To tylko instynkt - Karolina Wilchowska - ebook + książka

To tylko instynkt ebook

Wilchowska Karolina

3,3

Opis

Lenny i Natalie – dwójka bohaterów o zupełnie przeciwnej osobowości. Ona to z natury romantyczka, która uwielbia czytać historie miłosne i mieszka w leśnej chatce z kotką. On jest hybrydą, stworzoną w laboratorium i sprzedaną na czarnym rynku jeszcze jako dziecko. Został wyszkolony na pozbawioną uczuć maszynę do zabijania.

Los sprawia, że pewnego dnia ich drogi się ze sobą krzyżują. Podczas wypadku Natalie pomaga rannemu mężczyźnie i zabiera go do domu. Okazuje się, że Lenny nie znalazł się w lesie przypadkiem. Otrzymał rozkaz, by zabić Natalie. Plan nie dochodzi jednak do skutku, ponieważ wychodzą na jaw nowe fakty. Teraz bohaterowie muszą zawalczyć o przetrwanie i stawić czoła osobom, które za wszelką cenę chcą odzyskać coś, co należy do Natalie.

Czy Lenny obroni ją przed złem, czy okaże się, że jest bezduszną bestią, która nie potrafi zapanować nad swoim zwierzęcym instynktem? Co się stanie, gdy staną naprzeciw siebie jako człowiek i bestia? Czy przetrwają to starcie? I kto tak naprawdę okaże się w tym wszystkim bestią, a kto jedynie ofiarą?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 265

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,3 (46 ocen)
17
7
3
9
10
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Shinkansen09

Z braku laku…

Opis książki bardzo mnie zainteresował. Co do treści mam ogromne wątpliwości i jestem trochę zniesmaczona sytuacjami, które miały miejsce w książce. Sam pomysł na książkę był dobry. Historia, gdzie główny bohater został stworzony w laboratorium, gdzie manipulowali jego kodem genetycznym jest ciekawa. Niestety tylko to jest ciekawe. Język był strasznie brutalny. Relacja miedzy głównymi bohaterami grubymi nićmi szyta. Na okładce słusznie jest 18+ Niektóre sceny są naprawdę niepokojące
31
jakiza

Nie oderwiesz się od lektury

Fajne, podobało mi się, mimo że opisy i wydarzenia są drastyczne. Bestia w końcu była prawdziwą, brutalną bestią, a nie słodkopierdzącym piczykłaczkiem z groźną miną.
NikolaMlynarska

Nie polecam

To było złe.
32
bazoan

Nie oderwiesz się od lektury

ostre
10
madlenna1

Nie polecam

Qupa
22

Popularność




Re­dak­cja: Ola Ju­rysz­czak
Ko­rekta: Bar­bara Wrona
Pro­jekt okładki: To­masz Bier­nat
Skład: Ma­rek Jad­czak
Co­py­ri­ght by Ka­ro­lina Wil­chow­ska 2024
Co­py­ri­ght for the Po­lish Edi­tion by Wy­daw­nic­two Nocą, War­szawa 2024
ISBN 978-83-68037-07-4
WY­DAW­NIC­TWO NOCĄ ul. Fi­li­piny Pła­sko­wic­kiej 46/89 02-778 War­szawa NIP: 9512496374www.wy­daw­nic­two­noca.pl e-mail: kon­takt@wy­daw­nic­two­noca.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

PRO­LOG

Bes­tia, po­twór, hy­bryda – okre­śle­nie stwo­rze­nia, które po ucieczce z la­bo­ra­to­rium zbłą­kane szu­kało swo­jego domu. Cho­ciaż okryte ludzką sko­rupą, we­wnątrz skry­wało in­stynkty zwie­rząt, któ­rych wielu z nas za­zdro­ściło tym ta­jem­ni­czym isto­tom. Re­ge­ne­ra­cja, siła, czuły węch to tylko kilka z cech wsz­cze­pio­nych wraz z DNA. Wszyst­kie ra­zem two­rzyły to, co wy­da­wało się nie­praw­do­po­do­bne, by ist­nieć, a jed­nak ist­niało. Cho­ciaż zro­dzone ze sztucz­nego łona, pra­gnęły ak­cep­ta­cji, tak jak każdy je­den czło­wiek. Nie­stety nie wszyst­kie miały oka­zję, aby swo­bod­nie żyć.

