Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Historia, która pozwala oswoić nieuchronność bycia w drodze.
Nowa książka autorki świetnie przyjętej powieści Pod słońcem.
Gwiazdozbiór Oriona rozświetla zimowe niebo nad Puszczą Białowieską. W dzikim i oszałamiającym lesie Eliza staje twarzą w twarz ze swoimi demonami, dźwigając bagaż własnych oraz cudzych historii i strat. Nie jest sama, w jej głowie wciąż dźwięczy głos Lou– przyjaciółki, niespełnionej miłości, siostrzanej duszy, która obdarowała ją zachwytem nad światem. Eliza jednak od dłuższego czasu nie ma z Lou żadnego kontaktu, dlatego postanawia podążyć jej tropem.
W Domu Oriona struktura konstelacji przenosi nas do kolejnych miejsc – Puszczy Białowieskiej, rozgorączkowanych Aten, lasu deszczowego w środkowym Meksyku. Podążamy za intrygującymi i tajemniczymi splotami losów ludzi, zwierząt, minerałów i gwiazd, pozostających w nieustającym ruchu.
Julia Fiedorczuk w charakterystycznym dla siebie stylu po raz kolejny zabiera nas w podróż do świata przyrody nierozerwalnie związanego z człowiekiem. Autorka, czerpiąc garściami z mitologii różnych kultur, buduje niekonwencjonalną, planetarną opowieść o rozedrganej współczesności.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 192
1. BETELGEZA ● 1997 • 2021
„To wszystko już nieaktualne”, powiedziałam do Lou. Stała z zadartą głową na szeroko rozstawionych nogach w świeżym śniegu, którego nic jeszcze nie zdążyło rozjeździć, na leśnej drodze, gdzie wychodziłyśmy nocą, żeby się bać. „Patrzysz na niebo z innych kosmicznych epok”, wyjaśniłam. Lou nie zareagowała, jakbym mówiła coś zupełnie dla niej oczywistego, mimo to ciągnęłam: „Światło, które widzisz, podróżowało... przez wiele, wiele lat. Niektóre z tych gwiazd mogą już nie istnieć”. Nie pamiętałam, z jaką prędkością podróżuje światło ani jak daleko od Ziemi znajdują się poszczególne gwiazdy, ale bardzo mi zależało, żeby zrobić na niej wrażenie, dlatego dodałam: „Możliwe, że nic z tego, co widzimy na niebie, już nie istnieje”.
Lou zamierzała podejść o krok naprzód, ale kiedy podniosła stopę, jej przyduży but utknął w śniegu; balansowała na drugiej nodze, coraz bardziej przechylając się do przodu. Złapałam ją, żeby się nie przewróciła. Możliwe, że wtedy pierwszy raz się objęłyśmy. Albo pierwszy raz zauważyłam, że się obejmujemy. Albo potem tak to zapamiętałam. Oparła się o mnie – była lżejsza, niż się spodziewałam, jakby zrobiona z innego niż wszyscy, delikatniejszego materiału. Trwało to tylko chwilę, zaraz wepchnęła stopę z powrotem w uwięzionego śniegowca i stanęła na własnych nogach. Wokoło panowała kompletna cisza, zakłócana tylko przez nasz śmiech. „A jeśli jakaś gwiazda eksploduje”, powiedziała nagle Lou, „czy to też zobaczymy dopiero po dziesiątkach lat?” „Gwiazdy nie eksplodują”, odparłam z przekonaniem, chociaż nie miałam pojęcia, czy to prawda. Moja wiedza astronomiczna sprowadzała się do tego, co usłyszałam od ojca; on sam wiedział tyle, ile wyczytał w książkach popularnonaukowych i wypatrzył na niebie, kiedy w wakacje lub ferie zimowe przyjeżdżaliśmy tu do Puszczy. „Gdyby jednak eksplodowała”, upierała się Lou, „zobaczylibyśmy to dopiero dużo później?” „Tak”, odparłam niechętnie, „tak by właśnie było”. „A gdyby taki wybuch zagrażał Ziemi i naszemu życiu?” „Nie zagraża, głuptasie”. „Mówię tylko teoretycznie”, ciągnęła przekornie Lou. „Może kataklizm, który nas zmiecie, już się wydarzył? Może nas już nie ma, tylko jeszcze o tym nie wiemy?”
