grażyna, złap Łajduszki do słoika. – Zrobiłam odwrót do przedpokoju. – Ona nie może ich…

Nie skończyłam. Było już za późno.

W drzwiach stała moja matka.

Jeśli się zastanawiacie, jak wygląda moja matka, to powiem wam wprost: nie tak jak ja. Ba, nikt na świecie nie różnił się ode mnie tak bardzo jak ona. Moja matka, Gertruda Jasna-Jones, zwana przez przyjaciółeczki Gerry, nosiła albo garsonki, albo obcisłe sukienki ze złotym logotypem i wzorem w panterkę. Zawsze miała obcasy, elegancką torebeczkę i pełen makijaż. A co gorsza, nie ruszała się bez swoich przyjaciółeczek – czterech identycznie wyglądających kobiet, z którymi pracowała w dużej korporacji budowlanej.

I właśnie teraz razem z nimi stała w drzwiach mojego mieszkania.

– Sto lat, sto lat, sto lat! – zaśpiewał fałszywie chór czterech korporekinic o napompowanych ustach i ciałach wbitych w obcisłe lśniące kiecki. Cztery pary rąk z tipsami długości starej nokii zaklaskały donośnie jak u Rubika.

Nogi mi się ugięły, a echo cichego „yk, yk, yyk” dochodzące z sypialni zdradziło, że Grażyna postanowił się zrzygać.

Ale czy to wystraszyło moją matkę?

Wszystkie koty tego świata musiałyby rzygać przez rok, żeby ją wystraszyć.

– Córeczko! – Bez wahania weszła w stertę żwirku przy drzwiach; grudki zgrzytnęły pod letnimi butami na obcasie. – Pomyślałam, że w takim dniu nie możesz być sama. Ileż można tak siedzieć na balkonie, ileż można tak tkwić na kanapie. Zrobiłam ci przyjęcie niespodziankę. Nie masz własnych przyjaciółek, to sprowadziłam swoje! Geeerls! Geeerls, przejmujemy tę chatę!

Rekinice w obcisłych kieckach pobiegły do salonu, a matka złapała mnie w objęcia.

– Ja wiem, że jest ci trudno. – Nienaturalnie wielkie usta zbliżyły się niebezpiecznie do moich uszu. – Żyjesz tu jak dzikuska, nie chodzisz na imprezy, wyglądasz jak stara baba. I ta twoja praca. Wiem, kochasz być florystką, ale…

Nie jestem florystką, mamo, chciałam powiedzieć, ale słowa zaplątały się w moim gardle, ugrzęzły w zaciśniętej krtani. Kryłam się przecież przed matką od zawsze, odkąd tylko poznałam swoją naturę. Co jak co, ale moja natura z pewnością byłaby niewystarczająca dla wiecznie triumfującej Gerry Jasnej-Jones, lwicy biznesu i rekinicy korporacji.

Nie byłam żadną pieprzoną florystką.

Nazywałam się Aniela Jasna i byłam wiedźmą balkonową.

Wiedziałam, jak zaczarować rośliny i kwiaty. Miałam czarodziejskie nożyce do podcinania roślin, sznureczek i spryskiwacz. Zawsze nosiłam przy sobie zielone okulary, które pomagały mi dostrzegać choroby roślin. Potrafiłam nawozić magią glebę i zwalczać zaklęciami szkodniki. Ale sama czasem się zastanawiałam, czy taka magia jest komukolwiek potrzebna. W Wiedźmowej Radzie Osiedla zasiadały przecież prawdziwe, poważne czarownice. Takie, których zaklęcia decydowały o sukcesach i porażkach. O wielkich karierach i tajemniczych zniknięciach. O pieniądzach i koneksjach, które decydowały o porządku życia każdego, choć prawie nikt o tym nie wiedział.

I w tej samej Radzie zasiadałam ja, Anielcia Jasna, śmieszna czarowniczka od bratków i pelargonii.

