Dobra Przystań - Anna Łajkowska - ebook + książka

Dobra Przystań ebook

Anna Łajkowska

3,5

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Pełna ciepła opowieść o sile marzeń i gotowości na zmiany.

Na ten moment Marianna czekała bardzo długo. Wreszcie wraz z mężem Hubertem sprzedają zrujnowany dom i budują siedlisko w urokliwym miejscu nad brzegiem rzeki. Spełnia się ich największe marzenie. I kiedy wydaje się, że mają już wszystko, o czym marzyli – Hubert odchodzi.

To nie jest moment na rozdrapywanie ran, bo Marianna zostaje sama nie tylko ze swoimi marzeniami, ale i obowiązkami – przecież musi utrzymać duży dom i wychowywać dorastających synów. Na dodatek przewrotny los szykuje dla niej niespodziankę…

Jak daleko można się posunąć w snuciu marzeń? Czym zagłuszyć własne potrzeby?

I czego w życiu potrzebujemy bardziej niż szczęścia?

Wzruszająca, pełna emocji historia o tym, jak trudno jest sprzeciwić się losowi i wziąć sprawy w swoje ręce. Powieść Anny Łajkowskiej porywa klimatem i w wiarygodny sposób buduje portret psychologiczny kobiety pragnącej zadowolić bliskich, poświęcając dla nich własne marzenia. Rodzi się pytanie: a może warto walczyć o szczęście nawet wtedy, gdy szuka się go tylko dla siebie?

Małgorzata Warda

Anna Łajkowska - absolwentka polonistyki na Uniwersytecie Gdańskim oraz marketingu i zarządzania na Politechnice Gdańskiej. Uczy języka polskiego w szkole podstawowej. Jest żoną lekarza, mamą trójki dzieci. W 2012 roku zadebiutowała książką „Pensjonat na wrzosowisku”, za którą pokochały ją czytelniczki. Kolejne tomy: „Miłość na wrzosowisku” (2013) oraz „Cienie na wrzosowisku” (2013) podbiły listy bestsellerów. W 2014 roku wydała książkę „Szepty gwiazd”.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 337

Oceny
3,5 (56 ocen)
12
16
19
8
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Copyright © Anna Łajkowska, 2018

Projekt okładki

Sylwia Turlejska

Agencja Interaktywna Studio Kreacji

www.studio-kreacji.pl

Zdjęcie na okładce

© Jinny Goodman/Arcangel Images

Redaktor prowadzący

Michał Nalewski

Redakcja

Ewa Witan

Korekta

Sylwia Kozak-Śmiech

Maciej Korbasiński

ISBN 978-83-8123-666-9

Warszawa 2018

Wydawca

Prószyński Media Sp. z o.o.

02-697 Warszawa, ul. Gintrowskiego 28

www.proszynski.pl

Piosenka o stworzeniu świata

Na początku tej miłości było słowo

A za nim kryłeś się Ty

Stwarzałeś nasz świat ze słów

Słowami tkałeś, plotłeś i spajałeś

Gorącymi ustami dotykałeś serca

Abyśmy mogli zaistnieć MY

Z niczego, z ziarenek

Prawdy i mitów

Tworzyłeś nasze istnienie

W tajemnicy

Aby nikt nigdy

Nie domyślił się

Jak było naprawdę

/Anonim/

Prolog

Pamiętam dobrze tamtą jesień. Z perspektywy czasu widzę, że to były ostatnie chwile mojego spokoju i przekonania, że postępuję słusznie.

Mieszkaliśmy jeszcze w Starym Domu i byliśmy naprawdę szczęśliwi. Ale to mnie się tak tylko wydawało.

Zaprosiliśmy gości na ósme urodziny Kostka – to nasz młodszy syn, dla przyjaciół Konstanty.

Urządziłam wszystko pięknie: jesienna dekoracja stołu, bordowy obrus… Świeżo zebrane kasztany rzuciłam tu i ówdzie pomiędzy talerzykami. Najpiękniejsze astry, jakie udało mi się wyhodować, postawiłam w wazonie. Kulinarnie też wyszło nie najgorzej. Był tort, zdmuchiwanie świeczek i kolacja pod hasłem „smakołyki minionego lata”.

– Wiesz, Hubert – powiedziałam, sprzątając ze stołu, do pochylonego nad małym żeliwnym zlewem męża. – Miałam wrażenie, że dzisiaj wszyscy jakoś tak dziwnie się zachowywali. Jakby to był piknik pod wiszącą skałą…

– No, aż tak to nie – odpowiedział przez ramię. – Chociaż przyznaję, że jednak trochę lawirowali jak na skraju przepaści.

– O co ci chodzi? Masz na myśli tę podłogę? – zapytałam, lecz moje słowa nieco zagłuszył dźwięk kasztanów, gdy je wsypywałam do wiklinowego koszyka, stojącego zwykle na parapecie. Będą ładnie wyglądały przy tych pociągniętych na brązowo ramach okna.

– Tak, Marianko. Mam na myśli podłogę, która z jakiegoś powodu spróchniała od dołu, wybrzuszyła się na środku, zapadła po bokach i od tej pory każdy nasz krok naznaczony jest ryzykiem: albo wykładzina nie wytrzyma, pęknie razem z deską pod spodem i zapadniesz się po kostki w wilgotnej wełnie mineralnej, jako że ta z powodu braku wentylacji pod naszą dziwacznie wykonaną podłogą zgniła doszczętnie – albo – nie wiem, co gorsze – staniesz wreszcie w takim punkcie na jednej ze spróchniałych desek, że szafa pochyli się do przodu o stopień więcej, straci równowagę i runie przed siebie. Oby nikt wtedy nie siedział na kanapie.

Skończył swój wyczerpujący wywód i zmywał dalej.

– Myślisz, że goście bali się chodzić po naszym pokoju? – spytałam zaskoczona.

– Tak. A co więcej, myślę, że nawet bali się siedzieć czy choćby wybuchnąć śmiechem, żeby nie wykonywać zbyt gwałtownych ruchów na krzesłach.

– Ale co? Z krzesłami też coś nie tak? – Nie do końca rozumiałam kwiecistą przemowę męża.

– Nie, krzesła są w porządku. Zwłaszcza te ogrodowe plastiki, służące nam w kuchni już od tylu lat – dodał złośliwie.

I posłużyłyby jeszcze, ale wtedy właśnie postanowiliśmy zamienić starą, odziedziczoną po dziadkach chatynkę na wybudowany w najnowszych technologiach dom, gdzie każde z naszych obecnych – i być może przyszłych – dzieci będzie miało swój własny pokój, a my prawdziwą sypialnię. I do tego jeszcze bibliotekę w osobnym pomieszczeniu. I co najmniej jeden pokój gościnny z oddzielną łazienką. Wielki ogród będzie wystarczający dla naszego starego psa, powierzchnia domu zaś pozwoli wreszcie na spełnienie moich cichych marzeń o kocie.

Rozdział 1

Dobra Przystań

– Chcesz powiedzieć, że nie pójdziemy na to przedstawienie?! – krzyknął Hubert z wyrzutem.

Nie wiedziała, co odpowiedzieć. Umawiali się przecież, kupił bilety, zależało mu na tym. Jej też zależało – wtedy, gdy rozmawiali na ten temat. Jednak teraz, po całym dniu pracy w domu i wokół domu, najzwyczajniej nie miała siły na wyjście. Nie chciało jej się.

