Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Rose Hammond to druga, ocalała z rąk psychopatycznego taksówkarza kobieta, która po ucieczce z niewoli, próbuje ułożyć sobie życie na nowo. Spokój i stabilizację odnajduje w ramionach Caleba, policjanta i przyjaciela Amy i Natha, bohaterów poprzedniej części. To on prowadzi dochodzenie w sprawie zamordowanego na oczach Rose biznesmana, a przy okazji zakochuje się w dziewczynie. Niestety, przeszłość nie daje o sobie zapomnieć, a demony powracają, tym razem przybierając postać bezwzględnego handlarza narkotyków, który próbuje za wszelką cenę dopaść Rose.
Jak Rose i Caleb poradzą sobie z tak groźnym przeciwnikiem? I czy wreszcie zakończy się historia psychopatycznego Jasona Stewarda?
OSTRZEŻENIE
Książka zawiera sceny przemocy, treści kontrowersyjne i wulgaryzmy. Czytasz ją na własną odpowiedzialność. Przeznaczona jest tylko dla osób dorosłych.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 198
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Tej autorki w Wydawnictwie WasPos
cykl Dom grzechu
Apartament grzechu. Tom 1
Cztery ściany grzechu. Tom 2
Dom grzechu. Tom 3
cykl Neven
Neven. Jego na własność #1
Neven. Zabójcza zazdrość #2
Pozostałe pozycje
W zdrowiu i w chorobie
Toddler
W PRZYGOTOWANIU
Neven. Demony przeszłości #3
Wszystkie pozycje dostępne również w formie e-booka
Copyright © by Karolina Wilchowska, 2023Copyright © by Wydawnictwo WasPos, 2024All rights reserved
Wszystkie prawa zastrzeżone, zabrania się kopiowania oraz udostępniania publicznie bez zgody Autora oraz Wydawnictwa pod groźbą odpowiedzialności karnej.
Redakcja: Barbara Mikulska
Korekta: Aneta Krajewska
Zdjęcie na okładce: © by Adobe Firefly
Zdjęcie na drugiej stronie: Obraz Iva Castro z Pixabay
Projekt okładki: Adam Buzek
Skład i łamanie oraz wersja elektroniczna: Adam Buzek, [email protected]
Ilustracje wewnątrz książki: © by pngtree
Wydanie I – elektroniczne
ISBN 978-83-8290-515-1
Wydawnictwo WasPosWarszawaWydawca: Agnieszka Przył[email protected]
Spis treści
1
2
3
4
5
6
7
8
9
10
11
12
13
14
15
16
17
18
19
20
21
Czytelnikom, którzy uwielbiają czuć dreszcz grozy, ale i przyjemności
1
Pamiętam ten dzień jak żaden inny. Urodziny mojej koleżanki, Elizabeth, świętowaliśmy w jednym z miejscowych klubów w Miami. Obie studiowałyśmy administrację i zarządzanie, a dość niedawno zaczęłyśmy ostatni rok: egzaminy, zaliczenia; nauki było co nie miara. Rzadko zdarzała się okazja na zabawę, dlatego korzystaliśmy całą paczką z każdego luźnego wieczoru.
W kalendarzu był siedemnasty listopada, sobota. Właśnie rozpoczęła się impreza: alkohol lał się strumieniami, a narkotyki co i rusz wskakiwały na stół, jak zadowolone owieczki biegające po pastwisku. Dostarczał je mój ówczesny partner, Larry. Znał się na tym; jego rodzice handlowali towarem, jeszcze zanim się urodził. Mimo postanowień, że to ostatni raz, co i rusz wciągał kreskę na rozluźnienie.
Około północy impreza przypominała już weekendowe spotkanie nieodpowiedzialnych nastolatków. Każdy naćpany, spity niemal do nieprzytomności albo całował się z drugą połówką na kanapie albo wymiotował za rogiem klubu. Odmówiłam kolejnej kolejki; byłam już zbyt pijana, z ledwością utrzymywałam równowagę, mimo że siedziałam na kolanach Larry’ego. Byliśmy parą już dłuższy czas; mieliśmy się wspierać i dbać o swoje bezpieczeństwo, ale to była jedna z tych sytuacji, kiedy wszelkiego rodzaju zapewnienia traciły sens. Pijany rechocik wyrwał mi się z gardła, gdy oparłam głowę o jego ramię. Po raz kolejny mamrotałam, jak ważny jest w moim życiu. Byłam mocno wcięta, ale i tak chyba najtrzeźwiejsza z całego towarzystwa. Larry, który zawodowo trudnił się handlem narkotykami, w głębi duszy marzył o wielkiej karierze, pieniądzach, sławie, o życiu na świeczniku. Za każdym razem, gdy tak fantazjował, śmiałam się jeszcze bardziej, dosłownie kpiąc z jego wyimaginowanego sukcesu. Patrząc, jak sprawnie rozprowadza narkotyki, nie wierzyłam, że porzuci to wszystko dla kariery. Pragnął zostać kimś, najlepiej jedną ze współczesnych gwiazd Internetu, spotykać się na ściance z innymi sławami. Aktualnie widziałam go raczej jako dilera dla tych pięknych i bogatych, a nie ich kompana.
– Tak, tak, może kiedyś, jak skończysz wciągać. – Machnęłam na to ręką.
Jasnooki Larry nie widział w tym nic zabawnego. Warknął coś bełkotliwie, po czym zrzucił mnie jak niechciany koc z kolan.
Upadłam na stół pełen kieliszków oraz otwartych butelek z piwem. Wszystko z impetem poprzewracało się, zalewając mi sukienkę oraz blat i podłogę. Wstałam, wrzeszcząc coś, wściekając się na partnera. Kłótnie w naszym związku nie były niczym nowym, to nawet nie docieranie, lecz zwyczajne szczeniackie zachowanie, ale tego dnia czara goryczy się przelała.
– Zwariowałeś?! – darłam się na pół sali.
– Nie mamy o czym rozmawiać! – krzyczał, udając się w stronę schodów. Minął ochroniarza, wspiął się na górę i wyszedł z klubu usytuowanego w piwnicy, a ja podążałam za nim dosłownie krok w krok.
– Zachowujesz się jak dziecko! Całkiem zwariowałeś!
– Tak?! Naśmiewasz się z moich marzeń! – wrzeszczał, gdy obydwoje znaleźliśmy się na ulicy.
