Domy na dnie morza - Caitlin R. Kiernan - ebook

Domy na dnie morza ebook

Caitlin R. Kiernan

3,5

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Odkąd H.P. Lovecraft zaprosił kolegów, takich jak Frank Belknap Long i Robert Bloch (między innymi), żeby przyłączyli się do tworzenia "Mitologii Cthulhu" (pod wymyśloną przez niego mniej znaną nazwą "Yog-Sothery), dziesiątki autorów z różnym skutkiem próbowało swoich sił w tkaniu tego ogromnego gobelinu. Niektórzy, jak wówczas nastoletni Ramsey Campbell, wykorzystał fikcyjne uniwersum jako punkt wyjścia do własnej kariery i znalazł przy tym swój własny pisarski styl. Inni, jak Stephen King i Neil Gaiman, zrobili to samo w szczycie swoich karier, składając hołd autorowi, który był dla nich tak wielką inspiracją. Ale nikt, absolutnie nikt, nie ma tak błyskotliwego i oryginalnego wkładu w mitologię Cthulhu jak Caitlin R. Kiernan.

Do tego nadzwyczajnego zbioru autorka wybrała ponad dwadzieścia swoich lovecraftowskich opowiadań, poczynając od "Valentii" z 2000 roku po nowszą klasyczną "Górę", ponadto pełny cykl Dandridge, a także nowe opowiadanie "M jak Mars". Krótko mówiąc, jest to fundamentalne dzieło zarówno dla fanów Kiernan, jak i miłośników świata Cthulhu.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 708

Oceny
3,5 (6 ocen)
1
2
2
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
EjTyEwel

Dobrze spędzony czas

Mam dychotomiczne odczucia. Z jednej strony nieopisany klimat opowiadań, z drugiej męcząca narracja. Czytało się dobrze, tylko jakoś tak za długo.
10

Popularność




Lovecraft i ja

Love­craft i ja

Prze­mowa inau­gu­ra­cyjna na pięt­na­stym Dorocz­nym Festi­walu Fil­mo­wym HPL w Por­t­land, Ore­gon, 2 paź­dzier­nika 2010

Od czego zacząć?

Po pierw­sze, sądzę, że kiedy jest się gościem hono­ro­wym, ozna­cza to, że zostało się uho­no­ro­wa­nym. Ale prawdę mówiąc, to ja czuję się uho­no­ro­wana pro­po­zy­cją wystą­pie­nia jako gość hono­rowy na Festi­walu Fil­mo­wym Love­cra­fta. Czuję się rów­nież uho­no­ro­wana tym, że Festi­wal zadał sobie spory trud i nie szczę­dził wydat­ków, żeby mnie tutaj spro­wa­dzić. Z pew­no­ścią nie uda­łoby mi się to w inny spo­sób. Nie pomaga fakt, że jestem raczej odlud­kiem i nie prze­pa­dam za podró­żami. Samo wycią­gnię­cie mnie z domu może być trud­nym zada­niem. Prze­mie­rze­nie całego kraju tam i z powro­tem jest czymś, czego nie robi­łam od ponad dekady. Ale kiedy dosta­łam zapro­sze­nie, nie mogłam odmó­wić. Dzieła Love­cra­fta miały zbyt duży wpływ na moje pisar­stwo, żebym mogła powie­dzieć nie, a poza tym, jak już wspo­mnia­łam, jest to dla mnie zaszczyt i honor.

Kiedy więc popro­szono mnie, żebym prze­mó­wiła na cere­mo­nii otwar­cia, zgo­dzi­łam się. Prze­cież to kolejny zaszczyt, więc nie mogłam odmó­wić. Mimo to nie mia­łam poję­cia, od czego zacząć ani na czym skoń­czyć. Naprawdę nie jestem dobra w tego rodzaju rze­czach. Ale odbie­gam od tematu. Tracę wątek. Zasta­na­wia­łam się jed­nak i zasta­na­wia­łam, aż wresz­cie w ostat­niej chwili – czyli w środę po połu­dniu – wymy­śli­łam.

Zacznę od dnia, kiedy pierw­szy raz zetknę­łam się z H.P. Love­cra­ftem. Dziwne, ale zna­la­złam go w Trus­sville w Ala­ba­mie, w żół­tym szkol­nym auto­bu­sie. Mia­łam sie­dem­na­ście lat. Był desz­czowy wio­senny pora­nek w tysiąc dzie­więć­set osiem­dzie­sią­tym pierw­szym roku, a Love­craft leżał samot­nie na pustym sie­dze­niu. Wysia­da­jąc, ktoś nie­chcący zosta­wił książkę z Biblio­teki Publicz­nej w Bir­ming­ham. Było to ory­gi­nalne wyda­nie Dagon and Other Maca­bre Tales Arkham House z tysiąc dzie­więć­set sześć­dzie­sią­tego pią­tego. Czarno-biała okładka Lee Browna Coye’a (1907–1981) przed­sta­wia starca o wyłu­pia­stych oczach, ubra­nego w łach­many. Męż­czy­zna trzyma har­pun, któ­rym, niczym posta­rzały kapi­tan Ahab, prze­bija bia­łego kasza­lota. Oka­zuje się, że Coye miał obse­sję na punk­cie Moby Dicka, a wie­lo­ryby są powra­ca­ją­cym moty­wem w jego pra­cach. Ale czło­wiek z okładki był gigan­tem w porów­na­niu z wie­lo­ry­bem, co, jak się wkrótce prze­ko­na­łam, wybrzmiewa we frag­men­cie Dagona. Love­craft pisze:

„Naj­bar­dziej pora­ża­jące wra­że­nie wywarły na mnie jed­nak reliefy obraz­kowe – z racji olbrzy­mich roz­mia­rów widoczne przez wodny prze­stwór jak na dłoni. Były to pła­sko­rzeźby o tema­tyce, któ­rej nie powsty­dziłby się sam Doré. Wyobra­żały, jak mi się zdaje, ludzi – a przy­naj­mniej pewien rodzaj ludzi; byli oni wszakże przed­sta­wieni w trak­cie rybich figli w mor­skiej gro­cie lub skła­da­nia hoł­dów w skal­nej świą­tyni naj­wy­raź­niej rów­nież znaj­du­ją­cej się pod wodą. Ich twa­rzy i cie­le­snych kształ­tów nie śmiem opi­sać w szcze­gó­łach – na samo ich wspo­mnie­nie robi mi się słabo. Gro­te­skowe ponad wszystko, co zro­dziła wyobraź­nia Poego czy Bul­wer-Lyt­tona, w ogól­nym pokroju zdra­dzały wstrętne podo­bień­stwo do ludzi – prze­czyły mu jed­nak płe­twia­ste dło­nie i stopy, rażąco sze­ro­kie i obwi­słe wargi, szkli­ste, wyłu­pia­ste oczy tudzież inne, jesz­cze mniej przy­jemne cechy. Co cie­kawe, mia­łem wra­że­nie, że wyrzeź­biono je z pogwał­ce­niem wszel­kich pro­por­cji wzglę­dem oto­cze­nia: jedno ze stwo­rzeń zostało przed­sta­wione w trak­cie zabi­ja­nia wie­lo­ryba, było jed­nak odeń zale­d­wie odro­binę mniej­sze. Uwagę moją przy­kuły, jak powia­dam, gro­te­sko­wość kształ­tów i dziwne roz­miary tych istot; po chwili wszakże uzna­łem, że są to tylko wize­runki bogów zro­dzo­nych w wyobraźni jakie­goś pry­mi­tyw­nego rybac­kiego lub żeglar­skiego ple­mie­nia, któ­rego ostatni poto­mek sczezł na długo, nim naro­dził się pierw­szy nean­der­tal­czyk lub czło­wiek z Pilt­down. Byłem zdu­miony i wstrzą­śnięty, że tak znie­nacka dane jest mi wej­rzeć w prze­szłość, o któ­rej nie śniło się nawet naj­śmiel­szym antro­po­lo­gom; zamy­śli­łem się tedy, świa­tło zaś księ­życa odbi­jało się dziw­nymi pobla­skami w cichym kanale u mych stóp”1.

Oczy­wi­ście posta­cie na relie­fach nie są wymy­ślone, a pro­por­cje zapewne nie aż tak prze­sa­dzone.

W każ­dym razie tak zaczął się mój romans z Love­cra­ftem, od czarno-bia­łej okładki z czer­wo­nym imie­niem Dagon. Przy­znaję, że jako nasto­latka mia­łam dość naganny zwy­czaj osą­dza­nia książki po okładce. Jesz­cze gor­sza byłam pod tym wzglę­dem jako dziecko. Na szczę­ście w okładce Coye’a zako­cha­łam się od razu. A książka leżała sobie na sie­dze­niu szkol­nego auto­busu i nikt się do niej nie przy­zna­wał. Rozej­rza­łam się, czy ktoś patrzy. Nikt nie patrzył. Poczu­łam dreszcz, zabie­ra­jąc ją i pośpiesz­nie odda­la­jąc się z nią w ramio­nach. Chyba powin­nam była oddać ją kie­rowcy albo zanieść do biura rze­czy zna­le­zio­nych… albo coś w tym rodzaju. Ale czu­łam się zbyt zain­try­go­wana. Musia­łam się dowie­dzieć, co jest w środku. Tak więc spę­dzi­łam kilka dni i nocy, pochła­nia­jąc Dagona. Sie­dzia­łam do późna, choć powin­nam spać. Na lek­cji ukry­wa­łam ją w pod­ręcz­niku do alge­bry. To wszystko brzmi strasz­nie banal­nie, wiem, ale tak było naprawdę. Czy­ta­jąc, zako­cha­łam się w auto­rze tych opo­wia­dań, tak jak zako­cha­łam się w ilu­stra­cjach Lee Browna Coye’a.

Po prze­czy­ta­niu zbioru zro­zu­mia­łam, jak uda­nie okładka odda­wała nastrój tych opo­wia­dań, ich atmos­ferę i grozę. Każdy wiel­bi­ciel Love­cra­fta wie, że dla niego suk­ces albo porażka dowol­nej opo­wie­ści nie­sa­mo­wi­tej zale­żał przede wszyst­kim od tego, czy autor zdo­łał stwo­rzyć nastrój. Żadna liczba pod­upa­da­ją­cych por­tów Nowej Anglii, tajem­nych tek­stów czy śli­skich macek nie zdoła zastą­pić dobrze wykre­owa­nej atmos­fery. Tak więc w tym sen­sie okładka Coye’a jest strza­łem w dzie­siątkę. Wła­śnie ona mnie przy­cią­gnęła, a ja odkry­łam nie tylko opo­wia­da­nie tytu­łowe, ale rów­nież takie mroczne perełki jak Ogar, Dziwny, wysoki dom wśród mgieł, Przy­cza­jona groza, Zagłada Sar­na­thu i być może naj­waż­niej­szą z nich: esej Nad­na­tu­ralny hor­ror w lite­ra­tu­rze. Prze­czy­ta­łam Dagona i inne opo­wie­ści maka­bryczne od deski do deski, a nie­które opo­wia­da­nia wię­cej niż jeden raz. Potem nie­chęt­nie odda­łam książkę do oddziału biblio­teki w Trus­sville. Czę­sto żało­wa­łam, że jej nie zatrzy­ma­łam. To nie ja zosta­wi­łam ją bez­tro­sko w szkol­nym auto­bu­sie. To nie ja mia­ła­bym kło­poty z powodu jej zgu­bie­nia. Jed­nak jej nie zatrzy­ma­łam, posta­no­wi­łam ją oddać. Zwró­ci­łam ją światu.

Tak więc była to moja ini­cja­cja, moje wpro­wa­dze­nie do Love­cra­fta. Zgu­biona książka z biblio­teki z dziwną, gro­te­skową, przy­cią­ga­jącą wzrok okładką, stwo­rzoną przez czło­wieka, który przy­pad­kiem umarł w tym samym roku.

Nie mia­łam wtedy poję­cia, że to nie były naj­lep­sze opo­wia­da­nia Love­cra­fta, i miało minąć kilka lat, zanim się tego dowie­dzia­łam, zanim odkry­łam W górach sza­leń­stwa, Kolor z innego wszech­świata i Widmo nad Inn­smo­uth. Byłam zachłanną czy­tel­niczką, jed­nak w tysiąc dzie­więć­set osiem­dzie­sią­tym pierw­szym roku nie­ła­two było zna­leźć Love­cra­fta w Ala­ba­mie, a poza tym czas zaj­mo­wała mi szkoła śred­nia, potem col­lege i wielu innych auto­rów. Absor­bo­wało mnie stu­dio­wa­nie pale­on­to­lo­gii, geo­lo­gii i bio­lo­gii, tak że nie zna­la­złam drogi powrot­nej do Love­cra­fta aż do roku tysiąc dzie­więć­set osiem­dzie­sią­tego ósmego. Lek­tura wysu­bli­mo­wa­nej powie­ści T.E.D. Kle­ina Cere­mo­nies, a potem jego zbioru Dark Gods przy­po­mniała mi o tam­tym desz­czo­wym dniu w szkol­nym auto­bu­sie i o tym, co w nim zna­la­złam. Na Uni­wer­sy­te­cie Kolo­rado w Boul­der odna­la­złam w uczel­nia­nej biblio­tece inne książki wydane przez Arkham House i pochło­nę­łam je natych­miast.