– A co z chłopcami? – spytała jeszcze, próbując skorzystać z ostatniej deski ratunku. Do niedawna działała.

– Daj spokój! Przecież już kilka razy zostawali sami.

– Nie lubię tego – odrzekła cicho.

– Są starsi, a nie młodsi. Mają telefon. I przecież umówiliśmy się z panią Boczkową.

Niechętnie wstała z krzesła i bez słowa poszła się przebrać. Pani Julia Boczek mieszkała wprawdzie dość daleko, ale jej dom widać było z okien. Gdy zostawiali synów na kilka godzin, prosili sąsiadkę, żeby zajrzała do chłopców. Zdarzyło się kiedyś, że została dłużej, aż do powrotu Marianny i Huberta, ale że była wdową i mieszkała samotnie, nie musiała się przed nikim tłumaczyć z takich nieprzewidzianych sytuacji.

Marianna bardzo pragnęła mieć duży dom. Gdy już zdecydowali, że budują, z ogromnym zapałem szukała miejsca. Tamtej pamiętnej wiosny prawie w każdą sobotę wyciągała Huberta i synów na oglądanie okolicy. Najpierw były to dzielnice Miasta, potem bliższe i dalsze otoczenie. Wkrótce jednak skoncentrowali się na Miasteczku, z którego wyszli i gdzie do tej pory mieszkali. Nie było ono dzielnicą Miasta, tylko oddzielną miejscowością. Niektórzy kpili sobie z niego, bo do niedawna było małe i nic nie znaczyło. Prawie połowa mieszkańców jego obrzeży miała jeszcze ogrody i pola, trzymała przy domach kury, a nawet krowy. Mama Marianny, Magda, wychowała się w takim domu z ogromnym ogrodem. Później – już tylko dom – odziedziczyła Marianna.

Mogła się uważać za szczęściarę, bo w tamtym czasie była praktycznie jedyną „dziedziczką” swoich rodziców. O dwa lata młodsza Grażyna opuściła dom w wieku dziewiętnastu lat i prawie nie dawała znaku życia. Rodzice wiedzieli tylko, że zrobiła to z miłości do Krystiana. Wyjechała z nim najpierw do Warszawy, a potem do Berlina. Po pięciu latach wróciła z maleńkim dzieckiem i ogromną jak na tamte czasy ilością pieniędzy. Kupiła sobie za nie kawalerkę w dobrej dzielnicy Miasta. Dzięki pomocy mamy i swojej znakomitej znajomości niemieckiego dostała posadę w banku.

Dlatego gdy druga babcia zaproponowała obu wnuczkom swój sklep, Grażyna odmówiła stanowczo. Nie wyobrażała sobie stania za ladą, jak mówiła z pewną nutą pogardy. Pracowała wtedy w modnej branży, liczyła na awans. Babcia Bracka zapisała więc sklep Mariannie i wkrótce zmarła. Czasy się zmieniły, ekspansja banków przyhamowała. Praca Grażyny przestała być ekskluzywna i nie dawała już szansy na szybką karierę. Ale słowo się rzekło i Marianna nie zamierzała dzielić się z siostrą swoim źródłem dochodów. Mieszkała nadal w Miasteczku, rzuciła posadę nauczycielki w szkole podstawowej i uczyła się prowadzić biznes. Synowie dorastali, Hubert zmieniał firmy jak rękawiczki, bo był cenionym inżynierem.

Grono ich znajomych jeszcze z czasów studenc­kich w większości rozpierzchło się po Polsce i świecie, jednak parę osób pozostało w Mieście. Marianna podtrzymywała te kontakty. W plan posiadania nowego dużego domu w okolicy Miasta wpisane były nie tylko dojazdy do pracy, lecz również – a może przede wszystkim – spotkania z przyjaciółmi.

Bezsensowne, wydawałoby się, zwiedzanie okolicy zamieniło się w oglądanie konkretnych działek. Hubertowi podobał się ten sposób. Jeżdżąc, najpierw wyrabiali sobie zdanie o poszczególnych dzielnicach i wymieniali się opiniami. Spacerowali po parkach, wchodzili do kościołów, zaglądali na szkolne podwórka. Wyprawę często kończyli w miejscowej restauracji.

Działki budowlane nie były już dla nich zaskoczeniem. Niestety, najczęściej okazywało się, że co innego przyjechać i pokręcić się po okolicy, a co innego stanąć na spłachetku ziemi, na którym miałby zostać zbudowany wymarzony dom.

Zawsze było jakieś „ale”. A to chłopcy zwrócili uwagę na hałas, dochodzący z niewidocznego, niemniej znajdującego się całkiem blisko warsztatu blacharskiego. A to Hubert zaczął się interesować drogami dojazdowymi. To znowu Marianna zauważyła, że działka w przyszłości będzie sąsiadowała z hipermarketem.

Dlatego gdy przyjechali nad Rzekę, zobaczyli kawałek pola, a potem łagodną skarpę opadającą do samego brzegu i mały pomost pod drzewami, nie mieli wątpliwości, że właśnie tutaj chcą zbudować swój dom.

I dokonali tego! W ciągu dwóch lat nad rzeką stanął budynek w kształcie dworku szlacheckiego. Był trochę za duży jak dla czteroosobowej rodziny, ale Marianna nie widziała potrzeby zmniejszenia projektu. Już raczej wybrałaby powiększenie rodziny. Dla każdego z pomieszczeń miała z góry upatrzone przeznaczenie. Hubert z kolei uznał, że ten dom będzie po prostu wygodny i funkcjonalny, jeśli nie zastawi się go zbyt dużą ilością mebli.

No i kiedy po wielu trudach budowy, zmianach ekip i dokonywaniu niełatwych wyborów w kwestii twardości desek podłogowych czy też koloru kafli wreszcie zamieszkali w swoim nowym domu, nazwali go Dobrą Przystanią.

Był jasny i przestronny, ogrodzony płotem z trzech stron, a z czwartej znajdowało się zejście do rzeki. Wkrótce musieli postawić płot i z tej strony, ze względu na psa. Dom miał piękną brązową stolarkę, dębowe drzwi wejściowe i rozsuwane szklane drzwi prowadzące na drewniany taras, z którego roztaczał się oszałamiający widok na drugą stronę rzeki, porośniętą gęstym lasem. Krajobraz był niezwykły o każdej porze roku. Czy wczesną wiosną, gdy drzewa liściaste oraz modrzewie pokrywały się mgiełką zielonych pączków, czy latem, gdy to wszystko wybuchało różnymi odcieniami zieleni… Jesień w tym miejscu wydawała się magiczna, a zima czarodziejska.

Hubert widział to wszystko doskonale i doceniał. Traktował ich dom zgodnie z nadaną mu nazwą. Dobra Przystań to miejsce, które daje schronienie i z którego wyrusza się w świat. Mając Dobrą Przystań, zawsze wiedział, dokąd wraca. Dlatego mógł sobie pozwolić na marzenia o wyprawach – tych blis­kich, do kina, teatru, na koncert, i dalekich: w góry, nad jeziora, do odległych miast i krajów.

Marianna widziała w Dobrej Przystani swoje docelowe miejsce. Nie musiała nigdzie się stąd ruszać, żeby być szczęśliwą. Rano siadała z kawą na tarasie i patrzyła na drzewa czy chmury. Albo schodziła nad rzekę i obserwowała płynącą wodę. W tym czasie coś przychodziło jej do głowy, wracała do domu i oznajmiała wszystkim swoje pomysły: „W sobotę zrobimy skalniak” albo „Na przyszły tydzień zamówię kogoś, żeby powiększył pomost”, albo „Powinniśmy mieć kajaki!”.