Nie podobał mi się taki obrót sprawy. Nie podobało mi się to, co mówiła, jak i to, że nie wiedziałam, co odpowiedzieć. Lubiłam mieć przewagę, być tą mądrzejszą, bardziej oczytaną, lepiej zorientowaną w świecie, zresztą naprawdę sądziłam, że jestem od niej bystrzejsza, że wiem więcej, a Lou przeważnie podtrzymywała we mnie to przekonanie. Tym razem jednak uparcie trzymała się swego: „Skoro nas nie ma, to i nie ma się czego bać”.
Wracałyśmy po własnych śladach, śnieg błyszczał w świetle księżyca, mróz szczypał w policzki. Dom był blisko, nie odchodziłyśmy daleko – jeszcze nie wtedy; nie zapuszczałyśmy się głęboko w las, szłyśmy co najwyżej paręset metrów używaną przez leśników drogą. W tamtym czasie bano się lasu, był ogromny i dziki, a do tego pełen nie tak znowu odległych historii, o których rzadko się mówiło właśnie dlatego, że były tak nieodległe. Za to w domu było ciepło, dorośli o to zadbali. Było mleko z miodem.
Spałyśmy razem, opatulone ciężkimi kołdrami. Kiedy zgasło światło, zrobiło się tak ciemno, że nie widziałam własnej wyciągniętej przed oczami dłoni. Lou zasnęła błyskawicznie, zawsze spała nieruchomo i bardzo cicho. Leżałam z szeroko otwartymi oczami, wpatrując się w mrok. Niemal fizycznie czułam upływanie czasu przybliżające nie tylko to, co nazywamy przyszłością – tę sferę nieokreśloną i pełną otwartych możliwości – ale i to, co w niepojętej kosmicznej logice już nieuchronnie zaszło i tylko musiało jeszcze do nas dotrzeć, jak wtedy, gdy kamień rzucony do rzeki nie dotknął jeszcze powierzchni wody, ale zaraz dotknie. Komórki mojego ciała były młode, ale musiały się zestarzeć, rzucony kamień, wpadając do wody, musiał wywołać fale; pierwszy raz przeraziła mnie wtedy nieuchronność istnienia w trybie czasu.
Dużo później dowiedziałam się, że gwiazdy, owszem, wybuchają, że gwałtowny proces zapadania się jądra olbrzymiej gwiazdy zwiastują neutrina, dziwni podróżnicy o zdrobniałej nazwie, niepostrzeżenie transportujący niemal całą energię tego kosmicznego kataklizmu, i że taką eksplozję, czyli wybuch supernowej, zaobserwowano na ziemskim, ludzkim niebie już za mojego życia. Zdarzyło się to dokładnie 23 lutego 1987 roku w Chile, pewien człowiek spacerujący nocą gołym okiem zauważył rozbłysk na niebie, dopiero potem badacze skierowali tam – na Wielki Obłok Magellana – swoje teleskopy. Wybuch supernowej to śmierć gwiazdy, implozja przechodząca w eksplozję, rozsypująca pierwiastki po ogromnej, niewyobrażalnej przestrzeni, stąd my – dzieci gwiazd – mamy wapń w kościach i żelazo we krwi.
Wyciągnęłam rękę w ciemną, straszną noc, aby upewnić się, że Lou jest przy mnie. Zagrzebana pod zaspą kołdry – była. Wyczułam jej nieruchomy kształt. Spała. Ostrożnie, żeby jej nie obudzić, otoczyłam ten kształt ramieniem. Po jakimś czasie poczułam, że zaspa bardzo powoli unosi się i opada. Trzymając się tego falowania – oddechu Lou – przetrwałam jakoś tamten moment grozy.