Czasami myślałam, że jestem najbardziej niepoważną osobą na tym świecie. Najmniej dorosłą. Zupełnie niedojrzałą.

Obawiam się, że moja matka miała o mnie jeszcze gorsze zdanie.

– Umalujemy cię. – Szept pulchnych niczym pączek z różą ust rozbrzmiał przy moim uchu. – Ubierzemy cię jak dziewczynę i polecimy na proseczko.

Otarłam łzę grzbietem dłoni, a usta à la glonojad rozwarły się w tępym wyrazie zachwytu.

– Płacz, płacz, córeczko! – zawołała matka i prawie wepchnęła mnie do salonu. – Płacz, bo zaraz wjedzie tu kolejna siurprajsa! – znowu chlapnęła angielszczyzną rodem z korporacyjnego piekiełka.

I rzeczywiście, parę chwil później zapłakałam.

Ale bynajmniej nie ze wzruszenia.

Proseczko zaczęło krążyć wśród czterech korporacyjnych rekinic. Dwie z nich rozwieszały w moim salonie idiotyczne wstęgi, trzecia skręcała szlugi, a czwarta wyciągała właśnie z eleganckiej torby przenośny bar i rozstawiała wszystko na stole. Ja zaś truchlałam, prawie zieleniałam ze strachu, bo tuż obok tego stołu stał zamiokulkas, a ów zamiokulkas wszedł kiedyś w komitywę z kotem Grażyną, który to kot Grażyna nauczył go pić whisky, śpiewać „Kto urodzony…” i wychylać bruderszafta świeżo wyrośniętym pędem. Zamiokulkas na co dzień nie przejawiał większych skłonności do alkoholu, ale gdy zwąchał ducha imprezy, wstępował w niego demon.

Opinię i tak już miałam zszarganą. Złapałam za doniczkę, wyniosłam ją na balkon i zamknęłam szczelnie drzwi, zanim Pan Pelargonia zdążył zrobić aferę.

Tak, on też był ofiarą – czy raczej owocem – nie do końca trafionego zaklęcia.

– A co ty się tak boisz, geeerl? – zaklekotała ta od szlugów.

– To kwiatek dla koleżanki – palnęłam na odwal, a dwie raszple, które właśnie balansowały na kanapie, wyraźnie się ożywiły.

– Gerry, ona ma koleżanki! – zawołała jedna z nich, tleniona blondyna z biustem ze dwa razy większym od głowy. – Dawaj telefon, zaprosimy je tu!

Struchlałam ponownie.

– I wjeżdża muzaaa! – Właścicielka baru wpadła na jeszcze lepszy pomysł. Wystawiła przenośny głośnik z torby, postukała tipsami w telefon i nagle muzyka ryknęła na cały regulator. Nikt nie przejął się otwartym na oścież oknem, przez które nadal buchało gorące powietrze i wszystkie odgłosy osiedla.

Co by nie mówić, w jednej chwili przestałam słyszeć jakiekolwiek odgłosy osiedla.

– TELL MI ŁAAAAJ! – wrzasnęło zdrowo z amerykańskim akcentem, ale nie były to już trzy ogórki, tylko najprawdziwsze, rasowe Backstreet Boys, to samo, które puściłam tamtej przesranej nocy.

Zamarłam.

– AJ EM JOR FAJER! – zawyła rekinica od mobilnego baru, a ja bez słowa popędziłam do sypialni.

Wślizgnęłam się do środka ze zwinnością godną Jamesa Bonda albo innego królewskiego szpiega, ale sami rozumiecie: stawka była wysoka.

Stawka liczyła sobie trzy śpiewające ogórki i resztki mojej rozniesionej obcasem matki godności.

– Masz je, Grażyna? Powiedz, że masz! One puszczają Back­street Boys.