Prze­han­dlo­wane, sprze­dane na ludz­kim targu jak wa­rzywa, sta­wały się za­baw­kami dla do­ro­słych, wy­ko­rzy­sty­wane wbrew swo­jej woli oraz krzyw­dzone. Cza­sem słu­żyły jako broń, in­nym ra­zem – istota do da­wa­nia nie­ziem­skiej roz­ko­szy. A wszystko to dla pana, ja­kim był dla nich czło­wiek.

Lenny

Mroczki przed oczami nie­spiesz­nie roz­stę­po­wały się i po­zwa­lały wró­cić my­ślami na zie­mię. Dzwo­nie­nie w uszach prze­rwał na­gły świst mo­ich płuc, który z każ­dym jed­nym od­de­chem roz­ry­wał je i do­tle­niał ze­stre­so­wane ko­mórki.

Dy­sza­łem ciężko, ni­czym pa­ro­wóz po dłu­giej po­dróży. Przy­glą­da­jąc się dło­niom, po któ­rych stru­mie­niem lała się gę­sta krew, za­czy­na­łem ro­zu­mieć, co się wy­da­rzyło kilka chwil temu. Cie­pła, lepka po­soka roz­no­siła do­okoła odór śmierci. Prze­le­wała się mię­dzy pal­cami ni­czym szkar­łatna ciecz, ka­piąc na zma­sa­kro­waną twarz, która jesz­cze pół go­dziny temu bez­czel­nie się do mnie śmiała. Pisz­czący dźwięk gwizdka dla psów prze­szył mój wy­ostrzony słuch. Za­wy­łem do­no­śnie jak wilk do księ­życa w ze­ni­cie, nie­mal na­tych­miast upa­da­jąc na po­ob­dzie­rane ko­lana. Za­sła­nia­łem jed­no­cze­śnie uszy, aby od­ciąć się od ry­ją­cego moją czaszkę ha­łasu. Strzał bi­cza, który prze­szył skórę ple­ców, spo­wo­do­wał rwący ból na gład­kiej, na­giej po­wierzchni. Mo­men­tal­nie prze­ciął moje ciało ni­czym im­puls prądu. Jakby prze­klęty pisk nie wy­star­czał, aby ra­nić moje wnę­trze. Kilka ko­lej­nych szyb­kich cio­sów prze­szyło ciało; skóra trza­snęła jak zbyt mocno roz­cią­gnięta guma i po­zo­sta­wiła krwawe pręgi. Go­iły się nie­mal na­tych­miast, po­nie­waż by­łem be­stią skła­da­jącą się z wielu zwie­rzę­cych ge­nów, odzianą w ludzką po­włokę.

– Dość! Wy­łącz sy­gnał! – Przy­tłu­miony, bu­czący głos zza bia­łej ma­ski roz­legł się po­mię­dzy iry­tu­ją­cymi dźwię­kami z gło­śnika. – Na ko­lana! No już, do nogi!

Po­tul­nie, na czwo­raka, ru­szy­łem w stronę mo­jego ty­rana. Trza­snął bi­czem, gdy wark­ną­łem ni­czym nie­po­korne zwie­rzę. Wska­zał gru­bym pal­cem stru­mień ciek­nący po be­to­no­wej po­sadzce. Szkar­łatna po­soka spły­nęła ciur­kiem do kratki ka­na­li­za­cji. Kop­nął pan­to­flem moją głowę, na co jęk­ną­łem jak po­trą­cony szcze­niak. Gdy upa­dłem, bez opo­rów przy­ci­snął moją twarz do pod­łogi.

– Pij! Liż, jak na psa przy­stało! Już!

