W zdrowiu i w chorobie - Karolina Wilchowska - ebook + książka

W zdrowiu i w chorobie ebook

Wilchowska Karolina

4,0

Opis

Eve, to młoda dziewczyna, która po wielu życiowych zakrętach próbuje wyjść na prostą. Los na jej drodze stawia Erica, mężczyznę, który wydaje się być wymarzonym materiałem na partnera.  Wkrótce jednak okazuje się, że ten ideał ma jednak wady, których nie sposób lekceważyć.  Mimo prób, na które wystawia ich wspólne życie, Eve się nie poddaje. Podejmuje nierówną walkę zarówno z chorobą, jak i otoczeniem narzeczonego. Wierzy, że jej miłość pokona wszelkie przeciwności. Czy jednak starczy jej sił i determinacji?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 166

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (39 ocen)
19
10
4
3
3
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
czytamwieccichosza1

Nie oderwiesz się od lektury

Historia cudowna, autorka zawsze mnie zaskakuje swoimi pomysłami. Tu było wszystko miłość ból i ciężkie wybory. Czytajcie i dajcie się pochłonąć
50
orszi

Nie oderwiesz się od lektury

wzruszona jestem... 3/4 przepłakałam... piękna historia
40
aga7468

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam
30
fakirek13

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna książka warto przeczytać
30
paula_0894

Dobrze spędzony czas

Historia o miłości, która jest silniejsza niż strach o własne zdrowie czy życie. Książka interesującą, akcja szybko się rozwija.
20

Popularność




Tej autorki w Wydawnictwie WasPos

Apartament grzechu (cykl Dom grzechu)

Cztery ściany grzechu (cykl Dom grzechu)

Neven. Jego na własność (cykl Neven)

W zdrowiu i w chorobie

W PRZYGOTOWANIU:

Dom grzechu (Kontynuacja cyklu Dom grzechu)

Zabójcza zazdrość (Kontynuacja cyklu Neven)

Wszystkie pozycje dostępne również w formie e-booka

Copyright © by Karolina Wilchowska, 2022Copyright © by Wydawnictwo WasPos, 2023 All rights reserved

Wszystkie prawa zastrzeżone, zabrania się kopiowania oraz udostępniania publicznie bez zgody Autora oraz Wydawnictwa pod groźbą odpowiedzialności karnej.

Redakcja: Barbara Mikulska

Korekta: Aneta Krajewska

Projekt okładki: Patrycja Kiewlak

Zdjęcie na okładce: © by Elnur/CrushPixel

Ilustracje wewnątrz książki: © by pngtree

Skład i łamanie oraz wersja elektroniczna: Adam Buzek/[email protected]

Wydanie I – elektroniczna

ISBN 978-83-8290-294-5

Wydawnictwo WasPosWarszawaWydawca: Agnieszka Przył[email protected]

Spis treści

Rozdział 1

Rozdział 2

Rozdział 3

Rozdział 4

Rozdział 5

Rozdział 6

Rozdział 7

Rozdział 8

Rozdział 9

Rozdział 10

Rozdział 11

Rozdział 12

Rozdział 13

Rozdział 14

Rozdział 15

Rozdział 16

Rozdział 17

Rozdział 18

Gdy spotykają się dwa życiowe minusy, wspierając się, tworzą wielki plus. M.W.

Rozdział 1

Mrok zalał ulicę już kilka ładnych godzin temu. Niska latarnia ustawiona przed blokiem rzucała nikłe światło na wąski chodnik prowadzący do schodków przed klatką. Na szóste piętro, za zasunięte rolety, i tak nie docierało. Liczyłam, że w końcu prześpię spokojnie chociaż jedną noc, nim zacznę kolejną zmianę w pracy. Jedni powiedzieliby, że to zajęcie marzeń. Przez cały rok tworzyłam piękne, szklane bombki, filiżanki czy talerzyki, dzień w dzień świeciłam się brokatem albo kolorowymi farbami. Jednak podczas rysowania szczegółów malutkim pędzelkiem wzrok męczył się okropnie i psuł się szybko. Kiedy kończyłam naukę w szkole rzemiosła artystycznego, marzyłam, że zostanę zatrudniona w bardziej prestiżowej firmie. Miałam aspiracje, ale… Życie sprowadziło mnie na ziemię. Nie mówię, zarobki były dobre, starczało na mieszkanie, rachunki, jedzenie. Regularnie co miesiąc odkładałam dwadzieścia dolarów do puszki ustawionej na lodówce po – nomen omen – świątecznych ciastkach. Kasa na wakacje lub ważniejsze bądź nieprzewidziane wydatki. Praca była dwuzmianowa, po sześć godzin. Zaczynałam od siódmej do pierwszej lub od dwunastej do szóstej. Najwięcej zamówień otrzymywaliśmy w okresie przedświątecznym. Brakowało czasu na odpoczynek, czasem zostawałam po godzinach, aby dorobić do budżetu. Opłacało się. Nie miałam luksusów, ale przynajmniej byłam niezależna.