Rozłożyłam bezradnie ręce; byłam zbyt mocno wstawiona, aby zapanować nad bezsensowną gadką. Larry odpalił papierosa w czasie, gdy ja zastanawiałam się, co go tak wściekło. Podeszłam, chcąc wtulić się w mojego niedojrzałego emocjonalnie mężczyznę, który zamiast mnie objąć, odepchnął nerwowym gestem.
– Nie naśmiewam się. Po prostu patrzę realnie.
– Pierdolisz od rzeczy – warknął, trzymając mnie za ramiona. – Jakby ci zależało, wsparłabyś mnie, a nie krytykowała.
– Wspieram cię, kochanie. Ale spójrz na to realnie. Jesteśmy zbyt biedni…
– A daj spokój. – Odepchnął mnie.
– Larry.
– Spierdalaj.
Chciałam iść za nim, złapać za rękę, aby porozmawiać. Tylko czy w rozmowie dwojga nietrzeźwych ludzi można znaleźć jakikolwiek sens? Były dwie opcje: rozejść się albo iść do łóżka. Mamrotał jednak od rzeczy, stercząc pod ścianą klubu. Sikał na murek, wciąż warcząc i klnąc na mnie. Ja, w porównaniu do reszty, jedynie wypiłam zbyt wiele; on się jeszcze naćpał.
Gdy skończył, podszedł i złapał mnie za rękę.
– Każda dziewczyna jest gówno warta. Ja cię potrzebuję do obciągania, ty mnie, żeby mieć się kim pochwalić koleżankom.
Strzeliłam mu z liścia w twarz za to podłe i egoistyczne zachowanie, które, niestety, wynikało z jego zepsutego charakteru. Złapał moją dłoń, krzyczał jak furiat, gdy próbowałam odejść. Odwinął się, uderzając mnie w policzek, tym samym przekreślając nasz związek.
– Ej! – wtrącił się jakiś nieznajomy. Głos był mocny, stanowczy i przede wszystkim męski. – Może zmierzysz się z kimś o podobnej posturze!
– Słuchaj, lalusiu, wskakuj do tej swojej taksóweczki i wypierdalaj.
– Później, najpierw ci spuszczę wpierdol, cieniasie.
Larry z impetem ruszył na mężczyznę w okularach. Z pozycji na klęczkach patrzyłam, jak obrywa z pięści w twarz, następnie wali się bezwładnie na ziemię. Rozwyłam się mocniej, bo Larry nawet nie próbował wstać, tylko mamrotał pod nosem, wciąż leżąc na chodniku. Był zbyt nietrzeźwy, aby zrozumieć, że właśnie ktoś spuścił mu łomot.
– Może cię odwieźć?
Taksówkarz wyciągnął w moją stronę dłoń, a ja zgodziłam się na powrót z obcym człowiekiem.
Okularnik z gęstą grzywą ciemnych włosów był wysoki i szczupły, dobrze zbudowany. Gdybym miała go określić, powiedziałabym, że w szkole grał w drużynie futbolu. Przedstawił się jako Steward. Każdy się zgodzi, że było to imię wzbudzające zaufanie.
Larry w dalszym ciągu leżał na chodniku, wzbudzając zainteresowanie ochroniarza klubu. Tym, co zrobił, przekreślił nasz związek.
– Zmyjmy się, zanim zaczną węszyć.
– Jasne. Mieszkam w Weston. – Miałam na myśli dzielnicę Miami.
– Ok, nie traćmy czasu. Wskakuj – powiedział, otwierając tylne drzwi auta.
Taksówka była ciepła, przytulna. W tę listopadową noc, po kolejnej bezsensownej awanturze z moim chłopakiem, aż chciało się uciec spod klubu. Miałam wybrać numer do babci, z którą mieszkałam, zadzwonić i poinformować, że wracam, lecz rozmowa z mężczyzną nie pozwalała na konwersację przez telefon. Wysłałam jej tylko SMS-a, że jadę do domu z taksówkarzem imieniem Steward. Oczywiście babcia nic nie odpowiedziała, bo odczytać SMS, owszem, potrafiła, ale już odpowiedzieć na niego nie bardzo.
Prędko zrobiłam się senna. Spod klubu do mnie jechało się około pół godziny, o ile nie było korków. Miałam wrażenie, że nadal jestem na mocnym rauszu, bo obraz oraz głos mojego towarzysza lekko się zniekształcił.
– Kolejna impreza, co?
– Nie, to urodziny koleżanki. – Urywałam słowa. – Ja jestem z tych co… nie imprezują… Mało – mówiłam z coraz większym trudem. Powieki same mi się zamykały.
– Jasne. Każda tak mówi, a potem pieprzy się za rogiem. Mówisz, że to niewinne obciąganie! I z każdym przyprawiasz facetowi rogi – warknął. Jego głos wydawał się przytłumiony, jakby czymś zasłonił usta.
– Nie rozumiem – szepnęłam.
– Zaraz zrozumiesz, głupia dziwko.
Nie dałam rady odpowiedzieć, ponieważ osunęłam się na siedzenie. Piłam tego wieczoru, ale nie tyle, żeby stracić kompletnie przytomność. Fala gorąca przetoczyła się przez moje ciało, a zaraz potem ogarnęły mnie dreszcze. Dygotałam, podskakiwałam niczym ryba wyrzucona na brzeg, momentami spinając się jak struna. Oddech wypełniał płuca jedynie do połowy. Wydałam z siebie bolesny jęk, próbując na siłę utrzymać pełną świadomość.
– Ty jebana szmato! Zarzygałaś mi samochód!
Poczułam, że upadam na ściółkę, a pode mną zaszeleściły zimne liście. Nie byłam w stanie zareagować. Widziałam, słyszałam, ale nie mogłam zapanować nad ciałem. Ciągnięta za włosy, cały czas walczyłam o głębszą saturację. Urywane wdechy pod wpływem świeżego, leśnego powietrza na moje szczęście się wyrównywały. Taksówkarz zatrzymał się i poświecił na mnie latarką. Zdaje się, że dobrze przygotował się do całej akcji – miał na głowie czołówkę. Uklęknął przede mną i podwinął sukienkę. Wciąż wiotka, bez możliwości reakcji, czułam, jak drań zsuwa mi majtki z pośladków. Bałam się. Próbowałam protestować, przez nieruchome wargi wydobywały się tylko jęki, a przy tym śliniłam się obficie. Odwrócił mnie na plecy i zaczęłam krztusić się zbierającą się w ustach śliną. Wciąż próbowałam napinać ciało, chciałam zareagować i wyrzucić to, co zalegało w przełyku. Wymiociny! To one utknęły mi w gardle.