Ko­lejny trzask na skó­rze zmu­sił do po­słu­szeń­stwa. Wy­su­ną­łem ję­zyk, na­chy­li­łem się nad strużką i jak wpra­wiony dra­pież­nik za­czą­łem chłep­tać cie­płą krew. Sma­ko­wała obłęd­nie, do­pro­wa­dzała moje kubki sma­kowe do sza­leń­stwa. Pa­zury na dło­niach po­now­nie wy­dłu­żyły się i wbiły w po­sadzkę. Po­ru­sza­łem bio­drami w przód i tył, na­pa­wa­jąc się tą upojną chwilą. Wzwód roz­ry­wał ma­te­riał mo­ich bok­se­rek, a prze­cież chwilę temu gwał­ci­łem wkur­wia­jącą mnie sukę. Te­raz spi­ja­łem to, co z niej wy­cie­kło, da­jąc swo­jemu ciału peł­nię roz­ko­szy. Sze­dłem wzdłuż ścieżki, wy­ty­czo­nej stru­mie­niem do ciała. Wark­ną­łem, pod­nio­słem wzrok i nie od­ry­wa­łem go od po­pla­mio­nego szkar­ła­tem błysz­czą­cego ma­te­riału szla­froka, który otu­lał mar­twą ko­bietę. Le­żała bez du­cha z roz­ło­żo­nymi rę­koma, a brą­zowe kępki jej po­tar­ga­nych wło­sów zle­piały się na zmiaż­dżo­nej twa­rzy. Ude­rza­łem tak mocno pię­ściami, aż ją zma­sa­kro­wa­łem, od­bie­ra­jąc tę aniel­ską urodę. Sap­ną­łem ner­wowo, bo krew prze­stała się lać. Pod­nio­słem odzianą w pa­zury łapę, wbi­łem ją w mo­stek ofiary i jak wpra­wiony rzeź­nik roz­cią­łem go. Wsu­ną­łem drugą, wciąż ci­cho ry­cząc pod no­sem. Ro­ze­rwa­łem klatkę pier­siową ni­czym stary wo­rek, roz­pru­wa­jąc bez wy­siłku. Że­bra pę­kły z trza­skiem przy­po­mi­na­ją­cym ła­ma­nie su­chych ga­łęzi. Płuca za­pa­dły się, po­zo­sta­wia­jąc po­mię­dzy sobą nie­ru­chome, bor­dowe serce. Od­cią­łem je pa­zu­rem od tęt­nic, które już dawno nie pom­po­wały ży­cio­daj­nego płynu do jego wnę­trza. Trzy­ma­łem w dło­niach ni­czym słod­kie ja­błuszko ze­rwane pro­sto z drzewa. Jędrne, duże, jak dla mnie pach­niało słodko, jak ma­liny la­tem. Prze­bi­łem je, a resztka soku z mar­nego, ludz­kiego tru­chła try­snęła mi pro­sto w twarz. Pły­nęła stru­mie­niem w dół i za­chla­pała ciało.

– Grzeczna be­stia. Grzeczna. – Po­gła­skał mnie po gło­wie za­chwy­cony pan. – Spi­sa­łeś się.

Mach­nął ręką w stronę ka­mery wi­szą­cej w rogu. Ki­wa­łem się na boki, do­cho­dząc do sie­bie, wciąż ści­ska­jąc w dłoni mar­twy or­gan. W we­nec­kim lu­strze doj­rza­łem swoje nędzne ob­li­cze, gdy klę­cza­łem nad tym, co po­zo­stało z ko­biety. Kilka dłuż­szych, ciem­nych wło­sów zle­piało się na mo­krym od krwi czole. Do tej pory błysz­czące błę­ki­tem oczy wra­cały do nor­mal­no­ści: ciem­niały, sta­wały się pu­ste i ludz­kie. Pa­zury rów­nież cho­wały się pod zra­nioną skórę pal­ców. Kilka dłuż­szych kła­ków na dło­niach ob­sy­pało się, wy­li­niały wraz z ma­le­ją­cymi mię­śniami. Jesz­cze chwilę temu były nie­na­tu­ral­nie roz­ro­śnięte, jakby ktoś na­pom­po­wał je po­wie­trzem. Wrza­sną­łem w stronę swo­jego od­bi­cia, czu­jąc wstręt. Wsta­łem z ja­zgo­tem, który przez ko­lejne chwile wy­ry­wał się z mo­jego gar­dła. Rzu­ci­łem w lu­stro resztką serca, wy­plu­wa­jąc ze wstrę­tem to, co mia­łem w ustach. Po­zo­sta­wiło krwawy roz­bryzg na gład­kiej po­wierzchni. Za szklaną ta­flą kilka mi­nut wcze­śniej wi­dzo­wie mo­gli oglą­dać be­stial­ską jatkę, jaką urzą­dzi­łem swo­jej ofie­rze; dziwce, którą sprze­dał mąż. Rzu­cił mi ją pod nogi jak ja­kiś ochłap, abym za­jął się nie­wierną suką i po­zba­wił ży­cia.