Kolejne łupnięcie, krzyk za ścianą i wyzwiska wyrwały mnie z niezbyt głębokiego snu. Jęknęłam wściekle, chowając głowę pod poduszką. Nie, to nie awantura, to moi sąsiedzi urządzili kolejną dziką sekszabawę. Byłam zmęczona po dwóch zmianach, a za kilka godzin musiałam wstać i ponownie malować wesołe reniferki czy otyłego Mikołaja na szklanych bombkach. Te niezbyt miłe wyzwiska przerodziły się w odgłosy uderzeń, klapsów i zakończyły regularnym obijaniem komody o ścianę. Skąd wiem? Prosiłam już chyba z tysiąc razy o ciszę – byłam u nich w mieszkaniu. Zwykle miałam jedną, góra dwie noce odpoczynku, po których znów robili się głośniejsi. Najgorsze było jednak, gdy zapraszali kogoś do towarzystwa: kobietę lub mężczyznę. Nie robili tego często, raz na kilka tygodni, jednak wtedy w swoich zabawach sięgali szczytu. Spodziewałam się tego w najbliższe święta, więc będę musiała się ewakuować na te kilka dni.

– Gdybym miała strzelbę, byłoby cicho – mruknęłam do siebie.

Kolejne uderzenia, coraz głośniejsze krzyki kobiety, jej wołania, aby nie przestawał. Coś upadło na podłogę, chyba się tłukąc. Bawili się dobrze kosztem moich biednych uszu i nerwów. Zawsze sobie powtarzałam, że pewnego dnia ja też sprowadzę sobie faceta i będziemy hałasować tak, że to nas poproszą o ciszę. W końcu, po kolejnych kilku minutach jęki ucichły, przenieśli się na kanapę po drugiej stronie pokoju, skąd ich krzyki nie niosły się już takim echem. Nie były tak wkurzające, jak regularne łomotanie mebla o ścianę, przy której stało łóżko w mojej sypialni. Mogłam nareszcie zasnąć w spokoju.