Z kimś takim jak ona nie sposób było się nudzić, a dom zyskiwał na urodzie i komforcie.

Jeszcze bardziej Marianna polubiła przyjmowanie gości. Dobrze się czuła, gdy przychodzili, jako że była niezmiennie chwalona za potrawy i sposób ich podania. W starym domu radziła sobie, jak mogła, w nowym korzystała z wszystkich pomysłów i udogodnień, które zaprojektowała. Cokolwiek powstało, musiało mieć swoją inaugurację w postaci sobotniej kolacji lub niedzielnego obiadu dla rodziny lub przyjaciół.

Wreszcie zauważyła, że większość spotkań towarzyskich odbywa się w ich domu.

– Wiesz, ludzie w ogóle już nie urządzają imprez – powiedziała któregoś wieczoru do męża.

– Nie chce im się – odrzekł krótko. – Albo nie odczuwają potrzeby spotkań towarzyskich. W końcu każdy ma swoją robotę i jak przychodzi do domu, to tylko marzy, żeby odpocząć.

– My też mamy robotę i śmiem twierdzić, że nie łatwiejszą od innych. A jakoś nam się chce. Jak my nie zorganizujemy spotkania, to nikt o to nie zadba.

– Tak wychodzi – mruknął i kiwnął głową, jednak nie ciągnął tematu.

Sklep, który odziedziczyła Marianna, nazywała „mydlarnią”, chociaż tak naprawdę była to drogeria z szerokim asortymentem kosmetyków. Ręcznie robione mydła, opakowane w szeleszczący celofan lub bibułki, były tylko dodatkiem mającym uatrakcyjnić asortyment. Sklep znajdował się w Śródmieściu, mylnie zwanym przez niektórych Starym Miastem, przy jednej z bardziej uczęszczanych przez turystów ulic.

Mimo że zatrudniała trzy osoby, sama również pracowała na cały etat. Z czasem nauczyła się zarabiać całkiem przyzwoite pieniądze.

Hubert w końcu wylądował w biurze projektowym, gdzie dostał stałą pracę. Wymagała od niego różnych służbowych wyjazdów, nawet zagranicznych, które nigdy jednak nie kolidowały z normalnym życiem domowym. Nawet gdy znikał na kilka dni w tygodniu, to zawsze zdążał na piątkową kolację przy świecach albo rodzinną uroczystość w sobotę.

Aż nagle przestał zdążać!

Rozdział 2

Masz rację, nie rozumiem

Pierwszy raz wydarzyło się to, gdy Marianna zaplanowała przyjęcie z okazji jego własnych urodzin. Przypadały tego roku w czwartek, więc najbardziej naturalne było zaprosić gości na najbliższą sobotę.

Niestety, Hubert nie wiedział, czy złapie samolot w piątek wieczór, i nie chciał ryzykować spóźnienia. Z jakiegoś powodu, bez porozumienia z żoną, z góry zarezerwował bilet powrotny na sobotę.

Wtedy właśnie po raz pierwszy impreza została przesunięta o cały tydzień. Mimo wszystko udała się znakomicie. Marianna dołożyła wszelkich starań, żeby goście czuli się dobrze. Ostatecznie miała kilka dodatkowych dni na wymyślanie różnych atrakcji. Kupiła nowe świeczniki, nakryła stół w odcieniach brązu. Przez dwa wieczory z rzędu przeglądała swoje książki kucharskie, a kolejne dwa poświęciła na planowanie uroczystości.

Mężczyźni w tym domu wiedzieli, że lepiej nie przerywać jej „procesu twórczego”. Z pomocą też nie należało się śpieszyć. Nauczeni doświadczeniem synowie czekali na moment, gdy zostaną wezwani do pracy w trybie pilnym. Ich ojciec też ze stoickim spokojem wyczekiwał do ostatnich chwil. Wiadomo było nie od dziś, że w sobotę od rana Marianna spodziewa się pełnej gotowości bojowej swoich najbliższych i trzeba się będzie takową wykazać.

Sprzątanie i dodatkowe zakupy należały do Huberta i chłopców. Gdy robiło się nerwowo z powodu braku jakiegoś składnika do tortu lub sałatki, najchętniej wszyscy trzej wsiedliby do samochodu. Niestety, zadania zostały rozdzielone i nikomu nie wolno było opuszczać swojego stanowiska. Tak więc Hubert jechał, a chłopcy zostawali. Rzadko pozwalano im wyruszać do sklepu na rowerze. Liczył się czas.

Imprezy w domu Marianny i Huberta dzieliły się na rodzinne i towarzyskie. Te drugie wymagały odwiezienia dzieci na całą noc do dziadków. Rodzice Huberta nie mieszkali daleko, więc bardzo często zapraszali swoich jedynych wnuków.

Zatem gdy po raz kolejny Marianna zorganizowała andrzejki, znowu wszystko przebiegało zgodnie z planem i nic nie wskazywało, że sprawa przybierze nieoczekiwany obrót.

Ponieważ w gronie ich znajomych nie było żadnego solenizanta, wróżenie z wosku przenosiło się z domu do domu, aż wreszcie na stałe zagościło w Dobrej Przystani. Stało się to w naturalny sposób i nikt się nie sprzeciwiał.

Tyle że tym razem nie pojawił się gospodarz. Był to piątkowy wieczór i Hubert nie wrócił z pracy ani nie zadzwonił. To znaczy wrócił, ale nie z pracy, tylko z pubu, do którego – jak tłumaczył – poszli wszyscy prosto z biura. I wrócił nie wcześniej, jak to miał w zwyczaju, lecz dużo później. Taksówką.

Marianna początkowo była na niego wściekła, ale że impreza udała się wyjątkowo, bo były tańce i karaoke, przywitała w końcu męża jak spóźnionego gościa i zadbała, żeby koledzy nalali mu drinka.

Następnego dnia po południu, a właściwie gdy już zmierzchało, ubrała się ciepło, wzięła kawę i zeszła na dół, aż na pomost. Stały tam jeszcze drewniane fotele, takie trochę w stylu amerykańskim… Jakoś w tym roku nikt się nie pofatygował, żeby je schować przed jesiennymi deszczami.

Usiadła w jednym z nich i zaczęła rozmyślać. Co się właściwie wczoraj wydarzyło? Nic takiego. Czyżby? Wiedział przecież, że będą mieli gości. Zdawał też sobie sprawę, ile czasu Marianna musi poświęcić na przygotowania. Kradła ten czas sklepowi, bo musiała go zostawić na łaskę i niełaskę pracownic. A mąż beztrosko idzie z kolegami na drinka!

Nagle usłyszała trzaśnięcie szklanych drzwi i zobaczyła Huberta, niosącego swój kubek z kawą i dwa pledy. Gdy dotarł na pomost, odstawił kawę i przykrył kocem Mariannę. Sam też owinął się szczelnie, usiadł i sięgnął po kubek.

To było leniwe popołudnie. Po niebie przesuwały się chmury, wiatr szumiał w schnących liściach, a oni dwoje potrzebowali ciszy i spokoju po imprezie, trwającej do trzeciej nad ranem…

– Wyspałeś się? – spytała z troską Marianna.

– Jako tako.

– A głowa?

– Już dobrze, wziąłem tabletkę. A twoja?