Nagle wszystko odpuściło. Mózg w końcu zareagował, dając sygnał, abym ratowała życie. Udało mi się nieco obrócić na bok i wyplułam wszystko na ziemię. Jeszcze chwila, a udusiłabym się.
– Nie ruszaj się, pizdo! – Szarpnął mnie za ramię, ponownie przekręcając na plecy.
– Zostaw – mamrotałam, próbując machać bezwładnymi rękoma.
– Szmata, dziwka, jebana kurwa… Amanda, jak ja cię nienawidzę.
– Przestań – burknęłam.
– Milcz, zabiję cię. Jak mogłaś mnie zdradzić. Suko… Kocham cię, Amando.
Gwałcił mnie, wykrzykując te zdania. Z pewnością nie byłam pierwszą pozbawioną przytomności dziewczyną, której robił krzywdę. Na moje szczęście mózg uznał to za senny koszmar po wypiciu kilku piw za dużo. Nawet nie było sensu walczyć, należało poczekać, aż wszystko minie. Po raz kolejny straciłam świadomość, gdy zacisnął na mojej szyi silne dłonie. Umysł odciął się od traumy.
Jeżeli ktoś myślał, że to koniec mojej męki, to jest w całkowitym błędzie.
Gdy uchyliłam powieki, otaczała mnie ciemność. Czułam się jak o poranku po nocy spędzonej w gorączce; nieco lepiej, świadoma, ale wciąż słaba. Byłam spocona, w porwanej sukience, pozbawiona majtek oraz stanika, który zapewne zerwał ze mnie, gdy już straciłam przytomność. Przytomniałam, szorując po ściółce plecami i zbierając każdy liść po drodze swoim wątłym ciałem. Ciągnął mnie za stopę jak upolowanego jelenia. Chciałam zareagować, lecz powstrzymałam się, słysząc, że mówi do siebie. To był znak od losu.
– Suka. Nie mogłaś zemdleć bliżej domku – mamrotał rozzłoszczony. – Już ja ci pokażę, jak potrafię się bawić – mówił. – Nie byłaś w planach, ale to nic. Pójdziesz do piekła tak jak inne dziwki. Okaleczę cię, pozbawię tych wstrętnych, długich włosów, utnę jęzor, który zeżrę i będę zabawiał się twoimi zwłokami, aż mi się znudzisz. Podoba ci się ten plan? Podoba?!
W kółko powtarzał to samo: o Amandzie, o kobiecie, która uczyniła jego życie bezsensownym. Nie interesowało mnie to. Chciałam tylko uwolnić się z rąk psychopaty, uciec, jak najdalej od jego chorych imaginacji i zacząć ponownie żyć. W duchu powtarzałam sobie, że już nigdy się nie upiję, będę się pilnie uczyć, o ile przeżyję ten koszmar.
Poczułam odór; wzmagający się zapach zgnilizny przypominał mięso, które trzymano za długo w cieple. Jednak było ciemno i oprócz tego, że szalony taksówkarz ciągnął mnie po liściach, nie byłam w stanie określić, gdzie jestem. Nie wspomnę, że nadmiar alkoholu we krwi nie ułatwiał powrotu do pełnej świadomości. Wtedy sobie obiecałam jeszcze jedno: nigdy nie wsiądę do taksówki sama.
Obijałam się o krzaki, raniąc i tak mocno podrażnioną skórę. Mój porywacz zdawał się nie być świadomym tego, co robi. Chory zboczeniec! Zatrzymał się na moment, gdy rozległ się dźwięk telefonu. Bodźce dochodziły do mnie z opóźnieniem.
– Co za chuj?! – wrzasnął, puszczając moją nogę. Światło ekranu oświetliło na moment jego twarz. – Tak, wolny. Jasne, będę punktualnie.
Zrobiłam to, co nakazywał mi instynkt, a robić nie powinnam; podniosłam się. To był jednak błąd, bo byłam ranna oraz nadal pijana i wpadłam na pierwsze drzewo. Uderzyłam głową i runęłam do tyłu jak znokautowana, aż mnie zamroczyło. Światło z czołówki oświetliło mi twarz, a do uszu docierał demoniczny rechot szaleńca.
– Żwawa jak rozdeptana dżdżownica.
– Błagam, zostaw mnie.
– Tutaj? W środku lasu? Oj, wierz mi, laleczko; wolisz pójść ze mną, niż zostać w tym przeklętym miejscu sama. W drogę! Za chwilę poznasz moją słodką Amandę. Potowarzyszy ci, gdy ja będę zajęty. Może dorzucę wam jakąś koleżankę? Noc jeszcze młoda, a pod klubem zostało kilka nawalonych lasek.
Pchnął mnie w przód i chwycił za ramię, chroniąc przed kolejnym upadkiem. Przez uszkodzony nos, trudno było mi oddychać. W dalszym ciągu byłam zamroczona, płakałam. Jednak to nie działało na psychopatę, który prowadził mnie ku nieuchronnej zagładzie.
– Kochanie! Jestem!
Gdy z hukiem otworzył drzwi leśnej chatki, zamarłam. Było tak ciemno, że nie dojrzałabym nawet czubka własnego nosa. Przeskanował wzrokiem pomieszczenie, a światło z latarki na czole oświetliło skrawek jakiejś koronkowej sukienki oraz nóg odzianych w czarne kabaretki. Tu był ktoś jeszcze! Miałam nadzieję, że we dwie jakoś sobie poradzimy. Posadził mnie na podłodze, przykuł łańcuchem do wystającego z ziemi haka.
– Amanda, spójrz, skarbie. Jaka śliczna czarnulka – mówił, odsuwając się ode mnie.
Światło padło na nieruchome ciało. Wyglądała jak woskowa figura.
Złapał ją za dłoń i szarpnął, unosząc niczym pannę w tańcu. Wtedy dojrzałam, że na nadgarstek wsuwa jej moją bransoletkę z ważką. Dłoń z przedramieniem spajał przegub wyraźnie oddzielony, jak u lalki. Oświetlił jej twarz, a ja dostrzegłam szklane, zielone oczy, które nie mrugały, a gdy nachylił się nad lekko rozwartymi gumowymi ustami, dziękowałam Bogu, że jest ciemno. Rozległ się obrzydliwy odgłos całowania, jego jękliwe podniecenie, gdy wpychał jęzor w otwór. Ponownie spojrzał na swoją towarzyszkę. Długie, rude pukle opadały jej na ramiona.
– Jak ty dziś seksownie wyglądasz, kochanie. Wiedziałaś, co włożyć, aby mnie podniecić. Niestety, mam kurs. Rose ci potowarzyszy, dobrze? Wiedziałem, że się ucieszysz. To może zapalę wam jedno światełko, abyście mogły lepiej się poznać, zanim wezmę was obie naraz.
– Jesteś chory! To lalka.
– Nie! To Amanda, moja miłość.
Kopnął mnie za to w twarz. Uderzyłam głową o drewnianą ściankę zbutwiałej chatki, w której unosił się mdły, trupi zapach i zemdlałam.
Uchyliłam powieki po dłuższej chwili. Z lampki na stoliku, obok którego stało krzesło, padało nikłe światło. Nieco przytomniej spojrzałam na wstrętną lalkę. Martwy wzrok miała skierowany w moją stronę. Z ust ciekło jej coś gęstego, jakby ślina, ale przecież to było niemożliwe. To z pewnością sperma tego psychola.
Tuż obok stała kuchenka; była również butla z gazem, a nawet talerze. Z zewnątrz docierało warczenie dzikich zwierząt oraz trzask, jakby ktoś łamał kości. Mdliło mnie coraz bardziej, dreszcze wstrząsały moim ciałem, kiedy pomyślałam, co się dzieje za oknem: zapewne lisy i niedźwiedzie rozrywały jakąś ofiarę. Cieszyłabym się, gdyby był to ten psychopata.
Próbowałam się przespać, aby nabrać nieco sił. Ale okazało się to niemożliwe. Byłam niemal całkiem naga, przerażona i na dodatek trzeźwiałam, przez co wyraźniej docierała do mnie groza sytuacji. Zimno i strach sprawiły, że drżałam i płakałam niemal bez przerwy. W końcu jednak zmęczenie wzięło górę i zapadłam w dziwny letarg.
2
Jakiś dźwięk wybudził mnie z chwilowego odrętwienia. Gdy ktoś szturchnął butem moje ramię, uniosłam opuchnięte powieki. Ten sam psychopata, który przedstawił się jako Steward, stał nade mną z torbą w dłoni. Uśmiechał się jak wariat, szczerząc równe zęby. W jego oczach za okrągłymi okularami widziałam wzrok wariata.
– Zobacz, przyniosłem nam śniadanie, skarbie.
Gdy odezwał się do swojej lalki, myślałam, że to jakiś żart. Za oknem zrobiło się już jasno, a całe pomieszczenie zalewały promienie słoneczne. Odgłosy zwierząt pastwiących się nad ofiarami zmieniły się w ptasie trele. Jednak ciężki odór zgnilizny wciąż unosił się w powietrzu. Patrzyłam, jak Steward wyciąga coś z torby i rozwija biały papier spożywczy, pokazując zawartość swojej lali. Podszedł do stołu, rzucił na blat przyniesioną wałówkę i ustawił dwa talerze. Obrócił lalkę, aby towarzyszyła mu przy śniadaniu, po czym usiadł naprzeciwko niej. Gdy rozwinął papier, zobaczyłam podłużny kawałek pieczonego mięsa z kością. Aż ślinka napłynęła mi do ust, mimo że danie wyglądało mało apetycznie. Byłam jednak okropnie głodna i z pewnością bym nie grymasiła, gdyby mnie poczęstował. Wgryzł się, mrucząc zachwycony.
– Wiesz, ona smakuje jakoś lepiej – zagadał do swojej sztucznej partnerki.
– Ona? – szepnęłam.
– A, no tak, miała na imię Clara i była trochę przy kości. Pewnie dlatego smakuje lepiej niż poprzednie.
Wtedy dotarło do mnie, że to, czym raczy się z takim apetytem, to ludzkie mięso, a wielkość wskazuje na przedramię. Zawartość żołądka podeszła mi do gardła i z trudem opanowałam wymioty. Steward zaśmiał się głośno i uniósł triumfalnie kawałek. Podszedł do mnie, uklęknął i podsunął mi pod nos. Myślałam, że zemdleję, gdy pchał mi to do ust.
– Jedz, spróbuj, jak smakuje twoja poprzedniczka! No już, otwieraj gębę! Tak będziesz smakować, głupia suko!
Osłoniłam ramionami głowę. Rzucił we mnie mięsem, trafiając w brudne, pełne liści włosy. To był psychopata z górnej półki, który najpierw więził, gwałcił, a na koniec zjadał ofiary. Wpadłam w histerię na myśl, że skończę na talerzach tych dwojga, stając się kotletem lub pieczystym. To było chore, nieludzkie, po prostu obrzydliwe.
– I za każdym razem ten sam scenariusz – warknął, odchodząc. – Albo zjem cię ja, albo robale, albo inni padlinożercy. Ja cię widzę jako kotlecik, w sosie własnym, z kopcem pieczonych ziemniaczków obok, a całość posypana siekaną pietruszką. Palce lizać. Clarę piekłem w brytfannie. Potem obczęstowałem chłopaków na zajezdni. Mówili, że to najlepsze bułeczki nadziewane mięskiem, jakie jedli w życiu.
Próbowałam stłumić kolejny niekontrolowany napad mdłości. Udało się. Zobaczyłam, że klęczy przed ubraną w koronkową bieliznę lalką, rozpiera jej plastikowe nogi i zachwyca się widokiem sztucznej pochwy. Zsunął z siebie dresy. Musiałam odwrócić wzrok, zasłonić uszy, aby nie słyszeć jęków rozkoszy, gdy uprawiał seks ze swoją gumową kochanką.
Starałam się skupić na czymś innym, myślałam o domu, o babci, z którą mieszkałam, o trosce, z jaką mnie wychowywała. Marzyłam, aby przytuliła mnie i powiedziała, że to tylko koszmar i zaraz się obudzę. Trwało to dłuższą chwilę.
– Rusz się! – Steward kopnął mnie w nogę, zwracając na siebie uwagę. – Nie wyj, będzie nam dobrze, zobaczysz.
Nachylił się, aby mnie pogłaskać po włosach, przez co histeryczny płacz przybrał na sile. Za kolejne jęknięcie strachu, kopnął mnie w głowę, ogłuszając na dłuższy czas.
Ciche pojękiwanie, rytmiczny stukot i imię Amanda, powtarzane w kółko jak mantra, coraz wyraźniej docierały do moich uszu.
Spojrzałam przed siebie zamglonym wzrokiem. Dookoła panował półmrok, a jedyne światło dawała naftowa lampka, ustawiona na stoliku. Na blacie leżała gumowa przyjaciółka szaleńca, którą posuwał od tyłu. To te stęki i dźwięk uderzeń wyrwały mnie z omdlenia.
Prędko odwróciłam wzrok, gdy po chwili wydał z siebie długi, zachwycony pomruk, z pewnością kończąc. Odgłos zapinanego rozporka zmusił mnie jednak, bym spojrzała w stronę psychopaty. Wyprostował się, podniósł lalkę i poprawiając krótką sukienkę w paski, pocałował pomalowane na czerwono usta. Po plastikowych udach ciekła świeża sperma, kapiąc na deski. Posadził ją na krześle, po czym odwrócił się do mnie, szukając czegoś w kieszeni spodni. Wyjął torebkę pełną białych tabletek. Chwycił mnie za szyję, ściskając mocno. Odruchowo starałam się zaczerpnąć powietrza. Wtedy wepchnął mi kilka pastylek palcem do gardła, zmuszając do przełknięcia. Dopiero wówczas zwolnił uścisk, zatkał dłonią usta i trzymał kilka chwil, by mieć pewność, że farmaceutyk wylądował w żołądku.
– Śpij, suko! Przyjdę rano i razem z Amandą zabawimy się z tobą aż miło. A wieczorem urządzę romantyczną kolację dla dwojga, a ty będziesz daniem głównym.
Wstał i po ucałowaniu lalki wyszedł, zostawiając mnie w zbutwiałej chatce. Wsadziłam palce do gardła, aby zwymiotować podane mi narkotyki. Chlusnęły obok czegoś błyszczącego. Nie mogłam uwierzyć, gdy w nikłym świetle dojrzałam małe kluczyki. Były blisko, na wyciągnięcie ręki. Musiały mu wypaść, gdy szamotaliśmy się chwilę temu. Złapałam je, dziękując losowi za taki akt łaski.
Mimo że udało mi się dość szybko pozbyć tabletek z żołądka, to jakaś ich część zdążyła się już dostać do krwiobiegu i powoli zaczynały działać, powodując otępienie. Podał mi ich tyle, że gdybym nie zwymiotowała, zapewne zasnęłabym na zawsze. Mimo ogarniającej mnie senności musiałam jednak działać, bo to była jedyna szansa na ratunek. Próbowałam trafić w mały zamek kajdanek. Zaczynałam mieć omamy, bo siedząca na krześle Amanda wydawała się być żywa. Do moich uszu docierał kobiecy chichot. Wszystko było jednak wytworem mojego umysłu.
– A tylko mu o tym powiedz, to cię podpalę – mruknęłam do niej. – Wolna – jęknęłam z niedowierzaniem, kiedy udało mi się pozbyć kajdanek.
Byłam tak podekscytowana sukcesem, że wstałam zbyt szybko. Zachwiałam się, jakbym znalazła się na statku podczas sztormu. Poleciałam na stół i strąciłam lampkę. Nafta rozlała się po podłodze i płomień podążył w stronę złowieszczej lalki. Momentalnie zajęła się ogniem. Cofnęłam się, gdy gumowa masa runęła na deski, podpalając wszystko wokół. Wybiegłam z chatki w kompletną ciemność. Kilka pierwszych kroków na wolności było czymś cudownym, dopóki nie potknęłam się i upadłam na coś miękkiego. Usłyszałam nieprzyjemny plask, jakbym zderzyła się z zastygającą galaretką. Zapach stęchlizny unosił się wyraźniej, aż podeszło mi do gardła to, co jeszcze zostało mi w żołądku. Ostrzegawcze warczenie dzikich zwierząt prędko zwróciło moją uwagę. Niedaleko dostrzegłam odbijające płomienie oczy drapieżnika. Coś niewielkiego, co siedziało niedaleko mojej głowy, szczeknęło niczym pies. Cofnęłam się, a ręce zapadły się w obrzydliwą, bagienną breję. W półmroku trudno było określić, co to konkretnie. Może i dobrze. Słysząc o zbrodniach tego wariata, w tym miejscu mogło być wszystko, łącznie ze zwłokami.
Ten smród dookoła utrudniał oddychanie, dlatego kaszlałam. Każda próba zaczerpnięcia powietrza wymuszała odruch wymiotny. Wszystko wydawało się koszmarem, nie mogłam jednak dłużej udawać, że to sen. Trzeba było działać, bo mój oprawca mógł wrócić, tym bardziej że płomienie były z pewnością widoczne z daleka. A wówczas odkryłby, że uciekłam. Wolałam nie przekonywać się, co wtedy by dla mnie wymyślił. Jakby tego było mało, usłyszałam zbliżające się zwierzęta. Czołgałam się, lecz, niestety, nie szło mi to zbyt dobrze. Nie miałam telefonu, aby zadzwonić po pomoc; torebka z dokumentami została w samochodzie tego świra. Pozostała mi tylko wola walki. Babcia zapewne już dawno wezwała służby, zaalarmowała kogo trzeba, bo nie wróciłam mimo wiadomości.
– Boże, pomóż mi przetrwać. A już nigdy nie wsiądę sama do taksówki – szepnęłam.
Narkotyk we krwi powodował niepożądane rozluźnienie. Musiałam jednak walczyć, słysząc odgłosy drapieżników oraz trzask palącej się chatki. Zapadł się dach, ścianki runęły tuż za mną. Ciepły podmuch zmieszany z fetorem palonego mięsa, zmusił mnie do działania. Chciałam przetrwać i odmienić swoje życie, odsunąć się od toksycznych przyjaciół – drapieżników też – i stać się kimś. Skoro Larry mógł marzyć, to ja chyba też.
Każde kolejne przesunięcie powodowało, że smród zgnilizny malał. Mrok przed moimi oczami pogłębił się, światło pożaru zostało z tyłu. Sturlałam się nieco w dół, ale na szczęście wpadłam w coś miękkiego; było to błoto. Po ciemku, w nieznanym miejscu, trudno znaleźć dobrą drogę. Kiedy próbowałam się przesunąć dalej, zawisłam nad jakimś urwiskiem. Prawdopodobnie zatrzymałam się nad jednym z licznych wąwozów. Chciałam zawrócić, jednak tylko przypieczętowałam swój los. Ześlizgnęłam się i potoczyłam w dół. Choć trwało to zapewne kilka sekund, miałam jednak wrażenie, że minęła cała wieczność, zanim się zatrzymałam. Uderzyłam o coś miękkiego, zdaje się, że trafiłam na kępę gęstej trawy. Oblepiona błotem, leżałam na plecach, wlepiając wzrok w niebo, słysząc szum wody. Smród stęchlizny całkiem zniknął.
To tylko sen, pomyślałam. Zamykałam powoli oczy, odpływając. Nie miałam już sił dłużej walczyć, musiałam odpocząć. Choć przerażał mnie ewentualny powrót oprawcy, nie byłam w stanie obronić się przed sennością.
3
Zbudziłam się, gdy wschodziło słońce, rozjaśniając atramentowe niebo. Patrzyłam na kołysane wiatrem korony drzew, a czułam się jakby przejechała mnie drezyna. Głowa pulsowała, serce gubiło rytm, a mięśnie zdawały się wiotkie, jak zrobione z gumy. Można rzec, że czułam się niemal jak Amanda po zetknięciu z ogniem.
Usłyszałam trzask gałęzi nad moją głową. Wzdrygnęłam się nerwowo, a skorupka z zaschniętego błota, oblepiająca moje ciało, popękała, tworząc szarą warstwę pełną szczelinek. Okręciłam się na lewy bok i dostrzegłam skarpę, po której prawdopodobnie sturlałam się nocą. Miała kilka metrów wysokości, była dość stroma, więc nie było sensu wspinać się na nią. Na nagich piersiach oraz ramionach miałam zadrapania od gałęzi. Moje nogi zapadały się w błocie. Coś mlaskało tuż za mną. Z ulgą odetchnęłam, kiedy zobaczyłam jelenia, chłepczącego wodę ze źródła. To szum tego strumyczka słyszałam po upadku, nim zasnęłam. Zwierzę parsknęło na mnie i jednym susem uciekło w leśne ostępy. Odbiegło przerażone moim widokiem.
– Kac morderca – burknęłam, łapiąc się za głowę, w której szalało stado mustangów.
Byłam oblepiona błotem. Rozerwane ramiączka nie przytrzymywały sukienki, przez to ukazał się mój nagi biust. Prowizorycznie zawiązałam je na szyi, żeby się zasłonić. Przysunęłam się do wody. Nieprzyjemne pieczenie między nogami wskazywało na otarcia po gwałcie. Nie myślałam o tym, nie patrzyłam, ignorowałam. Chciałam najpierw wydostać się z tego przeklętego lasu, na użalanie przyjdzie czas później. Umyłam ręce, twarz i resztę ciała. Ochlapałam się i wsadziłam dłonie do czystego źródełka. Było przyjemnie zimne, wręcz orzeźwiające. Nie pachniałam najlepiej. Odór zgnilizny zatrzymał się na mojej sukience oraz skórze i włosach. Nie chciałam wiedzieć, na co upadłam, uciekając z płonącej chatki. Na pewno nie było to przypadkowe miejsce, w którym psychopata pozostawił mnie w towarzystwie swojej kochanki.
Odrzucałam wszelkie myśli związane z tym popapranym człowiekiem i jego lalką. Ledwo pamiętałam jego twarz, może oprócz tych charakterystycznych, okrągłych okularów i gęstej grzywki, opadającej na czoło. Prawdopodobnie nie byłabym w stanie opisać go zbyt szczegółowo, bo po narkotykach moja pamięć mocno szwankowała. Wtedy to jednak nie miało znaczenia. Trzeba było podnieść się i iść. Podparłam się o złamane drzewo. To było jak chodzenie po trampolinie; nogi zapadały się, na dodatek nadal były miękkie i chwiejne. Ale cóż, nie mogłam tu pozostać. Po kilku krokach brejowate podłoże stało się nieco twardsze. Urwisko z mojej prawej łagodnie opadało, rzeczkę miałam z lewej. Planowałam iść wzdłuż wody. Mimo kaca, bólu żeber czy piekących otarć na ciele szłam nawet żwawo. Tempo nie było specjalnie imponujące, ale przynajmniej próbowałam myśleć pozytywnie. Tylko czy da się tak? Lasy Everglades to kilkaset hektarów pełnych bagien oraz dzikich zwierząt. Miałam okazję spotkać kilka z nich. Noc po porwaniu, leżąc na gnijącej stercie czegoś brejowatego, słyszałam warczenie prawdopodobnie lisów lub kojotów. Rano obudził mnie jeleń, teraz okolicę ożywiała orkiestra ptasich treli. Byłam jednak zbyt zmęczona, aby podziwiać ten cud natury. W pewnym momencie rzeczka zrobiła się nieco szersza. Teren ponownie stał się grząski. Las, jak w bajkowej krainie, rozstąpił się, ukazując ogromne rozlewisko. Pełne wysepek, na których żyły aligatory, czaple, żółwie, nawet flamingi. A to oznaczało jedno: wlazłam dalej, niż powinnam. Słońce oświetlające ten teren stało wysoko. W listopadzie zachodziło szybciej, ale wciąż grzało mocno. Zwierzęta pasły się w jego promieniach, nie zwracając na mnie uwagi. Butwiejące drzewa, które gniły w płytkiej wodzie, wydawały charakterystyczny odór. Mój nos był tego dnia mocno narażony. Wilgotność powietrza powodowała, że czułam się jak w saunie.
– Boże, to jakiś żart – jęknęłam, siadając na powalonej kłodzie.
Chwilowo się poddałam. Zaczęłam od cichego szlochu, jak na desperatkę przystało. Zasłoniłam twarz obolałymi dłońmi, nerwowo tarłam oczy, następnie próbowałam rozczesać palcami włosy. Po chwili uderzyłam pięścią w pień, wyładowując frustrację. Najchętniej zaczęłabym wrzeszczeć, ale nie miałoby to sensu. Musiałam działać. Zmrok zapadał naprawdę szybko, a przecież nie chciałam spędzić na bagnach kolejnej nocy. Do tego pogoda o tej porze roku bywała kapryśna. Słoneczne południe raptownie mogło się zmienić w ulewę. W dodatku żyły tu pumy i niedźwiedzie; nie miałam zamiaru stać się ich zdobyczą. Tak, wiem, prawdopodobieństwo było niewielkie, ale w ostatniej dobie miałam wystarczającego pecha. Postanowiłam wziąć się w garść, zetrzeć łzy i ruszyć. Przynajmniej wiedziałam, gdzie jest wschód. Ostatni raz spojrzałam na mokradła. Liczyłam, że nie zobaczę ich ponownie nigdy więcej. Weszłam pomiędzy rzadko rosnące drzewa, które po chwili zmieniły się w gęsty las. Zapadałam się w podmokłej ściółce aż do kostek. W tym wszystkim nie zorientowałam się, że pogubiłam buty. Wsiadając do taksówki szaleńca, miałam na stopach zielone baletki. Odkąd jednak się przebudziłam byłam bosa. Nie miałam również torebki, telefonu, bransoletka z ważką od babci została na nadgarstku płonącej lalki. Fetyszysta! Przecież zabrał mi nawet stanik i Bóg jeden wie, co z nim zrobił.
Szłam długo, a dookoła powoli zaczynało się robić szaro. Co i rusz uderzałam o ukryte w grząskim podłożu korzenie. Nogi spuchły mi jak balony, było wilgotno i szybko robiło się chłodniej. W dzień, gdy grzało słonko, było około dwudziestu pięciu stopni, nocą temperatura mogła spaść nawet do dziesięciu. W wąwozie, w którym przeleżałam noc, było nieco ciepłej. Zatrzymałam się zdyszana, obolała jak po maratonie bez przygotowania. Do tego doskwierał mi głód, a woda z mokradeł nie nadawała się do picia. Dałam kolejny krok i potknęłam się o korzeń. Upadłam prosto na proste, porośnięte mchem patyki.
– Za co? – warknęłam do siebie.
Zaparłam się rękoma o grząski grunt. Kiedy się podnosiłam, z wody wynurzyło się coś jeszcze. Biała, ludzka czaszka szczerząca zęby, z dziurą w czole, przez którą wpełzał jakiś niewielki wąż. Odskoczyłam do tyłu, bo mimo iż było już szaro, rozpoznałam ludzkie szczątki bez problemu. Przewróciłam się do tyłu na rozłożysty krzak paproci, pod którym leżały kolejne, w znacznym stadium rozkładu. Miały jeszcze ścięgna, trochę skóry na czaszce, a nawet siwe włosy. Dostrzegłam też, że trup ma na sobie czarny garnitur. Pod naciskiem mojego ciała, uniosła się koścista ręka, z której odpadła dłoń. Spanikowałam, wrzeszczałam, próbując wstać, co poniekąd wyszło mi na plus. Wskoczyłam na powalony pień, poślizgnęłam się i ponownie padłam, lecz tym razem na suchy fragment podłoża. Kolejne sekundy krzyczałam, niszcząc ciszę panującą dotychczas w tych dzikich ostępach. Te dwa truchła przeraziły mnie potwornie. Ktoś zastrzelił tych ludzi, oba ciała miały dziury w czole i gniły tu od dłuższego czasu. Zapewne to porachunki jakichś gangów. Ten świeższy miał na sobie garnitur, a tacy ludzie nie gubią się w lesie jak ja.
Do zmroku było niedaleko. Musiałam pomyśleć, jak przetrwać kolejną noc. Nie było sensu iść w kompletnej ciemności przez las. Nie chciałam ponownie wpaść w jakieś bagno, błądzić po omacku. Aligatory tylko czekały na moje potknięcie. Chlipiąc nerwowo, rozejrzałam się wokół i zobaczyłam duże drzewo, które pękło na pół. Wspięłam się po nim, docierając do szerokiej, pełnej gałęzi korony. Znalazłam się około dwa metry nad ziemią. Obłamałam kilka gałązek przeszkadzających w siedzeniu i rozłożyłam je na pniu. Tak już zostałam. Podkuliłam kolana, trzęsąc się z nerwów i zimna. Czekała mnie kolejna, trudna noc w samotności, w środku lasu. Co gorsza ciemność zapadła naprawdę szybko. Byłam wyczerpana, spragniona, jednak przede wszystkim przerażona. Wiedziałam, że potrzebuję snu, tylko czy to dobry pomysł? Otulając nogi rękoma, w dalszym ciągu pochlipywałam. Strasznie bałam się otworzyć oczy, bo zmęczony mózg płatał figle. Szelest liści działał na wyobraźnię. Odnosiłam wrażenie, że ktoś chodzi po koronach drzew i za chwilę spadnie mi na głowę, wbijając nóż w pierś. Jednak stało się coś jeszcze gorszego. Trzask gałęzi oraz błysk latarki zwróciły moją uwagę. Pomyślałam o ratunku, że szukają mnie na mokradłach, tylko czy słusznie? To mógł być równie dobrze ten sam psychopata z kolejną ofiarą. Czekałam jeszcze kilka chwil, wychylając się, by lepiej zobaczyć, co się dzieje na dole. Tak bardzo się bałam, że to tylko zwidy, piękny sen, ale wreszcie łzy strachu zmieniły się w te szczęścia. Już wyciągnęłam dłoń, miałam krzyczeć „tutaj, na pomoc”, ale nadziałam się policzkiem na jedną ze złamanych gałęzi. Aż mnie cofnęło. Klnąc pod nosem, przycisnęłam dłoń do rany. Głośne wrzaski sprawiły, że omal nie spadłam. Momentalnie zapomniałam o bólu. Zasłoniłam usta, żeby krzykiem nie zdradzić swojej pozycji. Wiedziałam, że te truchła to był zły omen. Siedziałam na drzewie, nad miejscem egzekucji, do którego zbliżał się kat ze swoją ofiarą.
– Rusz się, kurwa! Żwawo! Bo nas tu ranek zastanie! – Usłyszałam bardzo niski, basowy głos. Rozlał się pośród ciemności, z pewnością strasząc wszelką zwierzynę dookoła.
– Heavy, miej litość.
– Zamknij ryj, Brown.
– Wyprowadziłem dla was tyle pieniędzy. Mieliśmy się podzielić.
– Mieliśmy, ale przytuliłeś po kryjomu dodatkowy milion. To anulowało naszą umowę!
– Oddam wam.
– Morda, klękaj! – powiedział mężczyzna z latarką.
– Heavy.
– Klękaj, powiedziałem!
Ujrzałam, że w odległości około trzech metrów od mojego drzewa, mężczyzna w jasnej koszuli pada na ziemię. Czepiał się nóg tego z bronią, którego nie widziałam w ciemności. Wciąż błagał o litość, płakał, aż mi samej pociekły łzy. Gdybym nie zasłoniła ust, z pewnością by mnie usłyszeli.
– Błagam.
– Zamknij mordę!
Uniósł broń wraz z latarką, celując do mężczyzny. Padł strzał, po którym ciało bezwładnie upadło na ziemię. Potem dwa kolejne trafiły w klatkę piersiową, a na koszuli pojawiły się ciemne plamy. Ten cały Heavy kopnął nogą truchło, ukrył broń i oświetlił teren przed sobą. Wsadził latarkę pod pachę, po czym zaczął ciągnąć ciało w stronę bagna. Wpadł do wody, klnąc i jednocześnie porzucając trupa. Latarka upadła w dość nietypowej pozycji, świeciła pod kątem. Promień padał na drzewo, na którym siedziałam nieruchomo. Zabójca podniósł ją, oświetlił kłodę do połowy, na szczęście nie sięgając wyżej. Wtedy mógłby mnie zauważyć i z pewnością by zabił. Omiótł światłem jeszcze teren dookoła. Chyba chciał mieć pewność, że nikt go nie nakrył. Zastygłam. Tak mocno zaciskałam usta, że ledwo mogłam oddychać. Wreszcie powoli zaczął się oddalać, zostawiając ciało oraz mnie w spokoju. Gdy światło zniknęło, nadal nie byłam w stanie się poruszyć i zastygłam niczym słup soli. Obawiałam się nawet mrugnąć, aby nie zwrócić na siebie uwagi mordercy. Ten głos, niski, bardzo groźny, wyraźnie wrył się w mój umysł. Siedziałam tak długo, aż ścierpły mi nogi i dostałam „mrówek”. Dopiero gdy stało się to naprawdę nieprzyjemne, rozluźniłam mięśnie. Minęło sporo czasu, więc mężczyzna na pewno był już daleko. Musiałam wyprostować nogi, które aż bolały i piekły, gdy wracało krążenie. Tyłek również mi zdrętwiał. Odchyliłam się na bok, ułożyłam na gałęziach na złamanej kłodzie. Widziałam zabójstwo mężczyzny, który leżał dosłownie kilka metrów ode mnie. Miałam wrażenie, że czuję zapach jego krwi.
– To jakiś koszmar. Dlaczego, za co? – szeptałam przerażona.
Organizm w końcu się poddał, byłam wyczerpana do cna ostatnimi wydarzeniami. Szczerze mówiąc, liczyłam, że ktoś zaczął mnie szukać. Mieszkałam z dziadkami. Byli parą podstarzałych hipisów, którzy wiedzieli, jak bardzo pragnę skończyć szkołę, by wyjść na ludzi. Rzadko imprezowałam, bo nie miałam ostatnio czasu, no i powinnam była wrócić z Larrym w środku nocy. Minęła ponad doba. Do tego SMS do babci, że jadę do domu taksówką. Tylko co mi z tego, jak nikt nie wiedział, gdzie jestem. Jednak nadzieja matką głupich, czyż nie tak?
4
Usłyszałam pomrukiwanie. Dziwny odgłos dochodził z dołu. Gdy otworzyłam umęczone oczy, było szaro, do tego okropnie zimno. Słońce jeszcze nie wzeszło, ale sądziłam, że brakowało ledwie kilku minut do świtu. Wychyliłam się nieco, spojrzałam w dół i zamarłam. W duchu liczyłam, że po zabójstwie, którego byłam świadkiem w nocy, nie spotka mnie nic gorszego. Oczywiście nic bardziej mylnego. Zobaczyłam czarnego niedźwiedzia, posilającego się truchłem zastrzelonego w nocy mężczyzny. Burczał, rozdziawiając szeroko gębę. Spiczaste zęby i paszczę miał uwalane świeżą krwią, a kawałek ludzkiej skóry zwisał mu z pyska Nie wiem, czy mnie widział; na pewno czuł moją obecność. Dygotałam, zaciskając dłonie na gałęzi, próbując się nią zasłonić. Chyba liczyłam, że mnie nie zaatakuje, nasyci się zwłokami. Z trudem chwytałam powietrze. Nie patrzyłam na rozszarpane ciało z pustą dziurą w brzuchu, tylko na zwierzę. Niedźwiedź wgryzł się w klatkę piersiową, łapą przytrzymywał ciało i odrywał kawałek mięsa, który powoli pałaszował. Nie spuszczałam z niego wzroku. Tak bardzo bałam się stracić życie, że nie żal mi było pożeranego człowieka. Za daleko zaszłam, aby zginąć z łapy niedźwiedzia. Co prawda atakowały ludzi bardzo rzadko, ale szczególnie jesienią bywały agresywne. W obronie zdobyczy, której palcem bym nie tknęła, mógł mnie zabić i również zjeść. Wolałam w spokoju przeczekać, aż się naje i odejdzie. Metodycznie zaczął rozrywać jasne spodnie mężczyzny. Obdzierał go z ubrania, w końcu wgryzł się w łydkę, która trzasnęła pod naciskiem szczęk. Odgłos chrupania niósł się po całym lesie. Zrobiło się jaśniej, przez co byłam w stanie nieco przytomniej obserwować całą sytuację. A trwało to już dość długo. Niedźwiedź powoli konsumował, jakby delektował się każdym kęsem.
Nigdy, przenigdy nie wejdę więcej do tego lasu, obiecywałam sobie w myślach, wciąż oczekując na odejście zwierzęcia.
Niestety, gdzieś z nieodległej części, z której przybyłam poprzedniego dnia, dobiegł ryk innego zwierzęcia.
Chciałam wierzyć, że to sen, z którego niedługo się ocknę. Jednak tak nie było.