– Ja­smine – szep­ną­łem. Zna­łem imię każ­dej wy­pa­tro­szo­nej przeze mnie osoby, bez względu na płeć czy wiek.

– Le­nart.

Pan za­wo­łał mnie imie­niem, gwizd­nął do­no­śnie i ude­rzył dło­nią o spodnie, jakby przy­wo­ły­wał psa. Po­pa­trzy­łem na niego zło­wrogo. Trza­snął bi­czem o mo­krą po­sadzkę, a kilka kro­pel krwi try­snęło i po­bru­dziło jego nie­ska­zi­tel­nie biały gar­ni­tur. Tra­fiły rów­nież na ma­skę za­kry­wa­jącą twarz. Była bez kon­kret­nego wy­razu czy na­wet uśmie­chu, je­dy­nie z otwo­rami na dia­bel­skie oczy. Skry­wał pod nią swoją la­ty­no­ską twarz, szpetną bli­znę pa­zu­rów jed­nej z be­stii, którą zdą­żył ubić, nim stra­cił świa­do­mość. Ho­do­wał ta­kich jak ja, od­mień­ców, któ­rych trak­to­wał jak zwie­rzątka do za­ra­bia­nia gru­bych pie­nię­dzy. Dla niego nimi by­li­śmy, zwie­rzę­tami, krzy­żówką czło­wieka ze wsz­cze­pio­nym zwie­rzę­cym DNA; hy­brydą, wy­ho­do­waną od po­czę­cia w la­bo­ra­to­rium na po­trzeby woj­ska. Wal­czący o na­sze prawa mó­wili „su­per­lu­dzie”, brzy­dzący się nas na­zy­wali od­mień­cami bez krzty li­to­ści. We­dług nich mie­li­śmy za za­da­nie uni­ce­stwiać ludz­kość. Nie­stety, nie­które stwory, tak jak ja, wy­do­stały się z kla­tek i wy­mknęły spod kon­troli. Szu­ka­jąc ja­kiej­kol­wiek szansy na prze­ży­cie, zgo­dzi­łem się być psem wal­czą­cym na roz­kaz. In­nego ży­cia nie zna­łem. In­stynkt – to on rzą­dził mną i moim lo­sem.

– Piękne show, Lenny. Klienci są za­chwy­ceni, szcze­gól­nie gwał­tem na suce. Co po­wiesz na po­wtórkę w nie­dłu­gim cza­sie?

Przy­tak­ną­łem zde­cy­do­wa­nym ski­nie­niem jak po­słuszny go­ryl. By­łem jak za­pro­gra­mo­wany; dzia­ła­łem tak, jak na­ka­zy­wała zwie­rzęca na­tura, zmu­sza­jąc się do po­słu­szeń­stwa i wier­no­ści ła­pie, która mnie karmi.

Idąc tu­ne­lem po sta­rych, prze­ciw­ato­mo­wych bun­krach, wie­dzia­łem, że pan już ma dla mnie go­tową ofiarę. Prze­cią­gnął ma­gne­tyczną kartę przez czyt­nik, za­mek w me­ta­lo­wych drzwiach trza­snął, a skrzy­dło uchy­liło się dzięki au­to­ma­tycz­nemu sys­te­mowi. Wska­zał ręką przed sie­bie, za­pra­sza­jąc pew­nym ru­chem do środka. Świa­tło ja­rze­niówki pod su­fi­tem było zimne jak moje serce. Pa­dało na biurko, ka­napę przy­krytą fo­lią oraz pe­łen dro­gich al­ko­holi ba­rek. To do tego kon­kret­nego miej­sca uda­łem się w pierw­szej ko­lej­no­ści. Stą­pa­jąc boso po be­to­no­wych płyt­kach, zo­sta­wia­łem krwawą ścieżkę. Mia­łem to gdzieś. Zła­pa­łem za bu­telkę jacka da­nie­lsa i prze­chy­li­łem, wle­wa­jąc w sie­bie część bursz­ty­no­wego płynu. Po­la­łem nim twarz oraz ciało, od­ka­ża­jąc je, a na­stęp­nie wtar­łem we włosy i do­pi­łem resztę, nie zwra­ca­jąc uwagi na ba­ła­gan, jaki się przy tym two­rzy. Pan, a ra­czej Jorge Ra­mi­rez, za­śmiał się, ob­ser­wu­jąc ten te­atr. Mnie wcale nie było do śmie­chu, bo po raz ko­lejny za­bi­łem w amoku. Sta­łem się po­two­rem, któ­rym być ni­gdy nie chcia­łem.