– Mnie dziś nie bolała. Mało piłam.

Zapadło milczenie. Czarny pies przyszedł w końcu za swoim panem i ciężko zwalił się pod jego nogami. Położył duży łeb na przednich łapach, westchnął i zaczął przysypiać.

Marianna przypomniała sobie, jak ostatnio spędzali czas. Po prostu normalnie sobie żyli. Chodzili do pracy. Wracali, jedli razem, odpoczywali. Pytali synów, co w szkole… Opowiadali sobie nawzajem o ciekawszych wydarzeniach. Zawsze miała w zanad­rzu jakąś historię o niesubordynowanym kliencie albo rewelacje z życia prywatnego swoich pracownic. Hubert miał kolegów, którzy opowiadali najnowsze dowcipy, i koleżanki, w większości blondynki, które nie musiały opowiadać niczego. Wystarczyło, że były.

Marianna, mimo że również od lat farbowała włosy na blond, śmiała się do rozpuku, gdy któraś z pań inżynierek miała przymusową przygodę w warsztacie samochodowym albo pojechała na rozmowę do strategicznego klienta zdana na nawigację samochodową, a nawet nie umiała się nią posłużyć. Hubert jakoś zawsze tak dobrze przedstawiał każde wydarzenie, że mogłoby się stać przyczynkiem do niezłej komedii omyłek albo krwawego kryminału.

Przypominając sobie takie chwile, Marianna nawet teraz uśmiechnęła się mimo woli. Tak, mimo woli, bo gdzieś w głębi serca czuła, jak płytkie i powierzchowne były to rozmowy…

Wreszcie mąż przerwał milczenie.

– Marianno, chcę się wyprowadzić – oznajmił tak jakoś nieporadnie.

Spojrzała na niego wzrokiem, który nic nie wyrażał. Bo też nie mógł. W jej głowie trwał proces analizy. Oczywiście zrozumiała, co właśnie powiedział Hubert, tylko stało się to tak jakoś nagle. Niezrozumiale nagle i niespodziewanie zaskakująco. Nie była przygotowana na coś podobnego. Patrzyła na męża, jakby raptem zdjął z siebie jakiś niewidzialny kos­tium i bez niego wyglądał zupełnie inaczej, chociaż ciągle tak samo. Kiedy z kawą szedł po trawniku, był jej Hubertem, usiadł w swoim fotelu jako mąż. Jego postawa oznaczała zmęczenie nocną imprezą, a trochę skrzywiona twarz – troskę, jak czuje się żona.

Naraz, po tych dziwnych słowach, pozycja w fotelu stała się oznaką zniecierpliwienia. Mariannie wydawało się, że usiadł tylko na chwilę, nie dłuższą niż niezbędna wymiana zdań. A grymas na twarzy? Nie miała wątpliwości, że to niechęć. W oczach Huberta nie było już miłości ani nawet przyjaźni, tylko nieznane, obce błyski.

Zapadła się w sobie i zamknęła. Przewidywała, jak będą wyglądały dalsze wydarzenia: trudna rozmowa z chłopcami, dyskusje i kłótnie, powiadomienie rodziny, przyjaciół…

Była pewna, że jej mama i tata zrozumieją. Oczywiście zmartwią się i będą jej współczuli. Sami rozstali się po dwudziestu kilku latach małżeństwa, więc prawdopodobnie jak nikt inny spróbują przeanalizować całą sytuację. Każde z nich na swój sposób, bo przecież są tak różni od siebie.

Przed swoimi rodzicami Hubert będzie się tłumaczył sam.

W jednej chwili całe mnóstwo chaotycznych myśli zamigotało w jej głowie i natychmiast zgasło. Pozostało uczucie, które trudno było określić. Zdziwienie, jak to się mogło stać. I dlaczego od razu tak stanowczo? Czy nie można z tym jeszcze poczekać?

– Tak bardzo ci źle, że nie możesz tu wytrzymać? – spytała w końcu.

– Nie, ale nie chcę doprowadzić do takiego stanu.

– Dlaczego? Co się wydarzyło? Ja tego nie rozumiem – mówiła bezradnie.

Czy nie żal mu tego wszystkiego: domu, dzieci, małżeństwa? Przecież się nie kłócili, nie rzucali w siebie porcelaną… A inne sprawy można jakoś poukładać.

– Po prostu chcę żyć inaczej. Nie podoba mi się to, co tutaj robimy. Albo raczej co ty robisz, a ja udaję, że w tym uczestniczę. Męczy mnie ta sytuacja. Chcę spróbować czegoś innego.

– Masz kogoś, kto ci w tym pomoże… – To nawet nie było pytanie.

– Nie, ale chciałbym mieć.

– Nie wierzę, że nie masz!

– Trudno. Możesz myśleć, co chcesz.

– To dlaczego nie możesz zostać? Wszystko jakoś ułożymy…

– Mógłbym, ale nie chcę. Mam tego dość. – Nadal mówił spokojnym głosem. – Marianko, ja cię nie kocham i nie chcę z tobą mieszkać.

To było najgorsze! Nie musiał tego mówić. Chyba sam rozumiał, że nie musiał. Mimo że pytała i nalegała na odpowiedź. To jedno mógł przemilczeć, sama by się domyśliła.

Odwróciła głowę w stronę rzeki i nie powiedziała nic więcej.

Hubert zostawił jej drugi pled i odszedł.

Pierwsze, co trafiło do jej świadomości, to złość. Nie gniew, tylko właśnie złość. To zresztą jedno z dwóch uczuć, na jakie było ją stać od lat. Złość lub radość i jakieś tam ich odcienie. Bywała zadowolona: z siebie, z innych, chwilami nawet szczęśliwa. Znała poczucie satysfakcji, gdy coś szczególnie się udawało, albo zdenerwowanie, jak nie wychodziło. Kiedy klient okazał się wyjątkowo paskudny lub pracownica zrobiła coś głupiego. Gniew, a nawet wściekłość pojawiały się w chwilach naprawdę wyjątkowych. Do nich należała na przykład bezczelna kradzież ze sklepu.

Na oświadczenie Huberta Marianna najpierw zareagowała właśnie złością. Potem pojawiła się bezradność, bo nie wiedziała, co z tym zrobić. Żadne działanie nie miałoby sensu. Tak, to była bezradność czy bezsilność – jakkolwiek by to nazwać.

Hubert postanowił sam powiedzieć wszystko synom. Byli na tyle duzi, żeby zrozumieć. Nie! Nie zrozumieć, tylko spokojnie przyjąć. Kostek miał dwanaście, a Aleks piętnaście lat. I tak musiał jechać po nich do swoich rodziców. Marianna nie miała siły myśleć, jak ta rozmowa przebiegnie. Pewnie kiedy wrócą, za jakieś dwie godziny, całe ich życie okaże się inne.

Tak też się stało. Po ósmej, gdy kolacja już była na stole, pod domem pojawił się samochód Huberta. Widocznie mąż pojechał po auto taksówką. Znajomy warkot silnika sprawił, że Mariannie serce mocniej zabiło i rozbolał ją żołądek. Podeszła do okna. Chłopcy wysiedli, żeby otworzyć bramę i garaż. Kolejność była niezmienna: pierwszy wychodził Kostek, otwierał bramę i szedł przywitać się z Mustikiem. Psisko machało ogonem i skakało raz z jednej, raz z drugiej strony chłopca. Potem pojawiał się Aleks i ruszał w stronę garażu. Otwierał go i stawał z boku, żeby ojciec mógł wjechać. Zadaniem Kostka było zamknąć bramę, lecz często się ociągał i Hubert musiał mu o tym przypominać.