Ranek nastał zbyt szybko. Nawet kawa w ten piątkowy poranek nie dobudziła mnie wystarczająco, a wiedziałam, że po kolejną będę mogła sięgnąć dopiero po pracy. Niczym zombiak siorbałam gorący napój nad brzydkim, bladoróżowym blatem w mojej kuchni. Kilka kosmyków ciemnych włosów opadło mi na czoło. Wieczorem zaplotłam prowizoryczny warkocz sięgający do połowy pleców, ale jak widać po raz kolejny niesforna grzywka uciekła spod spineczki z diamencikiem. Poprawiłam ją i wróciłam do napoju. Patrzyłam na wciśnięte w tę moją mikrokuchnię fronty szafek. Kiedy uciekałam z patologicznego, pełnego przemocy domu, miałam ledwie szesnaście lat i nie sądziłam, że uda mi się osiągnąć tak wiele. Miałam pracę, skończyłam szkołę i nawet planowałam zdobyć podstawowy stopień na Akademii. Wszystko dlatego, żeby zostać kimś: wielkim projektantem mody, grafikiem komputerowym, bo jedyne, co mnie ograniczało, to wyobraźnia. Ludzie z talentem do szczegółów, delikatnością pędzla stykającego się z powierzchnią kruchej bombki są w cenie. Na razie nie udało mi się zdobyć żadnej konkretnej oferty. To, co osiągnęłam, to ogromny sukces, ale wciąż czułam niedosyt. W wieku dwudziestu czterech lat powinnam mieć kogoś na stałe, myśleć o ślubie, rodzinie. Nadal jednak byłam samotna. Jedyny, poważny związek, jaki kiedykolwiek mi się przydarzył, zakończył się dramatycznym rozstaniem. Mój mężczyzna odszedł z inną, twierdząc, że mnie nie kocha. To przykre i bolesne doświadczenie zraziło mnie do płci przeciwnej. Nie chciałam znowu cierpieć, więc zostałam singielką. I tak od ponad dwóch lat: właściwie bez przyjaciół, pochłonięta pracą, od czasu do czasu odwiedzałam jedynie bratostwo i dwójkę ich dzieci. Jak co roku zapraszali mnie na święta. Zwykle zgadzałam się bez wahania, ale nie tym razem. Chciałam wyjechać, odpocząć od nowojorskiego zgiełku, smogu, przeklętego tłoku oraz cholernych, żółtych taksówek. Mieszkałam na obrzeżach, w okrytym złą sławą Newark. To tu codziennie słyszało się o porachunkach gangów, strzelali do siebie jak do kaczek, pokazując, kto jest panem. A ja? Ja żyłam w tych warunkach. Codziennie przemykałam wąskimi uliczkami, starając się nie zwrócić na siebie uwagi. Na broń nie było mnie stać, dlatego zaopatrzyłam się w gaz. Już kilkukrotnie byłam zmuszona go użyć, aby ratować własne życie. Wymalowane krwią chodniki widywałam często. Na starych pokrytych graffiti murach blokowiska co i rusz rzucało mi się w oczy hasło „zabić Rolanda’” czy „śmierć Scottyemu”. To dwóch przywódców gangów szalejących w mojej dzielnicy. Nie znałam i nie miałam zamiaru poznawać żadnego z nich. Ich zaćpani pomocnicy nieraz próbowali mnie zaczepić, a nawet skrzywdzić. To niebezpieczne miasto, w którym nie brakowało groźnych ludzkich bestii. Ale nie stać mnie było na coś innego. Właściwie to już się do tego wszystkiego przyzwyczaiłam, ale czasem miewałam gorsze dni. Jak dziś. Stałam przy oknie i krytycznym okiem przyglądałam się swojej kuchni. Pomieszczenie oświetlała pojedyncza żarówka. Ostre światło wydobywało wszelkie mankamenty wystroju. Fornir na szafkach był zniszczony i w wielu miejscach zdążył się odkleić. Większość drzwiczek nie domykała się dokładnie. Stara lodówka i kuchenka bez piekarnika, obity, emaliowany zlew, bo na zmywarkę brakowało miejsca i oczywiście kasy. Zawsze chciałam znaleźć bogatego męża, nie martwić się o pieniądze, żyć w bezpiecznym kącie, jakim byłby nasz wspólny dom. Na razie tkwiłam na szóstym piętrze bloku nie różniącego się niczym od tych stojących w rzędzie wzdłuż ulicy obok parku. Dwupokojowe, dość typowe: salonik oraz sypialnia, w której stało jedynie łóżko oraz krzesło bez oparcia robiące za stolik. Na szczęście miało dość ładną oraz wygodną łazienkę z wanną. Po ciężkim dniu mogłam się zrelaksować, z butelką taniego wina wzdychając i tęskniąc za życiem, jakie chciałabym kiedyś mieć. Na razie w półokrągłym lustrze wiszącym nad umywalką widziałam zmęczoną kobietę o bladej cerze, z piegami na niedużym nosku. W szmaragdowych oczach dostrzegałam smutek, a czasem gromadziły się słone łzy. Ubrana jak zawsze w to, co znalazłam w lumpeksie na wagę, stary T-shirt, jakieś dżinsy czy obuwie sportowe, wyglądam zwyczajnie. I chociaż wciąż marzyłam o wielkiej miłości, to nadal nie spadła mi z nieba. Mój anioł stróż chyba ciągle jest na urlopie – tak go zawsze tłumaczyłam, pijąc jak co dzień rano tę samą, gorzką kawę.

– Dobra, marudzeniem nic nie zdziałam – szepnęłam do siebie.

Wstawiłam kubek po kawie do zlewu. Z westchnieniem opuściłam kuchnię i znalazłam się w mikroskopijnym przedpokoju. Naprzeciw znajdowały się drzwi do łazienki oraz klaustrofobicznej sypialni. Po lewej wchodziło się do salonu, który był nim tylko z nazwy. Kanapa okryta nowym, turkusowym kocem stała tuż przy wyjściu na niewielki balkon. Na biurku naprzeciw ustawiłam mały telewizor. Obok znalazła miejsce witrynka z moimi bombkowymi dziełami oraz malowanymi talerzami. To były egzemplarze, w których ktoś dopatrzył się niedoskonałości. Zamiast tłuc źle wykonane zamówienia, mogłam je odkupić za grosze. Podłoga została wyłożona szarą wykładziną, podczas gdy ściany były obrzydliwie żółte. Było paskudnie, ale już się przyzwyczaiłam.