Zapewne nie jest zbie­giem oko­licz­no­ści, że mój sen­ty­ment do Love­cra­fta utrwa­lił się w tam­tym okre­sie. Pra­co­wa­łam jako pale­on­to­log i kon­ty­nu­owa­łam stu­dia w tej dzie­dzi­nie. Wyobra­ża­nie sobie bez­miaru czasu i prze­strzeni sta­no­wiło dla mnie część codzien­nego życia, choć byłam świa­doma, że więk­szość ludzi nie poświęca tym kwe­stiom żad­nej uwagi. Oto jeste­śmy, nie­skoń­cze­nie mała kropka w nie­po­zna­wal­nym i cał­ko­wi­cie obo­jęt­nym wszech­świe­cie. Oto jeste­śmy, jedy­nie chwi­lowe wcie­le­nia mate­rii i ener­gii. Wiecz­ność i nie­skoń­czo­ność roz­cią­gają się wszę­dzie wokół nas. Widzimy je w gwiaz­dach, w mecha­nice kwan­to­wej, w ska­łach, które już były stare przed ewo­lu­cją wie­lo­ko­mór­ko­wego życia, widzimy w obfi­to­ści roślin i zwie­rząt, które zamiesz­ki­wały ten świat przed nami i prze­trwały jako ska­mie­liny. Widzimy w powsta­niu naszego gatunku i we wszyst­kich wie­kach ludz­kiej histo­rii. Dla mnie świa­do­mość tego, co geo­lo­dzy nazy­wają „cza­sem geo­lo­gicz­nym”, była zarówno pro­za­iczna, jak i cudowna. Nie przy­wy­kłam jed­nak do tego, że znaj­duję go w lite­ra­tu­rze. U Love­cra­fta zna­la­złam, i to bar­dzo dużo.

Nie­wielu innych pisa­rzy fan­ta­stycz­nych, a z pew­no­ścią bar­dzo nie­wielu przed Love­cra­ftem, tak dokład­nie zro­zu­miało głę­bię „czasu geo­lo­gicz­nego” i jego kon­se­kwen­cje dla ludz­ko­ści. Love­craft nie tylko ją pojął, ale spę­dził życie na pisa­niu opo­wia­dań, które mię­dzy innymi sta­rały się prze­ka­zać prawdę o naszym miej­scu w kosmo­sie. Oczy­wi­ście potwory, roz­pa­da­jące się rodowe zamki i zmu­to­wani rybio­lu­dzie robili wra­że­nie. Ale dla mnie liczyło się jego doce­nia­nie czasu i umie­jęt­ność poka­za­nia kosmicz­nej per­spek­tywy w bele­try­styce. On instynk­tow­nie znał potęgę tych odkryć. Czas i prze­strzeń – czasoprze­strzeń – to prze­ra­ża­jąca rzecz. Gdyby taka nie była, Gali­le­usz nie zostałby zmu­szony do odwo­ła­nia swo­ich poglą­dów, a my nie mie­li­by­śmy kre­acjo­ni­stów jazgo­czą­cych o biblij­nych mitach pół­tora stu­le­cia po tym, jak Dar­win opu­bli­ko­wał swoje wiel­kie dzieło. Love­craft nie tylko pisał straszne histo­rie. On na swój spo­sób oba­lił reli­gijny dogmat, mówiąc: „Posłu­chaj­cie, jeste­śmy malutcy i nie będzie nas, zanim się obej­rzymy. I nikogo ani niczego to nie obcho­dzi. To jest prze­ra­ża­jące, ale jed­no­cze­śnie wspa­niałe”.

Pora na pod­su­mo­wa­nie. Już wspo­mnia­łam, że mam kło­poty z zakoń­cze­niami. Ale jestem tutaj dwa­dzie­ścia dzie­więć lat i kilka żywo­tów po tam­tym dniu w auto­bu­sie szkol­nym. Teraz miesz­kam w Pro­vi­dence w Rhode Island, w mie­ście Love­cra­fta, mie­ście, które, jak sam twier­dził, uosa­biał. Z pew­no­ścią ni­gdy nie pla­no­wa­łam, że sprawy tak się ułożą, ale los to dziwna, cudowna i nie­po­ko­jąca rzecz. Regu­lar­nie cho­dzę tymi samymi cegla­nymi chod­ni­kami, któ­rymi on cho­dził, obok domów, w któ­rych miesz­kał, odwie­dzam biblio­teki i muzea, które on odwie­dzał. Regu­lar­nie mijam obser­wa­to­rium, w któ­rym młody Love­craft obser­wo­wał gwiazdy. A cza­sami zosta­wiam dowody wdzięcz­no­ści na jego skrom­nym nagrobku na cmen­ta­rzu Swan Point.

Od czasu mojej dru­giej powie­ści Thre­shold wyda­nej w dwa tysiące pierw­szym roku porów­nuje się moje pisar­stwo do jego. Ni­gdy nie wie­dzia­łam, co myśleć o takich porów­na­niach, oprócz tego, że mi pochle­biają. Kiedy je czy­tam, naprawdę czuję się uho­no­ro­wana. I odczu­wam pokorę.

Dzię­kuję.

Valentia (1994)

Valen­tia (1994)

Cała noc tur­bu­len­cji i skrę­tów w cza­sie lotu z JFK na Shan­non, nie­prze­rwany war­kot sil­ni­ków odrzu­to­wych i cała jesienna noc żeglo­wa­nia przez lodo­wate chmury wysoko nad wzbu­rzo­nym Atlan­ty­kiem. Wresz­cie za oknem poszar­pane zachod­nie wybrzeże Irlan­dii niczym sza­ro­zie­lony klej­not, nie­wy­po­le­ro­wany, nie­oszli­fo­wany, a potem lądo­wa­nie. Ruty­nowo podejrz­liwe spoj­rze­nie agenta cel­nego na pasz­port – krót­kie włosy, na zdję­ciu na­dal blond, teraz rude, kasz­ta­nowe. Anne była wdzięczna, kiedy dostrze­gła jedną z magi­stran­tek Mor­risa, cze­ka­jącą na nią z tabliczką ze sta­ran­nie wydru­ko­wa­nym nazwi­skiem dr Camp­bell, nie­bie­skim na brą­zo­wym kar­to­nie. W cza­sie dłu­giej jazdy do Kerry przy­sy­piała, pod­czas gdy stu­dentka mówiła, a na zewnątrz prze­su­wał się nie­równy pat­chwork wio­sek i farm.

– To takie straszne – mówi stu­dentka.

Powtó­rzyła to wię­cej niż jeden raz, prze­pro­siła wię­cej niż jeden raz, jakby cokol­wiek z tego mogło być jej winą. Máire, blada, czar­no­włosa dziew­czyna z Dublina, o oczach jak z kata­logu tury­stycz­nego, zie­lo­nych oczach, które nie odry­wają się od drogi, nie patrzy na Anne, kiedy samo­chód toczy się na połu­dnie i zachód, pod­czas gdy wody Din­gle Bay koloru łupka cią­gną się na pół­noc aż do morza. Za Kil­lor­glin wysoki dro­go­wskaz, czarne litery na pobie­lo­nym drew­nie, i biała strzałka, do Cahir­ci­veen na­dal czter­dzie­ści kilo­me­trów, więc Anne znowu zamyka oczy.

– Wia­domo, jak to się stało? – pyta.

– O Chry­ste, tak mi przy­kro, dok­tor Camp­bell. – Dziew­czyna mówi takim gło­sem, jakby była bli­ska łez, więc Anne nie pona­wia pyta­nia.

***

Dwie godziny póź­niej nie­bie­sko-biały prom samo­cho­dowy z Renard Point odbija od nabrzeża i sunie przez port w stronę dużej wyspy Valen­tia. To zale­d­wie pię­cio­mi­nu­towa prze­prawa, ale woda jest na tyle nie­spo­kojna, że Anne chcia­łaby mieć bute­leczkę dra­ma­miny w swoim woj­sko­wym ple­caku z demo­bilu, leżą­cym w bagaż­niku wypo­ży­czo­nego auta. Stoi przy relingu, bo uprzej­miej jest wymio­to­wać przez burtę niż na pokład. Po lewej ma zie­lo­no­oką Máire, jej szma­rag­dowe oczy i nie­spo­kojne dło­nie.

Nic z tego nie wydaje się realne, myśli Anne. Nic z tego nie wydaje się ani tro­chę realne.

Dziew­czyna wyj­muje coś błysz­czą­cego z kie­szeni swe­tra, róża­niec: srebrny krzy­żyk i czarne kora­liki. Anne odwraca głowę i patrzy na hory­zont, nie­wy­raźne połą­cze­nie sza­rej wyspy i jesz­cze bar­dziej sza­rego morza. Powie­trze pach­nie słoną wodą, rybami i nad­cią­ga­ją­cym desz­czem. Ona sku­pia się na pyta­niach, które przy­wio­zła ze sobą z Nowego Jorku, na nie­przy­jem­nych myślach, żeby stłu­mić odwieczny strach przed cho­robą mor­ską. Pyta­niach, które zro­dziły się dwa dni wcze­śniej wraz z wie­ścią o śmierci Mor­risa Whit­neya, wraz z tele­fo­nem Ran­dalla w nie­dzielne popo­łu­dnie.

– Możesz przy­je­chać wie­czo­rem, Anne? – Ran­dall wyda­wał się zmę­czony, nie­wy­spany, jakby nagle dopa­dło go całe jego sześć­dzie­siąt lat. – Cho­dzi o Mor­risa. Coś się stało.

Ona nie chciała wysłu­chać reszty i mu to powie­działa, zmu­siła go, żeby na tym poprze­stał do czasu, aż ona doje­dzie metrem ze swo­jego miesz­ka­nia w Tri­bece do muzeum. Aż usią­dzie w maleń­kim gabi­ne­cie na pią­tym pię­trze. Wtedy Arthur Ran­dall prze­ka­zał jej wszystko, co wie­dział, skąpe i brzyd­kie szcze­góły, które z początku nie skła­dały się w żadną sen­sowną całość – tele­fon z poli­cji w Cahir­ci­veen, ciało Mor­risa wycią­gnięte z morza przez łódź rybacką z Kni­ght­stown, znisz­czone wyko­pa­li­sko. Anne słu­chała w mil­cze­niu drżą­cego głosu star­szego męż­czy­zny, a jej oczy bez­piecz­nie spo­czy­wały na archi­wal­nym nume­rze „Jour­nal of Ver­te­brate Pale­on­to­logy” leżą­cym na biurku – lśniąca poma­rań­czowo-biała okładka, czarny druk, pre­cy­zyjny rysu­nek eoceń­skiego okon­kowca – same bez­pieczne i sen­sowne rze­czy, żeby nie musieć patrzeć na twarz Arthura.

– Masz poję­cie, co on tam robił po zmroku? – pyta Anne nie­mal szep­tem.

Máire lekko odwraca głowę, na­dal patrząc na róża­niec, który trzyma w rękach.

– Nie – odpo­wiada. – Nikt z nas tego nie wie.

Anne patrzy na ląd, coraz mniej­szy, w miarę jak mały prom pra­co­wi­cie posuwa się naprzód, i już wie, że nie powinna była przy­jeż­dżać, że Arthur miał rację i że praw­do­po­dob­nie ona nie znaj­dzie tutaj wię­cej odpo­wie­dzi niż na Man­hat­ta­nie. Jeśli ta pło­chliwa dziew­czyna sto­jąca obok niej może być jakąś wska­zówką. Poza tym jest coś jesz­cze, cichy nie­po­kój pod oło­wia­nym cię­ża­rem straty, pod dez­orien­ta­cją. Nie­ja­sny lęk, w miarę jak zbli­żają się brzegi Valen­tii. On by po cie­bie przy­je­chał, myśli. A potem Máire znowu się odzywa:

– Dok­tor Whit­ney kazał nam wró­cić do Kni­ght­stown. Mnie i Billy’emu. Powie­dział, że mar­twi się, czy grant zosta­nie ponow­nie przy­znany. Mówił, że potrze­buje samot­no­ści, żeby w nocy popra­co­wać nad rapor­tem dla ludzi z „Natio­nal Geo­gra­phic”, ale my wie­dzie­li­śmy, że drę­czą go kosz­mary.

– Więc w pią­tek w nocy nie było cię na sta­no­wi­sku?

Máire kręci głową.

– W zeszłym tygo­dniu codzien­nie rano jeź­dzi­li­śmy tam rowe­rami i wra­ca­li­śmy wie­czo­rem. To tylko pół godziny drogi…

I wtedy wyje syrena promu, prze­ni­kliwe, ochry­płe bucze­nie zagłu­sza następne słowa Máire. Dziew­czyna chowa róża­niec z powro­tem do kie­szeni swe­tra.

***

Wyspa Valen­tia, jede­na­ście na pięć kilo­me­trów, ska­li­sty banita dawno temu odcięty od irlandz­kiego lądu sta­łego przez nie­spo­kojny Atlan­tyk i cienki, zagięty palec kanału Port­ma­gee. Owce i bydło. Wiek wcze­śniej silni męż­czyźni wydo­by­wali łupek z ogrom­nego kamie­nio­łomu na pół­noc­nym krańcu wyspy, kamień na płytki dachowe w Lon­dy­nie i na nawierzch­nie kole­jowe w Not­tin­gham i Leice­ster. Mała, ale solidna biała latar­nia mor­ska w miej­scu, gdzie port Valen­tia łączy się z oce­anem, nie­gdyś for­teca żoł­nie­rzy Crom­wella, zauto­ma­ty­zo­wana przed laty. Dalej na zachód teren wznosi się rap­tow­nie w stronę Reena­dro­laun na wyso­kość ponad trzy­dzie­stu metrów nad pozio­mem morza, ska­li­stego cypla wycio­sa­nego przed duże fale. Stam­tąd skraj wyspy z czy­stego antra­cytu i popiołu cią­gnie się od Fogher Cliffs do Been­na­kry­raka Head. Na tych pół­kach Mor­ris Whit­ney zna­lazł w tysiąc dzie­więć­set dzie­więć­dzie­sią­tym trze­cim roku wydep­taną ścieżkę; dwa mie­siące spę­dzone w Irlan­dii na gran­cie NSF poświę­co­nym bada­niu kolek­cji dewoń­skich mię­śnio­płe­twych, pan­cer­nych ryb w Cork Geo­logy Museum, ale na Valen­tię zwa­biły go upo­rczywe pogło­ski o śla­dach stóp w kamie­niu. Naj­pierw opo­wie­ści miej­sco­wego far­mera o „tro­pach dino­zau­rów”, potem list do kura­tora muzeum od klubu orni­to­lo­gów ama­to­rów, więc w końcu Mor­ris wziął dzień wolny i wyru­szył z Cork. Nie wie­rzył wła­snym oczom, kiedy sta­rzec zapro­wa­dził go przez pastwi­sko na półki. Szczer­baty, dumny uśmiech far­mera na widok zdu­mio­nej miny pale­on­to­loga, kiedy ten zoba­czył ide­alny poje­dyn­czy szlak wijący się przez łupki w stronę morza, wszyst­kie ślady wyeks­po­no­wane na jed­nej płasz­czyź­nie uwar­stwie­nia.