– To może puść Łajduszki na chałupę, raszple zejdą na zawał, a policji powiemy, że to z przepicia – zaproponował kot rzeczowo, pomimo że jedną łapą trzymał się żyrandola, a drugą machał otwartym słoikiem. – Kiszony się gdzieś zabunkrował. Kiszi-kiszi, pajacu zielony, chodź do wujaszka Grażyny…

– Zamknij je w szafie, jeśli zaczną śpiewać. W szafie, w łóżku, gdziekolwiek! – rzuciłam i w te pędy wróciłam do salonu.

A tam: znowu zawał serca. Chwilę mnie nie było. Parę sekund, tyle, ile trzeba, by wydać rzeczowe dyspozycje rzeczowemu kotu.

Przez tę krótką chwilę w moim salonie pojawił się jeszcze jeden obiekt.

Nie miałam dobrych przeczuć.

To był tort.

Obleśny, różowy tort z krynolinami piany, koralami owoców i złotymi kokardkami. Przypominał suknię królewny, zasłonę w buduarze króla i królowej, szykowny płaszcz kota w butach – wszystko, tylko nie coś, co może być jadalne.

A do tego – był rozmiarów człowieka.

Moje złe przeczucia zaczęły się formować w burzową chmurę domysłów.

– Sto laaaat, sto laaaat! – zawyły raszple raz jeszcze.

I wtedy stało się wiele rzeczy naraz.

Tipsiara od przenośnego baru złapała za szampana i otworzyła go z rozmachem. Korek strzelił w ścianę i odbił się, aż poszedł huk. Razem z hukiem raszple dmuchnęły w lśniące, urodzinowe gwizdawki, a razem z gwizdawkami z tortu wyskoczył…

– SIURPRAAAAAJS! – zawołał striptizer z gustownym trójkącikiem złotego brokatu w kroku, wyłaniając się z bitej śmietany jak syrena z piany morskiej.

Ale niestety nie miał rybiego, lśniącego ogona, tylko dwie włochate nogi i jedną z tych nóg zaczepił o bitą śmietanę. Cofnął ją od razu, ale było już za późno – brodząc wśród ciasta aż po pas, poczerwieniał, zaczął machać rękami, jakby szlag go trafiał, i wypieprzył się w sam raz na drugą połowę tortu.

Ciasto rozprysnęło się po całym salonie, raszple zawyły z uciechy i rzuciły się do słodkiej bitwy, a ja zamarłam.

Znałam tego striptizera.

Henio Purchawka uczył się ze mną w pierwszej klasie, nosił okularki na gumce i seplenił do piętnastego roku życia. Na mikołajki dał mi połowę zjedzonego batona, a na walentynki różyczkę ukręconą ze swoich skarpetek. Bardzo się cieszyłam, gdy w drugiej klasie zmieniłam szkołę, bo to był najdziwniejszy z moich adoratorów.

I właśnie Henio Purchawka leżał teraz na moim obryzganym tortem dywanie w otoczeniu swawolących raszpli i czerwienił się tak, że różowy lukier mógłby się schować.

– A-a-niela? – wybąkał, próbując się niemrawo podnieść. – Patrz, teraz już nie mam skarpetek. – Wyszczerzył się, a białe zęby błysnęły tak jak złoty, upstrzony bitą śmietaną brokat w kroku.

Nie wytrzymałam.

Zrobiłam odwrót z własnego salonu, ślizgając się na resztkach tortu. Przebiegłam przez korytarz, wpadłam do łazienki i zamknęłam drzwi od środka.

Na mój widok Mszycożerca westchnął zdumiony, a ja bez skrupułów wpakowałam się do wanny.

– Posuń się – mruknęłam, ocierając bitą śmietanę i łzy z policzka. Cztery odnóża objęły mnie z jednej, a cztery z drugiej strony.

– Zły dzień?

– Najgorszy – wychlipałam. – Jak zawsze w moje urodziny.

CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ WERSJI