Kiedy obudziłam się następnego dnia, było już jasno, Lou siedziała na łóżku i gapiła się w okno – mróz wymalował na szybach ogrody. Miała trochę nieprzytomny wyraz twarzy, jakby nadal śniła. Spektakularne lodowe wzory przypominały liście paproci albo jakichś archaicznych roślin z karbonu, jakby natura wyrażała w tej twórczości tęsknotę za własnymi dawnymi formami. „Jak tam?”, spytałam. Lou nie zareagowała od razu i przez moment nie miałam pewności, czy słyszy mnie i widzi, to się jej zdarzało już wtedy; nigdy się nie dowiedziałam, dokąd wędrowała podczas tych mikroskopijnych fug. „Słońce”, odpowiedziała w końcu. Rzeczywiście, słońce prześwietlało przez malunki mrozu, wlewało się do pokoju i szczelnie go wypełniało, nie zostawiając nawet odrobiny miejsca na strach.
Był to już ostatni dzień naszych ferii. Pług śnieżny oczyścił drogę przez wieś, trzeba było jednak odśnieżyć kawałek prowadzący do naszego domu. Pracowałyśmy we cztery, ja, Lou, moja mama i babcia. Słońce odbijało się od wszechobecnej bieli, las na horyzoncie stał w oczekiwaniu, nieruchomy i zwarty. Po południu gotowanie na piecu, dla nas tylko zabawa, jak wszystkie czynności w tym starym domu, który już wtedy, w latach dziewięćdziesiątych, sprawiał wrażenie przetransportowanego z przeszłości, z pojedynczą chrononautką – moją babcią – na pokładzie. Przyjechał mój ojciec, a wtedy znowu praca: noszenie i rąbanie drewna, układanie polan w precyzyjne stosy pod daszkiem. Podobało nam się to, bo już następnego dnia miałyśmy wrócić do miasta, do bloku, do centralnego ogrzewania i ciepłej wody w kranie. Wieczorem poszliśmy w ciemność – ja, Lou i mój ojciec – popatrzeć na niebo. Tata wymieniał nazwy najjaśniejszych gwiazd Oriona. Nieco ponad jego łukiem wisiał czerwonawy Mars, wyżej gwiazdozbiór Woźnicy. „Wygląda jak bardzo uproszczona mapa Polski”, stwierdziła Lou, kiedy później, już w nocy, oglądałyśmy ilustracje Atlasu gwiaździstego nieba. Zawsze miała przy sobie notes, w którym coś rysowała; tamtej nocy kopiowała konstelacje z Atlasu. Długo nad tym ślęczała, wyjątkowo zasnęłam pierwsza. Następnego ranka notes leżał na podłodze otwarty i zobaczyłam, że te jej rysunki wcale nie przypominają gwiazdozbiorów z książki. Wzruszyła ramionami: „Inaczej połączyłam kropki”.
Przez większość drogi powrotnej Lou milczała, choć bardzo czekałam, żeby powiedziała, że jej się podobało i super, że ją zabrałam – cokolwiek w tym rodzaju. Ta wyprawa to był mój pomysł, chciałam, żeby dała mi znać, że czuje się obdarowana. Ale niczego takiego nie usłyszałam, poza zwykłym „Dziękuję”, kiedy już dotarliśmy na miejsce. Pożegnałyśmy się szybko i poszła do domu, do swojego życia, o którym wiedziałam zadziwiająco niewiele, choć toczyło się tak blisko mojego. Wnieśliśmy rzeczy, potem zamknęłam się w swoim pokoju pełnym książek i płyt. Czułam się trochę nieswojo, jakbym zachorowała, zaraziła się jakimś rodzajem nieuchwytnego niepokoju.