– A nie mówi­łem? – trium­fo­wał sta­rzec. – I co, może to nie dino­zaury?

Whit­ney mógł jedy­nie pokrę­cić głową, ale na jego twa­rzy poja­wił się uśmiech rów­nie sze­roki jak u far­mera. Potem Mor­ris ruszył w dół, żeby lepiej się przyj­rzeć zna­le­zi­sku, pod­czas gdy fale gło­śno roz­bi­jały się o skały.

– Nie, panie O’Shea, to zde­cy­do­wa­nie nie są ślady dino­zau­rów. Cokol­wiek je zosta­wiło, żyło… – I umilkł, robiąc obli­cze­nia w pamięci, oce­nia­jąc wiek skał i dłu­gość okre­sów geo­lo­gicz­nych. – Cokol­wiek je zosta­wiło, cho­dziło tu sto czter­dzie­ści milio­nów lat przed pierw­szymi dino­zau­rami. To coś dużo, dużo lep­szego niż ślady dino­zau­rów.

Far­mer usiadł na tra­wie i zwie­sił nogi z nie­wiel­kiego urwi­ska. Oczy zro­biły mu się wiel­kie i pełne wąt­pli­wo­ści.

– Aha – mruk­nął. – No to jest cho­lerny cud, nie uwa­żasz pan?

Mor­ris ukląkł, wyjął z ple­caka tani pla­sti­kowy apa­rat Insta­ma­tic i spoj­rzał na ska­mie­nia­ło­ści przez wizjer.

– Tak – powie­dział. – Z pew­no­ścią tak. – I wypstry­kał całą rolkę filmu, po czym ruszył za star­cem przez pole.

***

Dwie godziny po świ­cie Anne Camp­bell, zmę­czona po dłu­gim locie i drżąca na paź­dzier­ni­ko­wym wichrze, stoi obok śla­dów. Płasz­czy­zna uwar­stwie­nia jest wyeks­po­no­wana wzdłuż półki o dłu­go­ści dzie­wię­ciu metrów, wąski, nie­mal poziomy pas nagiego kamie­nia w miej­scu, gdzie wyspa jest powoli odzy­ski­wana przez Atlan­tyk. W górze mewy i rissy krążą i krzy­czą jak zagu­bione, głodne dzieci. Za nią Máire na­dal roz­ma­wia z poli­cjan­tem o czer­wo­nych policz­kach i wydat­nym brzu­szy­sku, który eskor­to­wał je z Kni­ght­stown; ści­szają głosy, jakby mówili rze­czy, któ­rych Anne nie powinna usły­szeć.

Mimo fal i sło­nej mgiełki wod­nej, mimo tego, co zabójcy zro­bili z tym miej­scem, zacho­wały się znaki nary­so­wane kredą przez Mor­risa. Białe linie odmie­rza­jące dłu­gość kro­ków, słabo widoczne liczby potrzebne do zdjęć; jesz­cze dzień albo dwa i morze oczy­ści półkę. Łzy w oczach, lecz Anne nie jest pewna, czy to z powodu Mor­risa, znisz­czo­nych skar­bów czy lodo­wa­tych pal­ców wia­tru.

Na początku było sto śla­dów, według nota­tek Mor­risa, sto już wyeks­po­no­wa­nych, kiedy pierw­szy raz zoba­czył półkę, i kolej­nych pięć­dzie­siąt czy sześć­dzie­siąt odkry­tych póź­niej, kiedy on, Máire i Billy podą­żyli za odci­skami w stronę krańca klifu, z saniami i łomami do usu­wa­nia cięż­kich blo­ków łupku. Teraz zostało zale­d­wie pięć czy sześć nie­usz­ko­dzo­nych albo nie­znisz­czo­nych cał­ko­wi­cie. Zbez­czesz­czo­nych, myśli Anne. To miej­sce zostało zbez­czesz­czone. Jak spa­lony kościół albo splą­dro­wana świą­ty­nia. Siada obok jed­nego z nie­wielu śla­dów, które nie zostały odłu­pane, zeskro­bane albo kom­plet­nie roz­trza­skane. Łagod­nie pofał­do­wana powierzch­nia skały poły­skuje lekko, lśniąco-matowa gra krysz­tał­ków miki i słońca. Anne deli­kat­nie kła­dzie palce na płyt­kim wgłę­bie­niu, dotyka wyraź­nego odci­sku zosta­wio­nego przez istotę, która prze­szła tędy trzy­sta osiem­dzie­siąt pięć milio­nów lat temu. Pod­nosi wzrok na półkę, na zakwity o nie­zdro­wej bar­wie infek­cji, na małe nagro­ma­dze­nia brą­zo­wego pia­sku, jasnego na tle łupku, na kilka cuch­ną­cych sadza­wek wody pozo­sta­łych w niż­szych miej­scach, cze­ka­ją­cych na przy­pływ.

– Wszystko jest na kli­szy – odzywa się za nią Máire, siląc się na spo­kój i pew­ność sie­bie. – I mamy odlewy. Dok­tor Whit­ney część wysłał do Cork w zeszłym tygo­dniu, a inne do Dublina.

– Chcę zoba­czyć te zdję­cia, Máire. Wszystko, co zostało wywo­łane. Jak naj­szyb­ciej, okay?

– Dobrze – odpo­wiada dziew­czyna. – Wszyst­kie są z powro­tem w mie­ście. Uzna­li­śmy, że nie jest bez­piecz­nie zosta­wiać je na sta­no­wi­sku.

– Nie jest – mówi Anne, bar­dziej do sie­bie. – Pew­nie nie.

Potem Máire znowu roz­ma­wia z poli­cjan­tem, a Anne patrzy na roz­le­gły, zimny ocean.

***

Pokój w Kni­ght­stown, brudna tapeta na ścia­nach i wybla­kłe obrazki kato­lic­kich świę­tych, słaby, ole­isty zapach ryb, ale przy­naj­mniej jest cie­pło i sucho, bo godzinę po zacho­dzie słońca zaczął padać deszcz. Zimne kro­ple na szy­bie. Anne sie­działa przez jakiś czas przy oknie, cze­ka­jąc, aż dok­tor Ran­dall do niej oddzwoni, patrzyła na mokre, wąskie ulice, na pub naprze­ciwko hotelu i jego okna jaśnie­jące wśród ulewy łagod­nym, żół­to­po­ma­rań­czo­wym, przy­ja­znym bla­skiem, i żało­wała, że nie popro­siła Máire, żeby z nią została. Wymy­śli­łaby jakiś pre­tekst, gdyby się posta­rała: pomoc przy zapi­skach Mor­risa, pyta­nia o próbki wysłane do Dublina do ana­lizy radio­me­trycz­nej, cokol­wiek, co ura­to­wa­łoby ją przed odgło­sami burzy i samot­no­ścią. Ale przy tej dziew­czy­nie czuła się nie­swojo, choć nie umiała okre­ślić przy­czyny. W dro­dze powrot­nej ze sta­no­wi­ska Máire nachy­liła się do niej i zapy­tała, czy to prawda, że ona i Mor­ris byli kochan­kami, szep­tem, żeby poste­run­kowy Bryce nie usły­szał. Anne zaru­mie­niła się zmie­szana i odparła:

– To było dawno temu. – Nic wię­cej, choć jej zasko­cze­nie szybko zmie­niło się w gniew i nie­za­dane pyta­nia, co ta dziew­czyna może o niej wie­dzieć, co może się jej wyda­wać, że wie.

Tak więc ulga, kiedy zadzwo­nił tele­fon, głos po dru­giej stro­nie docho­dzący z daleka, prze­fil­tro­wany przez kabel i odle­głość, ale i tak przy­no­szący ulgę. Przy­naj­mniej na kilka minut prze­pę­dza­jącą tęsk­notę za domem. Arthur Ran­dall zapy­tał, czy wszystko w porządku, czy Anne jakoś się trzyma.

– Tak – odpo­wie­działa. – Jasne. – Nie­prze­ko­nu­jące kłam­stwo.

Ran­dall wes­tchnął gło­śno. Anne usły­szała, jak on zapala papie­rosa, wydmu­chuje dym, a potem pyta o ślady. Czy w ogóle zostało coś, co da się ura­to­wać.

– Tylko jeśli zacho­wało się pod nad­kła­dem. W życiu byś nie uwie­rzył, Arthu­rze. Ni­gdy nie widzia­łam miej­sca tak kom­plet­nie… – Słowa z klifu znowu do niej wró­ciły: tak kom­plet­nie zbez­czesz­czo­nego, ale nie chciała mówić tego na głos, więc powie­działa: – Znisz­czyli wszystko. – I dodała: – To po pro­stu nie ma sensu.

– Więc nie uwa­żasz, że komuś cho­dziło o te ślady?

– Nie. Jeśli ktoś pró­bo­wał ukraść ska­mie­nia­ło­ści, byłaby to naj­bar­dziej spa­prana próba, jaką można sobie wyobra­zić. Zresztą nic nie wska­zuje na to, żeby zamie­rzali coś zabrać. Zupeł­nie nic. Kto­kol­wiek to był, chciał znisz­czyć odci­ski, Arthu­rze, a nie je ukraść.

Teraz sie­dzi na łóżku, słu­cha desz­czu bęb­nią­cego o dach i okno, przed sobą ma roz­ło­żone wszyst­kie foto­gra­fie Mor­risa, lśniącą doku­men­ta­cję 8 x 10 z mie­siąca spę­dzo­nego na Valen­tii, każdy cen­ty­metr śla­dów pie­czo­ło­wi­cie utrwa­lony, zdję­cia jako doda­tek do map i wykre­sów Máire, sta­ran­nie wyko­na­nych rysun­ków uka­zu­ją­cych wiel­kość odci­sków stóp i ich wza­jemne poło­że­nie. Więc przy­naj­mniej dane zostały ura­to­wane. Same ska­mie­nia­ło­ści prze­pa­dły, ale nie infor­ma­cje. Wystar­czy ich, żeby mogła skoń­czyć to, co zaczęła: opis naj­star­szych zna­nych ska­mie­nia­ło­ści śla­do­wych czwo­ro­no­gów, naj­wcze­śniej­szych przod­ków wszyst­kich ziem­skich krę­gow­ców, odci­sków pozo­sta­wio­nych przez istotę o dłu­go­ści nie więk­szej niż metr, nie dłuż­szej od ryby, ale na­dal odle­głej od stwo­rzeń lądo­wych. Do tej pory znany był tylko jeden zestaw tak sta­rych śla­dów, z rzeki Genoa w Austra­lii, opi­sa­nych w tysiąc dzie­więć­set sie­dem­dzie­sią­tym dru­gim roku.

Anne odkłada zdję­cie i bie­rze następne. Na tym uję­ciu nie ma żad­nych odci­sków, tylko ska­mie­niałe riple­marki łoży­ska pra­sta­rego stru­mie­nia. Przez chwilę myśli, że to wszystko. Muł i pia­sek ukształ­to­wane przez prądy cie­płych pale­ozo­icz­nych wód, ich wzór utrwa­lony przez czte­ry­sta tysięcy mil­le­niów. Już ma odło­żyć zdję­cie, kiedy zauważa coś w lewym dol­nym rogu. Coś zato­pio­nego w łupku, błysz­czą­cego w słońcu jak metal. Pod­nosi foto­gra­fię do lampy przy łóżku, żeby lepiej się przyj­rzeć.

Jej pierw­sze wra­że­nie jest takie, że Mor­ris poło­żył monetę dla poka­za­nia skali, może irlandzką sied­mio­kątną pięć­dzie­się­cio­pen­sówkę. Nachyla się bar­dziej, mruży oczy, nosem nie­mal dotyka papieru i widzi, że powierzch­nia tej rze­czy jest gładka, że to nie jest moneta, i nie ma wąt­pli­wo­ści, że jest zato­piona w kamie­niu, a nie tylko na nim leży. Anne przy­gryza dolną wargę, odwraca zdję­cie do góry nogami i pod tym kątem widzi, że jed­nak powierzch­nia nie jest ide­al­nie gładka, ale są leciu­teń­kie wypu­kło­ści, fałdy i wgłę­bie­nia nie­mal wyrów­nane przez lata eks­po­zy­cji na dzia­ła­nie wia­tru i morza. Poje­dyn­cza płytka liliowca ode­rwana od kie­li­cha albo jakiś inny ska­mie­niały szkar­łu­pień, sied­mio­kątny kawa­łek krze­mionki, a do tego gra świa­tła i cie­nia, tak że wygląda meta­licz­nie.

Nie, to nie jest lilio­wiec. Ani lilio­wiec, ani szkar­łu­pień, ani płytka pier­wot­nego jeżowca, bo te war­stwy leżały w świe­żej wodzie. Może to kawa­łek pan­ce­rza pla­ko­dermy. Czy nie widziała w papie­rach Mor­risa jakiejś wzmianki albo czy Máire nie wspo­mniała prze­lot­nie, że w pobli­skich war­stwach zna­leźli szczątki Both­rio­le­pis? Ale w sła­bym świe­tle lampy ta rzecz zde­cy­do­wa­nie wygląda meta­licz­nie, a pierw­sze wra­że­nie, że to moneta, upar­cie nie chce jej opu­ścić. Anne pociera zmę­czone oczy.

– Jezu – szep­cze, na­dal wyczer­pana po locie, a potem dłu­gim dniu na sta­no­wi­sku, więc nic dziw­nego, że nie potrafi myśleć jasno.