Tego wieczoru wszystko odbyło się tak samo. Tylko Kostek nie podbiegł z radością do psa. Podszedł powoli, wycierając nos rękawem. Usiadł na schodach ganku i objął zdziwionego Mustika za szyję. Trzymał go tak i trzymał, aż pies przestał machać ogonem i przysiadł cierpliwie na tylnych łapach, pozwalając się ściskać i tulić.

Aleks otworzył swoje drzwi powoli, jak zwykle, ale wysiadł z dziwnie wysoko uniesioną głową. Patrzył w dal, na czubki krzewów i drzewek otaczających dom. Wreszcie jego wzrok napotkał w oknie spojrzenie Marianny. Chłopak odwrócił się szybko i zaczął wykonywać kolejne czynności.

Zaparzyła herbatę w malowanym ręcznie imbryku. Wokół niego postawiła na tacy cztery tak samo kolorowe filiżanki. Powoli zaniosła wszystko na stół, nakryty świeżo wyprasowanym błękitnym obrusem. Na talerzykach i półmiskach leżały wędliny i sery. Były też ostatnie pomidory. Marianna do Gwiazdki jeszcze czasem kupowała szklarniowe warzywa, chociaż twierdziła, że są bez smaku. Po Nowym Roku konsekwentnie bojkotowała je aż do wiosny. Tym razem na stole znalazły się pomidory posypane bazylią z doniczki i skropione oliwą. W miseczkach podała resztki sałatek, pozostałych z wczorajszej imprezy. Starała się, żeby wszystko było jak zwykle, chociaż bardzo się bała tej – być może ostatniej – wspólnej kolacji.

Wszyscy trzej weszli do domu, ale każdy zachowywał się inaczej. Hubert głośno wołał od progu, żeby chłopcy myli ręce, bo jedzenie na stole. Aleks zabrał plecak i bez słowa ruszył na górę. Kostek nawet nie zdjął butów ani kurtki, tylko od razu przypadł do mamy. Płakał i przytulał się, obejmował ją w pasie. Marianna nie mogła go uspokoić.

– Dobrze, już dobrze – powtarzała, gładząc syna po ciemnych, krótko ostrzyżonych włosach. – Jakoś to będzie. Zobaczysz, jakoś się wszystko ułoży. U dziadków było dobrze? Jak zwykle pierożki? Tym razem z czym?

Chociaż nie otrzymywała odpowiedzi, nadal pytała, bojąc się ciszy.

Tej pierwszej nocy Hubert pojawił się w sypialni jeszcze później niż zwykle. Nie spała. Leżała bez ruchu, gdy poszedł do łazienki. Wstrzymała oddech, gdy bezszelestnie wsunął się pod kołdrę po swojej stronie.

– Jesteś tego pewien? – spytała cicho.

– Tak. Jak chyba niczego w życiu.

Ależ ją to zabolało! Nie od razu. Po chwili, gdy zrozumiała znaczenie jego słów.

– A jeślibym poprosiła?

– Nie rób tego.

Nie myślała o śnie. Nie zmrużyłaby oka, zresztą Hubert tak samo. Spodziewał się, że tak będzie. Wiedział, że czeka go dużo trudnych rozmów.

– Kiedy się ostatnio kochaliśmy? – spytała po chwili.

– Nie pamiętam – mruknął.

– Dwa tygodnie temu. W sobotę rano. Było przyjemnie – sama odpowiedziała za niego.

– Zawsze było dobrze. Nie przeczę – przyznał.

– Więc czemu nadal nie może tak być?

– Bo dobry seks to nie wszystko.

Nie odpowiedziała od razu. Zastanawiała się nad tą oczywistą prawdą.

– Niektórzy nie mają nawet tego – szepnęła w końcu.

– Ale ja chcę czegoś więcej.

– Nie rozumiem – stwierdziła z żalem.

– Czego nie rozumiesz?

– O co ci chodzi? Czego chcesz? Więcej pieniędzy? Nowy samochód? Żeby żona była ładniejsza, szczuplejsza, młodsza?

– Proszę cię! – Położył się na plecach i poprawił poduszki. – Jak ci powiem, że jestem nieszczęśliwy, to znowu oświadczysz, że nie rozumiesz.

– Masz rację. Nie rozumiem.

– No sama widzisz. Może kiedyś to pojmiesz. Ale chyba musisz sama poczuć, że się dusisz i nie wiesz, co ze sobą zrobić. Musisz sprawdzić na własnej skórze, jak to jest budzić się rano i nie mieć planu, jak spędzić dzień. Kiedy ktoś ci mówi, co jest słuszne, a co nie, i nie pozwala decydować, aż w końcu czujesz, że jeszcze tydzień lub dwa i stracisz wolę życia.

– O kurczę! Chyba nie mówisz o sobie! I o mnie.

– Nie, mówię tak ogólnie. Ale trochę tak się czuję… Czułem tak wiele razy.

Zacinał się i przerywał. Nie był pewien, ale chciał mówić i odpowiadać na pytania. Zdawał sobie sprawę, że jego słowa mogą zranić, jednak nie bardziej niż decyzja, którą podjął. Wszakże musiał zrobić to, co postanowił. Chociaż nie musiał nic mówić. A już na pewno nie musiał się tłumaczyć.

– Ja zawsze mam plan, jak spędzić dzień… nawet miesiąc i rok… – zaczęła bezradnie Marianna i umilk­ła. Zbyt wiele myśli kłębiło jej się w głowie, plątały się i mąciły. Jedne występowały przeciwko drugim. I tak nie umiałaby wyjaśnić żadnej z nich Hubertowi, a czuła jego niechęć do dalszej rozmowy.

Leżeli oboje w ciemnościach. Patrzyli na sufit, na cienie drzew na ścianach ich wspólnej do tej pory sypialni i nie mówili już nic. Nie potrafili nic dodać.

Od tamtego wieczoru minęły dwa tygodnie, w ciągu których Hubert zadziwiająco sprawnie poradził sobie z wynajęciem mieszkania i spakowaniem rzeczy.

Marianna natomiast nie poradziła sobie z niczym. Osiągnęła tylko taki postęp, że mogła patrzeć bez emocji, gdy przyjechał spakować swoje ostatnie rzeczy.

Nic mnie to nie obchodzi, powtarzała sobie w myślach, ale to nie była prawda. Raczej próbowała przekonać siebie, że to już koniec. Chyba. Chyba koniec.

Hubert miał trzydzieści osiem lat i dokładnie na tyle wyglądał, był niezbyt wysoki i niezbyt niski, nosił dżinsy i bawełnianą koszulkę. Jego gęste włosy tylko lekko przerzedziły się nad czołem.

Właśnie spakował ostatnią torbę. Zabierał pojedyncze drobiazgi z łazienki i sypialni, zaglądał do szaf w przedpokoju w poszukiwaniu rzeczy, o których wcześniej nie pomyślał. Wiedział, że zranił żonę, ale uważał, że zrobiłby jej jeszcze większą krzywdę, gdyby nic nie mówił i nie zrobił.

Co do synów nie miał takiego jednoznacznego zdania. Byłby głupi, gdyby myślał, że jego decyzja nie ma dla nich żadnego znaczenia. Dlatego bał się o ich przyszłość. Próbował zachowywać się delikatnie, ostrożnie dobierał słowa i starał się nie rozmawiać z Marianną w obecności chłopców.