– Z czego się cie­szysz? – za­py­ta­łem, od­wra­ca­jąc się w jego stronę.

Za­siadł za biurko już bez ma­ski, a se­kundę po­tem za­rzu­cił na blat białe, skó­rzane obu­wie. Od­pa­lił cy­garo, wy­mow­nie buch­nął dy­mem, gdy chwy­ci­łem za ko­lejną bu­telkę. Pa­dłem z nią na ofo­lio­wany me­bel, za­ta­pia­jąc się w nie­wy­god­nym ma­te­riale. Fa­cet po czter­dzie­stce, po­marsz­czony od nad­miaru al­ko­holu i wcią­ga­nej la­tami he­ro­iny, po­słał mi za­do­wo­lony uśmiech. Na­pi­łem się, mu­sia­łem stłam­sić ten me­ta­liczny po­smak w ustach. Cho­ciaż to, co ro­bię, nie było pierw­szy­zną, to od dawna nie czu­łem sa­tys­fak­cji. Za­bi­ja­nie na roz­kaz za­czy­nało mnie nu­dzić. Tylko czy chcia­łem z tym skoń­czyć? Zre­zy­gno­wać z ży­cia jako pies na roz­kaz, skoro mia­łem z tego wszystko, czyli dziki seks i pie­nią­dze? Ra­czej nie. Ży­łem ła­two, bez obaw, że zo­stanę poj­many przez służby mun­du­rowe.

– Wiesz, że je­steś moim naj­lep­szym za­wod­ni­kiem? Od lat nie ho­do­wa­łem tak do­brego za­bójcy, a le­gendy o to­bie przy­cią­gają no­wych klien­tów.

– I to jest po­wód two­jego za­do­wo­le­nia?

– Nie do końca. – Wy­pro­sto­wał się, odło­żył cy­garo na cięż­kiej, krysz­ta­ło­wej po­piel­niczce i się­gnął ręką do szu­flady. Wy­jął z niej teczkę, którą na­stęp­nie rzu­cił na blat, po czym prze­su­nął po gład­kiej po­wierzchni w moją stronę. – W na­grodę, za do­bre spra­wo­wa­nie. Do­sta­łem jako zle­ce­nie od jed­nego z klien­tów, ale po­my­śla­łem, że się ucie­szysz.

Upi­łem ko­lejny łyk i zaj­rza­łem do środka. Wy­szcze­rzy­łem zęby z za­do­wo­le­nia. Cmok­ną­łem w palce jak wy­ra­fi­no­wany ku­charz, wi­dząc za­rys po­staci. Nie­wy­soka, bla­dziutka ko­bieta, która chu­dziutką ręką pełną drob­nych pie­gów po­da­wała kawę ja­kie­muś klien­towi i cza­ro­wała go uśmie­chem. Mruk­ną­łem, ni­czym za­do­wo­lony ko­ciak, i już mia­łem wzwód na sam wi­dok jej ru­mia­nych po­licz­ków oraz ciem­nych kro­pe­czek, które okra­szały gładką skórę.

– Ostat­nio masz same far­bo­wane blon­dynki. Dla od­miany ruda, bo wiem, że ta­kie uwiel­biasz.

– Jak jej na imię?

Chcia­łem prędko po­znać imię mo­jej ko­lej­nej ofiary.

– Na­ta­lie. Jej matka pra­co­wała w la­bo­ra­to­rium, w któ­rym stwo­rzono pierw­sze hy­brydy, a oj­ciec był gliną. Od­strze­lił kilku ta­kich od­mień­ców jak ty. Li­czę w jej przy­padku na pełny pa­kiet.

– Już ja będę ją pa­ko­wał w te słod­kie usta, aż zrzyga się trze­wiami – pod­su­mo­wa­łem. Ko­lejny cierpki łyk whi­sky chlu­snął do mo­ich ust, ani na mo­ment nie stu­dząc za­pę­dów wzglę­dem ru­dzielca. – Ro­ze­rwę jej gar­dło i spiję co do kro­pli, aby mieć pew­ność, że zde­chła.

– Twoja ofiara, twoja sprawa. Daję ci dwa ty­go­dnie wol­nego. Zre­ge­ne­ruj się, wy­pa­trosz ja­kąś dzie­wicę...