Rozdział 2

Zimno, deszcz zacinał, zmieniając się momentami w krupę śnieżną. Stałam na dole pod blokiem i paląc cienkiego papierosa, czekałam, tylko nie wiem na co. Było jeszcze ciemno, tuż po szóstej rano. Światło na klatce za moimi plecami rozbłysnęło, informując, że ktoś właśnie opuszcza ten sam posępny blok. Tupot głośnych trepów oraz brzęk metalowych łańcuchów wskazywał na jednego z najbardziej charakterystycznych sąsiadów. Mimo że otulona szalikiem, w skórzanej kurtce i mocno wyblakłych dżinsach i tak drżałam z chłodu. Odwróciłam się, gdy drzwi otworzyły się ze skrzypieniem. Ogromny, dwumetrowy miś – tak, przypominał mi posturą niedźwiedzia – wyłonił się z klatki. Mężczyzna mógł śmiało iść dalej, mijając mnie obojętnie, ale przystanął, wyprostował się i błysnął w uśmiechu złotymi zębami. Miał tatuaż na łysej głowie, a paskudne, czarne wzorki spływały z czerepu aż na pomarszczone od przećpania policzki. Na szyi zawiesił gruby, złoty łańcuch, który błyszczał w nikłym świetle latarni. Miał rozpiętą kurtkę, a w wielkiej dłoni w rękawiczce trzymał sportową torbę.

– Dzień dobry, Eve.

– Cześć, Miles. Dłuższa wyprawa? – Odwzajemniłam uśmiech i wskazałam głową wypchaną torbę.

– A nie, poranny trening i do pracy. A ty? Dalej tworzysz swoje bombowe dzieła? – Zachichotał.

– No ba, jestem mistrzynią w swoim fachu. Pracodawca zapłakałby się, gdybym odeszła, firma by upadła i nadszedłby koniec wielkiej „korporacji” Rainbow Glass.

Zaśmiał się ze mną. Wiadomo, szefostwo nawet by nie zauważyło mojego odejścia, ale tak zawsze jest zabawniej, gdy udajesz, że coś znaczysz w tak dużym zakładzie. Bombki, szklanki, kryształowe żyrandole, to wszystko na specjalne zamówienie maluje się ręcznie. Miles był przed czterdziestką. Jego wygląd wzbudzał respekt. Należał do jednego z gangów wymuszających haracze. Interesował się mną. Kilkukrotnie zapraszał na niezobowiązujące spotkanie, które planował zakończyć w łóżku. Nie byłam zainteresowana. Wolałam być sama niż obmacywana przez faceta, który ma krew na rękach.

– To co? Może w końcu skusisz się na wspólną kolację. Ja jestem sam, ty też. Byłoby miło podpatrzeć na kogoś po drugiej stronie stołu.

– A ugotujesz?

– Obawiam się, że byłoby niejadalne.

– Zatem wybacz. Szukam faceta, który czasem poczeka na mnie z obiadem, a nie takiego, któremu trzeba gotować codziennie.

– Nie wiesz, co tracisz, laleczko. Cóż, uciekam. Gdybym jechał w twoją stronę, podwiózłbym cię.

– Nie jedziesz, więc się przejdę. Do zobaczenia.

Pożegnaliśmy się i każde poszło w swoją stronę. Musiałam pracować, zwyczajnie żyć. Spędziłam kolejne dwie zmiany w dużej sali w zakładzie, na wyodrębnionym stanowisku. Dzięki skupieniu na szczegółach wykonywanej pracy nie myślałam o tych przeklętych świętach. Do Bożego Narodzenia zostało około półtora miesiąca, a ja nawet nie myślałam o choince. Wizja, że spędzę je samotnie, spędzała mi sen z powiek. Bo ile można siedzieć u rodziny? Nie chciałam znów męczyć brata swoją obecnością. Uciekł z domu rok przede mną, zostawił mnie na pastwę losu. Musiałam znosić pijackie obelgi oraz bicie. Długo nie wytrzymałam. Zwiałam stamtąd, zabierając jedynie osobiste rzeczy, bo niczego cennego więcej i tak bym nie znalazła: wszystko sprzedali na wódę. Zamelinowałam się w squacie na obrzeżach miasta, za towarzystwo mając bandę ćpunów. Załapałam się do rozkładania towarów w markecie. Jednocześnie musiałam się uczyć, bo chciałam iść na studia, żeby mieć perspektywy na przyszłość. Za namową koleżanki z ostatniej klasy, pracując na nocną zmianę w sklepie, dorabiałam jako kelnerka, a w weekendy tańcząc na rurze w klubie. Los nie szczędził mi kopniaków, jakby chciał przetestować moją wytrzymałość. Było mi wstyd za to, co robiłam w przeszłości, ale musiałam żyć przyszłością. Każdy popełnia błędy, chociaż w moim przypadku bardziej pasowałoby przysłowie, że tonący brzytwy się chwyta. Taniec w bieliźnie nie był upokarzający. Bardziej to jak postrzegali mnie mężczyźni. Dla nich byłam apetycznym lecz nieosiągalnym eksponatem, rzucano mi pieniądze, jakbym była magiczną fontanną, która ma spełnić życzenia. Minęło tyle czasu, ponad dwa lata, a ja wciąż pamiętałam te wstrętne, zapite mordy śliniące się na widok mojego drobnego, aczkolwiek apetycznego ciała. Odganiałam te myśli. Wolałam to zostawić za sobą. Co było, a nie jest, nie pisze się w rejestr. Mojemu poprzedniemu partnerowi, Ianowi, to nie przeszkadzało. Miał mieszkanie, miał pieniądze, nie miał ze mnie pożytku w łóżku. Według niego byłam zwykłą, nudną, poszukującą romantyzmu idiotką, u której mieszkał, a potem, no cóż, zostawił, mówiąc, że stracił niemal rok, bo mnie nie kochał. Faceci są okrutni! Wciąż miałam przed oczami jego szyderczą minę, a w głowie podły śmiech, gdy twierdził, że nigdy nikogo nie znajdę. Był pewien, że wróci bez konsekwencji, zaliczy mnie na wszystkie sposoby, a potem wyśmieje. Zobaczymy!

Wychodząc po osiemnastej z dwupiętrowego zakładu przypominającego ustawiony pośród drzew biały klocek, pragnęłam tylko dotrzeć do domu, napić się i zjeść cokolwiek. Gdy sobie pomyślałam, że jutro rano znowu muszę tu wrócić – choć tym razem tylko na jedną zmianę – to trafiał mnie szlag. Pracy było dużo, a po świętach zapowiadał się przestój, więc zarobki zdecydowanie spadną. Pożegnałam się z dziewczynami ze zmiany zaraz po spaleniu ostatniego papierosa. Byłam zmuszona zajść do sklepu, kupić paczkę na weekend, dobrać jakieś dobre wino, aby poużalać się nad sobą w samotności w wannie. Zarzuciłam na plecy wysłużony plecak z logo Nike i poszłam ciemną uliczką do domu. Tego grudniowego wieczoru pogoda była ohydna. Śnieg z deszczem nawalał, jakby chciał mnie zniechęcić przed wizytą w markecie. Po niemal dwunastu godzinach malowania każdy dodatkowy wysiłek wydawał się przekraczać moje możliwości. Jednak udało się dokonać tego cudu. Zaopatrzona w pudełko czekoladek, dwie butelki wina z nieco niższej półki oraz drobne zakupy na obiad zapakowane do plecaka wracałam wreszcie do domu. Powtarzałam sobie, że za kilka minut znajdę się na miejscu. Otulona grubym wełnianym kominem starałam się ignorować otoczenie i wmawiać sobie, że wcale nie jest tak źle, jak mi się wydaje. Zmęczona, głodna i zmarznięta parłam do przodu kompletnie otępiała. Wystrzał postawił mnie na baczność. Adrenalina wyostrzyła moje zmysły w ciągu kilku sekund. Zastygłam w bezruchu, ale gdy dotarły do mnie męskie głosy, schowałam się za kontener ze śmieciami, zasłaniając usta, by nie zdradzić się jakimś nieopatrznym dźwiękiem. Z bocznej uliczki wynurzyło się trzech mężczyzn ciągnących za sobą faceta. Wrzucili go do busa zaparkowanego przy jednokierunkowej ciągnącej się wzdłuż parku i odjechali z piskiem opon, a potem zapadła głucha cisza. Na szczęście nie zauważyli mnie. Ze strachu skamieniałam za tym śmietnikiem i odetchnęłam dopiero, gdy zniknęli za zakrętem. W końcu odetchnęłam głębiej, byłam bezpieczna i znajdowałam się ledwie kilka metrów od domu. Zdecydowanym krokiem ruszyłam w stronę bloku. Ulga, jaką poczułam, gdy niebezpieczeństwo minęło, była tak duża, że straciłam czujność. Raptem ktoś złapał mnie za ramię i wciągnął w uliczkę, skąd chwilę wcześniej dochodziły strzały. Zdążyłam tylko wziąć głęboki wdech i napastnik zasłonił mi usta, jednocześnie przyciskając do swojego ciała. Zdrętwiałam ze strachu, wydając jedynie głuche piski. Nie chciałam umierać.