Pojawiła się znowu po kilku dniach. Przeczytała coś o Orionie w mitach greckich. „Jak na mój gust”, powiedziała, „nie jest to aż taki znowu wielki powód do dumy, że ktoś mógłby zabić każde zwierzę na Ziemi”. „Ale w końcu to jego, Oriona, zabiło zwierzę, czyli skorpion”, wtrąciłam, „czy jednak nie?” „Ciężko powiedzieć”, odparła. „Możliwe, ktoś go oślepił. W tych historiach zawsze dzieje się jakaś masakra”. „W ogóle wszędzie dzieje się dużo masakry”, skwitowałam filozoficznie, co ją rozbawiło. „Jest jeszcze inna wersja”, powiedziała. „Bogowie kazali facetowi zakopać byczy tyłek w grobie żony”. „Wymyśliłaś to”. „Nic podobnego, to ci Grecy wymyślili. Kazali mu w dodatku nasikać do tego grobu. I po dziewięciu miesiącach wykopał dzieciaka, czyli swojego syna, Oriona”. „Ale historia”. „Dość pojechana. Dwa trupy i żywe dziecko, wykopane jak bulwa”. „Jak ziemniak”. „Mityczny ziemniak”. „Mój ulubiony”. „Ten ojciec był pszczelarzem”. „Kartofel, syn pszczelarza”. „Uganiający się za Plejadami”.
Moja choroba ustąpiła, zapomniałam, że coś mi w ogóle dolegało. Było jasne, że mamy siebie przede wszystkim po to, żeby sobie wszystko opowiedzieć – cały świat. Historie prawdziwe i zmyślone, a zwłaszcza te, które będąc zmyśleniem, pozostają prawdą.
Eliza
Obóz dla uchodźców w Makhmurze, rozpikselowany. Dostrzegam zamkniętą stację paliw, skład materiałów budowlanych oraz obiekt o nazwie „Pistachio shop”. Dominujące barwy to piaskowa żółć i szarości. Zamazany fragment, pod którym skrywa się obóz, przypomina różowy granit, kojarzy mi się z nagrobkiem. Notuję: „Pistachio shop” (może tytuł opowiadania?).
Strażnik
– Dzień dobry, proszę otworzyć bagażnik – mówi do mnie tonem, który sugeruje, że dalszy rozwój sytuacji jest w moich rękach. Nie da się wykluczyć, że będziemy dla siebie uprzejmi, jak dwoje obywateli porządnego kraju. Czy to porządny kraj? To zależy ode mnie, choć to on ma broń.
– Oczywiście – odpowiadam tonem prymuski, którego nienawidzę. Ale nie chcę problemów. Chcę, żeby wszystko było w porządku. Próbuję się uśmiechnąć. Ponieważ jednak nienawidzę kobiety, która podejmuje te próby, moja twarz okropnie się wykrzywia. Łapię ten grymas kątem oka w lusterku wstecznym, jestem sobie obca.
Wysiadam, otwieram bagażnik. Mężczyzna omiata światłem latarki moje graty. Luzem walają się stare miejskie kalosze, zapasowa kurtka i szmata, która dawniej była ręcznikiem. Jest też torba z aparatem.
– Pani jest z jakichś mediów? – pyta, wskazując na torbę.
– Nie – odpowiadam trochę za szybko. Nie jest tak do końca pewne, czy mówię prawdę, czy kłamię.
– Robię zdjęcia przyrody – dodaję koncyliacyjnie.
– Przyrody – powtarza po mnie. Wyczuwam ulgę.
– A żubry już pani sfotografowała?
– Tak – odpowiadam, równie jak on zadowolona z obrotu sprawy. – Tym razem chciałabym sfotografować wilki – dodaję.
– Na wilki trzeba uważać – poucza mnie. – Dużo ich i są śmiałe. Wczoraj pod Jelonką leśnicy musieli się od nich kijami opędzać. – Próbuję to sobie wyobrazić.
– Będę uważała – obiecuję, zamykając bagażnik.
– Można jechać – mówi strażnik, więc ruszam.
Eliza
Uderzenie jest potężne; czas, ten ułamek sekundy, w którym dochodzi do wypadku, rozciąga się i rozwarstwia, żeby pomieścić w sobie, a raczej w moim biednym, ociężałym umyśle, plamę gęstego mroku wylatującą jak kamień z procy z przydrożnych krzaków, następujący zaraz potem wstrząs, hamowanie i myśl, że powinnam dodać gazu i odjechać – bo może jeszcze zdołam uciec. Przed czym? Przed zdarzeniem, które w mojej świadomości dopiero się kształtuje, dlatego wydaje się, że nie jest ostateczne, że plama mroku, która jeszcze przez parę mgnień po zderzeniu toczy się z ogromną prędkością po szosie, aż wpadnie do rowu, mogłaby potoczyć się z powrotem tam, skąd przyszła, i wtopić w nocne tło.
Niestety co się stało, to już się stało.
Zatrzymuję się, gaszę silnik. Kiedy wyłączam światła, robi się całkiem ciemno. Wokół nikogo, poza gwałtownym biciem mojego serca kompletna cisza. Nie wiem właściwie, gdzie dokładnie jestem; napatrzyłam się na mapy Google’a i wydawało mi się, że znam ten teren na pamięć, tymczasem chyba się właśnie zgubiłam. Po paru chwilach z nocy wyłaniają się czarne zarysy drzew, bezlistne, przerażające, jak szkielety jakichś sparaliżowanych stworzeń. Czymkolwiek jest to, co potrąciłam, raczej nie miało szans. Kusi mnie, żeby odjechać, niczego nie widzieć, nie wiedzieć, nie brać odpowiedzialności, nie dokładać sobie kolejnego problemu. Zbieram się jednak w sobie i wysiadam z samochodu. Przechodzę na drugą stronę asfaltu. Akurat w tym momencie księżyc wyłazi zza chmury, rachityczne światło pada na podmarzniętą trawę. Jest wilgotno i zimno. Zerkam na telefon, znów wylogował się z sieci.
Słabo widzę po zmierzchu, coraz bardziej szwankuje mi zwłaszcza lewe oko, dlatego chwilę trwa, zanim dostrzegę swoją ofiarę. Nieduży, szczupły kot, czarny, z białą łatką na czole. Leży wyciągnięty na boku, wygląda jak mokra ścierka. Żyje jeszcze, widzę, że z trudem oddycha, z pyszczka cieknie mu strużka krwi.
Siadam przy nim. Z bliska wydaje się obcy, jakby trafił do mojego świata z innego wymiaru, jakby tu wpadł przez szczelinę w ułamku sekundy mojej nieuwagi, jakbym nie była sprawczynią wypadku, tylko ofiarą błędu, pomyłki, zakłócenia. Tak, coś się zacięło, dlatego życie nie działa. Nie działa już od pewnego czasu. Jest jasne, że coś się poprzestawiało. Siedzę przez dłuższą chwilę nieruchomo, słuchając bicia własnego serca. Kiedy łomotanie uspokaja się, ogarnia mnie zmęczenie. Tak ogromne zmęczenie, że nie mam innego wyjścia niż tylko położyć się i zamknąć oczy, mimo że mam pod sobą tylko zimną, mokrą trawę. Leżę nieruchomo przy pogruchotanym zwierzęciu, czuję absolutną pustkę w głowie, nie mam żadnego pomysłu, nie mam siły. Fantazjuję, że już tu zostanę – ktoś nas kiedyś znajdzie, ktoś kiedyś znajdzie jakieś rozwiązanie, ktoś nas stąd zabierze...
Ale bardzo szybko robi mi się zimno. Przychodzi mi do głowy wanna pełna ciepłej wody i potem już nie mogę pozbyć się myśli o niej. Wyobrażam sobie, że kiedy wrócę do mojego warszawskiego mieszkania, spędzę cały wieczór w wannie, czytając coś dla relaksu. To jest nadal możliwe w moim potłuczonym ciele, w moim potłuczonym świecie. W tym celu jednak muszę wstać. Myśl o ciepłej wodzie prawie boli, chociaż marznę dopiero od kwadransa. Zaczynam żałować tej eskapady, nie mogę sobie przypomnieć, o co mi właściwie chodziło. Ciałem kota wstrząsa dreszcz. Śmierć kojarzy się z chłodem, bo martwe ciało staje się sztywne, jakby skute lodem, ale czy umierającym naprawdę jest zimno? Mnie było zimno.
– Odejdź już – mówię szeptem do zwierzęcia – na ciebie już czas.
Żałuję, że nie znam żadnej modlitwy, żadnej pieśni śmierci. Dopiero teraz czuję coś w rodzaju smutku. Paradoksalnie przynosi mi to ulgę, jakbym wreszcie przynajmniej na moment skleiła się z rzeczywistością.