– Mógł­bym za­opie­ko­wać się jedną z two­ich có­rek, bo cnot­kami to one już dawno nie są.

– Wierz mi. – Ro­ze­śmiał się gło­śno. – Ro­sa­lia wciąż po­wta­rza, że li­czy na ta­kie za­li­cze­nie jak na fil­mach, ale ja­koś nie mam od­wagi rzu­cać jej to­bie na pewną śmierć. Chyba z każdą ko­bietą spa­łeś w ży­ciu tylko raz, bo zwy­kle koń­czyły tak samo, z dziurą za­miast serca.

– Miej­sce szmat jest w pie­kle – stwier­dzi­łem, bez więk­szego pod­nie­ce­nia. – Wy­pa­tro­szył­bym każdą sukę na tym świe­cie, aby tylko nie uro­dziła ta­kiego po­pa­prańca jak ja.

– Lenny, zbyt mocno przej­mu­jesz się swoją na­turą. Je­steś młody, za kilka lat znu­dzi ci się na­dzie­wa­nie suk na pal i spusz­cza­nie się na ich tru­chła. Może wtedy po­zwolę ci się oże­nić z jedną z mo­ich cór, bo je­steś ide­al­nym kan­dy­da­tem na mo­jego na­stępcę.

– Po moim tru­pie, Jorge.

Gromki re­chot wy­rwał się z jego płuc. Za­stą­pił go ka­szel bu­cha­jący wraz z gę­stym dy­mem cy­gara. Stary, po­pier­do­lony wyga. Przyj­dzie taki czas, kiedy roz­walę mu łeb na bla­cie, a po­tem prze­rżnę córki. Ale cóż, póki to on jest moim pa­nem, mu­sia­łem za­cho­wać te sce­na­riu­sze je­dy­nie dla sie­bie. Dzięki niemu by­łem kimś; po­stra­chem, cie­niem, który bez­sze­lest­nie od­biera ży­cie in­nym, nie tylko w bun­krze. Za­bój­stwami zaj­mo­wa­łem się na pełny etat, pa­tro­sząc na roz­kaz na­wet poza gra­ni­cami kraju. Da­wa­nie show, na­gry­wa­nie mor­derstw w gru­bych mu­rach schronu prze­ciw­ato­mo­wego było tylko do­dat­ko­wym za­ję­ciem. Po opusz­cze­niu biura uda­łem się do swo­jej kwa­tery.

W po­koju prze­glą­da­łem wszyst­kie in­for­ma­cje, ja­kie za­wie­rała w so­bie teczka. Wcze­śniej wzią­łem długą ką­piel, na­stęp­nie do­dat­kowy prysz­nic, spłu­ku­jący resztki krwi tam, gdzie jej nie do­my­łem. Le­ża­łem na dwu­oso­bo­wym ho­te­lo­wym łóżku i gry­złem czer­wone jabłko. Przy­po­mi­nało jędrne ser­duszko Ja­smine, tej sa­mej szmaty, która wy­śmiała moje po­cho­dze­nie. Nie była taka harda, gdy krztu­siła się wła­snymi rzy­gami, po tym, jak wpy­cha­łem jej pięść w gar­dło. Z wy­cią­gniętą ku gó­rze ręką czy­ta­łem uważ­nie każdą po­zo­sta­wioną przez Jorge in­for­ma­cję. Chcia­łem po­znać moją ofiarę, nim za­po­luję, prze­śle­dzę każdy zgrabny krok, za­ata­kuję i zgwałcę na oczach wi­dzów. A wszystko po to, by po­rwać i za­bić przed za­do­wo­lo­nymi klien­tami Jorge Ra­mi­reza. Uwiel­bia­łem rude, blade, stra­chliwe, kru­che, po pro­stu inne, zu­peł­nie jak ja. Na­ta­lie taka była; do­sko­nała w każ­dym calu, opró­szona pie­gami, z uśmie­chem war­tym każ­dego wy­siłku, aby tylko znie­wo­lić i po­zba­wić ży­cia.

– Ide­alna – sap­ną­łem, głasz­cząc jej zdję­cie.

Uca­ło­wa­łem je jak fo­to­gra­fię z uko­chaną, za którą tę­sk­ni­łem. Się­gną­łem dło­nią do ku­tasa, który już ster­czał roz­ocho­cony. Po­gła­ska­łem czub­kiem tę bladą twarz i na­wet nie wiem, kiedy try­snął cie­pły stru­mień spermy. Zwie­rzęcy war­kot wy­rwał się z mo­ich płuc, przez co za­drżało całe ciało. By­łem na nią go­towy, cho­ciaż tego dnia prze­rżną­łem już jedną sukę. Zwie­rzę­cego in­stynktu nie oszu­kasz, nie w moim wy­padku. Pu­ka­nie do drzwi prze­rwało tę cu­do­wną chwilę roz­ko­szy. Nie wsta­łem, na­wet nie wy­tar­łem tego, co przed chwilą opu­ściło moje ciało. Wciąż nagi chwy­ci­łem za kartki, ta­su­jąc je uważ­nie.

– Właź, Jorge.

Wy­czu­łem jego za­pach z da­leka. Mia­łem w so­bie silny gen wilka, po­tra­fi­łem roz­po­znać lu­dzi po smro­dzie, jaki roz­no­szą do­okoła sie­bie. Tak samo na jego pod­sta­wie okre­ślić wiek, co jadł, a na­wet jak dawno temu brał prysz­nic. Do tego moje ciało re­ge­ne­ro­wało się szyb­ciej niż ludz­kie tkanki dzięki DNA sa­la­man­dry. Z ran za­da­nych przez jego bicz po­zo­stały już je­dy­nie czer­wone pręgi, a za kilka go­dzin będę miał tylko blade bli­zny.

Jorge cuch­nął jak za­wsze ku­bań­skim cy­ga­rem oraz drogą wodą ko­loń­ską. O in­nych, bar­dziej przy­ziem­nych aspek­tach, jak smród potu na skó­rze, nie wspo­mnę. Nie był sam. Czu­łem cu­do­wny, de­li­katny aro­mat ko­bie­cych fe­ro­mo­nów, około dwu­dzie­sto­let­nich, słod­kie per­fumy z do­dat­kiem piżma i nutą cy­tru­sów. Rzu­ci­łem okiem w przej­ście, zza któ­rego wszedł naj­pierw on, wciąż w bieli, na­stęp­nie roz­ocho­cona ciem­no­skóra dziew­czyna. Spoj­rzała za­sko­czona, bez­wstyd­nie za­sło­niła na­dy­mane usta i ura­czyła mnie śmie­chem.

– Nie mó­wi­łeś nic, że bę­dzie trój­kąt – oznaj­miła.

– Nie, rżnię­cia z tą be­stią byś nie prze­żyła, la­leczko. – Par­sk­nął śmie­chem w jej stronę i su­nął ręką pod złotą, błysz­czącą su­kienką. – Usta­li­łem na­zwę mia­sta tej lali ze zdję­cia, ale do­kładny ad­res mu­sisz zdo­być na miej­scu. Po pla­mie wnio­skuję, że już zdą­ży­łeś za­chla­pać jej po­do­bi­znę.

– Chęt­nie to ja za­pa­sku­dzę buźkę two­jej to­wa­rzyszki.

– O, jaki słodki – mruk­nęła, na­chy­la­jąc się nieco w moją stronę.

– To be­stia. Wy­ru­chałby cię na sto spo­so­bów, a po­tem ze­żarł. Ta­kiemu rzuca się ta­nie suki, nie tak za­cne la­leczki jak ty.

Wark­ną­łem i wy­szcze­rzy­łem od­sta­jące kły. Jej gło­śny śmiech i to, jak czuła się lep­sza, bę­dąc czło­wie­kiem, do­pro­wa­dzało mnie do szału. Gdyby nie do­no­śne przy­wo­ła­nie Jorge i gwizd jak do psa, za­pewne rzu­cił­bym się na jej szyję i wy­rwał­bym krtań wraz z płu­cami. Spa­so­wa­łem, bo Jorge od­wró­cił się na pię­cie, ży­czył mi mi­łej nocy i wy­szedł ze swoją wy­branką. Na od­chodne po­ka­za­łem im środ­kowy pa­lec.

– „Mil­ton, Pen­syl­wa­nia” – prze­czy­ta­łem na głos, za­pa­mię­tu­jąc te in­for­ma­cje. Pod­pa­li­łem kartkę, z któ­rej buch­nął pło­mień. Zdu­si­łem go, za­ci­ska­jąc dłoń w pięść. – Ju­tro po cie­bie ru­szam, li­siczko.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki