Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Historia życiowej kariery Adama, ubogiego, lecz młodego, urodziwego i ambitnego szlachcica z Podlasia. Ojciec chce, żeby syn przejął rodzinne gospodarstwo, ten jednak pragnie czegoś więcej od życia. Wszystko się zmienia, gdy poznaje dalekich krewnych, w tym Julie, która od początku była oczarowana szlachcicem i zaproponowała mu opiekę. Ojciec stanowczo zaprotestował, lecz uparty Adam i tak zdecydował się na wyjazd. Piękna Julia oddała mu całe swoje serce, lecz w jego życiu zaczynają pojawiać się kolejne kobiety.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 830
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Józef Ignacy Kraszewski„Dola i niedola”
Copyright © by Józef Ignacy Kraszewski, 1878
Copyright © by Wydawnictwo Psychoskok Sp. z o.o. 2018
Zabrania się rozpowszechniania, kopiowania
lub edytowania tego dokumentu, pliku
lub jego części bez wyraźnej zgody wydawnictwa.
Tekst jest własnością publiczną (public domain)
ZACHOWANO PISOWNIĘ
I WSZYSTKIE OSOBLIWOŚCI JĘZYKOWE.
Skład: Adam Brychcy
Projekt okładki: Adam Brychcy
Druk: Józef Unger
Warszawa, 1878
ISBN: 978-83-8119-455-6
Wydawnictwo Psychoskok Sp. z o.o.
ul. Spółdzielców 3, pok. 325, 62-510 Konin
tel. (63) 242 02 02, kom. 695-943-706
http://www.psychoskok.pl/http://wydawnictwo.psychoskok.pl/ e-mail:[email protected]
W dawnéj Polsce, Pan Bóg podejmował się uczyć ludzi pokory. Jak zwykle w społeczeństwach, które człowiek buduje po swéj myśli na jakichś podstawach niedostatecznych — los nieustannemi zwroty prostował błędy instytucyi, przypominał prawa i prawdy ogólne, wiekuiste, którym wszystko ulegać musi. Szlachectwo dążyło do przerośnienia w próżniaczy przywiléj; ale ilekroć rodzina zapragnęła go używać, w drugiém lub trzeciém pokoleniu czepiała się jéj jakaś choroba, przychodził nieznacznie upadek i zmuszał do pracy. Ilekroć naród zapragnie walczyć z wolą bożą przeciw prawdzie wiekuistéj, zawsze, jak w boju Tytanów, pada na twarz zdruzgotany piorunem przed majestatem jéj zwycięzkim. Nietylko u nas się tak działo: rozbogacone a zniewieściałe rodziny patrycyuszów i dożów weneckich, jeszcze przed upadkiem Rzeczypospolitéj, zaczynały mrzeć z głodu po opustoszałych pałacach.
W historyi naszych rodzin szlacheckich mamy mnóztwo podobnych przykładów téj niestałości a raczéj sprawiedliwości losu. Gdy jedna klassa społeczeństwa, kosztem drugich wyłamać się chciała z powszechnego prawa i podnieść, zasługą dawną kupując przewagę spadkową, — szły wkrótce jéj tarcze herbowne nad bramy starych rozwalonych chałup, a nie skartabellaci i nowi ludzie ze krwi powstający, ale zabiegłe nawet włóczęgi, najlichszego pochodzenia, zajmowały ich miejsca po pałacach.
Czuło to szlachectwo nasze, że skoro tylko owoców swojego wyjątkowego położenia używać zechce nie pracując, zawsze w końcu musi przypłacić to ubóztwienie siebie najostateczniejszym upadkiem. Dla tego aż do końca XVI wieku, za Batorego i Zamojskiego, wymagano odświeżania krwią starego zapleśniałego szlachectwa, i można je było postradać, przestając nosić godnie. To odnawianie herbów na placu boju, przypominające ich początek, poszło potém w zapomnienie, chociaż było wielkiego i potężnego znaczenia. Tylko ludzie tacy jak Potocki, pisząc o szlachty klejnotach, żywo jeszcze je przypominali, karcąc rozpieszczone dzieci. Ale prawdę ową jak piłkę każdy odrzucał drugiemu, nie biorąc jéj dla siebie.
Kazania nie pomagały, choć je często powtarzano; było uznanie prawdy w głębi, ale w czyn nie przechodziła: mimowolnie wyjątkowe położenie, do którego się nawykło, zdawało się już sprawiedliwém i konieczném.
Na pokojach, przy kieliszku dobrego węgrzyna, mówiono czasem złote prawdy o znaczeniu stanów; ale w ganku potém przyjmowano chłopa z góry, jako chamskie plemię. Co gorsza, gdy za świetnych czasów naszych najwyżéj stojący ludzie, krwią i złotem fortun poświęconych w usługach ojczyzny opłacali wywyższenie, późniéj już tytuły i dostojeństwa stały się pastwą dworaków: ubożsi za nich krew przelewać musieli. Choroba wreszcie wydawała się stanem naturalnym.
Ale Pan Bóg naówczas przypominał obłąkanym równość ludzką w obliczu obowiązków i pracy, upadkiem fortun, gorszym upadkiem charakterów i idącém za niemi nieuchronném upokorzeniem.
Przerzucając karty dziejów, spotykamy na nich co chwila nowe imiona wybijające się różnemi zasługami po nad fale, inne tonące ciężarem bezmyślnego obezwładnienia. Napróżno usiłują podnieść się dumą, chwytają się pamiątek, czepiają zbutwiałych wspomnień: muszą ginąć i ustępują miejsca ludziom nowym. Ten homo novus jest na każdéj stronicy kronik naszych, czasem istotnie wielki zasługą, często wynoszący się przypadkiem lub tajemniczemi wpływy.