Real­ność śmierci Mor­risa jesz­cze do niej nie dotarła. Zbiera zdję­cia i chowa je z powro­tem do dużej koperty. Tajem­ni­cza foto­gra­fia leży na wierz­chu. Rano zapyta Máire o dziwną ska­mie­nia­łość, albo Billy’ego, jeśli będzie na śnia­da­niu. Ale do tego czasu sprawa może pocze­kać. Zegar na sto­liku noc­nym poka­zuje dzie­siątą dwa­dzie­ścia pięć. Anne wyłą­cza lampkę i sie­dzi przez chwilę w ciem­no­ści, myśląc o domu, pod­czas gdy wiatr grze­cho­cze szybą.

***

We śnie jest z powro­tem na Man­hat­ta­nie, stoi na mar­mu­ro­wych scho­dach Ame­ry­kań­skiego Muzeum Histo­rii Natu­ral­nej, przez pięć­dzie­siąt lat wygła­dzo­nych przez stopy odwie­dza­ją­cych. Na brą­zo­wym spa­ty­no­wa­nym posągu Teddy’ego Roose­velta bez sza­cunku sia­dły gołę­bie, a Wielki Biały Czło­wiek dum­nie dosia­da­jący konia, ze szla­chet­nymi zaśnie­dzia­łymi dzi­ku­sami po lewej i pra­wej stro­nie, pro­wa­dzi ich ku cywi­li­za­cji i zagła­dzie. Ale tam, gdzie powinna być ulica, jest płytki potok obrze­żony chod­ni­kami z pia­skowca, a jego nie­spo­kojne wody iskrzą się w nowo­jor­skim słońcu. Anne prze­nosi wzrok za potok, spo­dzie­wa­jąc się jesien­nego pożaru parku, nie­zli­czo­nych zna­jo­mych odcieni poma­rań­czo­wego, złota i czer­wo­na­wych brą­zów, ale zamiast nich widzi zie­leń gęstą i pier­wotną, nie­na­ru­szoną zie­leń pierw­szych lasów świata, Eden po Upa­dłym Świe­cie. Kiedy scho­dzi po stop­niach, bosymi sto­pami cicho stą­pa­jąc po kamie­niu i wyrzu­co­nych opa­ko­wa­niach po hot dogach, nie potrafi ode­rwać oczu od dziw­nych roślin wyra­sta­ją­cych z popę­ka­nego cementu po dru­giej stro­nie potoku, od sza­lo­nej buj­no­ści listo­wia. Wysoki bal­da­chim obcych „drzew” – Wat­tieza, Archa­eop­te­ris, Lepi­do­si­gil­la­ria, Pseu­do­po­roch­nus – i słońce pada­jące kate­dral­nymi sno­pami spo­mię­dzy nie­moż­li­wych gałęzi na łusko­watą korę i nie­prze­nik­niony gąszcz skrzy­pów i paproci. Zale­d­wie kil­ka­na­ście metrów w głąb las jest tak gęsty, że zie­leń zmie­nia się w czerń.

Wszystko może tutaj żyć, myśli, dosłow­nie wszystko.

Staje na brzegu za Roose­vel­tem, India­nami i czło­wie­kiem sprze­da­ją­cym soki i gorące precle: beton i pia­sek, żad­nego bru­tal­nego ryku klak­so­nów, nie­ustan­nego gwaru ludz­kich gło­sów; letni wiatr mię­dzy drze­wami, chłodne szem­ra­nie wody mię­dzy pro­stymi brze­gami, bzy­cze­nie ważek wiel­ko­ści kru­ków. Zie­mia wró­ciła do cza­sów sprzed epoki lodow­co­wej, do cza­sów strasz­li­wych jasz­czu­rek i skrze­czą­cych pte­ro­dak­tyli o skrzy­dłach jak latawce; do kon­ty­nen­tów roz­dzie­lo­nych w tych minio­nych dniach, zanim cały świat został ści­śnięty w super­kon­ty­nent Pan­gei.

To nie jest nowy sen. Całe doro­słe życie spę­dziła na ści­ga­niu duchów, jej pod­świa­do­mość zawsze wskrze­szała i udo­sko­na­lała pier­wotną dzi­kość. Ale tamte sny ni­gdy nie były nawet w poło­wie tak realne jak ten, dźwięki i zapa­chy tak ostre, świa­tło sło­neczne tak jaskrawe. Ona klę­czy nad stru­mie­niem i patrzy na kłody stło­czone tuż pod powierzch­nią, na wodne rośliny, któ­rych nazw nie zna. Małe rybki śmi­gają w pod­wod­nej plą­ta­ni­nie roz­łu­pa­nych pni i kona­rów. Woda nie jest tutaj głę­boka, na muli­stym dnie są ślady, odci­ski zosta­wione przez płe­twy, które kie­dyś będą pal­cami stóp, pal­cami, które jesz­cze nie zapo­mniały o płe­twach. Jej oczy podą­żają za tymi śla­dami do miej­sca, gdzie coś dużego zsuwa się z pły­ci­zny na głęb­szą wodę. Głowa sze­roka jak u ropu­chy prze­cina powierzch­nię, czujne czarne oczy obser­wują ją przez chwilę, a potem zni­kają: jedno mach­nię­cie ogona i wężowe stwo­rze­nie znika w chmu­rze mułu.

Anne Camp­bell wie, gdzie jest tym razem, a nie tylko kiedy. Ta pusz­cza będzie pew­nego dnia ska­li­stym irlandz­kim wybrze­żem. Znowu spo­gląda na las. Las ciem­niej­szy i gęściej­szy niż wszyst­kie pomie­szane sny ludz­ko­ści. Zamyka oczy, sły­szy zimny deszcz pada­jący na dach hotelu odle­głego o eony.

– Jesz­cze nie, Anne – mówi za nią ktoś o gło­sie Mor­risa.

Ona otwiera oczy, ale nikogo tam nie ma oprócz sprze­dawcy precli, a on chyba nawet jej nie zauwa­żył. Anne wstaje i otrze­puje pia­sek z dżin­sów. I wtedy dostrzega srebrną rzecz błysz­czącą na brzegu potoku, sied­mio­kątny dysk, który nie jest monetą. Ona teraz to wie, i wie, że nie jest to rów­nież część żyją­cej kie­dyś istoty. Coś zro­bio­nego z metalu, zapro­jek­to­wa­nego. Schyla się i pod­nosi to coś: jest lodo­wate w dotyku, dosta­tecz­nie zimne, żeby spa­rzyć wnę­trze jej dłoni. Ale ona musi zoba­czyć znaki wyryte w tej rze­czy, sym­bole, któ­rych nie roz­po­znaje i nie potrafi odczy­tać, runy albo nie­znane pismo kli­nowe wokół obrazu pośrodku dysku: twa­rzy oto­czo­nej mac­kami, z dzio­bem papugi i skrzy­dłami smoka. Nagle ogłu­sza­jący trzask pio­runa z jasnego nieba i Anne upusz­cza tę rzecz, a ona wpada do wody z cichym, ale wyraź­nym plu­skiem i zanu­rza się mię­dzy mar­twe gałę­zie, gdzie znik­nęły małe rybki. Chce po nią się­gnąć, ale myśli o ostrych jak brzy­twa szczę­kach zawia­sow­ców, o ząb­ko­wa­nych pazu­rach wiel­ko­ra­ków (truch­ta­ją­cych na odnó­żach jak u skor­piona), i spo­gląda w nie­skoń­czone błę­kitne skle­pie­nie.

– Co mia­łam zoba­czyć? – pyta we śnie bez­chmur­nego nieba, z któ­rego jed­nak ude­rzył pio­run, tak jak wcze­śniej sły­szała bez­cie­le­sny głos Mor­risa Whit­neya.

Po raz pierw­szy zaczyna się bać, chce się obu­dzić, bo coś poru­sza się w papro­ciach po dru­giej stro­nie potoku, coś ogrom­nego, i znowu ten grzmot, który nie jest praw­dzi­wym grzmo­tem, brzmi jak roz­dar­cie w nie­bie. Pada, ale to nie woda leci z góry. Anne mocno zaci­ska powieki. Nie ma magicz­nych czer­wo­nych pan­to­fel­ków, więc powta­rza imię Mor­risa, raz po raz, pod­czas gdy pie­kące brudne kro­ple sieką jej twarz, a sadzawka u jej stóp robi się czer­wona i paruje.

***

Teraz jest ranek, burza ustała, prze­wiana na połu­dnie do Ban­try i Skib­be­reen, nad Morze Cel­tyc­kie. Niebo jest ide­al­nie błę­kitne, kiedy Anne jedzie sama na klify. Zardze­wiały fio­le­towy rower poży­czony od hote­lo­wego kucha­rza, kręta droga na pół­noc przez las Glan­leam, obok latarni mor­skiej, a potem węż­szym szla­kiem na zachód, bar­dziej ścieżką dla owiec, obok stro­mego wznie­sie­nia Reena­dro­laun i dalej do Cul­loo. Mor­skie powie­trze chło­dzi jej twarz, dło­nie, nogi ją bolą, zanim dociera na miej­sce.

Widzi sto­jącą przy kli­fach dziew­czynę na długo przed tym, jak zbliża się na tyle, by roz­po­znać Máire, jej zmierz­wione czarne włosy i gruby weł­niany kar­di­gan. Stu­dentka patrzy na spie­nione grzy­wa­cze, w pra­wej ręce trzyma coś ciem­nego. Anne zatrzy­muje się, sta­wia rower na nóż­kach i prze­cho­dzi ostat­nich dzie­sięć czy dwa­dzie­ścia metrów. Ale jeśli Máire ją sły­szy, nie daje tego po sobie poznać. Stoi zupeł­nie bez ruchu i obser­wuje nie­spo­kojne, burzowe morze.

– Máire?! – woła Anne. – Cześć! Nie spo­dzie­wa­łam się cie­bie tutaj.

Dziew­czyna odwraca się powoli, sztywno, jak ktoś na wpół śpiący, a Anne myśli, że może pła­kała, oczy ma zaczer­wie­nione, mokre zie­lone oczy i ciemne sińce pod nimi, jakby od dawna nie spała.

– Chcę zadać ci pyta­nie o jedno ze zdjęć. Mam je…

I nagle Anne dostrzega, co dziew­czyna naprawdę trzyma w ręce: mały czarny pisto­let. Máire uśmie­cha się do niej.

– Dzień dobry, dok­tor Camp­bell.

Mija chwila, zanim Anne odpo­wiada, dwa ude­rze­nia serca przed tym, jak udaje się jej ode­rwać wzrok od pisto­letu. Słońce odbija się od krót­kiej chro­mo­wa­nej lufy.

– Dzień dobry, Máire – mówi w końcu. W ustach ma sucho, słowa wydo­by­wają się z nich ciche i bez­dź­więczne.

– Dobrze pani spała? – pyta ona, a Anne kiwa głową. Máire odwraca się z powro­tem w stronę morza. – Bałam się, że będzie pani miała złe sny. Wie pani, po obej­rze­niu tych wszyst­kich foto­gra­fii.

– Co to za dysk na zdję­ciu, Máire? Wiesz, co to jest, prawda? – Anne robi krok w jej stronę, krok bli­żej do miej­sca, gdzie koń­czy się miękka zie­mia, a zaczyna szary kamień.

– Nie zabi­łam go – mówi dziew­czyna. – Chcę, żeby pani to wie­działa. Nie zro­bi­łam tego. I Bill też nie. – Jej drżący palec zaci­ska się wokół spu­stu, kiedy Anne jest zale­d­wie metr od niej, kiedy dzielą je jesz­cze dwa albo trzy kroki. – To, co zro­bi­li­śmy, jest wystar­cza­jąco złe. Ale to nie było mor­der­stwo.

– Będziesz musiała mi wyja­śnić, o czym mówisz. – Anne boi się poru­szyć, boi się rów­nież stać bez ruchu.

Máire znowu się do niej odwraca.

– Nie miała pani zoba­czyć tych zdjęć, dok­tor Camp­bell. Zamie­rza­łam je spa­lić. Po tym, co zro­bi­li­śmy ze śla­dami, mie­li­śmy spa­lić wszystko.

Z jasnych zie­lo­nych oczu płyną świeże łzy, a Anne widzi, że pogry­ziona dolna warga jest czer­wona, na bro­dzie świeża krew. Anne robi następny krok.

– Dla­czego mie­li­ście spa­lić zdję­cia? Czy Mor­ris kazał ci je spa­lić, Máire?

Pusty, zdzi­wiony wyraz twa­rzy i krzywy uśmiech, a potem Máire kręci głową i pociera lufą pisto­letu o sztruk­sowe spodnie.

Mówi coś, czego Anne nie rozu­mie, a co brzmi jak: The­ena dow’an.

– Nie znam irlandz­kiego. – Anne błaga, chce zro­zu­mieć.

Widzi urazę i gniew w oczach Máire, bez­denne poczu­cie winy rosnące jak rak. Dziew­czyna unosi pisto­let i przy­kłada lufę do swo­jej pra­wej skroni.

– O Boże, nie, Máire.

Dziew­czyna znowu szep­cze te dwa słowa:

– The­ena dow’an.

Potem odwraca się do morza i w tej samej chwili naci­ska spust. Huk wystrzału brzmi jak grzmot z kosz­maru Anne Camp­bell i jest to dźwięk roz­dzie­ra­nego nieba, odgłos fal roz­bi­ja­ją­cych się o poszar­pany ska­li­sty brzeg.

Na zacho­dzie na­dal ist­nieją prze­kazy o Fomo­ria­nach, któ­rzy zamiesz­ki­wali Irlan­dię przed przy­by­ciem Cel­tów. Są oni być może naj­strasz­niej­szymi ze wszyst­kich wod­nych istot, zna­nymi rów­nież jako Daoine Domhain, Głę­bo­ko­wodni, choć rzadko mówi się o nich gło­śno.

Lady Wilde, Stare legendy Irlan­dii (1888)

Tak ucieka świat

Tak ucieka świat

– Gwiazdka z nieba za twoje myśli – mówi ona.

A Gable, dziew­czyna o srebr­nych oczach i zębach jak ostatni dzień zimy, wska­zuje na nocne niebo roz­cią­ga­jące się wysoko nad Pro­vi­dence. Tajem­ni­cze nocne niebo nad Nową Anglią i sze­roką rzeką Seekonk. Kilka kilo­me­trów dalej na pół­noc trzeba nazy­wać ją Paw­tuc­ket, ale tutaj, gdzie pełna ryb omywa Swan Point i strome zbo­cza cmen­ta­rza, na­dal jest Seekonk. Dalej widać poma­rań­czowe indu­strialne świa­tła Fila­del­fii. Mar­twa Dziew­czyna mruga raz czy dwa, żeby pozbyć się smaku z ust, a potem podąża wzro­kiem za brud­nym pal­cem Gable. Na wscho­dzie prze­myka przez niebo smuga bia­łego świa­tła.

– Bar­dzo ładne, ale one nie są naprawdę, wiesz – mówi ona.

Gable się krzywi, by poka­zać, że nie rozu­mie. Jej blada twarz jest pomarsz­czona jak u bar­dzo sta­rej kobiety, twarz jak wyschnięte jabłko.

– Nie są naprawdę czym? – pyta.

– Gwiaz­dami – odpo­wiada Mar­twa Dziew­czyna. – To tylko mete­oryty. Kawałki skały i metalu mknące przez kosmos i spa­la­jące się, gdy za bar­dzo się zbliżą. Ale to nie są gwiazdy. Nie, jeśli spa­dają w taki spo­sób.

– Albo anioły – szep­cze Bobby i zaraz wraca do jedze­nia jeżyn, które zerwał z krza­ków rosną­cych wzdłuż brzegu.

– Ni­gdy nie mówi­łam nic o anio­łach – war­czy Gable, a chło­piec rzuca w nią jeżyną. – Jest dużo róż­nych słów na anioły.

– I na spa­da­jące gwiazdy – stwier­dza Mar­twa Dziew­czyna z kamienną sta­now­czo­ścią, by wie­dzieli, że ona jedy­nie o tym chce sły­szeć: o mete­ory­tach, które prze­stają być mete­orami, o Seekonk zmie­nia­ją­cej się w Paw­tuc­ket, bo prze­cież cho­dzi jedy­nie o odle­głość mię­dzy jed­nym punk­tem a dru­gim. Rów­nie arbi­tralną jak każda zmiana, więc znowu przy­ci­ska usta do lewego nad­garstka bie­ga­ją­cej damy. Został w nim duch pulsu nie grub­szy od prze­ście­ra­dła, sty­gnące mięso w jej zębach, ciało, które rów­nie dobrze mogłoby być gliną, gdyby nie to, że na­dal zostało w nim kilka czer­wo­nych kęsów. Odgłos jej pra­co­wi­tych warg nie różni się tak bar­dzo od dźwięku fal biją­cych o brzeg.

– Znam sie­dem słów na szary – mówi Bobby z ustami peł­nymi nasio­nek, pulpy i ciem­nego soku ście­ka­ją­cego po fio­le­to­wej bro­dzie. – Wzią­łem je ze słow­nika.

– Jesteś małym peda­łem – war­czy na niego Gable o rtę­cio­wych oczach. Jej dolna warga jest napuch­nięta, jakby znowu ktoś ją pobił.

Mar­twa Dziew­czyna wie, że nie powinna kłó­cić się z Gable o spa­da­jące gwiazdy i anioły. Następ­nym razem będę o tym pamię­tała, myśli. Następ­nym razem uśmiechnę się i powiem to, co ona chce usły­szeć. Kiedy wresz­cie koń­czy z bie­ga­jącą panią, cicho jak mysz pierw­sza sunie w swo­ich jedwab­nych pan­to­flach przez błoto i kamyki, a rzeka jest tak zimna jak spa­da­jące gwiazdy w sierp­niową noc.

***

Godzina i cztery minuty po pół­nocy w dużym domu przy Bene­fit Street, a duchy na­dal dłu­bią w cia­łach w piw­nicy. Mar­twa Dziew­czyna sie­dzi z Bob­bym na scho­dach, które pro­wa­dzą do muzyki i roz­mów na górze, do elek­trycz­nych świa­teł i ostro-słod­kich chmur dymu opiu­mo­wego; tutaj na dole są tylko świece, a powie­trze pach­nie nagimi ziem­nymi ścia­nami i ple­śnią, zabal­sa­mo­wa­nym mię­sem roz­ło­żo­nym na dłu­gim rzeź­nic­kim stole. Kiedy ghule pra­cują w taki spo­sób, stoją na krzy­wych tyl­nych nogach i przy­su­wają do sie­bie psie pyski. Bar­dzo chudy o imie­niu Bar­naby (jego ner­wowe uszy są wyczu­lone na każdy odgłos kro­ków na pię­trze, na każde skrzyp­nię­cie drzwi, jakby kogoś Na Górze w ogóle obcho­dziło, co oni robią Na Dole) bie­rze zardze­wiały nóż do oddzie­la­nia kości i unosi nim pasek suchego ciała koloru sta­rej gumy do żucia.

– To gastroc­ne­mius – mówi, a żółto-poma­rań­czowa tęczówka jego lewego oka nie­spo­koj­nie wędruje w stronę innych, zwłasz­cza pani Terp­sy­chory.

Ona kręci głową i śmieje się w spo­sób, który spra­wia, że wszyst­kie ghule też wybu­chają śmie­chem. Tak śmia­łyby się głodne psy, gdyby się odwa­żyły, myśli Mar­twa Dziew­czyna i zaczyna żało­wać, że ona i Bobby jed­nak nie poszli do War­wick z Gable i Dozorcą.

– Nie, to jest soleus, kocha­niutki – mówi pani Terp­sy­chora i rzuca Bar­naby’emu szy­der­czy uśmiech, wyprak­ty­ko­wane skrzy­wie­nie czar­nych warg, pożół­kłe zęby jak zaostrzone kla­wi­sze pia­nina, szybki ruch dłu­giego różo­wego języka po pysku. – Gastroc­ne­mius jest tam. Nie uwa­ża­łeś.

Bar­naby marsz­czy brwi i dra­pie się po gło­wie.

– Gdy­by­śmy kie­dyś dostali coś świe­żego, może bym je odróż­niał – tłu­ma­czy się bur­kli­wie.

Mar­twa Dziew­czyna wie, że sek­cja zaczyna nudzić Bobby’ego. Chło­pak zerka przez ramię na drzwi piw­nicy i na sączący się spod nich cie­pły blask.

– A teraz pro­szę poka­zać mię­sień strzał­kowy długi – rzuca pro­fe­sor­skim tonem pani Terp­sy­chora.

Sły­chać nie­cier­pliwe szczę­ka­nie, kiedy Bar­naby grze­bie w swo­jej tor­bie, szu­ka­jąc nożyc do dro­biu, widelca do ostryg, jed­nego albo dru­giego, albo cze­goś cał­kiem innego.

– Chcesz na chwilę wró­cić na górę? – pyta Mar­twa Dziew­czyna, a chło­pak wzru­sza ramio­nami, ale nie odrywa oczu od drzwi piw­nicy, nie odwraca się, żeby obser­wo­wać ghule.

– Więc chodźmy. – Wstaje i bie­rze go za rękę, a pani Terp­sy­chora w końcu ich zauważa.

– Nie rób tego, pro­szę, kocha­niutka – mówi. – Zawsze lepiej jest z publicz­no­ścią, a jeśli pan Bar­naby kie­dyś znaj­dzie wła­ściwe narzę­dzie, może jesz­cze zoba­czymy skó­ro­wa­nie i pozy­ski­wa­nie tłusz­czu.

Inne ghule par­skają śmie­chem.

– Chyba ich nie lubię – szep­cze Bobby, a Mar­twa Dziew­czyna tylko kiwa głową i pro­wa­dzi go do scho­dów wio­dą­cych na przy­ję­cie.

***

Bobby mówi, że chce coś do picia, więc idą naj­pierw do kuchni, gdzie z hała­śli­wej antycz­nej lodówki on bie­rze colę, a ona dla sie­bie heine­kena. Odkręca kap­sel z chłod­nej zie­lo­nej butelki i sączy gorz­kie holen­der­skie piwo; ni­gdy nie lubiła tego smaku, ale cza­sami wydaje się, że jest strasz­nie dużo rze­czy, któ­rych wcze­śniej nie lubiła. Piwo jest bar­dzo, bar­dzo zimne i spłu­kuje resztki piw­nicz­nego powie­trza, pyli­sty posmak grzy­bów, suchego kle­pi­ska i miliona mikro­sko­pij­nych zarod­ni­ków szu­ka­ją­cych miej­sca do roz­woju.

– Chyba w ogóle ich nie lubię – wyznaje Bobby, na­dal szep­cząc, cho­ciaż teraz są na górze.

Mar­twa Dziew­czyna chce mu powie­dzieć, że już nie musi szep­tać, ale wtedy przy­po­mina sobie Bar­naby’ego, jego czujne psie uszy, i już nic nie mówi.

Pra­wie wszy­scy sie­dzą razem we fron­to­wym salo­nie, prze­stron­nym pokoju peł­nym ksią­żek. Witra­żowa lampa roz­siewa słod­kie i gorz­kie lan­dryn­kowe kolory, cukier­kowe świa­tło, które razi ją w oczy. Kiedy pierw­szy raz wpusz­czono ją do żół­tego domu przy Bene­fit Street, Gable poka­zała jej wszyst­kie lampy, wszyst­kie książki, wszyst­kie pokoje, jakby nale­żały do niej. Jakby tu było jej miej­sce, a nie na muli­stym dnie rzeki Seekonk, kolejna ładna, znisz­czona istota w domu peł­nym rze­czy, które są ładne albo znisz­czone, albo jedno i dru­gie. Część z tych anty­ków oddy­cha, inne nie. Nie­które, jak panna Jose­phine, zapo­mniały, jak i po co oddy­chać, nie licząc mówie­nia.

Sie­dzą wokół niej w czar­nych pogrze­bo­wych ubra­niach, na krze­słach zro­bio­nych w roku tysiąc sie­dem­set pięć­dzie­sią­tym czwar­tym albo trze­cim. Nie­równy krąg męż­czyzn i kobiet, któ­rych widok zawsze nasuwa Mar­twej Dziew­czy­nie myśl o kru­kach zgro­ma­dzo­nych nad padliną, wro­nach wokół ciała szopa pra­cza, biją­cych się o naj­lep­sze kąski; ostre dzioby wymie­rzone w jej jasne sza­fi­rowe oczy, por­ce­la­nowe czubki pal­ców albo ciche, nie­bi­jące serce. Cesa­rzowa jest jak zwie­rzę roz­je­chane przez samo­chód, myśli Mar­twa Dziew­czyna, ale nie śmieje się na głos, choć ma ochotę wyśmiać te sztywne prze­żytki, tra­giczne figury woskowe sączące absynt i wsłu­chu­jące się w każde słowo panny Jose­phine jak w ewan­ge­lię, jak w zba­wie­nie. Lepiej wymknąć się nie­po­strze­że­nie i zna­leźć dla sie­bie i Bobby’ego jakieś miej­sce, gdzie nie będą prze­szka­dzać.

– Widział pan wielki pożar, signor Garza­rek? – pyta panna Jose­phine i patrzy na książkę, którą trzyma otwartą na kola­nach, zie­loną jak butelka piwa Mar­twej Dziew­czyny.

– Nie, ni­gdy – odpo­wiada jedna z figur wosko­wych, wysoki męż­czy­zna o przy­li­za­nych wło­sach i za dużych w sto­sunku do głowy, ostro zakoń­czo­nych uszach. – Nie lubię takich rze­czy.

– Ale to było piękne – zapew­nia go panna Jose­phine i milk­nie, nie odry­wa­jąc wzroku od zie­lo­nej książki. Po tym, jak jej oczy poru­szają się po stro­ni­cach, widać, że czyta to, co jest na nich wydru­ko­wane. – Nie, to nie jest wła­ściwe słowo. To w ogóle nie jest wła­ściwe słowo.

– Byłam w Dreź­nie – odzywa się jedna z kobiet.

Panna Jose­phine pod­nosi głowę i patrzy na nią, jakby nie pamię­tała, jak się nazywa ta figura woskowa.

– Nie, nie, Addie, to nie tak. O, jestem pewna, że Dre­zno też było wspa­niałe, ow­szem. Ale to nie było coś, co zro­bił czło­wiek. Tylko coś, co zro­biono ludziom. I wła­śnie dzięki temu jest to rzecz praw­dzi­wie trans­cen­dentna, praw­dzi­wie… – Panna Jose­phine wraca wzro­kiem do książki, jakby gdzieś w niej było słowo, któ­rego jej zabra­kło.

– Więc niech nam pani prze­czyta – prosi signor Garza­rek i wska­zuje dło­nią w ręka­wiczce na zie­loną książkę.

Panna Jose­phine spo­gląda na niego błysz­czą­cymi nie­bie­skimi oczami. Oczami, które wydają się jed­no­cze­śnie wdzięczne i zło­śliwe.

– Jeste­ście pewni? – pyta. – Nie chcia­ła­bym was zanu­dzić.

– Pro­szę – odzywa się męż­czy­zna, który nie zdjął melo­nika i chyba ma na imię Natha­niel. – Zawsze lubimy słu­chać, jak pani czyta.

– Cóż, skoro jeste­ście pewni – mówi panna Jose­phine, pro­stuje się na sofie, chrząka, popra­wia fałdy czar­nej saty­no­wej sukni, która wygląda na rów­nie starą jak krze­sła.

– „Wła­śnie to przy­szło następne… ogień”. – Teraz jest to lek­tor­ski głos. Mar­twa Dziew­czyna zamyka oczy i słu­cha. – „Wybuchł wszę­dzie. Ogni­sta fala znisz­cze­nia przy­nio­sła ze sobą pło­nącą pochod­nię… Ago­nię, śmierć i pło­nącą pochod­nię. Było tak, jakby demon bie­gał z tą pochod­nią od miej­sca do miej­sca. Pło­mie­nie strze­lały z na wpół zawa­lo­nych budyn­ków wzdłuż całej Mar­ket Street. Usia­dłam na chod­niku i wyję­łam roz­bite szkło z pode­szew moich stóp, wło­ży­łam ubra­nie. Wszyst­kie słupy elek­tryczne runęły!”.