Odchodził, bo musiał. Nie zrobiłby tego, gdyby nie był przekonany, że tak trzeba. Dalsze zamieszkiwanie pod jednym dachem nie miało sensu, chociaż ów dach, jak cały dom, był jeszcze całkiem nowy. Od ich wprowadzenia się tutaj minęły zaled­wie cztery lata.

Patrzył na te ściany i meble, naczynia i sprzęty, myśląc, co się z nimi stanie. Czy zastanawiał się, co będzie z Marianną? Z pewnością, ale uznał, że to zupełnie inna kwestia.

Rozdział 3

Czy ja go kochałam?

Dwa tygodnie po andrzejkach to dwa tygodnie przed Bożym Narodzeniem. Wtedy Hubert już na dobre wyprowadził się z domu. Czy nie pomyślał, zanim to zrobił, że idą święta? Czy aż tak mu się śpieszyło? Trudno powiedzieć.

Być może nie mógł już wytrzymać zabiegania o sprawy, które przestały mieć dla niego znaczenie. A może uważał, że dla Marianny to najlepszy moment; skupiona na przygotowaniach nie będzie miała czasu martwić się rozstaniem…

Jeżeli tak właśnie myślał, to się mylił. Niesprawiedliwie ocenił swoją żonę.

To prawda, że święta Bożego Narodzenia były dla niej bardzo ważne. Owszem, zabiegała o wiele spraw, spraweczek i… sprawunków. Może wyglądała na zmęczoną, może i była nerwowa, ale za nic nie chciała obniżyć lotów, spuścić z tonu ani iść na łat­wiznę. Dlaczego te święta miałyby być gorsze niż w zeszłym roku, skoro mogły być lepsze?

Właśnie z tego powodu nie mogła pojąć, że jeden z domowników własną decyzją przyczynił się do pogorszenia sytuacji! Jak on mógł bez żalu zrezygnować ze swojego fotela przed telewizorem, krzesła za stołem i miejsca w łóżku? Jak mógł swoją nieobecnością zepsuć święta chłopcom?

Cóż, z pewnością miał silną motywację i Marianna zastanawiała się tylko, czy jest ona wysoka czy niska, blondynka czy ruda. I jaką władzę zdobyła nad Hubertem, że zrezygnował z wygodnego, a nawet komfortowego życia na korzyść wynajętej kawalerki?

Ona, Marianna, nie mogła wszakże pozwolić, by odejście męża zaważyło na jakości Bożego Narodzenia w tym roku. Nie miała jednak żadnego wpływu na swoje uczucia. Ilekroć myślała o nowej sytuacji, czuła ogromny smutek. Wchodziła do domu, rozpakowywała w kuchni zakupy, zaglądała do chłopców, przebierała się w sypialni… Wszystko to robiła jakoś mechanicznie, skupiając się na drobiazgach.

Jej żal nie był spowodowany wyłącznie tęsknotą za dawnym ładem. Gdzieś w całym tym uczuciowym zamęcie Marianna czuła też własną porażkę. Hubert bez żalu opuścił dom, a więc nie był mu potrzebny. Całe to zabieganie o odpowiednią atmosferę, o hierarchię wartości i dobre samopoczucie, wszystko to okazało się bez sensu. W jednej chwili straciło rację bytu. A może nigdy jej nie miało?

Odsuwała te myśli. Jeżeli Hubertowi dom nie był potrzebny, to trudno. Są jednak Aleks i Kostek, którzy potrzebują domu, rodziny i świąt. I święta będą!

To oczywiste, że mama Marianny zaprosi ich na jeden z bożonarodzeniowych dni. Zawsze zapraszała. Od rozwodu mieszkała z panem Jankiem w uroczym Siedlisku za miastem. Razem prowadzili gospodarstwo agroturystyczne i hodowali kozy. Pan Janek robił kozi ser, a mama specjalizowała się w winie porzeczkowym. Podobno przyjezdni je uwielbiali.

Marianna początkowo patrzyła z dezaprobatą na poczynania tej pary „spóźnionych kochanków”, jak nazywały z siostrą tych dwoje. Ze względów emocjonalnych trudno było się pogodzić z zaistniałym układem. Zwłaszcza że tata nie miał takiego szczęścia w miłości. Wprawdzie krótko po rozwodzie spotykał się z pewną koleżanką z pracy, ale coś poszło nie tak. Został sam i odtąd cały czas wypełniały mu zajęcia w szpitalu, bo był lekarzem. Bardzo chętnie spędzał święta u córek: Marianny i Grażyny, choć życie Grażyny to zupełnie inna bajka…

Początkowo Marianna nie zatelefonowała ani do mamy, ani do siostry z wiadomością o tym, co ją spotkało ze strony Huberta. Z jakiegoś powodu chciała trzymać obie jak najdalej od swoich problemów. Najpierw zadzwoniła do swojej wiernej przyjaciółki Danusi. Podała jej tylko same suche fakty: kto, kiedy, jak i co. Nie chciała roztrząsać sprawy; uznała, że wkrótce i tak się zobaczą.

Danusia zrozumiała to doskonale, bo wpadła do drogerii w czwartek po południu. Jak zwykle zapytała tylko: „Czy jest szefowa?”, i już szła na zaplecze, gdzie Marianna porządkowała dokumenty, aby po pracy odwieźć je do biura rachunkowego.

– Cześć, Marianko! – odezwała się przyjaciółka.

– O, witaj! Napijesz się kawy? Widzę, że jesteś zmachana.

– Tak, nawet sobie nie wyobrażasz.

Danka przeszła do tak zwanego kącika socjalnego, gdzie urządzono miejsce na jedzenie posiłków.

– A co dla ciebie? – spytała, nastawiając wodę.

Nie otrzymała odpowiedzi, podjęła więc decyzję sama. Po chwili, gdy Marianna uporała się z papierami, zastała Danusię przy małym stoliku nakrytym do podwieczorku. Pomiędzy dwiema filiżankami z kawą stał talerz pączków.

– O Boże, kobieto!

– Wystarczyłoby: kobieto! Ale nie musisz jeść – zastrzegła Danusia z niewinną miną. – Poczęstuję dziewczyny, na pewno nie wzgardzą. Pewnie poczuły zapach, jak tylko weszłam.

Danusia była bliską koleżanką Marianny jeszcze z podstawówki. Na czas szkoły średniej i studiów ich drogi wprawdzie się rozeszły, ale potem znów się zbiegły dzięki przypadkowemu spotkaniu: gdy Marianna przejęła sklep, Danusia już pracowała w pobliskiej firmie ubezpieczeniowej, jednej z tych największych. Przez pierwsze lata po studiach była lojalnym i oddanym pracownikiem. Potem urodziła szczęśliwie synka i twarde reguły pracy w korporacji zaczęły ją coraz bardziej uwierać.

– Marzę, żeby wreszcie pękła mi na tyłku ta obcisła spódniczka i wtedy będę wiedziała na pewno, że czas rzucić tę pracę! – mówiła czasem w gronie najbliższych znajomych.

Marianna zaś wiedziała, co się za tym kryje. Jej przyjaciółka zamierzała zebrać trochę pieniędzy i otworzyć jakiś mały interes, doradztwo finansowe albo podatkowe. Danusia nie mogła sobie jednak na to pozwolić. Razem z Miśkiem, czyli mężem, byli uwik­łani – jak zresztą większość młodych ludzi – w kredyt hipoteczny i musieli się trzymać stałych źródeł utrzymania. Bardziej prawdopodobne było, że firma pierwsza zrezygnuje ze współpracy z Danusią. Dlatego dziewczyna co pewien czas szła na jakąś dietę, żeby spódniczka jednak nie pękła, zaciskała zęby i co dzień rano stawała do swojego wyścigu.

– No to mów, jak wyglądasz przed świętami… – zaczęła Marianna.

– O, tak jak widzisz! – Danusia uśmiechnęła się całą swoją pulchną buzią, pokazując dołeczki w policzkach. – Niczym się nie przejmuję. Na Wigilię idziemy do rodziców Michała, a potem robimy sobie dwa dni lenistwa. Będę grała z Marcelem w te jego gry na telewizorze. A ty?

– A ja? Jak zwykle. Wigilia u nas. Potem pierwszy dzień świąt u mamy i Jana, a drugi znowu u nas.

– Hubert przyjdzie?

– No co ty? Chyba nie po to się wyprowadzał… – Marianna wyglądała na zaskoczoną tym zagadnieniem.

– To go spytaj – ciągnęła Danusia. – Może się rozmyślił – dodała z nadzieją.

– Mógł myśleć wcześniej. – Marianna pomieszała kawę i ugryzła duży kęs pączka, żeby już nie musieć nic mówić.

– Wiesz, to chyba nie tak łatwo nagle zerwać kontakt i pozamykać wszystkie sprawy domowe. – Danusia też jadła pączek, próbując jednak mówić, tak jakby od niechcenia, pomiędzy jednym a drugim gryzem.

Przez chwilę było cicho. Nagle Marianna zdała sobie sprawę, że wreszcie musi to komuś wyznać.

– Wiesz, Danka, świat mi się zawalił! – prawie wyszeptała; skubała przy tym pączek i rzucała okruszki na talerzyk. – Myślałam, że jest dobrze. Tak nam się układało. Oboje mamy niezłą pracę, chłopcy są zdrowi, kredyt się spłaca… Naprawdę się starałam, żeby wszystko było na swoim miejscu: poukładane, urządzone i zaplanowane. Aleks zaczął grać na gitarze, Kostkowi dobrze idzie siatkówka. Mieliśmy jechać do Włoch…

Danka patrzyła na nią z troską. Najwyraźniej było jej przykro.

– To smutne, co mówisz. Zostałaś z całym tym majdanem sama.

– Tak, ale nie to mnie najbardziej martwi. Sama też dam radę wszystko ogarnąć. Nic się nie zmieni.

– Więc czym się najbardziej przejmujesz? – Danusia była dobrą przyjaciółką; umiała zadawać pytania.

– Że on tego nie docenił. Nie widział w tym żadnej wartości: ani w tym, co razem osiągnęliśmy, ani czego możemy jeszcze dokonać. – Marianna oparła czoło na splecionych dłoniach, a jasne włosy opadły jej na twarz.

Wtedy usłyszała pytanie przyjaciółki, być może zadane troszkę ostrzejszym tonem niż poprzednio:

– A gdzie w tym wszystkim była miłość?

Pod przymkniętymi powiekami Marianna zobaczyła swoje życie. Obrazy pojawiały się jeden za drugim. Wycieczki, spacery, narodziny dzieci, urządzanie domu, wakacje, powroty z pracy. Prócz tego wspólne wyjścia do kina, poranne i wieczorne pocałunki, taniec na imprezach, seks…

– No, miłość… miłość była właśnie w tym wszystkim – odpowiedziała wreszcie nieco niepewnym głosem. – Przecież nigdy nie byliśmy wrogami…

– I to według ciebie wystarczy?

– Nie czepiaj się słów! Miłość była od początku. Potem może trochę się odmieniła, ale przecież zawsze tak jest, że się zmienia. Już nigdy nie będziemy mieli po dwadzieścia lat.

– Wy… my wszyscy – nie, ale nasza miłość mog­łaby mieć! – łagodniej mówiła Danusia, jakby się rozmarzyła. – Ja na przykład nie czuję się taka stara, żeby zrezygnować z miłości… Zresztą popatrz na swoją mamę i tego pana Janka. Postawili wszystko na jedną kartę. On zrezygnował z pływania, a chyba nieźle zarabiał. Porozwodzili się i zaryzykowali, żeby zrealizować swoje marzenia. Wszystko postawili na jedną kartę. To dopiero jest miłość!

Marianna spojrzała na nią przez łzy.

– Miłość… To znaczy, że ja nie rozumiem miłości? Bo ja myślałam, że Hubert i ja… że jest między nami miłość.

– Bo się układało? – Danusia mówiła teraz rzeczowym tonem. – Może to jednak nie wszystko. Może potrzeba czegoś więcej?

Siedziały przez chwilę w ciszy. Marianna pogrążyła się w jeszcze smutniejszych myślach, a Danusia nie chciała być natrętna. Czuła, że i tak za dużo powiedziała.

Nagle do uchylonych drzwi zapukała jedna ze sprzedawczyń.

– Pani Marianno, przepraszam, że przeszkadzam. Klient prosi.

– Coś się stało? – Jako właścicielka Marianna była przyzwyczajona do rzucania wszystkiego, co akurat robiła, bo „klient prosi”, ale zwykle wolała wiedzieć, o jaką sprawę chodzi i czego ma oczekiwać.

– Chce oddać szampon. Nie przyniósł paragonu.

– A spytałaś, czy sam chciałby kupić u nas szampon, który ktoś już miał w łazience?

– Spytałam.

– I co?

– Właśnie wtedy poprosił szefową.

Marianna spojrzała na przyjaciółkę i obie wiedziały, że to koniec ich szczerej rozmowy.

– Wpadnij znowu do mnie, jak tylko będziesz mog­ła – powiedziała jeszcze. – Ale nie kupuj pączków, bo tylko się utuczymy na moim nieszczęściu.

Uściskały się serdecznie i szefowa już gromadziła siły przed rozmową z klientem. Zaczęła od przywołania na twarz uśmiechu numer sześć.

Po skończonej pracy nadal miała uczucie, że podczas rozmowy z Danusią coś nie zostało do końca dopowiedziane. Myślała nad tym intensywnie, przypominając sobie niemalże słowo po słowie i analizując swoje kwestie.

– A więc ja go nie kochałam? – zadała pytanie czerwonemu światłu na ostatnim skrzyżowaniu przed wyjazdem z Miasteczka. Od domu dzieliło ją tylko kilka ulic prowadzących nad Rzekę.

Stała zbyt długo, nie zauważyła zielonej strzałki i samochody za nią zaczęły trąbić, bo miała włączony kierunkowskaz w prawo. Zorientowała się i… wyłączyła go. Bardzo nie lubiła, kiedy ktoś na nią trąbi.

Gdy zapaliło się zielone, jakby nigdy nic włączyła z powrotem kierunkowskaz i skręciła w prawo. Po chwili zauważyła, że bordowy lanos, jeszcze na czarnych tablicach rejestracyjnych, jedzie za nią aż do domu. To nie mógł być przypadek. Zdenerwowała się trochę.

– Co za głupia baba! – Mężczyzna po pięćdziesiątce z piskiem opon zatrzymał się przed nią, gdy wysiadła, żeby otworzyć bramę. – Myśli, że jest taka sprytna. Ja jej zaraz pokażę włanczanie i wyłanczanie kierunkowskazu!

Krzyczał to wszystko do niej, ale z jakiegoś powodu zwracał się bezosobowo. Mustik szalał za bramą. Wiedział, że dzieje się coś niezwykłego, niepokoił się, ale nie mógł sforsować ogrodzenia. Skakał na parkan i szczekał na obcego.

Marianna nie powiedziała ani słowa. Wyjęła z torebki notes i długopis i zaczęła powoli i z namaszczeniem zapisywać numery rejestracyjne samochodu awanturującego się kierowcy, chociaż znała nawet jego nazwisko. Był ojcem dziewczynki, którą uczyła podczas swojej krótkiej kariery nauczycielskiej w szkole, zaraz po studiach. Miasteczko jest jednak takie małe!

– A co to? Jakim prawem pani zapisuje numery? – wykrzykiwał dalej mężczyzna, choć zmienił nieco ton.

Postąpił nawet krok naprzód, ale Marianna nie cofnęła się ani na centymetr.

– Nie tylko zapisuję, ale i nagrywam pana pogróżki. Musi pan chyba wynająć kogoś, żeby przypilnował mi dzisiaj domu, bo jeśli jakiś smarkacz wybije szybę albo zasmaruje płot, to będzie na pana. A w ogóle to zgłoszę, że pan mi groził, panie Krotas.

– Pani zna moje nazwisko? Jakim prawem… – próbował się wykłócać, ale Marianna nie zareagowała. Otworzyła bramę, wsiadła do auta i patrzyła, jak tamten jeszcze wygraża jej przez chwilę pięścią. W końcu jednak wsiadł do lanosa i odjechał.

Wprowadziła samochód do garażu, pozamykała wszystko dokładnie i dopiero gdy zaczęła głaskać zdenerwowanego Mustika, rozżaliła się. Poczuła, jaka jest roztrzęsiona.

W końcu z domu wyjrzał Aleks.

– Mamo, co tak długo? Co się stało? Co to był za facet?

– Nikt! Chowaj się, bo zimno! Nie potrzebujemy jeszcze kataru przed świętami.

– No to chodź już. – Aleks poczekał, aż weszła, zamknął drzwi i pomógł jej zdjąć płaszcz. Udawał, że nie widzi drżenia rąk matki.

– Zrobić ci kawy? – spytał.

– Nie, poproszę o herbatę.

Chłopcy mieli obiady w szkole. Po powrocie robili sobie jakieś kanapki, więc kolację jedli razem dopiero o dziewiętnastej, dwudziestej. Marianna starała się być w domu około osiemnastej, mogła więc sobie pozwolić na chwilę odpoczynku przed wieczorną porcją obowiązków. Należało do nich zwykle nastawienie prania, prasowanie, czasem przyszycie oderwanego guzika od mankietu koszuli albo uporządkowanie którejś z szafek. Starała się tego nie zaniedbywać.

Tym razem nie było jej sądzone nawet przyszykowanie kolacji. Zanim zdążyła dopić herbatę, zadzwonił telefon.

– Czy rozmawiam z panią Marianną Krzyżanowską? – spytał oficjalnie nieznajomy głos.

– Tak, przy telefonie – odrzekła.

Szybko zrobiła rachunek aktywów: chłopcy w domu – obecni, cali i zdrowi, Mustik – wyjrzała przez okno – ciągle jeszcze na podwórku…

– Czy Stefan Bracki to pani ojciec?

– Tak… – Nogi się pod nią ugięły.

– Dzwonię ze szpitala rejonowego, jestem lekarzem oddziału ratunkowego. Pan doktor został przywieziony do nas po tym, jak upadł na ulicy i stracił przytomność. W karetce nie wiedzieli, że to doktor Bracki i że pracuje w miejskim. Pewnie wolałby, żeby tam…

– Ale co się stało? Co mu jest? – Marianna opanowała drżenie głosu, starając się mówić wolno i wyraźnie.

– Najpierw myśleliśmy, że stracił przytomność, kiedy uderzył się w głowę. Jednak mogło się zdarzyć odwrotnie: być może najpierw stracił przytomność, a dopiero potem się przewrócił. To może być coś z sercem. Czekamy na konsultację kardiologiczną. Na razie zrobiliśmy rentgen łokcia. Nie ma złamania. Proszę się też nie martwić wyglądem twarzy. Pan doktor trochę się potłukł.

– Zaraz przyjadę, proszę mi dać jakieś dwadzieścia minut. Nie ma już takich korków, ale jadę spoza miasta.

– Tak, wiem, wiem, pan doktor wspominał…

Marianna pożegnała się pośpiesznie i już wołała do chłopców:

– Aleks, Kostek! Chodźcie tutaj! Dziadek Stefan jest w szpitalu! Muszę jechać. Nie czekajcie na mnie z kolacją. Odróbcie lekcje, żeby nie było problemów!

– Mamo! – Kostek jeszcze czasem czuł się w obowiązku tłumaczyć, że dobrze wie o lekcjach i tak dalej. Aleks w ogóle ignorował uwagi dotyczące nauki. Twierdził po prostu, że radzi sobie ze wszystkim perfekcyjnie.

Teraz jednak obaj chcieli raczej wiedzieć, co z dziadkiem, ale Marianna powiedziała tylko, że jak się dowie czegoś konkretnego, to zadzwoni.

CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI

PEŁNY SPIS TREŚCI:

Prolog

Rozdział 1. Dobra Przystań

Rozdział 2. Masz rację, nie rozumiem

Rozdział 3. Czy ja go kochałam?

Rozdział 4. Możesz zawiadomić mamę

Rozdział 5. Odbijany

Rozdział 6. Przeprowadź się do mnie

Rozdział 7. Jak ci się podoba?

Rozdział 8. Przygoda Mustika

Rozdział 9. Tak go zapamiętała

Rozdział 10. Zaczniemy podróżować

Rozdział 11. Zranione święta

Rozdział 12. One zdychały pod blokiem!

Rozdział 13. Gruba warstwa szminki

Rozdział 14. Masz słuchać siebie

Rozdział 15. Styczniowa miłość

Rozdział 16. Co u nich słychać?

Rozdział 17. I nic mnie nie powstrzyma

Rozdział 18. Afroamerykanka w kuchni

Rozdział 19. Tam jest dość miejsca

Rozdział 20. Do kina możemy pójść z tobą

Rozdział 21. Marianko, co się stało?

Rozdział 22. U nas by to nie przeszło

Rozdział 23. Ja o tym myślałam już dawno…

Rozdział 24. Proszę mi obiecać!

Rozdział 25. Twoja bezczelność przekracza wszelkie granice!

Rozdział 26. Miasto jest ogromne, ale świat bardzo mały

Rozdział 27. Zabawa trwała długo

Rozdział 28. Miłość, czułość i pożądanie

Rozdział 29. Nie używam innego adresu

Rozdział 30. Musisz wiedzieć, czego chcesz

Rozdział 31. Kościółek

Rozdział 32. Mogę wiedzieć, kto to jest?

Rozdział 33. To mogłam być ja

Rozdział 34. Następna rozmowa

Rozdział 35. Ja to widzę inaczej!

Rozdział 36. Jak w filmie

Rozdział 37. Ludzie są równi wobec marzeń

Rozdział 38. Usiadła tam, gdzie stała

Rozdział 39. Może właśnie tak będzie

Rozdział 40. A teraz zmieńmy temat

Rozdział 41. Rozumieli swoje słowa

Epilog