Choć stara jest rusińska Śrzeniawa, Lubomirscy z niéj rosną w siłę istotną dopiero za Zygmunta III; choć dawna Pilawa Potockich, rozgłos jéj nie sięga daleko, póki jéj krwią nie obleli; choć Jelita Zamojskich sięgają Łokietkowych czasów zasługą, Zamojscy do dawnego blasku odradzają się geniuszem hetmana. Wszędzie, każdéj rodziny patryarchą jest jakiś mąż wielki w boju lub radzie, wielki męztwem, rozumem, poświęceniem. Jeżeli spadkobiercy wezmą po nim nie sam majątek, ale i cnotę z nim razem, stają na szczeblu, który on dla nich wywalczył; jeżeli zgnuśnieją, wkrótce z niego spadają. Gdy siły ducha nie stanie, ani kolosalne zbiory, ani rozległe majętności, ani imię lśniące, ani stosunki, kolligacye i intrygi nie starczą na długie utrzymanie familii w dawnym jéj blasku. Brak ludzi skrzętnych rozprasza zbiory, wielkość rodu maleje nicością umysłów; nareszcie martwe lalki stają nad grobami bohaterów i śmieszą przechodniów.
Po Janie III, Sobiescy mimo swych europejskich kolligacyj i niezmiernych skarbów schodzą bezpotomnie; po Stanisławie nie ma Leszczyńskich. Tam, gdzie ród podtrzymuje praca, talent, charakter, ofiara, a choćby jaka taka wspólność z narodem, trwa rodzina; jak tylko pan wyosabnia się, odstaje, oddziela, bądźcie pewni, że jego krew niedaleko popłynie, że imię zmaleje i wielkość się rozproszy.
Jakiś czas świeci zorza zgasłych słońc, ale gaśnie w końcu i noc po niéj znowu.
Tym bardzo prostym prawdom społecznym nie wszyscy wierzyć chcieli, bo każdemu bezmózgowemu sybarycie zdaje się, że jest wielkim człowiekiem, gdy ma za co kupić atłasu i aksamitu, aby się od siermiężnych ludzi odróżnić. Gdy do tego jeszcze ma się piękną, białą twarz, a trochę powierzchownéj ogłady, któréj nabywają i dobrze wychowane pieski: to już dosyć, że się żyje i świeci oczyma. A próżnowanie, to rzecz tak lekka i dobra! a używanie bez pracy tak smakowite, tak łatwo w nałóg przechodzi!
Ale wkrótce po tym rozpasanym mięsopuście następuje nieunikniony popielec: post nędzy i osamotnienia. Mnóztwo rodzin upadło tak podniosłszy się do szczytu, gdy sądziły, że raz osiągnięte stanowisko ekwilibryczną sztuką na wieki utrzymać się może, że na niém wytrwają bez potu.
Inne szczęśliwsze zachowały dostojność, ale je obaliła sama wielkość poświęceń dla kraju, bo na obywatelach w tém rozumieniu, jakie przywiązywano do imienia obywatelskiego, nie zbywało po wszystkie czasy. Civis polonus, jak civis romanus, wysoko patrzał ideałem. Czuł on, że w sobie stawić miał przykład chrześciańskiéj ofiary jednego za wszystkich, i starczył kościom jego grób nieznany w dzikiém polu, na którym pisano późniéj:
Exoriare aliquis...
Dzieje tych rodzin co runęły rozpustą, są niestety głośne; dzieje cichych dzieci poświęcenia, mniéj daleko znane.
Jednym razem, nagle milknie naokoło nich rozgłos, rozstępuje się tłum pochlebców szczęścia, dworaków powodzenia, pałace przechodzą w ręce zręcznych dorobkowiczów, a potomkowie senatorów idą na zagon ostatni orać ziemię, którą ojcowie ich krwią oblewali, i nie skarżą się.
Pomimo wysiłków możnych rodzin, aby się utrzymać na raz zdobytéj wysokości, co chwila ważą się ich losy: walą się zamki, a chaty olbrzymieją w pałace, kasztelaństwa spadają na szaraczkowe kapoty krwią poplamione, laski zmieniają się na kije, infuły na lisie kapuzy. I nikt się temu nie dziwi, bo albo to sprawiedliwość boża, albo niesprawiedliwość ludzka: oboje rzeczą są na świecie zwyczajną.
Do tych rodzin, które dziwne zrządzenia losu strąciły ze szczytu, gorzéj niż w nicość i ruinę, bo w skamieniałą bezwładność, należała od dawna starożytna familia Toporczyków. Zajrzeć potrzeba do herbarzów, co to był za ród, jakie majętności, jaka władza i przewaga w narodzie. Tęczyńscy, główna odrośl Topora, stali jako baszta przodem od kraju do świata; Topór ich, choć nie krwawy, groził każdemu, coby go śmiał się dotknąć. Nie nowina im było choćby i z królewską krwią się bratać, pierwsze mieli krzesła, najwyższe dostojeństwa w senacie, a co większa, pierwszy i przeważny głos w kraju, tak, że krzyknąwszy: Starża! połowa szlachty leciała pod ich chorągiew.
Otoż cała ta wielkość, te dwory, w których spisywano zaginione dziś pamiątki rodu, te wieże, w których pokutowały dziewice, te grody, w których panowali, włości i ziemie, co były ich własnością odwieczną, pod koniec XVI wieku poszły rozdrobnione, podzielone w poniewierkę po kądzieli. Główny szczep Toporczyków wygasł, a choć tarcza herbowna pozostała na innych zamieszczona gałęziach, z zamków w ruinie przeszła na drzwi szlacheckich dworów i bramy nowych a kruchych pałaców. Topór i Starżę znalazłeś w sygnecie szaraczkowego szlachcica: po pańskich dworach tylko ich dawnéj wielkości wspomnienie.
Najdłużéj ocalała ze szczepu tego rodzina O........, ale i tych dużo już było zubożało pod koniec XVIII wieku. Imię to przejęło na się cały blask dawnego Tęczyńskich domu, ale nie świeciło długo. Jeszcze za Wazów O... grali świetną rolę, ale po zamkach, pałacach, salach, nie zaś na polu bitew i znojów. Daléj coraz ród poczciwy ale słabnący, bielał, delikatniał, drobniał, francuział cywilizując się, jakby ubierał się do trumny.
Koronki, fryzury, złociste lamy, w których go występującego widzimy, to już niby strój jego pogrzebowy. Pół żywota za granicą, język własny zapomniany, a cała wielkość w tytule.
To pewna, że którykolwiek z naszych panów wcielił się do Cesarstwa Niemieckiego, przyjmując tytuł od niego, już powoli samą mistyczną siłą téj zmiany imienia, która jest zarazem zmianą charakteru, odstawał od kraju i kopał sobie mogiłę.
Z Toporczyków O... nie wszyscy wszakże poszli na pańską paszę, na dwory cudze i cudzoziemszczyznę: dużo z nich rozdrabiając mienie, pozostało przy szlacheckiém ubóztwie. Na Podlasiu zwłaszcza była ich mnogość tego samego rodu, nazwania, herbu, ale żyjących w mierności, prawie niedostatku dochodzącéj.
Czując, że Toporczyk nie może być dusigroszem i sknerą, ubodzy, rozrodzeni, w potrzebie kraju do ostatniego się stawili i ciałem i workiem, aby ich Topór zawsze przodował poświęceniem; i tak ofiarując się dla imienia, aby godność jego utrzymać, zeszli na ostatnią prawie niemoc, ale z dumą na czole i spokojem sumienia.
Upadek taki można było nazwać tryumfem, powszechna też cześć otaczała tę zacną rodzinę, teraz szlachecką, niegdyś pańską, ale mającą po za sobą wieki nieprzerwanych zasług i niepokalanéj cnoty. Tylko możniejsi a zniewieściali krewni tegoż imienia patrzali na szare kapoty szlacheckie z niejakiém upokorzeniem; a że do rodzinnego nazwiska przylepili tytuły, niechętnie spoglądali na tych ludzi, co je bez żadnego nosili dodatku. Kilkakroć nawet ufni w siłę swych stosunków, próbowali odrzucić tych ubogich familiantów swoich i odsądzić od herbu i imienia, zadając im przywłaszczenie nazwiska i tarczy, co się im wszakże nie powiodło.
Ta część kraju, w którą ubogich O... losy rzuciły, zdawała się stworzoną na ten wypoczynek cichy po wiekach trudu, na odpielęgnowanie w rodzie iskry do nowego życia ostrym rozdmuchanéj znojem.
Nadbużna ta okolica podlaska wyglądała cała na zamkniętą ustroń czasów; nie jest ona ani piękna, ani wesoła, ale tęsknie poważna i pokochać się w niéj można, byle się tu lat kilka przebyło. Szerokie pasy lasów odgradzają ten kąt od świata; nizina płaska jak morze ciągnie się błotami, borami, wydmami poprzerzynana. Nigdzie oko nie może z niéj wybiedz daleko; niebo zdaje się tu niżéj opuszczać i tulić ten kraj ciszy, wśród którego płaczliwe odzywają się głosy ptactwa wodnego i szum nieustanny pacierzy drzew, które szepczą po cichu, jakby modlitwę chór zakonny.
Wzrok opiera się wszędzie o ciemną gajów i borów wstęgę; ziemia pod stopami wygląda jakby tylko co opadły muł potopu; tu i owdzie nie zbiegły nawet jeszcze kałuże, a trzęsawiska sitowiem pokryte przeciągają się wzdłuż pól w głębinę lasów. Przestrzenie, które w górzystych krajach zdają się skracać i zbliżają przedmioty, tu dziwnie łudzą oddaleniami, których nie ma. Na horyzoncie daleko ukazuje się wieś mglisto, a za kilkanaście minut już ją masz przed sobą.
Wielkiego uciszenia tych zaklętych ustroni nie przerywa nigdy nawet wicher gwałtowny, bo go rozbiją i przytrzymują lasy, ale jeśli burza spadnie na te kotliny, już nic jéj z nich nie dobędzie: wyleje się cała do ostatniéj kropli i wyładuje do ostatniego pioruna... obala całe lasów łany i zatapia ogromne obszary.
Za to wiosna wśród tych wonnych borów, których powietrze na wskroś przesycają wyziewy drzew rozpękających, okryta kwiatów tysiącem, rozśpiewana tysiącem ptasich głosów, jest chwilą rajskiego uroku.
W tym to cichym zakącie, ubodzy O... w pozostałych im ze starych majętności drobnych i porozdzielanych osadach mieszkali w końcu XVIII wieku.
Było ich tam kilku jeszcze, a najmajętniejszy z nich miał ledwie dziesięciu poddanych i kilkadziesiąt włok gruntu, z którego garbatszy tylko i suchszy szedł pod uprawę. Wioseczka jego między Białą a Łosicami położona, wcale była ładna, i u szlachty okolicznéj uchodziła nawet za złote jabłko. Tym owocem drogim uczyniła ją praca posiadacza.
Pan Krzysztof nawet nie miał tytułu, zwano go tylko od ojca czy dziada stolnikowiczem, był teraz głową rozrodzonéj i zubożałéj rodziny. Do niego to należało złote jabłko, Wólka Brzozowa. Na pagórku stał drewniany dworek o ganku ze słupkami wedle obyczaju, otoczony sadem i ogródkiem, z gołębnikiem w dziedzińcu i studnią z żurawiem. Zaraz po za nim był brzozowy gaik, od którego imię wzięła wioska; na jego tle malowało się całe to skromne szare zabudowanko szlacheckie.
Nieco opodal, połączona drogą obrzuconą żerdzianym płotem i ostawioną krzyżami dwuramiennemi, stała mała wioseczka, z małą też staruszką drewnianą cerkiewką. Przyjeżdżał do niéj paroch z sąsiedniéj wsi, co dwie niedziele, dla odprawiania nabożeństwa. Wieś cała w gruszach i jabłoniach, cała w krzyżach i jałowcach, nizko siedziała na suchym, piaszczystym wygonie, zarosłym piołunami i dziewanną. Tuż widać było cmentarzyk żółty z kilku staremi sosnami, posiany kłodami oznaczającemi groby.
W niewielu miejscach utrzymał się ten obyczaj, pogański zapewne, stawiania drewnianych małych chatek nad mogiłami, które ubożsi zastępowali grubą tylko kłodą, w jednym końcu przyozdobioną wyciętym z niéj krzyżykiem. Tu i owdzie pełzał jodłowiec drobny po téj ziemi jałowéj, w któréj rzadko gdzieniegdzie porastała trawa.
Okolica jak zajrzeć płaska, przecięta była tylko kilku nieco wyższemi grobelkami; z tych młodsze zasłaniały już widok dalszy: taka wszędzie była równina. W prawo zalegało duże błoto aż pod las się ciągnące, a wśród niego gdyby rzeczka kręcił się bród zwany Kamiennym, nie wiedzieć dla czego, bo w nim ani jednego nie było kamyka. Ludzie jednak starzy powiadali, że niegdyś leżała na brzegu duża bryła, którą na fundamenta cerkiewki, rozbiwszy, użyto. Na lewo po za wioseczką w dali, druga wieś pod lasem ciągnęła się długim sznurem chat ciemnych.
Wprost był bór, dokoła gaje i lasy.
Wszedłszy tutaj, zdawało ci się, że cię od świata ściany tych drzew oddzieliły na zawsze, że tu jego wrzawa i gorętsze życia zapasy wnijść nie mogły. W istocie, Wólka Brzozowa leżała na uboczu od wszystkich większych traktów; na jéj gruntach było się jak w izbie zamknięty. Obcy chyba tu umyślnie przyjechał lub zbłąkany zawitał; dzieci wiejskie uciekały od przechodnia: wszystkie psy zajadle szczekając przeprowadzały go daleko.
Żyło się tu, wedle przysłowia, jak u Boga za piecem; mieszkańcy sami u siebie utrzymywali porządek i obchodzili się bez ramienia sprawiedliwości. Raz w tydzień jechał arendarz do miasteczka po domowe zapasy i wiadomości, i on stanowił jedyny węzeł ze światem łączący Wólkę Brzozową. Sławna była ona z tego, że się tam od niepamiętnych czasów ani kryminał żaden, ani wypadek tragiczny, ani nawet większe nie przytrafiło złodziejstwo. Idąc na żniwa i sianożęcie, rzucano chaty niezamknięte, starsze psy tylko wartowały na przyźbach; w nocy ledwie kto drzwi zasunął: tak się wszyscy czuli bezpieczni. Kilka tych rodzin stanowiło jakby jedną, a i dwór dla nich był niczém więcéj tylko głową wspólną rodziny.
Ojciec pana Krzysztofa i on sam żyli podług starego obyczaju z chłopem w poufałości braci starszych, a ubóztwo i prostota życia jeszcze bardziéj wzajem ich ku sobie zbliżały. Dworek był dawniéj budowany, ale krzepko jeszcze wyglądał, chociaż trzecie już pokolenie ścianami swemi obejmował. Pokryty słomą, z kilku późniejszemi przybudówkami, stał osłoniony sadem i gajem, gdyby spokojny człowiek pod piecem.
W pośrodku było tam, jak to u nas prawie we wszystkich takich szlacheckich dworkach bywało, schludno, czysto a ubogo. Stały proste ławy kilimkami pokryte, stołki wypoliturowane używaniem, i trochę sprzętu wystawniejszego, z dawnych czasów zachowanego troskliwie.
Pierwsza większa izba od gościa i święta, nie była o wiele paradniejsza od drugich, dywanik wyszarzany pokrywał tu stół duży, w kątku stała Kolbuszowska szafeczka, między oknami wisiał duży obraz Chrystusa — Ecce Homo. Smutna ta twarz zdawała się strzedz cichego ustronia i przypominać mu, że ten tylko człowiekiem jest, kto cierpieć umie.
Pamiątka niemal jedyna z dawnych zamożności czasów, Chrystus ów był pięknego pendzla staréj włoskiéj szkoły. Umiano go tu ocenić, bo jak żywy Chrystus, obraz ten nawet do nieznających sztuki przemawiał. Nieraz prostym ludziom patrzącym nań dłużéj, w oczach stawały łzy; nieraz ci, co już się obyli z tym wizerunkiem, poglądając nań czuli, jakby do nich nową jakąś mówił boleścią. Było to arcydzieło zagrzebane w tym kątku, ale uznane przez wszystkich, — i O... nigdy się go pozbyć nie chcieli, choć od nich po kilkakroć dosyć drogo odkupić je chciano. Cała rodzina gromadziła się przed tym obrazem na modlitwę w dni uroczyste, gdy do kościoła dojechać nie mogła, i czasu wielkich burz, które często te niziny latem nawiedzały. Chrystus z Wólki Brzozowéj uchodził nawet za obraz cudowny, i nieraz się przed nim paliła świeca przyniesiona z daleka.
Stolnikowicz dobrowolnie myślał go parę razy ofiarować do kościoła, ale ciężko mu było się rozstać z tą rodzinną pamiątką i opiekunem domu, który patrzał na wszystkie jego radości i niedole. Przed nim on troski wylewał i żale, do niego się uciekał w strapieniu, często w nocy widywano go przed nim pobożnie klęczącego ze złożonemi rękami. Po za obrazem sterczały pozatykane palmy kwietniowe, nad nim wisiały wianuszki od święta Bożego Ciała i wiązanki poświęcone na N. Pannę Zielną. Ramę miał czarną, niezdobną; od dawna jednak zbierano się na kosztowniejszą, ale malarz i pozłotnik z miasteczka chciał tak drogo od roboty, że stolnikowicz zawsze to jakoś do namysłu odkładał.
Obraz ten był najdroższym klejnotem domu, reszta więcéj niż skromna była; może gdzieś w skrzyni kosztowniejsza karabela, spinka, pas lity, sygnet z herbem i kilka ksiąg, w których się zapisywały ważniejsze sprawy i pozostały z dawnych rodziny splendorów.
Mylimy się; na czole pana Krzysztofa świecił największy splendor: mimo swojego ubóztwa był on postacią jakby ze starego jakiegoś portretu wykradzioną, wzbudzającą poszanowanie w tych nawet, co go bliżéj nie znali.
Słuszny, krzepki, żylasty, ale nie otyły, prosty jak sosna, silny jak dąb, kroczył z senatorską powagą, choćby o kiju szedł kopy liczyć w kitlu płóciennym. Kitel leżał na nim gdyby toga rzymska, a juchtowe czarne buty stały mu za kurdyban. Nadewszystko piękna była jego męzka głowa ze spuścistemi wąsami, wygolona, wysoka, z orlim nosem, z brwią zawiesistą nad oczyma łagodnemi i zawsze wypogodzonemi. W rysach jéj królował spokój prawdziwego chrześcianina, co nad sobą czuje Boga, a przed sobą widzi jasno drogę przezeń wytkniętą. Pod te czasy pan Krzysztof miał lat około pięćdziesięciu, ale ich na nim znać nie było; choć twarz ogorzałą już marszczki orać poczynały, policzki krasiło czerstwe zdrowie, włos ledwie się przerzedził, a biały szereg pięknych zębów świadczył, że miał jeszcze dosyć chleba do spożycia na świecie.
Człowiek był wychowany w dobréj szkole ubóztwa i pracy, niewiele się mądrości uczył, ale dużo mu jéj samo życie wpoiło: umysł zdrowy starczył za naukę. Nie zwichnęły go wpływy różne, nie zmąciły sprzeczne poglądy, widział jasno przed sobą, bo wciąż w jedną stronę patrzał.
To, co naówczas każdy szlachcic pod utratą szacunku publicznego umieć musiał, nabył też i p. Krzysztof w świat wychodząc. Łacinnik dobry, prawnik biegły, bo nawet przez lat parę u mecenasa w Lublinie palestry kosztował, nie był obcy dziejom krajowym ani instytucyom, patrzał na nie ze stanowiska ówczesnego dosyć jasno i zdrowo. Czytał mało, ale rzeczy, z których się czerpie wiele: Pismo Święte, kroniki, księgi prawne, akta stare, trochę starożytnych pisarzów. Lubił szczególniéj Św. Pawła i Senekę. Wiarę miał głęboką, serdeczną, ale nie przechodzącą w mistyczne dziwactwa lub zimny racyonalizm: szanował formy, obrzędy, drobne nawet zwyczaje, przesądnéj do nich nie przywiązując wagi. Wiedział dobrze, iż duch i w drobnostkach się mieści, ale pojmował, że drobnostki ducha nie wleją, gdzie go nie ma. Duch swobodniejszy XVI i XVIII wieku wionął tu nie wiedzieć zkąd i jak, otrząsł z drzewa liście suche, a zielone zostawił. Katolik gorliwy, był katolikiem oświeconym, bez fanatyzmu; pojmował już, że najdroższém prawem człowieka jest wierzyć tak jak mu duch własny natchnie, starając się oświecić i udoskonalić. Nigdy też z nikim dysput o wiarę nie prowadził, ani sobie z cudzych przekonań żarcików dozwalał: wiara dla niego była jakby arką, któréj przed tłumem odsłaniać się nie godzi.
Wesół i pogodny, ubóztwo nosił jak purpurę, z pewną dumą, i nie byłby go pewnie zamienił na upokarzające dostatki.
Pięćdziesięciu lat doszedłszy, pan Krzysztof dobrał sobie suchych tarcic dębowych, dawno już w spichrzu złożonych, i z nich piękną zawczasu zbudował trumnę, którą nasypaną zbożem trzymał na strychu, aby dom był zawsze gotów, gdy się doń tułaczowi schronić przyjdzie.
Ożeniwszy się nie wcześnie ani późno, wziął szlachecką dzieweczkę, do pary ją sobie dobrawszy. Późniejsze życie, nawyknienie, bliższa znajomość, sprzęgły ich jeszcze mocniéj: była to pod siwiejącemi włosy para gołębi.
Anna, żona Krzysztofa, była z domu Łazów, ze staréj ubogiéj szlachty tutejszéj, jedna z pięciu siostr, które różném szczęściem powychodziły za mąż.
Małego wzrostu, jasnowłosa, biała, wesoła, żywa i pracowita, Anna wkrótce tak się bałwochwalczo przywiązała do męża, który pod dobry humor czasem ją jak dziecko na rękach nosił, że bez siebie wyżyć im i parę dni było tęskno. W domu z nią było jak z ptaszyną szczebiotką; nie umiała się rozpłakać, a przy łzach nawet przelotnych wilżących jéj oczy, usta się uśmiechały. Serce miała złote, może aż do zbytku dobre, ale dobrocią tą żyjące i nią szczęśliwe.
Dwojgu tym zacnym ludziom Bóg dał jedno tylko dziecię, syna, który na chrzcie dostał spadkowe imię dziadów i pradziadów, Adama. I w téj i w innych gałęziach familii O... wielu było Adamów. Wypieszczony i wykołysany na kolanach matki i ojca; Adzio wyrósł na śliczne chłopię, i zdawał się w tym dworku przybyszem pałacowym, tak mu jakoś pańsko z dużych jego niebieskich oczu patrzało. Wejrzenie żywe i pojętne, włos lśniący kasztanowy, twarz pociągła, pełna wdzięku, usta malinowe, wykrojone jak u dziewczęcia, czoło rozumne, słowem chłopak był jak z obrazka. Ojca to trochę martwiło, że nadto mu był piękny, wolałby był surowsze oblicze, nie tak delikatne rysy, mniéj urodziwą twarzyczkę.
— Choć to tam Pan Bóg najlepiéj wie co robi — mawiał p. Krzysztof, — ja moim rozumem, wolałbym, żeby Adamek mniéj był piękny; chłopcu ta zbyteczna uroda na nic, pokocha się sam w sobie, próżność wleci do serca... Niechby go tak nie chwalono, mniejby się sobie przypatrywał, a nie tyle o siebie troszczył. Adonisom nic po tém na świecie, tylko to Wenerom idzie na pastwę.
— O! — odpowiedziała żona — poczekaj trochę, jeszcze zbrzydnie, opali się. Dajcież mu pokój, co wam to szkodzi, że piękny? zawsze to ludzi dobrze uprzedza i serca pozyskuje. Niech-no na świat wyjdzie, zobaczysz jak mu się powodzić będzie: muszą go kochać wszyscy.
— Byle nie wszyscy — mówił p. Krzysztof; — już to bardzo zły znak i niewygodna rzecz, kiedy cały świat pokocha. Szacunek i miłość prawych, a choćby nienawiść grzeszników i nicponiów, to i dosyć. Chcąc, żeby nas wszyscy kochali, trzeba nieraz te amory poczciwością opłacać. A w dodatku, moja jejmość, czy ja będę na świecie, czy mi z niego Pan Bóg zejść rozkaże, pamiętajcie to dobrze, iż dla Adama powodzeń nie chcę, któreby go za dom wywlokły i oderwały od zagona, do którego Pan Bóg stworzył, kiedy mu się tu dał urodzić. Każdy się powinien trzymać tego miejsca, z którego urósł, a dostojeństwa i bogactwa jeśli same nie przyjdą, latać za niemi nie warto.
Ja taki zawsze swoje — kończył stary wzdychając: — wolałbym dobrą głowę, poczciwe serce, niż ładne liczko...
— Jedno przecię drugiemu nie przeszkadza, szeptała po cichu Anna.
Adamek miał prócz twarzyczki ślicznéj i serce dobre, i głowę wcale niezłą, ale ojciec się też nie mylił: — ładne liczko trochę mu ją zawracało, były tam już zarody próżności i ziarenka pychy, choć nie wiadomo zkąd przyszły, jaki je wiatr tam naganiał. Adamek lubił się stroić, uśmiechał się do ludzi zalotnie, dużo marzył i rozpytywał o szersze światy, a ciasny mu ten kątek widocznie nie starczył.
Dziwne też to było chłopię w swoim rodzaju, gdyż to co je otaczało, wcale go wytłómaczyć nie mogło: wyrastał, przeciwko wszelkim oczekiwaniom, na paniczyka, mimo że ojciec, bez tyranii, trzymał go dosyć surowo. Czy skryte pieszczoty matki, czy się tam co staréj krwi butniejszéj odezwało, czy myśl jaka zawczesna zaleciała do téj pięknéj główki Antinousa, dosyć, że Adam nie był takim, jakim go chciał mieć ojciec; więcéj mu nieznany świat smakował niż nauka, i jakieś losy świetne, o których najpocieszniéj marzył.
Pan Krzysztof, gdyby to bardzo rozbujało na przekór jego woli, chciał z niego dla poskromienia zrobić żołnierza, sądząc, że późniéj czas jeszcze będzie porąbanemu trochę i ostygłemu nieco powrócić na schedę ojcowską i w cichym dworku odpocząć.
Uczył go tymczasem tak, jak się sam niegdyś do życia sposobił: łaciny, prawa i wszystkiego co wówczas było szlachcicowi potrzebne do spełnienia jego posłannictwa społecznego. Tymczasem Adam mimo to w duszy urabiał się na panicza i twarzą na niego wyglądał; z nauk ssał tylko to, co mu do jego natury przypadało: słodycze jak pszczoła z kwiatków. Matka była z niego dumna, bo przed nią mógł się swobodnie z całym swym dowcipem popisać; ojciec się niepokoił, bo chłopiec przeczuciem wiedząc, że szczerze z nim obcując nie podobałby mu się, był przed nim zatajony i nie swój.
Czasem p. Krzysztof ciężko nad tém wzdychał, a niekiedy przed Chrystusem modlił się na intencyę syna.
Do piętnastu lat Adzio wyglądał prawie jak dzieweczka, ale po głowie straszne mu już nad jego wiek myśli chodziły. Właśnie w téj porze powieść się też nasza zaczyna.
Dworek w Wólce Brzozowéj, choć tak usunięty na stronę, nie był bez stosunków z sąsiedniemi wioskami i dworami szlacheckiemi. Szlachcic naówczas nie mógł się całkiem od swoich odstrychnąć, tysiące różnych węzłów wspólnego dobra wszystkich razem łączyły. Stan szlachecki związany ściśle stanowił jedną wielką całość, rodzaj zakonu i reguły, solidarne społeczeństwo wśród narodu; członkowie jego z konieczności musieli być siebie blizko. Ta spójność dawała im siłę. Szlachta przytém cała była jakby jedną rodziną pokrewną; ludzie z najdalszych okolic, gdy się z sobą zeszli, a rozpytali o swe herby, zawsze domacali się jakiéjś między sobą kolligacyi, styczności między pozornie nieznajomymi i obcymi. Pan Krzysztof czuł się także do tego obowiązku życia z braćmi, ale go ograniczał do pewnych wypadków, bo lubił swoją samotność.
Samych też imienników jego siedziało tam jeszcze trzech, na małéj nieopodal wioszczynie: stryjeczni to byli pana Krzysztofa, z którymi się po trosze żyć musiało.
Dobrzy to byli ludziska, ale dużo od p. Krzysztofa różni i wiele od niego niżsi; poważali go wszyscy jak patryarchę rodziny.
Przez dziwne ojca tych braci nabożeństwo do ŚŚ. Trzech Królów, których ciała spoczywają w Kolonii, z kolei przychodzący na świat synowie, otrzymali imiona: Kaspra, Melchiora i Baltazara. W sąsiedztwie zwano ich żartobliwie: trzema królami zaborzowskimi, siedzieli bowiem wszyscy w jednéj wiosce Zaborzowie, któréj spłacić sobie nie mogąc, podzielić się nią musieli na dwie części: trzeci zawczasu swoją stracił. Kasper najstarszy miał w niéj dwie schedy, skwitowawszy drugiego brata cząstkowemi wypłatami powoli, z pomocą posagu żony; Melchior siedział na trzeciéj schedzie. Baltazar, jakeśmy mówili, żadnéj już nie miał, posiał bowiem swoją po świecie, próbując na nim szczęścia napróżno. Służył on z razu wojskowo i powrócił z szablą poszczerbioną, twarzą pokiereszowaną, kieszenią całkowicie próżną, a z nabraném przywyknieniem do włóczęgi i kieliszka. Bracia przyjęli go jak brata, ale też im ciężki nie był; wesoły, myśliwiec zawołany, na chleb sobie wszędzie zapracował i potrzebował go dla siebie bardzo mało. Że chodził wiele i długo miejsca zagrzać nie mógł, najwięcéj się podobno zawsze troskał o buty, i przypisywał niegodziwości szewców nieuchronne skutki włóczęgi. Szukał też wszędzie owych idealnych butów, któreby się wcale nie darły; ale nadaremnie. Zresztą odziewał się zawsze jednakowo, a proch kupował za lisie i borsucze skórki, których co rok dosyć upolowywał.
Kieliszek gorzałki, misa krupniku, garstka prostego bakunu, który na podwórzu palił, bo go nikt w izbie nie zniósł — było mu dosyć.
Piosenek umiał tyle i tak różnych, że niemi mógł zabawić kogo chciał, bo dla każdego łatwo mu było dobrać taką, jaka dla niego przystała. Śpiewał je potężnym, ale łagodnym basem, który i w kościele i w domu jednał mu wielkie pochwały; na nieszczęście czasami chrypka go psuła i uciekać się trzeba było do jaj i oliwy, aby się jéj pozbyć co prędzéj. Był to mistrz do pieśni, a wszystkie jego teksty były wielce stare, serdeczne i na znaną jakąś nutę, która każdemu przypominała lata dziecinne. Spisywał on gdziekolwiek posłyszał wszelkiego rodzaju śpiewy do jednéj grubéj księgi, w skórkę oprawnéj, którą bardzo zazdrośnie przechowywał. Nigdy go ona nie opuszczała; napróżno nieraz na figla odkraść mu ją się starano: miał na nią czujne oko.
— Kiedyś to, panie — mawiał — będzie rzecz nieopłacona, bo pieśni mrą jak ludzie...
Były tam i wielkopolskie, i mazowieckie, i krakowskie, i litewskie, i rusińskie, kozackie i pokojowe, o miłości i żołnierce, wojenne i pobożne do Matki Najświętszéj, a wszystko nie drukowane, i takie tylko, które się z ust do ust chodząc przechowywały.
Cały ten zbiór różnemi atramentami przez wiele lat wpisywany do księgi poplamionéj i zużytéj, nieodstępnie w torbie borsuczéj towarzyszył p. Baltazarowi. Pamięć starego wojaka była tak szczęśliwa, że byle jeden raz którą pieśń posłyszał, już ją pochwycił i nie zapomniał; a notując w książce, dopisywał zaraz, na jaką nutę śpiewać się była powinna.
Głos miał bardzo piękny, czysty i silny, a kiedy sobie nieco podochociwszy pozwolił całą piersią w kniei zanócić, słychać go było o pół mili, i ludzie mówili uśmiechając się:
— Oho! jak to sobie dziś król Baltazar pozwala!
Kasper, drugi brat, był gospodarz zawołany, ale dzieci miał kupę; było na kogo o chleb się starać, i że pracował zabiegliwie, nie dziwota. Melchior, trzeci, choć żonaty, dotąd był bezdzietny i okrutnie skąpy, choć nie wiedzieć dla kogo oszczędzał i zbierał. Rodzina patrzała na niego jak na przyszłą zapomogę. Kasper żył z nim w przyjaźni i posługiwał mu jak mógł. Baltazar mniéj go lubił, bo sknerstwo było mu obrzydłe, a tam i jegomość i jejmość nad każdym groszem się rozpadali. Znacznie młodsza od męża pani Melchiorowa, żywa, słuszna, chuda jejmość, dosyć jeszcze ładna, i mężem rządziła, i we wsi ją zawsze najgłośniéj było słychać. Brat Kasper choć do niéj nie miał nabożeństwa, i po cichu ją Herodyadą nazywał, znosić przecię musiał, i był dla niéj bardzo grzeczny, bo się obawiał, by mu i serca brata, i majątku z przed nosa nie pochwyciła. Melchior był słabowity, kaszlący; żona sobie mogła łatwo testament wyrobić, i pogrzebawszy go, pójść jeszcze za mąż, bo do młodych chłopców uśmiechała się dosyć zalotnie, gdy jegomość nie patrzał. Szeptano nieraz o tém wieczorami, ostrożnie wzdychając i obawiając się, by przez ludzi nie doszły te gawędy do jejmości do drugiego dworu.
Baltazar z bratową nienawidzili się otwarcie: ona go nazywała próżniakiem i drapichróstem, on ją gęsią syczącą; ale do zerwania stosunków jakoś jeszcze nie przyszło. Politykowali z sobą, wzajemnie sobie nadskakując. Baltazar czasem nawet stroił do niéj udane koperczaki, ale go odprawiała okrutnie, bo się na farbowanym lisie znała.
Lepiéj było Baltazarowi z Kasprem, który był otwartszy, żywszy, serdeczniejszy, i z żoną jego, kobietą dobrą, zawsze swemi dzieciakami zajętą, z których jedne na świat przychodziły, inne się obiecywały, inne odłączały, drugie już dorastały, a „co rok to prorok,“ mówił uśmiechając się brat Baltazar.
— Kogo Pan Bóg stworzył, tego nie umorzył, odpowiadał Kasper, ruszając ramionami.
Stary żołnierz zaglądał czasami i do Wólki Brzozowéj, do pana Krzysztofa. Niekiedy nawet zabawił tu dni kilka; ale mu jakoś było nieraźnie z tym poważnym człowiekiem, dla którego nie wiedzieć było nawet co zaśpiewać. I choć miał jadła do sytu, a gorzałki staruszki kielich spory przed każdém jedzeniem, że się musiał na wodzy trzymać, długo tu nigdy nie wybył. Kochali się przecię z daleka serdecznie.
Najbliżsi ci krewni pana Krzysztofa żyli z nim w dosyć ścisłych stosunkach, szczególniéj Kasper. Melchior go z dala szanował, Melchiorowa trochę się obawiała, już ich po cichu zowiąc wielkimi panami, a Adasia paniczykiem.
Oprócz tych najbliższych krewnych, rodzina Łazów, familia obu żon Kaspra i Melchiora, inne domy podlaskie pomniejsze, były w stosunkach z panem Krzysztofem.
Z panami, którzy mieli dobra w téj okolicy i czasami tu przebywali przez letnie miesiące, z Radziwiłłami, Sapiehami, z podpankami, którzy na ich fortunach wyrastali jak grzyby, coraz gęściej w tych czasach zastawą i kupnami szczerbiąc dawne magnackie posiadłości, O.... wcale nie żyli. Drobna szlachta mogła się trzymać pańskiéj klamki, ale O.... z ich imieniem lepiéj przystało niezależne ubóztwo, niż dworowanie, któreby dogadzało pańskiéj próżności cudzém upokorzeniem. Żyli więc z téj strony odosobnieni, przekładając swoje małe kółko i swój byt cichy. Trzeba też dodać, że panów nie lubili, bo im to fertyczne a napuszone państwo nie smakowało. Krzysztof na nich nigdy nic nie mawiał, ale trzéj królowie, szczególniéj Baltazar, psy wieszali nie oszczędzając.
I było tam za co hałasować pod owe czasy, bo to życie niby pańskie, cudzoziemskiego kroju, gdyby wrzód na karku siedziało krajowi, nic mu prócz pogardy nie dając.
Już samo wychowanie niby europejskie, które tylko europejski brud, lichotę i czczość sobie przyswajało, dobrego nam nic nie przynosząc, dzieliło panów od narodu; obyczaj nie zespalał także: oddalała pogarda mniemanego barbarzyństwa i wzajemna nieufność.
Czas to był rozerwania i walki wewnętrznéj. Ogół kraju stał uparcie przy średniowiecznéj swéj formie społecznéj, zupełnie różnéj od téj, jaką życie w reszcie świata powoli przybierało; czuć już było wszakże, iż się przy tém utrzymać będzie niepodobna. Postęp konieczny, na chwilę wstrzymany tym uporem i bezwładnością umyślną, wewnętrznym bojem i podobném jak w Rzeczypospolitéj Weneckiéj obstawaniem przy nieruchoméj zachowawczości, domagał się praw swoich. Im dłużéj był zaparty, tém silniejsze odzyskując swe prawa, musiał wywołać wstrząśnienie.
Dziękujemy za skorzystanie z oferty naszego wydawnictwa i życzymy miło spędzonych chwil przy kolejnych naszych publikacjach.
Wydawnictwo Psychoskok