I tak przez następ­nych dwa­dzie­ścia minut, przy­ja­zny pół­mrok i panna Jose­phine czy­ta­jąca z zie­lo­nej książki, pod­czas gdy Bobby sior­bie colę, a woskowe kruki nie wydają żad­nego dźwięku. Mar­twa Dziew­czyna kocha rytm głosu panny Jose­phine, niczym kaden­cja desz­czu w upalny dzień albo lody, to wła­śnie taki rodzaj głosu. Ale byłoby lepiej, gdyby czy­tała coś innego. Może Rymy o sędzi­wym mary­na­rzu albo Keatsa czy Ten­ny­sona. Ale to lep­sze niż nic, więc Mar­twa Dziew­czyna słu­cha cał­kiem zado­wo­lona, i mniej­sza o trzę­sie­nia ziemi czy pożary, dym i krzyki umie­ra­ją­cych ludzi i koni. Liczy się brzmie­nie głosu, a nie słowa czy coś innego. I jeśli ona tak to czuje, podob­nie jest z mil­czą­cymi figu­rami wosko­wymi sie­dzą­cymi na sztyw­nych kolo­nial­nych krze­słach.

Kiedy panna Jose­phine koń­czy, zamyka książkę i uśmie­cha się, kłu­jąc ich wido­kiem ostrych bia­łych zębów.

– Zna­ko­mite – mówi Natha­niel.

– O tak, zna­ko­mite – włą­cza się Addie Goodwine.

– Naprawdę jest pani prze­wrotną istotą, Jose­phine – stwier­dza signor Garza­rek, zapala grube cygaro i wydmu­chuje skłę­bioną dymną zjawę. – Roz­koszna per­wer­sja owi­nięta w tak zwy­czajne opa­ko­wa­nie.

– A zatem pisa­łam jak James Rus­sell Wil­liams – oznaj­mia z dumą panna Jose­phine. – I nawet mi zapła­cili.

Mar­twa Dziew­czyna otwiera oczy, Bobby skoń­czył colę i teraz turla pustą butelkę tam i z powro­tem po dywa­nie, jakby wał­ko­wał cia­sto.

– Podo­bało ci się? – pyta go Mar­twa Dziew­czyna, a on wzru­sza ramio­nami. – Ani tro­chę?

– Nie było takie złe jak ghule – odpo­wiada chło­pak, ale na nią nie patrzy. Ostat­nio nie patrzy bez­po­śred­nio na nikogo.

Mija kilka minut, po czym panna Jose­phine nagle przy­po­mina sobie o czymś, co znaj­duje się w innym pokoju, a co chcia­łaby poka­zać figu­rom wosko­wym, co muszą zoba­czyć: urnę albo mosiężny zegar sło­neczny, naj­now­szy skarb ukryty we wnętrz­no­ściach wiel­kiego zagra­co­nego domu. Wycho­dzą za nią z salonu do holu, gawę­dząc i zosta­wia­jąc za sobą dym cyga­rowy i papie­ro­sowy. I nawet jeśli ktoś zauwa­żył Bobby’ego i Mar­twą Dziew­czynę sie­dzą­cych na pod­ło­dze, udaje, że ich nie widzi. Co Mar­twej Dziew­czy­nie odpo­wiada; nie lubi ich wszyst­kich, ich nie­zdro­wego zapa­chu, skry­wa­nej despe­ra­cji w oczach.

Panna Jose­phine zosta­wiła książkę na żura­wi­no­wej sofie, więc kiedy ostatni wam­pir znika, Mar­twa Dziew­czyna wstaje, pod­cho­dzi do kręgu krze­seł i patrzy na zie­loną okładkę.

– Co tam jest napi­sane? – pyta Bobby, więc ona odczy­tuje mu tytuł. – Hor­ror trzę­sie­nia ziemi, pożaru i głodu w San Fran­ci­sco.

Potem bie­rze książkę i poka­zuje mu okładkę, wybla­kłe złote litery tło­czone na zie­lo­nym płót­nie. Pod spodem kobieta w ciem­nych sza­tach, ze sto­pami w ogniu i wodzie, z cha­osem ople­cio­nym wokół kostek, kła­nia się rzę­dowi roz­trza­ska­nych mar­mu­ro­wych kolumn i kamie­niowi naroż­nemu z wyry­tymi na nim sło­wami: „Ku pamięci kali­for­nij­skich zmar­łych – 18 kwiet­nia 1906”.

– To dawno temu, prawda? – pyta Bobby.

Mar­twa Dziew­czyna odkłada książkę.

– Nie, jeśli się jest panną Jose­phine. – Jeśli się jest panną Jose­phine, to wyda­rzyło się zale­d­wie wczo­raj, przedwczo­raj. Jeśli się nią jest… Ale takich myśli lepiej nie koń­czyć, lepiej w ogóle takich rze­czy nie myśleć.

– Nie musimy wra­cać do piw­nicy, prawda? – dopy­tuje się Bobby.

Mar­twa Dziew­czyna kręci głową.

– Nie, jeśli nie chcesz.

Pod­cho­dzi do okna i patrzy na Bene­fit Street, na prze­jeż­dża­jące nią samo­chody, na żywych ludzi z ich bła­hymi powo­dami, żeby nie­na­wi­dzić czasu. Po chwili zbliża się Bobby i staje obok niej. Bie­rze ją za rękę.

***

Mar­twa Dziew­czyna gro­ma­dzi swoje sekrety w sta­rym pudełku po cyga­rach – tych kilka, któ­rych nie może po pro­stu zacho­wać w gło­wie – a stare pudełko trzyma na półce w mau­zo­leum na Swan Point. Pod wypie­lę­gno­wa­nym wzgó­rzem, które wznosi się ostro od brzegu rzeki, stro­mym wzgó­rzem przy­stro­jo­nym zmar­łymi, w chłod­nej ciem­no­ści pod zie­loną trawą i szu­mią­cymi na wie­trze gałę­ziami drzew. Tylko Bobby wie o pudełku, a ona sądzi, że chło­pak zachowa to dla sie­bie. On rzadko z kimś roz­ma­wia, zwłasz­cza z Gable. Mar­twa Dziew­czyna wie, co zro­bi­łaby Gable, gdyby dowie­działa się o pudełku, wydaje się jej, że wie, i to wystar­czy, żeby ukry­wała je w mau­zo­leum.

Dozorcy zamu­ro­wali front krypty lata temu, ale zosta­wili małą kratkę z kutego żelaza tuż pod mar­mu­ro­wym zwor­ni­kiem i spa­ty­no­waną tabliczką z nazwi­skiem Stan­ton, choć Mar­twa Dziew­czyna nie ma poję­cia, dla­czego tak zro­bili. Może po to, żeby robale mogły przez nią wcho­dzić i wycho­dzić albo żeby ci wszy­scy mar­twi Stan­tonowie mogli cza­sami zaczerp­nąć świe­żego powie­trza, choć kratka nie jest na tyle duża, żeby prze­ci­snęły się przez nią nie­to­pe­rze, jerzyki czy szczury. Na­dal jed­nak zostaje dużo miej­sca mię­dzy prę­tami, żeby Mar­twa Dziew­czyna i Bobby zdo­łali wśli­znąć się do środka, kiedy ona chce spoj­rzeć na rze­czy, które trzyma w sta­rym pudełku po cyga­rach.

W noce takie jak ta, po dłu­gich przy­ję­ciach, po tym jak panna Jose­phine w końcu traci zain­te­re­so­wa­nie swo­imi wosko­wymi kru­kami i prze­pę­dza je wszyst­kie (oczy­wi­ście z wyjąt­kiem ghuli, które do woli cho­dzą sobie tune­lami w piw­nicy). Została jesz­cze ciem­no­szara godzina do znie­na­wi­dzo­nego świtu, ale Mar­twa Dziew­czyna wie, że Gable już pew­nie czeka na nich w rzece, może jed­nak pocze­kać kilka minut dłu­żej.

– Może przyjść nas szu­kać – mówi Bobby, kiedy są w środku mau­zo­leum, a on staje na pal­cach, żeby wyj­rzeć na zewnątrz, lecz kratka jest trzy­dzie­ści cen­ty­me­trów nad jego głową.

– Nie przyj­dzie – zapew­nia go Mar­twa Dziew­czyna i wma­wia sobie, że to prawda, że Gable zbyt się cie­szy, że jest z powro­tem na dole w ciem­no­ści, żeby zawra­cać sobie nimi głowę. – Pew­nie już śpi.

– Może. – Bobby nie brzmi ani tro­chę na prze­ko­na­nego. Siada na mar­mu­ro­wej posadzce i obser­wuje Mar­twą Dziew­czynę rtę­cio­wymi oczami, lustrza­nymi oczami tak peł­nymi świa­tła, że będą widziały nawet wtedy, gdy ostat­nia gwiazda w całym prze­klę­tym wszech­świe­cie wypali się i zmieni w wiru­jący żużel.

– Pozwól, że ja będę się mar­twić o Gable – mówi Mar­twa Dziew­czyna i otwiera pudełko.

Widzi, że wszyst­kie skarby na­dal są w środku, tak jak je zosta­wiła. Gaze­towe wycinki, garść monet, cynowy meda­lik ze św. Krzysz­to­fem i prawa ręka pla­sti­ko­wej lalki. Trzy klu­cze i kawa­łek aksa­mitu w kolo­rze indygo, popla­miony na kasz­ta­nowo wzdłuż brze­gów. Rze­czy, które nic nie zna­czą dla nikogo oprócz Mar­twej Dziew­czyny; jej puz­zle. Nikt inny nie wie, jak te kawałki do sie­bie pasują. Albo nawet czy w ogóle pasują. Cza­sami nawet ona nie pamięta, ale i tak czuje się lepiej, kiedy je widzi, kiedy ich dotyka, kiedy bie­rze je do ręki.

Bobby nie­cier­pli­wie bębni pal­cami w pod­łogę, a kiedy ona na niego patrzy, chło­pak marsz­czy brwi i spo­gląda w sufit.

– Prze­czy­taj mi to o Mercy – prosi on, a Mar­twa Dziew­czyna opusz­cza wzrok na pudełko po cyga­rach Hav-a-Tampa.

– Robi się późno, Bobby. Ktoś może mnie usły­szeć.

Chło­pak nie pona­wia prośby, tylko gapi się w sufit i bębni pal­cami po pod­ło­dze.

– To nawet nie jest bajka – mówi Mar­twa Dziew­czyna i wyj­muje z pudełka jeden z wycin­ków. Orze­cho­wego koloru papier zro­bił się nie­mal tak kru­chy, jak ona czuje się w środku, słowa na nim wydru­ko­wane mają ponad wiek.

– To pra­wie jak bajka, kiedy ty czy­tasz – odpo­wiada Bobby.

Przez chwilę Mar­twa Dziew­czyna stoi zupeł­nie bez ruchu i słu­cha ostat­nich cich­ną­cych powoli noc­nych dźwię­ków i tych bar­dziej obcych, które poja­wiają się tuż przed świ­tem; pta­ków, śle­pego prze­ko­py­wa­nia się dżdżow­nic przez zie­mię, owa­dów i syreny okrę­to­wej w por­cie Pro­vi­dence, pal­ców Bobby’ego bęb­nią­cych po mar­mu­rze. Myśli o pan­nie Jose­phine i jej koją­cym gło­sie, lodo­wym gło­sie w każ­dej pustej chwili wiecz­no­ści. I zaczyna czy­tać.

List do „Paw­tu­xet Val­ley Gle­aner”, marzec 1892

Exe­ter Hill

Panie Wydawco,

Jako że po eks­hu­ma­cji trzech ciał na cmen­ta­rzu Exe­ter dnia sie­dem­na­stego bie­żą­cego mie­siąca powstał spory roz­głos, podam główne fakty, które zdo­by­łem dla Pań­skich czy­tel­ni­ków. Na począ­tek powiemy, że nasz sąsiad, dobry i sza­no­wany oby­wa­tel Geo­rge T. Brown, stra­cił z powodu suchot żonę i dwie doro­słe córki. Żonę i matkę osiem lat temu, star­szą córkę Olive dwa lata póź­niej, zaś drugą Mercy Lenę dwa mie­siące temu po trwa­ją­cej pra­wie rok tej samej strasz­nej cho­ro­bie. Dwa lata temu jedyny syn pana Browna, Edwin A., młody, żonaty męż­czy­zna dobrych oby­cza­jów, zaczął mieć kło­poty z płu­cami. Gdy te się nasi­liły, w nadziei na wyle­cze­nie udał się do słyn­nego Colo­rado Springs, dokąd póź­niej podą­żyła za nim jego żona, i choć przez jakiś czas wyda­wało się, że nastą­piła poprawa, wkrótce stało się jasne, że nie ma żad­nych praw­dzi­wych korzy­ści z kura­cji. W związku z sil­nym pra­gnie­niem zarówno męża, jak i żony, by zoba­czyć przy­ja­ciół z Rhode Island, posta­no­wili oni wró­cić na wschód po trwa­ją­cej osiem­na­ście mie­sięcy nie­obec­no­ści i zamiesz­kać z rodzi­cami pani Brown w Wil­let Himes. Z przy­kro­ścią musimy poin­for­mo­wać, że zdro­wie Edwina nie jest naj­lep­sze. I teraz pora na naj­dziw­niej­szą część. Odro­dzone pogań­stwo czy inne prze­sądy gło­szą, że mar­twi poży­wiają się żyją­cymi krew­nymi, kiedy przy­czyną ich śmierci były suchoty, i teraz dopro­wa­dzają tę osobę do takiego samego stanu, a żeby tego unik­nąć, według tego samego auto­ry­tetu, rze­czony „wam­pir”, który podobno zamiesz­kuje serce zmar­łego suchot­nika, póki w tym orga­nie pozo­staje resztka krwi, musi być skre­mo­wany, a popioły zebrane i w jakiejś for­mie podane cho­rej ofie­rze, gdy (nie)roz­sąd­nie ocze­kuje się szyb­kiego leku. Powiem tutaj, że mąż i ojciec zmar­łych od początku wypie­rał się wiary w teo­rię o wam­pirach, ale zmu­szony oko­licz­no­ściami przy­jął inną, jeśli nie mądrzej­szą radę i sie­dem­na­stego bie­żą­cego mie­siąca, jak już wcze­śniej wspo­mniano, trzy ciała zostały eks­hu­mo­wane, a następ­nie zba­dane przez dok­tora Met­calta z Wick­ford (który jako nie­wie­rzący zro­bił to nie­chęt­nie). Dwa ciała naj­dłu­żej pocho­wane znaj­do­wały się w sta­nie roz­kładu i były pozba­wione krwi, nato­miast ostat­nie, pogrze­bane od zale­d­wie dwóch mie­sięcy, miało w sercu, rzecz natu­ralna, tro­chę krwi, tak jak się spo­dzie­wał lekarz, więc serce i płuca ostat­niej zmar­łej (M. Leny) zostały od razu spo­pie­lone, ale nie wia­domo, co zro­biono z popio­łami. Nie­wiele osób było przy tym obec­nych, a wśród nieobec­nych znaj­do­wał się pan Brown. Choć nie potę­piamy tych dzia­łań, jako że ich celem było bez wąt­pie­nia uspo­ko­je­nie żyją­cych, wydaje się nie­wia­ry­godne, że ktoś może przy­kła­dać choćby naj­mniej­szą wagę do tej sprawy, tak cał­ko­wi­cie sprzecz­nej z rozu­mem i kłó­cą­cej się z Pismem, które mówi o „wytłu­ma­cze­niu się z nadziei waszej”, albo szu­kać wyja­śnień, któ­rych oczy­wi­ście nie da się doszu­kać w przy­to­czo­nej histo­rii.

***

Z mułem i rybimi odcho­dami osia­da­ją­cymi łagod­nie na jej powie­kach, z płu­cami wypeł­nio­nymi zimną wodą rzeki śpi Mar­twa Dziew­czyna, z czar­nym jak sadza szla­mem jako kocem, koko­nem, z Bob­bym wtu­lo­nym bez­piecz­nie w jej ramiona. Gable też tam jest, leży gdzieś w pobliżu, zwi­nięta jak węgorz w korze­niach zato­pio­nej wierzby.

W snach Mar­twa Dziew­czyna liczy łodzie, które prze­pły­wają nad jej głową, dzio­bami roz­dzie­ra­jąc dzienne niebo, za sobą zosta­wia­jąc wiry burzo­wych chmur. Kraby i małe śli­maki gnież­dżą się w jej wło­sach, jej mokre myśli suną gładko i kapry­śnie jak Seekonk, jedna chwila albo wspo­mnie­nie prze­cho­dzi płyn­nie w następne. A tą chwilą, tą tutaj, jest ostat­nia noc, kiedy jesz­cze była żywą dziew­czyną. Ostat­nia mroźna noc przed Hal­lo­ween, ona naja­rana zakrada się na cmen­tarz Swan Point z chłop­cem o imie­niu Adrian, któ­rego poznała zale­d­wie kilka godzin wcze­śniej na gło­śnym i peł­nym dymu cha­osie kon­certu Thro­wing Muses, Adrian Mobley i jego dłu­gie żółte włosy jak pro­mie­nie słońca albo naj­czyst­sza złota przę­dza.

Adrian nie chce albo nie może prze­stać chi­cho­tać z powodu żartu albo tego całego zioła, które wypa­lili, a ona pro­wa­dzi go pro­sto Holly Ave­nue, długą bru­ko­waną drogą do Old Road i serca roz­le­głego labi­ryntu cmen­tar­nych łup­ków i gra­ni­tów. Nagrobki i bar­dziej ambitne pomniki stoją w rów­nych rzę­dach albo są roz­rzu­cone bez­ład­nie mię­dzy drze­wami, w sadzaw­kach odbija się wysoki biały księ­życ, więc ona nie ma trud­no­ści ze znaj­do­wa­niem drogi w mroku.

– Zamknij się. – Wężowe dźwięki wydo­by­wają się z jej spierzch­nię­tych warg przez szczę­ka­jące zęby. – Ktoś nas, kurwa, usły­szy.

Widzi swój oddech, duszę ucie­ka­jącą przez paru­jące usta.

Potem Adrian ota­cza ją ramio­nami, weł­niany swe­ter i cie­płe ciało, i szep­cze jej do ucha coś, co powinna na zawsze zapa­mię­tać, ale nie pamięta. Tak jak zapo­mniała woń póź­nych let­nich popo­łu­dni i słońca na pia­sku. On ją całuje.

I za ten poca­łu­nek ona poka­zuje mu miej­sce, gdzie jest pocho­wany Love­craft, ciche miej­sce, do któ­rego przy­cho­dzi, kiedy chce być sama, bez innego towa­rzy­stwa oprócz wła­snych myśli i tak­tow­nych śpią­cych ciał wokół. Obe­lisk rodziny Phil­lips, a potem jego mały nagro­bek. Ona wyj­muje pla­sti­kową zapal­niczkę z przed­niej kie­szeni dżin­sów i przy­suwa pło­mień do ziemi, żeby Adrian mógł odczy­tać napis: 20 sierp­nia 1890 – 15 marca 1937, „I am Pro­vi­dence”. Poka­zuje mu dary, które zosta­wiają dziwni piel­grzymi. Garść ołów­ków, zardze­wiały śru­bo­kręt, dwie pię­cio­cen­tówki, mała gumowa ośmior­nica, odręczny list sta­ran­nie zło­żony i przy­ci­śnięty kamie­niem, żeby nie porwał go wiatr. List zaczyna się od słów „Drogi Howar­dzie”, ale ona dalej nie czyta, bo nic z tego nie jest napi­sane do niej. Potem Adrian znowu pró­buje ją poca­ło­wać.

– Nie, zacze­kaj, jesz­cze nie widzia­łeś drzewa – mówi ona.

Uwal­nia się z chu­dych ramion Adriana Mobleya i odciąga go od obe­li­sku. Dwa kroki, trzy i oboje zostają pochło­nięci przez cień ogrom­nej sta­rej brzozy. To drzewo musiało być stare, kiedy jej pra­dzia­dek był chłop­cem. Jego roz­ło­ży­ste gałę­zie są kudłate od jesien­nych liści, korze­niami niczym kostro­pate palce jakie­goś giganta się­ga­ją­cego nieba chwyta się ziemi ze stra­chu, że upad­nie i będzie się wiecz­nie toczyć w stronę gwiazd.

– Tak, więc to jest drzewo – mam­ro­cze Adrian, nie rozu­mie­jąc, nawet nie pró­bu­jąc zro­zu­mieć, a ona już wie, że przy­pro­wa­dze­nie go tutaj było błę­dem.

– Ludzie wyrzeź­bili te rze­czy – mówi i zapala zapal­niczkę.

Trzyma migo­czący nie­bie­sko-poma­rań­czowy pło­myk tak, żeby Adrian mógł zoba­czyć wszyst­kie graf­fiti zro­bione scy­zo­ry­kiem na gład­kiej jasnej korze drzewa. Nie­wy­ma­wialne imiona mrocz­nych, zmy­ślo­nych bogów i całe frag­menty z Love­cra­fta, brzy­twa i atra­ment, żeby wyta­tu­ować te okul­ty­styczne rany i samotne wia­do­mo­ści dla mar­twego czło­wieka. Ona prze­suwa pal­cem wska­zu­ją­cym po bliź­nie w kształ­cie ryby z mac­kami wokół głowy, paro­dii chrze­ści­jań­skiego ich­tysa.

– Czyż to nie jest piękne? – szep­cze.

I wtedy Mar­twa Dziew­czyna widzi oczy obser­wu­jące ich z naj­niż­szych gałęzi drzewa, błysz­czące, srebrne, złe oczy niczym monety wiszące pośród nocy, niczym dziwne owoce.

– To gówno wcale nie wyda­rzyło się w ten spo­sób – mówi Gable. – To nawet nie są twoje wspo­mnie­nia, tylko wspo­mnie­nia ukra­dzione jakiejś dziwce, którą zabi­li­śmy.

– O, myślę, że ona to wie – śmieje się Dozorca i to jest gor­sze niż ghule szy­dzące z pani Terp­sy­chory.

– Ja tylko chcia­łam, żeby on zoba­czył to drzewo – mówi Mar­twa Dziew­czyna. – Chcia­łam poka­zać mu coś, co jest wyryte na drze­wie Love­cra­fta.

– Kłam­czu­cha – rzuca szy­der­czo Gable.

Dozorca znowu par­ska śmie­chem. Kuca na kurzu i opa­dłych liściach i zaczyna wyj­mo­wać spo­mię­dzy zębów coś włók­ni­stego.

Ucie­kłaby, ale rzeka pra­wie zmyła świat, tak że nie zostało nic oprócz drzewa, księ­życa i istoty, która scho­dzi po pniu na paję­czych nogach i rękach koloru pyłu kre­do­wego.

Czy to jest Śmierć? Są ich dwie?

– Wiemy, że byś nas zapo­mniała, gdy­by­śmy cię wypu­ścili – mówi Gable. – Uda­wa­ła­byś, że jesteś nie­winną ofiarą.

Jej suchy język na nad­garstku Mar­twej Dziew­czyny jest szorstki jak papier ścierny, język mar­twego kota. Nad nimi pół­nocne kon­ste­la­cje wirują w sza­lo­nym kalej­do­sko­po­wym tańcu wokół księ­życa, drzewo jęczy i unosi koły­szące się ramiona do nieba, modląc się o dzień, o świa­tło i uwol­nie­nie od wszyst­kiego, co widziało i co jesz­cze zoba­czy.

Czy Śmierć jest towa­rzy­szem tej kobiety?

Na błot­ni­stym dnie Seekonk w cie­niu Hen­der­son Bridge powieki śpią­cej trze­po­czą, kiedy Mar­twa Dziew­czyna poru­sza się nie­spo­koj­nie, pło­sząc ryby, wal­cząc z marze­niami sen­nymi. Ale noc na­dal jest odle­gła o godziny, czeka na dru­gim brzegu palą­cego dnia, więc ona moc­niej przy­tula Bobby’ego. Chło­piec wydaje z sie­bie małe, zagu­bione wes­tchnie­nie, a rzeka je porywa i wle­cze w stronę Nar­ra­gan­sett Bay.

***

Mar­twa Dziew­czyna sie­dzi sama na pod­ło­dze salonu domu przy Bene­fit Street, sama, bo Bobby tej nocy jest z Gable. Ona pije heine­kena i obser­wuje żółte i obe­rży­nowe kręgi, kre­ślone przez głosy figur wosko­wych w sto­ją­cym, zady­mio­nym powie­trzu, i pró­buje sobie przy­po­mnieć, jak to było, zanim poznała kolory dźwię­ków.

Panna Jose­phine pod­nosi karafkę i ostroż­nie nalewa wodę z kranu na kostkę cukru leżącą na łyżce dursz­la­ko­wej. Kiedy woda i roz­pusz­czony cukier opa­dają na dno kie­liszka, likier zaczyna męt­nieć, czy­sta, przezroczy­sta szma­rag­dowa mie­sza­nina alko­holu i ziół szybko zmie­nia się w mleczną, nie­przej­rzy­stą zie­leń.

– Oczy­wi­ście – mówi panna Jose­phine do uważ­nego kręgu kru­ków. – Pamię­tam Mercy Brown i Nel­lie Vau­ghn, i tam­tego męż­czy­znę z Con­nec­ti­cut. Jak on się nazy­wał?

– Wil­liam Rose – pod­suwa signor Garza­rek, ale panna Jose­phine marsz­czy brwi i kręci głową.

– Nie, nie. Nie Rose. On był tym dziw­nym gościem z Peace Dale, pamięta pan? Nie, ten czło­wiek z Con­nec­ti­cut nazy­wał się ina­czej.

– To byli sza­leńcy, oni wszy­scy – odzywa się Addie Goodwine ner­wowo i sączy absynt. – Wyci­nali serca i wątroby z tru­pów, palili je, zja­dali popioły. To nie­do­rzeczne. Nawet gor­sze od tego, co robią tamte. – Kie­ruje zna­cząco wzrok na pod­łogę, w stronę piw­nicy i ghuli.

– Oczy­wi­ście, że tak, moja droga – mówi panna Jose­phine.

– Ale ta mała Vau­ghn, Nel­lie, rozu­miem, że na­dal jest czymś w rodzaju sen­sa­cji wśród paczki z miej­sco­wego liceum. – Signor Garza­rek uśmie­cha się i wyciera wil­gotne czer­wone wargi koron­kową chu­s­teczką. – Oni kochają te swoje histo­rie o duchach, wie­cie. Epi­ta­fium na jej nagrobku musi być dla nich nie­wy­czer­pa­nym źró­dłem roz­ko­szy.

– A jak ono brzmi? – pyta Addie, a kiedy panna Jose­phine odwraca się i patrzy na nią, ona wzdryga się i omal nie upusz­cza kie­liszka.

– Naprawdę powin­naś czę­ściej wycho­dzić, kochana – stwier­dza panna Jose­phine.

– Tak – bąka Addie. – Tak, wiem. Powin­nam.

Woskowa figura o imie­niu Natha­niel mię­tosi brzeg czar­nego melo­nika.

– Pamię­tam – mówi. – „Obser­wuję i cze­kam na cie­bie”. Tak to idzie, prawda?

– Roz­koszne, mówię wam. – Signor Garza­rek chi­cho­cze, osu­sza kie­li­szek i sięga po butelkę absyntu sto­jącą na srebr­nej tacy.

***

– Co tam widzisz?

Chło­piec, któ­rego Mar­twa Dziew­czyna nazywa Bobby, stoi w oknie salonu panny Jose­phine, otwar­tym oknie, tak że do środka wpada śnieg, małe zaspy leżą u jego stóp. Bobby odwraca się, kiedy sły­szy jej pyta­nie.

– Na ulicy był niedź­wiedź.

Chło­piec wkłada jej w ręce przy­cisk do papieru, szklaną kulę wypeł­nioną wodą. Kiedy ona nią potrząsa, w środku wirują białe płatki. Minia­tu­rowa zamieć uwię­ziona w jej dłoni, pla­sti­kowy śnieg osiada wolno na zamar­z­nię­tym polu, na sto­dole, ciem­nej linii nagich drzew w oddali.

– Nie widzia­łeś niedź­wie­dzia – mówi Mar­twa Dziew­czyna, ale sama nie patrzy na ulicę, nie odrywa srebr­nych oczu od przy­ci­sku do papieru. Nie­mal zapo­mniała o sto­dole, o tam­tym dniu i o burzy w stycz­niu, lutym albo marcu, wię­cej lat temu, niż potra­fi­łaby zli­czyć, o wie­trze wyją­cym jak stado głod­nych wil­ków.

– Widzia­łem – z obu­rze­niem upiera się Bobby. – Widzia­łem dużego czar­nego niedź­wie­dzia tań­czą­cego na ulicy. Potra­fię roz­po­znać niedź­wie­dzia.

Mar­twa Dziew­czyna zamyka oczy i wypusz­cza kulę z pal­ców, pozwala jej sto­czyć się z ręki. Wie, że kiedy przy­cisk ude­rzy w pod­łogę, roz­trza­ska się na tysiąc kawał­ków. Świat się roz­trza­ska, wodne skle­pie­nie się roz­trza­ska i zaleje krwią niebo na pod­ło­dze, więc ona nie ma dużo czasu, jeśli zamie­rza dobiec do sto­doły.

– Myślę, że on znał nasze imiona – mówi chło­piec i w jego gło­sie brzmi strach, ale kiedy Mar­twa Dziew­czyna odwraca się, nie widzi Bobby’ego.

Za nią nie ma nic oprócz nie­wy­so­kiego kamien­nego murku dzie­lą­cego to pole od sąsied­niego, oprócz łup­ko­wych i gra­ni­to­wych gła­zów na wpół zasy­pa­nych przez burzę. Wiatr chłosz­cze jej skórę lodo­wa­tymi zębami jak igiełki. Śnieg pada spi­ra­lami z cięż­kich chmur, wiatr wpra­wia kur­tyny krysz­tał­ków w wiru­jący taniec der­wi­szów.

– Zapo­mi­namy z jakie­goś powodu, dziecko – mówi Dozorca rdzawo-kar­ma­zy­no­wym gło­sem utka­nym cia­sno mię­dzy powie­trzem a każ­dym z osobna płat­kiem śniegu. – Czas jest zbyt ciężki, żeby unieść go dużo, owi­nię­tego wokół naszych szyj.

– Nie sły­szę cię – kła­mie Mar­twa Dziew­czyna.

To, co on mówi, i tak nie ma zna­cze­nia, bo ona już jest przy drzwiach sto­doły; obie ich czę­ści stoją otwo­rem, jej ojciec będzie zły, będzie wście­kły, jeśli to zoba­czy. Konie mogłyby się prze­zię­bić, powie jej. Krowy, powie, krowy już dają kwa­śne mleko.

Zamknij drzwi i nie zaglą­daj do środka. Zamknij drzwi sto­doły i ucie­kaj do domu.

– To spa­dło z nieba – powie­dział ojciec dzień wcze­śniej. – Spa­dło, krzy­cząc, z jasnego nieba. Nikt tego nie szu­kał. Nie sądzę, żeby szu­kali.

– To był tylko ptak – ode­zwała się matka.

– Nie – rzekł ojciec. – To nie był ptak.

Zamknij drzwi i ucie­kaj.

Ale ona tego rów­nież nie robi, bo nie tak to się wyda­rzyło, nie tak się dzieje. Naga istota kuca na sło­mie, krew patrzy na nią ładną twa­rzą Gable. Odrywa usta od roz­szar­pa­nej szyi kla­czy, krew wycieka spo­mię­dzy jej zaci­śnię­tych zębów i ska­puje po bro­dzie.

– Niedź­wiedź śpie­wał nasze imiona – upiera się Bobby.

I wtedy przy­cisk do papieru ude­rza w pod­łogę i wybu­cha nagłą, lito­ściwą mgiełką szkła i wody, która roz­rywa zimowy dzień.

– Obudź się – mówi panna Jose­phine, nie­cier­pli­wie wyplu­wa­jąc słowa, które pachną anyż­kiem i kurzem, i znowu potrząsa Mar­twą Dziew­czyną.

– Sądzę, że pani Terp­sy­chora już koń­czy na dole. A Dozorca wkrótce wróci. Nie możesz tu spać.

Mar­twa Dziew­czyna mruga i zerka za pannę Jose­phine na kolo­rowe lampy w cukier­ko­wych odcie­niach. Let­nia noc za oknem salonu, noc, która nie­sie jej zgniłą duszę pod języ­kiem, patrzy na nią oczami tak czar­nymi i tajem­ni­czymi jak dno rzeki.

***

W piw­nicy pani Terp­sy­chora, pani haków żebro­wych i noży do kro­je­nia mięsa, oddala się jed­nym z wil­got­nych cegla­nych tuneli wraz ze swoją sapiącą świtą. Ich brzu­chy są pełne, ich wewnętrzne oso­bli­wo­ści nasy­cone na kolejną noc, i tylko Bar­naby zostaje, żeby posprzą­tać; to jego umiar­ko­wana kara za zbyt głę­bo­kie nacię­cie twar­dówki i znisz­cze­nie fio­le­to­wego oka prze­zna­czo­nego dla jakie­goś cmen­tar­nego poten­tata, cenne ciało szkli­ste i ciecz wod­ni­sta prze­lana jego ręką. Na lewym uchu Bar­naby ma świeże roz­cię­cie w miej­scu, gdzie pani Terp­sy­chora ude­rzyła go za to, że znisz­czył taki deli­ka­tes. Mar­twa Dziew­czyna sie­dzi na sta­rej skrzynce i patrzy, pod­czas gdy on zeskro­buje żółć ze stołu ze stali nie­rdzew­nej.

– Nie jestem dobry w snach, oba­wiam się – wyznaje, marsz­cząc mokry czarny nos.

– Ani w oczach – dodaje Mar­twa Dziew­czyna.

Bar­naby kiwa głową.

– Ani w oczach – zga­dza się.

– Ja tylko pomy­śla­łam, że mógł­byś mnie wysłu­chać, to wszystko. To nie jest rzecz, którą mogła­bym opo­wie­dzieć Gable albo Bobby’emu…

– On jest słod­kim dzie­cia­kiem – prze­rywa jej Bar­naby, ściąga brwi i moc­niej trze upartą plamę koloru spa­lo­nych orze­chów.

– Ale ja nie mogę tego opo­wie­dzieć nikomu innemu. – Mar­twa Dziew­czyna wzdy­cha.

Bar­naby zanu­rza szczotkę ze świń­skiej szcze­ciny w wia­drze z mydli­nami i wraca do szo­ro­wa­nia plamy.

– Pew­nie bar­dzo nie zaszko­dzę, jeśli tylko posłu­cham. – Ghul uśmie­cha się do niej krzywo i dotyka pazu­rem krwa­wią­cego miej­sca na pra­wym uchu, które pani Terp­sy­chora dra­snęła ostrymi noży­cami.

– Dzię­kuję, Bar­naby – mówi Mar­twa Dziew­czyna i zdar­tym czub­kiem buta bez­myśl­nie rysuje pół­okrąg na brud­nej pod­ło­dze. – To zaj­mie tylko minutę. Sen nie jest bar­dzo długi.

To, co mu opo­wiada, nie jest snem o Adria­nie Mobleyu, drze­wie Love­cra­fta ani o sto­dole i zamieci, o bia­łej isto­cie cze­ka­ją­cej na nią w sto­dole. To inny sen, bez­k­się­ży­cowa noc na Swan Point, ktoś roz­nie­cił wiel­kie, huczące ogni­sko na brzegu rzeki. Mar­twa Dziew­czyna patrzy na pło­mie­nie odbi­ja­jące się w wodzie. Powie­trze jest cięż­kie od dymu drzew­nego, wypeł­nia je głodny dźwięk ognia. Bobby i Gable leżą na kamie­ni­stej plaży, uło­żeni jak przez gra­ba­rza, z rękami po bokach, z mie­dzia­kami na powie­kach. Oboje są roz­cięci od oboj­czy­ków po kro­cze, od dziobu po rufę, poszar­pa­nym nacię­ciem w kształ­cie litery Y, ich wnętrz­no­ści lśnią mokro w bla­sku ogni­ska.

– Nie, nie sądzę, że to ja zro­bi­łam – mówi Mar­twa Dziew­czyna, choć to nie jest prawda. Kre­śli następny pół­krąg na pod­ło­dze, żeby dotrzy­mał towa­rzy­stwa pierw­szemu.

Bar­naby prze­stał szo­ro­wać stół i patrzy na nią nie­spo­koj­nie nie­uf­nymi oczami padli­no­żercy.

– Ich serca leżą razem na gła­zie. – Mar­twa Dziew­czyna mówi teraz bar­dzo cicho, nie­mal szep­cze, jakby się bała, że ktoś na górze może słu­chać.

Bar­naby nasta­wia uszu i pochyla się ku niej. Serca leżą na gła­zie, wątroby też, ona pali je w mosięż­nej misie, aż nie zostaje z nich nic oprócz tłu­stych popio­łów.

– Myślę, że je jem – mówi Mar­twa Dziew­czyna. – Ale potem przy­la­tują kosy, całe stado kosów, a ja sły­szę tylko ich skrzy­dła. Ich skrzy­dła sinia­czą niebo.

Bar­naby kręci głową, wydaje nie­spo­kojny, gar­dłowy dźwięk i znowu zaczyna szo­ro­wać stół.

– Powi­nie­nem nauczyć się wycho­dzić w porę – pry­cha. – Powi­nie­nem nauczyć się, co nie jest moją cho­lerną sprawą.

– Dla­czego, Bar­naby? Co to zna­czy?

Z początku ghul nie odpo­wiada, tylko mam­ro­cze do sie­bie, szczotka śmiga tam i z powro­tem po stole chi­rur­gicz­nym, choć nie zostały na nim już żadne plamy, nic oprócz mydlin, a blask świec odbija się od pory­so­wa­nej i wyszczer­bio­nej srebr­nej powierzchni.

– Dozorca wsa­dziłby mojej jaja do butelki z solanką, gdy­bym ci powie­dział. Odejdź. Wra­caj na górę, gdzie twoje miej­sce, i zostaw mnie w spo­koju. Jestem zajęty.

– Ale ty wiesz, prawda? Sły­sza­łam histo­rię, Bar­naby, o innej mar­twej dziew­czy­nie, Mercy Brown. Spa­lili jej serce…

Ghul sze­roko otwiera pysk, ryczy jak lew w klatce i rzuca w nią szczotką, ale ta prze­la­tuje nad jej głową i ude­rza w półkę ze sło­jami tuż za nią. Roz­bite szkło, odór octu i peklo­wa­nych nerek. Mar­twa Dziew­czyna bie­gnie do scho­dów.

– Idź drę­czyć kogoś innego, tru­pie – war­czy za nią Bar­naby. – Opo­wia­daj swoje bluź­nier­cze sny tam­tym nie­mra­wym zwło­kom na górze. Poproś jed­nego z tych nadę­tych pier­dzieli, żeby wku­rzył Dozorcę.

I rzuca coś jesz­cze, coś lśnią­cego i ostrego, co prze­la­tuje ze świ­stem obok jej twa­rzy i wbija się w ścianę. Mar­twa Dziew­czyna pędzi po dwa schody naraz, zatrza­skuje za sobą drzwi piw­nicy i prze­kręca klucz w zamku. I jeśli ktoś sły­szy, jeśli panna Jose­phine, signor Garza­rek albo ktoś inny widzi ją, jak wypada przez fron­towe drzwi i zbiega po scho­dach żół­tego domu przy Bene­fit Street, ma wię­cej rozumu niż Bar­naby i zacho­wuje to dla sie­bie.

***

Na wscho­dzie widać cie­niutki pas świtu zna­czący hory­zont, świa­tło, jakie wydzie­la­łaby perła. Bobby podaje Mar­twej Dziew­czy­nie inny kamień.

– To powinno wystar­czyć – mówi ona, więc chło­piec siada na tra­wie na skraju wąskiej plaży, żeby patrzeć, jak ona wpy­cha ten ostatni kawa­łek skały do dziury, w któ­rej kie­dyś znaj­do­wało się serce Gable.

Dwa­na­ście dużych kamieni, gra­ni­towe wnętrz­no­ści, które ścią­gną ciało wam­pira pro­sto na dno Seekonk i tym razem ono tam już zosta­nie. Grubą rolką sza­rej taśmy kle­ją­cej Mar­twa Dziew­czyna pie­czę­tuje ranę.

– Przyjdą po nas? – pyta Bobby.

Pyta­nie ją zaska­kuje. Nie jest to rzecz, któ­rej by się po nim spo­dzie­wała. Prze­staje zakle­jać tułów Gable taśmą i przez chwilę patrzy na niego w mil­cze­niu, ale on nie odwza­jem­nia spoj­rze­nia, tylko wpa­truje się w odle­gły, nie­równy pas świa­tła dzien­nego.

– Mogą – odpo­wiada Mar­twa Dziew­czyna. – Nie wiem tego na pewno. Boisz się, Bobby?

– Będę tęsk­nił za panną Jose­phine – mówi on. – Będę tęsk­nił za tym, jak czy­tała nam bajki.

Mar­twa Dziew­czyna kiwa głową.

– Tak. Ja też. Ale zawsze będę ci czy­tać bajki. – I uśmie­cha się, kiedy to mówi.

Kiedy Mar­twa Dziew­czyna wresz­cie koń­czy, wrzu­cają ciało Gable do wody i podą­żają za nim na samo dno, zakli­no­wują je mocno mię­dzy korze­niami zato­pio­nej wierzby pod mostem Hen­der­son. Potem Bobby sadowi się bli­sko Mar­twej Dziew­czyny i po chwili zasy­pia, pogrąża się we wła­snych snach, a ona zamyka oczy i czeka, aż świat znowu się obróci.