– Odjechali? – Mężczyzna dyszał wprost do mojego ucha.

Przytaknęłam. Mężczyzna odepchnął mnie lekko w przód, a ja odruchowo odwróciłam się i spojrzałam na niego. Nieco pochylony zaciskał dłoń na lewym ramieniu. W nikłym świetle latarni dostrzegłam krew. Był ranny, ale trudno było stwierdzić jak bardzo. Zachwiał się, na co zareagowałam odruchowo. Chwyciłam go w pasie, aby nie upadł. Oparł głowę na moim ramieniu, wciąż mocno uciskając ranę.

– Wszystko w porządku?

– A wygląda jakby było? – burknął rozzłoszczony.

– Wezwę karetkę.

– Nie! – zawołał. – Żadnego szpitala. Karetka ściągnie pierdolone psy. Znowu mnie zamkną. Pomożesz mi.

– Ja? – Naprawdę mocno mnie zaskoczył.

Gdy wyjął broń, przykładając mi lufę do nosa, zrozumiałam, że nie żartował. Uniosłam dłonie, by go trochę uspokoić. Spoważniałam i nie protestowałam dalej. Czekałam na instrukcje. Drżałam niczym osika.

– Mieszkasz z kimś? – spytał.

– Nie, sama – jęknęłam.

– Daleko?

– Tutaj, za rogiem. – Wskazałam palcem gdzieś za siebie.

– Potrzebuję…. – przerwał, ciężko dysząc. – Musisz mi pomóc.

– Pomogę – odparłam odruchowo.

– A spróbuj nie, to wypatroszę ciebie i twoją rodzinę.

Nie protestowałam. Miałam zamiar robić to, co kazał. Wyglądał na takiego, który gotów jest spełnić swoje groźby. A może to tylko pozory? Lepiej było nie protestować.

Rozdział 3

W całkowitym milczeniu wjechaliśmy windą na szóste piętro. Mężczyzna wsparł się na moim ramieniu. Wolał mieć jakąś biedną, zakompleksioną dziewczynę, która stanowić będzie jego tarczę w razie ataku lub niepotrzebnych pytań. Jadąc w górę, modliłam się, abyśmy nie utknęli w połowie, bo czułam, że gdy drzwi się rozsuną, to zostanę ludzkim durszlakiem. Na moje szczęście dotarliśmy na szóste piętro bez kolejnych komplikacji. Kiedy otwierałam drzwi, rozległ się trzask zamka w mieszkaniu naprzeciw mojego. Sąsiadka, starsza pani Lorrey, a jednocześnie właścicielka wkurzającego yorka, który jazgotał od rana do nocy, wyszła na klatkę. Mężczyzna objął mnie niby w miłosnym uścisku i wepchnął przez próg do środka. Nawet nie wiedział, że właśnie staliśmy się głównym tematem jej plotek.

– Tutaj. – Wskazałam salon.

Przeszłam dalej, zapalając światło. Mężczyzna wszedł do środka i rozsiadł się na kanapie. Cała w nerwach obserwowałam go przez chwilę. Rzuciłam obok niego plecak, a butelki wina zabrzęczały, uderzając o siebie. Rozsunął zamek i chwycił jedną z nich.

– Daj korkociąg.

– Moment – szepnęłam.

Wpadłam do kuchni. W szufladzie obok kuchenki znalazłam korkociąg, a z półki wyżej wyjęłam apteczkę. Wróciłam do mężczyzny, który zdążył zdjąć skórzaną kurtkę. Rzucił ją na podłogę. Dyszał ciężko, a na jego czole perlił się pot. Z rany na umięśnionym ramieniu ciekła krew, brudząc obicie kanapy. Nic sobie z tego nie robił. Podałam mu metalowy otwieracz. Nasze spojrzenia się spotkały. Był zmęczony, a jednocześnie wściekły. Wpatrywałam się w niego jak urzeczona. W przedziwny sposób jego brutalna witalność mnie hipnotyzowała. Nawet na moment nie zapominałam, że chwilę wcześniej odstrzelił jakiegoś faceta za rogiem ulicy, ale to też w jakiś sposób wydało mi się teraz fascynujące.

– Krwawię. Rusz dupę i mnie opatrz – warknął, kiedy oderwał od ust butelkę.

Ocknęłam się po tych słowach i otworzyłam apteczkę. Miałam w niej jedynie tylko kilka podstawowych leków i opatrunków. Nie bardzo wiedziałam, co robić. Nie byłam ekspertem w takich sprawach. Przerażona zaczęłam chaotycznie przerzucać zawartość pudełka. Wreszcie wzięłam oddech na uspokojenie i ułożyłam sobie plan działania. Ręcznik, miska, woda, opatrunek. Wstałam i sięgnęłam do komody, wyciągając jeden ze spranych ręczników. Bladoróżowy, lata świetności miał już za sobą. Z kuchni przeniosłam miskę z czystą wodą. Poprosiłam, by zdjął koszulę i starłam mu krew z ramienia zmoczonym ręcznikiem. Rana miała podłużny kształt. Nóż trafił w tatuaż przedstawiający czarną mandalę z czaszką w środku. Przemyłam ranę środkiem odkażającym, próbując nie skupiać się nad tym, jakiego boskiego faceta zesłał mi los. Dobrze zbudowany, z dwudniowym zarostem, jasnymi włosami tworzącymi kontrast dla głębokich, ciemnych oczu wpatrujących się w mój każdy, czasem niezdarny ruch. Znosił moje działania bez słowa, podczas gdy ja, niemal tracąc przytomność z nerwów i trzęsąc się jak osika, owijałam bandaż wokół rany. Nie wiedziałam, czy wymagała szycia, ale nie krwawiła zbyt mocno. Na wytatuowanym w diabelskie wzory torsie zobaczyłam czerwone ślady pobicia. Jeden z krwiaków dość szeroko rozlewał się na wysokości wątroby. Za kilka dni będzie miał paskudnego siniaka.

– Posmarować? – zapytałam niepewnie. – Mam świetną maść. Jak bolą mnie nadgarstki…

– Nie pierdol, rób tak, żebym był w formie do rana. – Przerwał wściekły. Wciąż ściskał dłoń na broni. Widziałam, że mi nie ufał. Bałam się, żeby przypadkiem nie strzelił.

– Dobrze.

Aż targnął mną paniczy dreszcz. Po raz kolejny, dotykając boskiego ciała, wsmarowywałam maść na stłuczenia, tym razem ostrożnie, aby nie rozwścieczyć go bardziej. Trochę liczyłam, że jak go opatrzę, to sobie pójdzie. Dokończył wino i wcisnął mi butelkę.

– Jestem głodny. Rusz się, z łaski swojej, i zrób mi coś. Tylko zdrowego. Nie żrę śmieciowego żarcia.

– Dobrze, ale co? – Wstałam, panikując.

– Niech będzie cokolwiek, aby nie zamówione i nie smażone na głębokim oleju.

– Coś wymyślę – szepnęłam, gdy otwierał drugie wino.

– No rusz się! Jestem taki zły i głodny, że zaraz mnie chuj strzeli!

– Jasne.

Niemalże biegiem ruszyłam do kuchni, aby przygotować mu cokolwiek. Nie byłam specjalnie kreatywna, a w lodówce miałam niewiele. Z tego, co znalazłam, zrobiłam kolację. Jajecznica na masełku ze szczypiorkiem, do tego bułka pszenna oraz herbata, a moje towarzystwo na dokładkę. Spojrzał na mnie, gdy stawiałam przed nim talerz. Podałam mu również widelec.

– Spróbuj.

– Ja? Po co? – spytałam.

– Zaraz krew zachlapie ścianę za tobą, jak tego nie zrobisz!