26,00 zł
Książki Hugh Loftinga nieodmiennie podbijają serca kolejnych pokoleń czytelników
Doktor Dolittle i jego zwierzęta
Bardzo dawno temu żył doktor, a nazywał się Dolittle, John Dolittle. Doktor bardzo lubił zwierzęta i posiadał ich sporą gromadkę. Poza złotą rybką, mieszkającą w stawie z tyłu ogrodu, trzymał króliki w spiżarni, białe myszki w fortepianie, wiewiórkę w bieliźniarce i jeża w piwnicy. Poza tym posiadał jeszcze: kurczaki, gołębie, dwie owieczki i wiele innych stworzeń. Do jego ulubieńców należeli: kaczka Dab-Dab, pies Jip, świnka Geb-Geb, papuga Polinezja i sowa imieniem Tu-Tu. Doktor był postacią doprawdy niezwykłą - potrafił rozmawiać ze zwierzętami! Pewnego dnia otrzymał wiadomość z Afryki - małpy potrzebują jego pomocy. Natychmiast więc wraz ze swymi zwierzęcymi przyjaciółmi wyruszył w podróż na Czarny Ląd, podczas której przeżyli mnóstwo zdumiewających przygód!
"Dziecko, które nie ma okazji zaznajomić się z przesympatycznym i niezmiennie pogodnym doktorem Dolittle'em oraz jego przyjaciółmi ze świata zwierząt, nieodwracalnie traci w życiu coś ważnego".
Jane Goodall, autorka Przez dziurkę od klucza
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 92
Niektórzy z nas, którzy osiągnęli wiek średni, z nostalgią wspominają przeszłość przynajmniej z jednego powodu: obecnie nie tworzy się już takiej literatury dziecięcej jak trzydzieści lat temu. Mam na myśli książki pisane właśnie dla dzieci, żyjemy bowiem w epoce psychologizowania i bardzo często pisze się o dzieciach, jakby były tabletkami albo wylęgły się przy zastosowaniu szczególnej metody naukowej. Pisanie dla dzieci, a nie o dzieciach, jest niezwykle trudnym zadaniem. Każdy, kto próbował z tym się zmierzyć, dobrze o tym wie. Jestem przekonany, że udaje się to jedynie wtedy, gdy pisarz ma w sobie dużo z dziecka w spojrzeniu na świat i posiada jego wrażliwość, co widać u twórców Małego Księcia, The Dove in the Eagle’s Nest, A Flatiron for a Farthing albo The Story of a Short Life, a przede wszystkim u autora Alicji w Krainie Czarów.
Dorośli sądząc, że wystarczy jedynie używać dziecięcego języka i protekcjonalnie rozmawiać z wymagającymi młodymi czytelnikami, popełniają wielki błąd! Pisarz powinien mieć wyobraźnię dziecka, a dojrzałość dorosłego człowieka, by na przykład stworzyć postać Białej Królowej z Alicji… przedstawioną oczyma dzieci, która jednak potrafi rozwiązać niezwykle skomplikowane problemy. Biały królik, który nakłada białe rękawiczki i pospiesznie wychodzi, stanowi najczystszy wytwór dziecięcej wyobraźni, ale biały królik jako przewodnik Alicji po świecie pełnym niezwykłych przygód jest już projektem dojrzałego umysłu.
Genialni ludzie rodzą się rzadko i bez zbytniej apoteozy minionych czasów można bez wahania stwierdzić, że Hugh Lofting stał się godnym następcą Charlotte Mary Yonge, Juliany Ewing, Margaret Gatty i Lewisa Carrolla.
Pamiętam zachwyt, z jakim krótko po ukazaniu się w księgarni Hampshire w College Smith w Northampton wziąłem do ręki książkę o doktorze Dolittle’u. Wystarczyło rzucić okiem na jeden z rysunków autora. Ten, który wzbudził szczególny zachwyt, gdy po raz pierwszy otworzyłem książkę, przedstawiał wiszące nad przepaścią małpy splecione ramionami. Wertowałem dalej i zwróciłem uwagę na ilustrację przedstawiającą dom Johna Dolittle’a.
Jednak to nie tylko zasługa rysunków. Wielu pisarzy jest kiepskimi ilustratorami, więc jeśli zdarzy się między nimi jeden uzdolniony — co potwierdza przypadek Hugh Loftinga — to wówczas ma się przeczucie, że autor potrafi pisać. I tak się stało tym razem. Nie można czytać pierwszego rozdziału, zaczynającego się od typowych słów: „Bardzo dawno temu”, bez przekonania, że autor wierzy w to, co pisze, co więcej, spodziewa się, że również i czytelnik mu uwierzy. To pierwsza ważna cecha, jaką powinien mieć dobry pisarz. Można też zauważyć u Loftinga niezwykłą dbałość o szczegóły. Czy ktoś obdarzony umysłem dociekliwego dziecka nie zainteresuje się zdaniem, które znajdzie nieco dalej: „Poza złotą rybką, mieszkającą w stawie z tyłu ogrodu, trzymał króliki w spiżarni, białe myszki w fortepianie, wiewiórkę w bieliźniarce i jeża w piwnicy”?
A gdy czytamy dalej, zauważymy, że doktor nie jest jedynie klamerką, która spina rozliczne, ekscytujące przygody, ale że sam stanowi oryginalną i pełnokrwistą postać: jest życzliwym, prawym człowiekiem. Każdy twórca powieści wie, o ile trudniej stworzyć pozytywnego, prawego bohatera niż negatywnego, chciwego drania. Jednak Dolittle wzbudza nasze zainteresowanie. Ale nie chodzi jedynie o to, że jest pozytywnie nastawiony do świata, posiada też rozległą wiedzę i dużą dozę zdrowego rozsądku. Czytelnik, choć młody, gdy go pozna, szybko nabiera przeświadczenia, że gdyby znalazł się w poważnych tarapatach, nie tylko zdrowotnych, bez wahania mógłby zwrócić się do doktora. Wydaje się, że doktor Dolittle świetnie rozumie duszę dziecka. Cofamy się w czasie i widzę go w Szczurołapie z Hameln z chmarą dzieciaków biegnących za nim. Jest budzącą sympatię, wiarygodną postacią z krwi i kości. Podobnie w przypadku pozostałych bohaterów autorowi udało się stworzyć pełne autentyzmu postaci.
Trzeba przyznać, że wymyślenie biografii zwierzętom, obdarowanie ich mową oraz ludzkimi zachowaniami stanowiło niezwykle ryzykowny zamysł. Lewis Carroll był mistrzem na tym polu, miałem wątpliwości, czy jakiemukolwiek jego następcy uda się ta sztuczka — aż pojawił się Hugh Lofting. Nawet takie arcydzieło jak O czym szumią wierzby nie stanowi przekonywającego przykładu. Przyjaciele Johna Dolittle’a są wiarygodnymi bohaterami, gdyż ich twórca niezwykle konsekwentnie buduje swoje postaci. Na przykład Polinezja od początku jest bardzo naturalna. Naprawdę troszczy się o doktora, ale troszczy się w taki sposób, jak to robi ptak, który zawsze wraca do gniazda po wykonaniu swego zadania. Pisarz, tworząc niezwykłe zwierzęta, obdarowuje je wiarygodnym losem. Trudno będzie osobie, która przeczytała tę książkę, zaprzeczyć istnieniu dwugłowca, który byłby prawdziwą postacią nawet wówczas, gdyby nie było jego rysunku, choć ilustracja na stronie 83 nas w tym utwierdza.
Trzeba przyznać, że książka ta stanowi dzieło wybitnego pisarza, choć — jak to bywa w takiej sytuacji — trudno wskazać poszczególne elementy, które się na to złożyły. Jest w tej powieści i poezja, i fantazja, i humor oraz pewna doza patosu, a przede wszystkim wiele postaci, w których istnienie wszyscy muszą uwierzyć, czy to czteroletnie dziecko, czy dziewięćdziesięciolatek, czy dobrze prosperujący czterdziestopięcioletni bankowiec. Nie mam pojęcia, jak autorowi udała się ta sztuka. Chyba nawet on sam o tym nie wie. A jednak stworzył prawdziwe arcydzieło literatury dziecięcej, na które przyszło nam poczekać od czasu napisania Alicji w Krainie Czarów.
Hugh Walpole
Bardzo dawno temu, kiedy nasi dziadkowie byli jeszcze dziećmi, żył doktor, a nazywał się Dolittle, John Dolittle — dr med. „Dr med.” oznacza, że był najprawdziwszym lekarzem i posiadał ogromną wiedzę.
Mieszkał w małym mieście o nazwie Puddleby nad rzeką Marsh. Wszyscy mieszkańcy tego miasteczka — młodzi i starzy — dobrze go znali z widzenia. Gdy szedł ulicą w cylindrze na głowie, mówili: „Zobaczcie, idzie doktor! Jaki to mądry człowiek!”.
Biegły za nim dzieciaki i psy, a kruki mieszkające w kościelnej wieży zaczynały krakać i kiwać głowami.
Jego dom, położony na przedmieściach, był niewielki, za to otoczony dużym ogrodem z szerokim trawnikiem i kamiennymi ławami, nad którymi płaczące wierzby zwieszały swoje gałęzie. Doktorowi dom prowadziła jego siostra, Sara Dolittle, a on sam zajmował się ogrodem.
Doktor bardzo lubił zwierzęta i miał ich dużą gromadkę. Poza złotą rybką, mieszkającą w stawie z tyłu ogrodu, trzymał króliki w spiżarni, białe myszki w fortepianie, wiewiórkę w bieliźniarce i jeża w piwnicy. Był właścicielem krowy z cielakiem oraz starego kulawego konia, który miał dwadzieścia pięć lat. Poza tym posiadał jeszcze kurczaki, gołębie, dwie owieczki — i wiele innych stworzeń. Do jego ulubieńców należeli: kaczka Dab-Dab, pies Jip, mała świnka Geb-Geb, papuga Polinezja i sowa imieniem Tu-Tu.
Siostra doktora, Sara, narzekała na tę sforę i ciągle utyskiwała, że zwierzęta brudzą w domu. Kiedyś do lekarza przyszła starsza pani cierpiąca na reumatyzm. Usiadła na jeżu śpiącym smacznie na kanapie i więcej już się nie pokazała. Potem w każdą sobotę jeździła do lekarza do Oxenthorpe, miasteczka oddalonego od Puddleby o dziesięć mil.
Siostra doktora powiedziała wówczas:
— Dopóki będziesz mieszkał z tą menażerią, John, nie licz na pacjentów! Który szanujący się lekarz trzyma w salonie jeże i myszy! To już czwarta osoba, którą odstraszyły te zwierzaki. Sędzia Jenkins i wielebny pastor oświadczyli, że nie zbliżą się już do naszego domu — nawet gdyby byli śmiertelnie chorzy. Biedniejemy z dnia na dzień. Jeśli dalej będziesz tak postępował, żaden przedstawiciel śmietanki towarzyskiej nie będzie się u ciebie leczył.
— Ja tam wolę zwierzęta od jakiejś śmietanki towarzyskiej — stwierdził doktor.
— Nie gadaj głupstw — odparła Sara i wyszła z pokoju.
Czas mijał. Doktorowi zwierząt przybywało, a pacjentów ubywało. Aż w końcu nie pokazał się ani jeden, no, z wyjątkiem karmiciela kotów, któremu zwierzęta nie przeszkadzały. Ale on nie był zamożnym człowiekiem, a chorował jedynie raz w roku, w czasie Świąt Bożego Narodzenia, i wówczas płacił doktorowi sześć pensów za butelkę mikstury.
Nie można przeżyć za sześć pensów rocznie — nawet w tamtych czasach było to niemożliwe. A gdyby John Dolittle nie miał kilku groszy schowanych w skarbonce, nie wiadomo, co by się stało.
A zwierząt wciąż przybywało i trzeba było dużo pieniędzy, by utrzymać całą menażerię. Zaoszczędzona sumka topniała z dnia na dzień.
Doktor musiał sprzedać fortepian, a wtedy myszy zamieszkały w szufladzie biurka. Jednak pieniądze, które otrzymał za instrument, także szybko się rozeszły. Dlatego doktor Dolittle był zmuszony sprzedać swoje niedzielne, brązowe ubranie. Ale i to na nic się zdało.
Gdy teraz szedł ulicą w cylindrze na głowie, przechodnie mówili: „Zobacz, idzie John Dolittle, doktor medycyny! Niegdyś był to najbardziej znany lekarz w okolicy, a spójrzcie na niego teraz! Nie ma pieniędzy, tylko dziury w skarpetach!”.
A jednak nadal goniły za nim psy, koty i dzieciaki — tak samo jak wówczas, gdy był bogatym człowiekiem.
Pewnego razu doktor siedział w kuchni i rozmawiał z karmicielem kotów, który przyszedł do niego z bólem brzucha.
— Dlaczego nie przestanie pan leczyć ludzi i nie zajmie się zwierzętami? — spytał pacjent.
Na oknie siedziała papuga Polinezja. Przyglądała się kroplom deszczu i nuciła marynarską piosenkę. W tym momencie umilkła i zaczęła przysłuchiwać się rozmowie.
— Przecież — ciągnął karmiciel kotów — o zwierzętach wie pan wszystko. Dużo więcej niż okoliczni weterynarze. Ta książka, którą pan napisał o kotach, jest nadzwyczajna! Ja nie potrafię ni pisać, ni czytać — inaczej sam bym napisał kilka książek. Ale moja żona, Teodozja, to uczona kobieta, naprawdę. Czytała mi pana książkę. Jest wspaniała — tylko tyle mogę powiedzieć — wspaniała! Pisze pan, jakby pan sam kiedyś był kotem: zna pan ich sposób myślenia. Lecząc zwierzęta, może pan zarobić mnóstwo pieniędzy. Wie pan, co zrobię? Będę przysyłał tu wszystkie staruszki z chorymi kotami i psami. A jeśli zaraz te zwierzaki nie zaczną chorować, włożę coś do żarcia i sprzedam je, a wtedy się porządnie rozchorują, dobra?
— Nie ma mowy! — zaprotestował doktor. — Zabraniam ci. Tak nie wolno.
— Och, nie miałem na myśli nic złego — odparł karmiciel kotów. — Mogłyby tylko stać się nieco ospałe. Ma pan jednak rację. To nie byłoby w porządku wobec tych zwierzaków. Ale przecież i tak się rozchorują, bo starsze panie na ogół je przekarmiają. A na dodatek, okoliczni rolnicy mają kulawe konie i słabowite owce — też je przyprowadzą. Niech pan zostanie lekarzem zwierząt!
Kiedy pacjent sobie poszedł, papuga sfrunęła z okna, usiadła na stole i powiedziała:
— To, co mówił, miało sens. Tak właśnie powinien pan zrobić: zostać lekarzem zwierząt. Niech pan zostawi tych głupich ludzi. Nie mają dość rozumu, by dostrzec, że jest pan najlepszym lekarzem na świecie. Wkrótce się o tym przekonają. Niech pan leczy zwierzęta!
— Na świecie aż się roi od weterynarzy — stwierdził Dolittle, wystawiając za okno doniczki z kwiatami, by skropił je deszcz.
— Zgadza się — potwierdziła Polinezja — ale żaden z nich nie nadaje się do tej roboty. Niech pan posłucha, doktorze! Coś panu powiem. Czy wie pan, że zwierzęta potrafią mówić?
— Wiem, że papugi potrafią — odparł.
— My, papugi, znamy dwa języki: ludzi i ptaków — oświadczyła z dumą Polinezja. — Jeśli mówię: „Polly chce ciasteczko”, to pan mnie rozumie. A niech pan posłucha tego: „Ke-ke oi-i, fi-fi”. Co to znaczy?
— Wielkie nieba! — wykrzyknął doktor. — A skąd mam wiedzieć?
— To w ptasim języku oznacza: „Czy owsianka jeszcze nie ostygła?”.
— Ojej! Coś takiego! — wykrzyknął doktor. — Nigdy przedtem tak do mnie nie mówiłaś.
— A czy to by się na coś zdało? — spytała papuga, strzepując ze skrzydła okruchy ciastka. — I tak by mnie pan nie zrozumiał.
— Powiedz coś jeszcze — poprosił doktor z ogromnym zaciekawieniem. Pobiegł do kredensu i wyciągnął z szuflady notes i ołówek kopiowy. — A teraz powiedz to jeszcze raz, ale powoli, a ja sobie zapiszę. To interesujące, niezwykle interesujące — coś niesamowitego! Podaj mi najpierw ptasi alfabet — tylko powoli.
W taki właśnie sposób doktor dowiedział się, że zwierzęta mają własny język i potrafią ze sobą rozmawiać. Przez całe popołudnie, gdy za oknem lał deszcz, Polinezja siedziała w kuchni przy stole i podawała ptasie słowa, a doktor je zapisywał.
Podczas podwieczorku pojawił się Jip, a papuga powiedziała:
— Niech pan spojrzy, doktorze, on coś do pana mówi.
— Chyba drapie się za uchem — odparł doktor.
— Ale zwierzęta do mówienia używają nie tylko języka — zauważyła Polinezja, podnosząc głos i unosząc brwi. — One mówią uszami, nogami, ogonem — czym się da. Czasami nie chcą robić hałasu. Widzi pan, jak teraz pociera sobie nos?
— Co to znaczy? — spytał doktor.
— To znaczy: „Czy nie widzisz, że przestało padać?” — przetłumaczyła. — Zadaje panu pytanie. Psy często używają nosów, gdy chcą zadać pytanie.
Po jakimś czasie, z pomocą swojej nauczycielki, doktor tak dobrze opanował zwierzęcy język, że sam mógł rozmawiać ze zwierzętami i rozumiał wszystko, co mówiły. Później zupełnie przestał leczyć ludzi.
Gdy karmiciel kotów rozgłosił, że John Dolittle został lekarzem zwierząt, starsze panie zaczęły przyprowadzać do niego swoje mopsy, pudle, które objadły się ciastkami, a rolnicy pokonywali wiele mil, by pokazać mu swoje chore krowy i owce.
Pewnego dnia pojawił się u niego koń pociągowy i biedak bardzo się ucieszył, że znalazł kogoś, kto zna język koni.
— Wie pan, doktorze — zagaił — że ten weterynarz po drugiej stronie wzgórza zupełnie nie poznał się na mojej chorobie. Od sześciu tygodni leczy mnie na włogaciznę1. A ja potrzebuję okularów. Ślepnę na jedno oko. Nie znam powodu, dla którego konie nie miałyby nosić okularów podobnie jak ludzie. Ale ten idiota nawet nie zbadał mi oczu. Cały czas szpikuje mnie dużymi tabletkami. Próbowałem mu powiedzieć, ale on ni w ząb nie rozumie końskiego języka. A ja potrzebuję okularów.
— Naturalnie — odparł doktor. — Zaraz ci jakieś przepiszę.
— Chciałbym takie, jak ma pan — poprosił czworonożny pacjent — tyle że zielone. Takie ochronią przed słońcem podczas orki pięćdziesięcioakrowego pola.
— Dobrze — zgodził się lekarz. — Dostaniesz zielone.
— Wie pan, na czym polega kłopot, sir? — spytał koń, gdy doktor otworzył mu drzwi na pożegnanie. — Chodzi o to, że każdy uważa, że potrafi leczyć zwierzęta, bo one nie narzekają. A prawda jest taka, że trzeba dużo więcej mądrości, by zostać dobrym weterynarzem niż lekarzem ludzi. Syn mojego gospodarza sądzi, że wie wszystko o koniach. Szkoda, że pan go nie widział. Twarz ma tak pulchną, że wydaje się, jakby nie miał oczu, a mózg wielkości orzecha laskowego. W zeszłym tygodniu próbował przykleić mi gorczycowy plaster.
— A gdzie go przykleił? — spytał doktor.
— Och, nigdzie — odparł koń. — Tylko próbował. Kopnąłem go i wpadł do stawu z kaczkami.
— Coś takiego! — wykrzyknął doktor.
— Z natury jestem nadzwyczaj spokojny — stwierdził pacjent — i bardzo cierpliwy w stosunku do ludzi. Nie sprawiam wielu problemów. Ale wystarczyło, że weterynarz postawił złą diagnozę. A gdy ten głupek z rumianą gębą zaczął na mnie eksperymentować, nie wytrzymałem.
— Bardzo go poturbowałeś? — spytał doktor.
— Och, nie — odparł koń. — Kopnąłem go tam, gdzie trzeba. Teraz zajął się nim weterynarz. Kiedy będą gotowe moje okulary?
— Możesz odebrać je w przyszłym tygodniu — odpowiedział lekarz. — Przyjdź we wtorek. Dobrego dnia życzę!
John Dolittle zamówił porządne, duże, zielone okulary, koń pociągowy przestał ślepnąć na jedno oko i widział tak jak przedtem.
Wkrótce zwierzęta domowe w okularach na nosie przestały budzić zdziwienie w okolicach Puddleby, natomiast ślepy koń stał się niespotykanym zjawiskiem.
Tak samo było z innymi stworzeniami, które przychodziły do doktora. Gdy tylko dowiedziały się, że zna on ich mowę, mówiły, gdzie je boli, jak się czują, a on bez problemu stawiał właściwą diagnozę.
Wyleczone wracały do domów i opowiadały swoim braciom i kolegom, że w niewielkim domku z dużym ogrodem mieszka doktor, który jest prawdziwym doktorem. A gdy zachorowały inne zwierzęta — nie tylko konie, krowy czy psy, ale także małe stworzonka polne, jak myszy, karczowniki, borsuki i nietoperze — szybko biegły do domku stojącego na skraju miasteczka, a duży ogród doktora zapełniał się zwierzętami, które próbowały się do niego dostać.
Wiele wchodziło specjalnie dla nich przygotowanymi drzwiami. Na drzwiach frontowych zawiesił napis: „Konie”, nad bocznymi: „Krowy”, a nad kuchennymi: „Owce”.
Każde zwierzę wchodziło osobnym wejściem — nawet myszy miały wąziutki tunel prowadzący do piwnicy, gdzie cierpliwie czekały ustawione rządkiem, aż podejdzie do nich doktor.
Tak to w ciągu kilku lat każde żywe stworzenie mieszkające w odległości wielu mil poznało dr. med. Johna Dolittle’a. Ptaki odlatujące na zimę do innych krajów opowiadały o nadzwyczajnym lekarzu z miasteczka Puddleby, który rozumie ich mowę i pomaga w problemach zdrowotnych. W ten sposób doktor zyskał sławę wśród zwierząt na całym świecie. Stał się nawet bardziej znany niż niegdyś wśród okolicznych mieszkańców. Był szczęśliwy i cieszyło go takie życie.
Pewnego popołudnia doktor zajęty był pisaniem książki, a Polinezja siedziała jak zwykle na parapecie i patrzyła na unoszone wiatrem liście w ogrodzie. Nagle roześmiała się głośno.
— O co chodzi, Polinezjo? — spytał doktor, podnosząc wzrok znad książki.
— Tak sobie myślałam — odparła papuga i odwróciła głowę w stronę okna.
— A o czym?
— O ludziach — odpowiedziała. — Niedobrze mi się robi na ich widok. Uważają, że są tacy wspaniali. Świat istnieje od wielu tysięcy lat, prawda? A oni nauczyli się jedynie rozumieć ze zwierzęcego języka to, że gdy pies pomacha ogonem, znaczy: „Cieszę się!”. Czy to nie zabawne? Pan jest pierwszym człowiekiem, który potrafi się z nami porozumieć. Och, czasami działają mi strasznie na nerwy! Robią takie wyniosłe miny, gdy mówią o „głupich zwierzętach”. Głupich! Że jak? Kiedyś poznałam arę, która potrafiła powiedzieć „dzień dobry” na siedem sposobów bez otwierania dzioba. Znała wszystkie języki, nawet grekę. Aż kupił ją stary profesor z siwą brodą. Ale ona nie chciała u niego zostać. Powiedziała, że profesor nie zna dobrze greckiego i ona nie może słuchać, jak ucząc, kaleczy ten język. Często zastanawiam się, co się z nią stało. Ten ptak znał geografię lepiej niż niejeden człowiek. Ludzie! Chyba gdyby nauczyli się latać — co potrafi każdy pospolity szary wróbel — to chwaliliby się tym do końca życia.
— Jesteś bardzo mądrą starą papugą — stwierdził doktor. — Ile masz naprawdę lat? Wiem, że papugi i słonie dożywają czasami bardzo, bardzo sędziwego wieku.
— Tak na pewno to nie wiem — odpowiedziała Polinezja. — To będzie albo sto osiemdziesiąt trzy, albo sto osiemdziesiąt dwa. Pamiętam tylko, że gdy po raz pierwszy przyleciałam tu z Afryki, król Karol nadal ukrywał się w dębie — widziałam go tam. Był przerażony.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
1 Włogacizna — przewlekłe zapalenie stawu skokowego koni objawiające się naroślami tego stawu i kulawizną. (Wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki).