Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Odkąd H.P. Lovecraft zaprosił kolegów, takich jak Frank Belknap Long i Robert Bloch (między innymi), żeby przyłączyli się do tworzenia "Mitologii Cthulhu" (pod wymyśloną przez niego mniej znaną nazwą "Yog-Sothery), dziesiątki autorów z różnym skutkiem próbowało swoich sił w tkaniu tego ogromnego gobelinu. Niektórzy, jak wówczas nastoletni Ramsey Campbell, wykorzystał fikcyjne uniwersum jako punkt wyjścia do własnej kariery i znalazł przy tym swój własny pisarski styl. Inni, jak Stephen King i Neil Gaiman, zrobili to samo w szczycie swoich karier, składając hołd autorowi, który był dla nich tak wielką inspiracją. Ale nikt, absolutnie nikt, nie ma tak błyskotliwego i oryginalnego wkładu w mitologię Cthulhu jak Caitlin R. Kiernan.
Do tego nadzwyczajnego zbioru autorka wybrała ponad dwadzieścia swoich lovecraftowskich opowiadań, poczynając od "Valentii" z 2000 roku po nowszą klasyczną "Górę", ponadto pełny cykl Dandridge, a także nowe opowiadanie "M jak Mars". Krótko mówiąc, jest to fundamentalne dzieło zarówno dla fanów Kiernan, jak i miłośników świata Cthulhu.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 708
Lovecraft i ja
Przemowa inauguracyjna na piętnastym Dorocznym Festiwalu Filmowym HPL w Portland, Oregon, 2 października 2010
Od czego zacząć?
Po pierwsze, sądzę, że kiedy jest się gościem honorowym, oznacza to, że zostało się uhonorowanym. Ale prawdę mówiąc, to ja czuję się uhonorowana propozycją wystąpienia jako gość honorowy na Festiwalu Filmowym Lovecrafta. Czuję się również uhonorowana tym, że Festiwal zadał sobie spory trud i nie szczędził wydatków, żeby mnie tutaj sprowadzić. Z pewnością nie udałoby mi się to w inny sposób. Nie pomaga fakt, że jestem raczej odludkiem i nie przepadam za podróżami. Samo wyciągnięcie mnie z domu może być trudnym zadaniem. Przemierzenie całego kraju tam i z powrotem jest czymś, czego nie robiłam od ponad dekady. Ale kiedy dostałam zaproszenie, nie mogłam odmówić. Dzieła Lovecrafta miały zbyt duży wpływ na moje pisarstwo, żebym mogła powiedzieć nie, a poza tym, jak już wspomniałam, jest to dla mnie zaszczyt i honor.
Kiedy więc poproszono mnie, żebym przemówiła na ceremonii otwarcia, zgodziłam się. Przecież to kolejny zaszczyt, więc nie mogłam odmówić. Mimo to nie miałam pojęcia, od czego zacząć ani na czym skończyć. Naprawdę nie jestem dobra w tego rodzaju rzeczach. Ale odbiegam od tematu. Tracę wątek. Zastanawiałam się jednak i zastanawiałam, aż wreszcie w ostatniej chwili – czyli w środę po południu – wymyśliłam.
Zacznę od dnia, kiedy pierwszy raz zetknęłam się z H.P. Lovecraftem. Dziwne, ale znalazłam go w Trussville w Alabamie, w żółtym szkolnym autobusie. Miałam siedemnaście lat. Był deszczowy wiosenny poranek w tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym pierwszym roku, a Lovecraft leżał samotnie na pustym siedzeniu. Wysiadając, ktoś niechcący zostawił książkę z Biblioteki Publicznej w Birmingham. Było to oryginalne wydanie Dagon and Other Macabre Tales Arkham House z tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego piątego. Czarno-biała okładka Lee Browna Coye’a (1907–1981) przedstawia starca o wyłupiastych oczach, ubranego w łachmany. Mężczyzna trzyma harpun, którym, niczym postarzały kapitan Ahab, przebija białego kaszalota. Okazuje się, że Coye miał obsesję na punkcie Moby Dicka, a wieloryby są powracającym motywem w jego pracach. Ale człowiek z okładki był gigantem w porównaniu z wielorybem, co, jak się wkrótce przekonałam, wybrzmiewa we fragmencie Dagona. Lovecraft pisze:
„Najbardziej porażające wrażenie wywarły na mnie jednak reliefy obrazkowe – z racji olbrzymich rozmiarów widoczne przez wodny przestwór jak na dłoni. Były to płaskorzeźby o tematyce, której nie powstydziłby się sam Doré. Wyobrażały, jak mi się zdaje, ludzi – a przynajmniej pewien rodzaj ludzi; byli oni wszakże przedstawieni w trakcie rybich figli w morskiej grocie lub składania hołdów w skalnej świątyni najwyraźniej również znajdującej się pod wodą. Ich twarzy i cielesnych kształtów nie śmiem opisać w szczegółach – na samo ich wspomnienie robi mi się słabo. Groteskowe ponad wszystko, co zrodziła wyobraźnia Poego czy Bulwer-Lyttona, w ogólnym pokroju zdradzały wstrętne podobieństwo do ludzi – przeczyły mu jednak płetwiaste dłonie i stopy, rażąco szerokie i obwisłe wargi, szkliste, wyłupiaste oczy tudzież inne, jeszcze mniej przyjemne cechy. Co ciekawe, miałem wrażenie, że wyrzeźbiono je z pogwałceniem wszelkich proporcji względem otoczenia: jedno ze stworzeń zostało przedstawione w trakcie zabijania wieloryba, było jednak odeń zaledwie odrobinę mniejsze. Uwagę moją przykuły, jak powiadam, groteskowość kształtów i dziwne rozmiary tych istot; po chwili wszakże uznałem, że są to tylko wizerunki bogów zrodzonych w wyobraźni jakiegoś prymitywnego rybackiego lub żeglarskiego plemienia, którego ostatni potomek sczezł na długo, nim narodził się pierwszy neandertalczyk lub człowiek z Piltdown. Byłem zdumiony i wstrząśnięty, że tak znienacka dane jest mi wejrzeć w przeszłość, o której nie śniło się nawet najśmielszym antropologom; zamyśliłem się tedy, światło zaś księżyca odbijało się dziwnymi poblaskami w cichym kanale u mych stóp”1.
Oczywiście postacie na reliefach nie są wymyślone, a proporcje zapewne nie aż tak przesadzone.
W każdym razie tak zaczął się mój romans z Lovecraftem, od czarno-białej okładki z czerwonym imieniem Dagon. Przyznaję, że jako nastolatka miałam dość naganny zwyczaj osądzania książki po okładce. Jeszcze gorsza byłam pod tym względem jako dziecko. Na szczęście w okładce Coye’a zakochałam się od razu. A książka leżała sobie na siedzeniu szkolnego autobusu i nikt się do niej nie przyznawał. Rozejrzałam się, czy ktoś patrzy. Nikt nie patrzył. Poczułam dreszcz, zabierając ją i pośpiesznie oddalając się z nią w ramionach. Chyba powinnam była oddać ją kierowcy albo zanieść do biura rzeczy znalezionych… albo coś w tym rodzaju. Ale czułam się zbyt zaintrygowana. Musiałam się dowiedzieć, co jest w środku. Tak więc spędziłam kilka dni i nocy, pochłaniając Dagona. Siedziałam do późna, choć powinnam spać. Na lekcji ukrywałam ją w podręczniku do algebry. To wszystko brzmi strasznie banalnie, wiem, ale tak było naprawdę. Czytając, zakochałam się w autorze tych opowiadań, tak jak zakochałam się w ilustracjach Lee Browna Coye’a.
Po przeczytaniu zbioru zrozumiałam, jak udanie okładka oddawała nastrój tych opowiadań, ich atmosferę i grozę. Każdy wielbiciel Lovecrafta wie, że dla niego sukces albo porażka dowolnej opowieści niesamowitej zależał przede wszystkim od tego, czy autor zdołał stworzyć nastrój. Żadna liczba podupadających portów Nowej Anglii, tajemnych tekstów czy śliskich macek nie zdoła zastąpić dobrze wykreowanej atmosfery. Tak więc w tym sensie okładka Coye’a jest strzałem w dziesiątkę. Właśnie ona mnie przyciągnęła, a ja odkryłam nie tylko opowiadanie tytułowe, ale również takie mroczne perełki jak Ogar, Dziwny, wysoki dom wśród mgieł, Przyczajona groza, Zagłada Sarnathu i być może najważniejszą z nich: esej Nadnaturalny horror w literaturze. Przeczytałam Dagona i inne opowieści makabryczne od deski do deski, a niektóre opowiadania więcej niż jeden raz. Potem niechętnie oddałam książkę do oddziału biblioteki w Trussville. Często żałowałam, że jej nie zatrzymałam. To nie ja zostawiłam ją beztrosko w szkolnym autobusie. To nie ja miałabym kłopoty z powodu jej zgubienia. Jednak jej nie zatrzymałam, postanowiłam ją oddać. Zwróciłam ją światu.
Tak więc była to moja inicjacja, moje wprowadzenie do Lovecrafta. Zgubiona książka z biblioteki z dziwną, groteskową, przyciągającą wzrok okładką, stworzoną przez człowieka, który przypadkiem umarł w tym samym roku.
Nie miałam wtedy pojęcia, że to nie były najlepsze opowiadania Lovecrafta, i miało minąć kilka lat, zanim się tego dowiedziałam, zanim odkryłam W górach szaleństwa, Kolor z innego wszechświata i Widmo nad Innsmouth. Byłam zachłanną czytelniczką, jednak w tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym pierwszym roku niełatwo było znaleźć Lovecrafta w Alabamie, a poza tym czas zajmowała mi szkoła średnia, potem college i wielu innych autorów. Absorbowało mnie studiowanie paleontologii, geologii i biologii, tak że nie znalazłam drogi powrotnej do Lovecrafta aż do roku tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego ósmego. Lektura wysublimowanej powieści T.E.D. Kleina Ceremonies, a potem jego zbioru Dark Gods przypomniała mi o tamtym deszczowym dniu w szkolnym autobusie i o tym, co w nim znalazłam. Na Uniwersytecie Kolorado w Boulder odnalazłam w uczelnianej bibliotece inne książki wydane przez Arkham House i pochłonęłam je natychmiast.
Zapewne nie jest zbiegiem okoliczności, że mój sentyment do Lovecrafta utrwalił się w tamtym okresie. Pracowałam jako paleontolog i kontynuowałam studia w tej dziedzinie. Wyobrażanie sobie bezmiaru czasu i przestrzeni stanowiło dla mnie część codziennego życia, choć byłam świadoma, że większość ludzi nie poświęca tym kwestiom żadnej uwagi. Oto jesteśmy, nieskończenie mała kropka w niepoznawalnym i całkowicie obojętnym wszechświecie. Oto jesteśmy, jedynie chwilowe wcielenia materii i energii. Wieczność i nieskończoność rozciągają się wszędzie wokół nas. Widzimy je w gwiazdach, w mechanice kwantowej, w skałach, które już były stare przed ewolucją wielokomórkowego życia, widzimy w obfitości roślin i zwierząt, które zamieszkiwały ten świat przed nami i przetrwały jako skamieliny. Widzimy w powstaniu naszego gatunku i we wszystkich wiekach ludzkiej historii. Dla mnie świadomość tego, co geolodzy nazywają „czasem geologicznym”, była zarówno prozaiczna, jak i cudowna. Nie przywykłam jednak do tego, że znajduję go w literaturze. U Lovecrafta znalazłam, i to bardzo dużo.
Niewielu innych pisarzy fantastycznych, a z pewnością bardzo niewielu przed Lovecraftem, tak dokładnie zrozumiało głębię „czasu geologicznego” i jego konsekwencje dla ludzkości. Lovecraft nie tylko ją pojął, ale spędził życie na pisaniu opowiadań, które między innymi starały się przekazać prawdę o naszym miejscu w kosmosie. Oczywiście potwory, rozpadające się rodowe zamki i zmutowani rybioludzie robili wrażenie. Ale dla mnie liczyło się jego docenianie czasu i umiejętność pokazania kosmicznej perspektywy w beletrystyce. On instynktownie znał potęgę tych odkryć. Czas i przestrzeń – czasoprzestrzeń – to przerażająca rzecz. Gdyby taka nie była, Galileusz nie zostałby zmuszony do odwołania swoich poglądów, a my nie mielibyśmy kreacjonistów jazgoczących o biblijnych mitach półtora stulecia po tym, jak Darwin opublikował swoje wielkie dzieło. Lovecraft nie tylko pisał straszne historie. On na swój sposób obalił religijny dogmat, mówiąc: „Posłuchajcie, jesteśmy malutcy i nie będzie nas, zanim się obejrzymy. I nikogo ani niczego to nie obchodzi. To jest przerażające, ale jednocześnie wspaniałe”.
Pora na podsumowanie. Już wspomniałam, że mam kłopoty z zakończeniami. Ale jestem tutaj dwadzieścia dziewięć lat i kilka żywotów po tamtym dniu w autobusie szkolnym. Teraz mieszkam w Providence w Rhode Island, w mieście Lovecrafta, mieście, które, jak sam twierdził, uosabiał. Z pewnością nigdy nie planowałam, że sprawy tak się ułożą, ale los to dziwna, cudowna i niepokojąca rzecz. Regularnie chodzę tymi samymi ceglanymi chodnikami, którymi on chodził, obok domów, w których mieszkał, odwiedzam biblioteki i muzea, które on odwiedzał. Regularnie mijam obserwatorium, w którym młody Lovecraft obserwował gwiazdy. A czasami zostawiam dowody wdzięczności na jego skromnym nagrobku na cmentarzu Swan Point.
Od czasu mojej drugiej powieści Threshold wydanej w dwa tysiące pierwszym roku porównuje się moje pisarstwo do jego. Nigdy nie wiedziałam, co myśleć o takich porównaniach, oprócz tego, że mi pochlebiają. Kiedy je czytam, naprawdę czuję się uhonorowana. I odczuwam pokorę.
Dziękuję.
Valentia (1994)
Cała noc turbulencji i skrętów w czasie lotu z JFK na Shannon, nieprzerwany warkot silników odrzutowych i cała jesienna noc żeglowania przez lodowate chmury wysoko nad wzburzonym Atlantykiem. Wreszcie za oknem poszarpane zachodnie wybrzeże Irlandii niczym szarozielony klejnot, niewypolerowany, nieoszlifowany, a potem lądowanie. Rutynowo podejrzliwe spojrzenie agenta celnego na paszport – krótkie włosy, na zdjęciu nadal blond, teraz rude, kasztanowe. Anne była wdzięczna, kiedy dostrzegła jedną z magistrantek Morrisa, czekającą na nią z tabliczką ze starannie wydrukowanym nazwiskiem dr Campbell, niebieskim na brązowym kartonie. W czasie długiej jazdy do Kerry przysypiała, podczas gdy studentka mówiła, a na zewnątrz przesuwał się nierówny patchwork wiosek i farm.
– To takie straszne – mówi studentka.
Powtórzyła to więcej niż jeden raz, przeprosiła więcej niż jeden raz, jakby cokolwiek z tego mogło być jej winą. Máire, blada, czarnowłosa dziewczyna z Dublina, o oczach jak z katalogu turystycznego, zielonych oczach, które nie odrywają się od drogi, nie patrzy na Anne, kiedy samochód toczy się na południe i zachód, podczas gdy wody Dingle Bay koloru łupka ciągną się na północ aż do morza. Za Killorglin wysoki drogowskaz, czarne litery na pobielonym drewnie, i biała strzałka, do Cahirciveen nadal czterdzieści kilometrów, więc Anne znowu zamyka oczy.
– Wiadomo, jak to się stało? – pyta.
– O Chryste, tak mi przykro, doktor Campbell. – Dziewczyna mówi takim głosem, jakby była bliska łez, więc Anne nie ponawia pytania.
***
Dwie godziny później niebiesko-biały prom samochodowy z Renard Point odbija od nabrzeża i sunie przez port w stronę dużej wyspy Valentia. To zaledwie pięciominutowa przeprawa, ale woda jest na tyle niespokojna, że Anne chciałaby mieć buteleczkę dramaminy w swoim wojskowym plecaku z demobilu, leżącym w bagażniku wypożyczonego auta. Stoi przy relingu, bo uprzejmiej jest wymiotować przez burtę niż na pokład. Po lewej ma zielonooką Máire, jej szmaragdowe oczy i niespokojne dłonie.
Nic z tego nie wydaje się realne, myśli Anne. Nic z tego nie wydaje się ani trochę realne.
Dziewczyna wyjmuje coś błyszczącego z kieszeni swetra, różaniec: srebrny krzyżyk i czarne koraliki. Anne odwraca głowę i patrzy na horyzont, niewyraźne połączenie szarej wyspy i jeszcze bardziej szarego morza. Powietrze pachnie słoną wodą, rybami i nadciągającym deszczem. Ona skupia się na pytaniach, które przywiozła ze sobą z Nowego Jorku, na nieprzyjemnych myślach, żeby stłumić odwieczny strach przed chorobą morską. Pytaniach, które zrodziły się dwa dni wcześniej wraz z wieścią o śmierci Morrisa Whitneya, wraz z telefonem Randalla w niedzielne popołudnie.
– Możesz przyjechać wieczorem, Anne? – Randall wydawał się zmęczony, niewyspany, jakby nagle dopadło go całe jego sześćdziesiąt lat. – Chodzi o Morrisa. Coś się stało.
Ona nie chciała wysłuchać reszty i mu to powiedziała, zmusiła go, żeby na tym poprzestał do czasu, aż ona dojedzie metrem ze swojego mieszkania w Tribece do muzeum. Aż usiądzie w maleńkim gabinecie na piątym piętrze. Wtedy Arthur Randall przekazał jej wszystko, co wiedział, skąpe i brzydkie szczegóły, które z początku nie składały się w żadną sensowną całość – telefon z policji w Cahirciveen, ciało Morrisa wyciągnięte z morza przez łódź rybacką z Knightstown, zniszczone wykopalisko. Anne słuchała w milczeniu drżącego głosu starszego mężczyzny, a jej oczy bezpiecznie spoczywały na archiwalnym numerze „Journal of Vertebrate Paleontology” leżącym na biurku – lśniąca pomarańczowo-biała okładka, czarny druk, precyzyjny rysunek eoceńskiego okonkowca – same bezpieczne i sensowne rzeczy, żeby nie musieć patrzeć na twarz Arthura.
– Masz pojęcie, co on tam robił po zmroku? – pyta Anne niemal szeptem.
Máire lekko odwraca głowę, nadal patrząc na różaniec, który trzyma w rękach.
– Nie – odpowiada. – Nikt z nas tego nie wie.
Anne patrzy na ląd, coraz mniejszy, w miarę jak mały prom pracowicie posuwa się naprzód, i już wie, że nie powinna była przyjeżdżać, że Arthur miał rację i że prawdopodobnie ona nie znajdzie tutaj więcej odpowiedzi niż na Manhattanie. Jeśli ta płochliwa dziewczyna stojąca obok niej może być jakąś wskazówką. Poza tym jest coś jeszcze, cichy niepokój pod ołowianym ciężarem straty, pod dezorientacją. Niejasny lęk, w miarę jak zbliżają się brzegi Valentii. On by po ciebie przyjechał, myśli. A potem Máire znowu się odzywa:
– Doktor Whitney kazał nam wrócić do Knightstown. Mnie i Billy’emu. Powiedział, że martwi się, czy grant zostanie ponownie przyznany. Mówił, że potrzebuje samotności, żeby w nocy popracować nad raportem dla ludzi z „National Geographic”, ale my wiedzieliśmy, że dręczą go koszmary.
– Więc w piątek w nocy nie było cię na stanowisku?
Máire kręci głową.
– W zeszłym tygodniu codziennie rano jeździliśmy tam rowerami i wracaliśmy wieczorem. To tylko pół godziny drogi…
I wtedy wyje syrena promu, przenikliwe, ochrypłe buczenie zagłusza następne słowa Máire. Dziewczyna chowa różaniec z powrotem do kieszeni swetra.
***
Wyspa Valentia, jedenaście na pięć kilometrów, skalisty banita dawno temu odcięty od irlandzkiego lądu stałego przez niespokojny Atlantyk i cienki, zagięty palec kanału Portmagee. Owce i bydło. Wiek wcześniej silni mężczyźni wydobywali łupek z ogromnego kamieniołomu na północnym krańcu wyspy, kamień na płytki dachowe w Londynie i na nawierzchnie kolejowe w Nottingham i Leicester. Mała, ale solidna biała latarnia morska w miejscu, gdzie port Valentia łączy się z oceanem, niegdyś forteca żołnierzy Cromwella, zautomatyzowana przed laty. Dalej na zachód teren wznosi się raptownie w stronę Reenadrolaun na wysokość ponad trzydziestu metrów nad poziomem morza, skalistego cypla wyciosanego przed duże fale. Stamtąd skraj wyspy z czystego antracytu i popiołu ciągnie się od Fogher Cliffs do Beennakryraka Head. Na tych półkach Morris Whitney znalazł w tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątym trzecim roku wydeptaną ścieżkę; dwa miesiące spędzone w Irlandii na grancie NSF poświęconym badaniu kolekcji dewońskich mięśniopłetwych, pancernych ryb w Cork Geology Museum, ale na Valentię zwabiły go uporczywe pogłoski o śladach stóp w kamieniu. Najpierw opowieści miejscowego farmera o „tropach dinozaurów”, potem list do kuratora muzeum od klubu ornitologów amatorów, więc w końcu Morris wziął dzień wolny i wyruszył z Cork. Nie wierzył własnym oczom, kiedy starzec zaprowadził go przez pastwisko na półki. Szczerbaty, dumny uśmiech farmera na widok zdumionej miny paleontologa, kiedy ten zobaczył idealny pojedynczy szlak wijący się przez łupki w stronę morza, wszystkie ślady wyeksponowane na jednej płaszczyźnie uwarstwienia.
– A nie mówiłem? – triumfował starzec. – I co, może to nie dinozaury?
Whitney mógł jedynie pokręcić głową, ale na jego twarzy pojawił się uśmiech równie szeroki jak u farmera. Potem Morris ruszył w dół, żeby lepiej się przyjrzeć znalezisku, podczas gdy fale głośno rozbijały się o skały.
– Nie, panie O’Shea, to zdecydowanie nie są ślady dinozaurów. Cokolwiek je zostawiło, żyło… – I umilkł, robiąc obliczenia w pamięci, oceniając wiek skał i długość okresów geologicznych. – Cokolwiek je zostawiło, chodziło tu sto czterdzieści milionów lat przed pierwszymi dinozaurami. To coś dużo, dużo lepszego niż ślady dinozaurów.
Farmer usiadł na trawie i zwiesił nogi z niewielkiego urwiska. Oczy zrobiły mu się wielkie i pełne wątpliwości.
– Aha – mruknął. – No to jest cholerny cud, nie uważasz pan?
Morris ukląkł, wyjął z plecaka tani plastikowy aparat Instamatic i spojrzał na skamieniałości przez wizjer.
– Tak – powiedział. – Z pewnością tak. – I wypstrykał całą rolkę filmu, po czym ruszył za starcem przez pole.
***
Dwie godziny po świcie Anne Campbell, zmęczona po długim locie i drżąca na październikowym wichrze, stoi obok śladów. Płaszczyzna uwarstwienia jest wyeksponowana wzdłuż półki o długości dziewięciu metrów, wąski, niemal poziomy pas nagiego kamienia w miejscu, gdzie wyspa jest powoli odzyskiwana przez Atlantyk. W górze mewy i rissy krążą i krzyczą jak zagubione, głodne dzieci. Za nią Máire nadal rozmawia z policjantem o czerwonych policzkach i wydatnym brzuszysku, który eskortował je z Knightstown; ściszają głosy, jakby mówili rzeczy, których Anne nie powinna usłyszeć.
Mimo fal i słonej mgiełki wodnej, mimo tego, co zabójcy zrobili z tym miejscem, zachowały się znaki narysowane kredą przez Morrisa. Białe linie odmierzające długość kroków, słabo widoczne liczby potrzebne do zdjęć; jeszcze dzień albo dwa i morze oczyści półkę. Łzy w oczach, lecz Anne nie jest pewna, czy to z powodu Morrisa, zniszczonych skarbów czy lodowatych palców wiatru.
Na początku było sto śladów, według notatek Morrisa, sto już wyeksponowanych, kiedy pierwszy raz zobaczył półkę, i kolejnych pięćdziesiąt czy sześćdziesiąt odkrytych później, kiedy on, Máire i Billy podążyli za odciskami w stronę krańca klifu, z saniami i łomami do usuwania ciężkich bloków łupku. Teraz zostało zaledwie pięć czy sześć nieuszkodzonych albo niezniszczonych całkowicie. Zbezczeszczonych, myśli Anne. To miejsce zostało zbezczeszczone. Jak spalony kościół albo splądrowana świątynia. Siada obok jednego z niewielu śladów, które nie zostały odłupane, zeskrobane albo kompletnie roztrzaskane. Łagodnie pofałdowana powierzchnia skały połyskuje lekko, lśniąco-matowa gra kryształków miki i słońca. Anne delikatnie kładzie palce na płytkim wgłębieniu, dotyka wyraźnego odcisku zostawionego przez istotę, która przeszła tędy trzysta osiemdziesiąt pięć milionów lat temu. Podnosi wzrok na półkę, na zakwity o niezdrowej barwie infekcji, na małe nagromadzenia brązowego piasku, jasnego na tle łupku, na kilka cuchnących sadzawek wody pozostałych w niższych miejscach, czekających na przypływ.
– Wszystko jest na kliszy – odzywa się za nią Máire, siląc się na spokój i pewność siebie. – I mamy odlewy. Doktor Whitney część wysłał do Cork w zeszłym tygodniu, a inne do Dublina.
– Chcę zobaczyć te zdjęcia, Máire. Wszystko, co zostało wywołane. Jak najszybciej, okay?
– Dobrze – odpowiada dziewczyna. – Wszystkie są z powrotem w mieście. Uznaliśmy, że nie jest bezpiecznie zostawiać je na stanowisku.
– Nie jest – mówi Anne, bardziej do siebie. – Pewnie nie.
Potem Máire znowu rozmawia z policjantem, a Anne patrzy na rozległy, zimny ocean.
***
Pokój w Knightstown, brudna tapeta na ścianach i wyblakłe obrazki katolickich świętych, słaby, oleisty zapach ryb, ale przynajmniej jest ciepło i sucho, bo godzinę po zachodzie słońca zaczął padać deszcz. Zimne krople na szybie. Anne siedziała przez jakiś czas przy oknie, czekając, aż doktor Randall do niej oddzwoni, patrzyła na mokre, wąskie ulice, na pub naprzeciwko hotelu i jego okna jaśniejące wśród ulewy łagodnym, żółtopomarańczowym, przyjaznym blaskiem, i żałowała, że nie poprosiła Máire, żeby z nią została. Wymyśliłaby jakiś pretekst, gdyby się postarała: pomoc przy zapiskach Morrisa, pytania o próbki wysłane do Dublina do analizy radiometrycznej, cokolwiek, co uratowałoby ją przed odgłosami burzy i samotnością. Ale przy tej dziewczynie czuła się nieswojo, choć nie umiała określić przyczyny. W drodze powrotnej ze stanowiska Máire nachyliła się do niej i zapytała, czy to prawda, że ona i Morris byli kochankami, szeptem, żeby posterunkowy Bryce nie usłyszał. Anne zarumieniła się zmieszana i odparła:
– To było dawno temu. – Nic więcej, choć jej zaskoczenie szybko zmieniło się w gniew i niezadane pytania, co ta dziewczyna może o niej wiedzieć, co może się jej wydawać, że wie.
Tak więc ulga, kiedy zadzwonił telefon, głos po drugiej stronie dochodzący z daleka, przefiltrowany przez kabel i odległość, ale i tak przynoszący ulgę. Przynajmniej na kilka minut przepędzającą tęsknotę za domem. Arthur Randall zapytał, czy wszystko w porządku, czy Anne jakoś się trzyma.
– Tak – odpowiedziała. – Jasne. – Nieprzekonujące kłamstwo.
Randall westchnął głośno. Anne usłyszała, jak on zapala papierosa, wydmuchuje dym, a potem pyta o ślady. Czy w ogóle zostało coś, co da się uratować.
– Tylko jeśli zachowało się pod nadkładem. W życiu byś nie uwierzył, Arthurze. Nigdy nie widziałam miejsca tak kompletnie… – Słowa z klifu znowu do niej wróciły: tak kompletnie zbezczeszczonego, ale nie chciała mówić tego na głos, więc powiedziała: – Zniszczyli wszystko. – I dodała: – To po prostu nie ma sensu.
– Więc nie uważasz, że komuś chodziło o te ślady?
– Nie. Jeśli ktoś próbował ukraść skamieniałości, byłaby to najbardziej spaprana próba, jaką można sobie wyobrazić. Zresztą nic nie wskazuje na to, żeby zamierzali coś zabrać. Zupełnie nic. Ktokolwiek to był, chciał zniszczyć odciski, Arthurze, a nie je ukraść.
Teraz siedzi na łóżku, słucha deszczu bębniącego o dach i okno, przed sobą ma rozłożone wszystkie fotografie Morrisa, lśniącą dokumentację 8 x 10 z miesiąca spędzonego na Valentii, każdy centymetr śladów pieczołowicie utrwalony, zdjęcia jako dodatek do map i wykresów Máire, starannie wykonanych rysunków ukazujących wielkość odcisków stóp i ich wzajemne położenie. Więc przynajmniej dane zostały uratowane. Same skamieniałości przepadły, ale nie informacje. Wystarczy ich, żeby mogła skończyć to, co zaczęła: opis najstarszych znanych skamieniałości śladowych czworonogów, najwcześniejszych przodków wszystkich ziemskich kręgowców, odcisków pozostawionych przez istotę o długości nie większej niż metr, nie dłuższej od ryby, ale nadal odległej od stworzeń lądowych. Do tej pory znany był tylko jeden zestaw tak starych śladów, z rzeki Genoa w Australii, opisanych w tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym drugim roku.
Anne odkłada zdjęcie i bierze następne. Na tym ujęciu nie ma żadnych odcisków, tylko skamieniałe riplemarki łożyska prastarego strumienia. Przez chwilę myśli, że to wszystko. Muł i piasek ukształtowane przez prądy ciepłych paleozoicznych wód, ich wzór utrwalony przez czterysta tysięcy milleniów. Już ma odłożyć zdjęcie, kiedy zauważa coś w lewym dolnym rogu. Coś zatopionego w łupku, błyszczącego w słońcu jak metal. Podnosi fotografię do lampy przy łóżku, żeby lepiej się przyjrzeć.
Jej pierwsze wrażenie jest takie, że Morris położył monetę dla pokazania skali, może irlandzką siedmiokątną pięćdziesięciopensówkę. Nachyla się bardziej, mruży oczy, nosem niemal dotyka papieru i widzi, że powierzchnia tej rzeczy jest gładka, że to nie jest moneta, i nie ma wątpliwości, że jest zatopiona w kamieniu, a nie tylko na nim leży. Anne przygryza dolną wargę, odwraca zdjęcie do góry nogami i pod tym kątem widzi, że jednak powierzchnia nie jest idealnie gładka, ale są leciuteńkie wypukłości, fałdy i wgłębienia niemal wyrównane przez lata ekspozycji na działanie wiatru i morza. Pojedyncza płytka liliowca oderwana od kielicha albo jakiś inny skamieniały szkarłupień, siedmiokątny kawałek krzemionki, a do tego gra światła i cienia, tak że wygląda metalicznie.
Nie, to nie jest liliowiec. Ani liliowiec, ani szkarłupień, ani płytka pierwotnego jeżowca, bo te warstwy leżały w świeżej wodzie. Może to kawałek pancerza plakodermy. Czy nie widziała w papierach Morrisa jakiejś wzmianki albo czy Máire nie wspomniała przelotnie, że w pobliskich warstwach znaleźli szczątki Bothriolepis? Ale w słabym świetle lampy ta rzecz zdecydowanie wygląda metalicznie, a pierwsze wrażenie, że to moneta, uparcie nie chce jej opuścić. Anne pociera zmęczone oczy.
– Jezu – szepcze, nadal wyczerpana po locie, a potem długim dniu na stanowisku, więc nic dziwnego, że nie potrafi myśleć jasno.
Realność śmierci Morrisa jeszcze do niej nie dotarła. Zbiera zdjęcia i chowa je z powrotem do dużej koperty. Tajemnicza fotografia leży na wierzchu. Rano zapyta Máire o dziwną skamieniałość, albo Billy’ego, jeśli będzie na śniadaniu. Ale do tego czasu sprawa może poczekać. Zegar na stoliku nocnym pokazuje dziesiątą dwadzieścia pięć. Anne wyłącza lampkę i siedzi przez chwilę w ciemności, myśląc o domu, podczas gdy wiatr grzechocze szybą.
***
We śnie jest z powrotem na Manhattanie, stoi na marmurowych schodach Amerykańskiego Muzeum Historii Naturalnej, przez pięćdziesiąt lat wygładzonych przez stopy odwiedzających. Na brązowym spatynowanym posągu Teddy’ego Roosevelta bez szacunku siadły gołębie, a Wielki Biały Człowiek dumnie dosiadający konia, ze szlachetnymi zaśniedziałymi dzikusami po lewej i prawej stronie, prowadzi ich ku cywilizacji i zagładzie. Ale tam, gdzie powinna być ulica, jest płytki potok obrzeżony chodnikami z piaskowca, a jego niespokojne wody iskrzą się w nowojorskim słońcu. Anne przenosi wzrok za potok, spodziewając się jesiennego pożaru parku, niezliczonych znajomych odcieni pomarańczowego, złota i czerwonawych brązów, ale zamiast nich widzi zieleń gęstą i pierwotną, nienaruszoną zieleń pierwszych lasów świata, Eden po Upadłym Świecie. Kiedy schodzi po stopniach, bosymi stopami cicho stąpając po kamieniu i wyrzuconych opakowaniach po hot dogach, nie potrafi oderwać oczu od dziwnych roślin wyrastających z popękanego cementu po drugiej stronie potoku, od szalonej bujności listowia. Wysoki baldachim obcych „drzew” – Wattieza, Archaeopteris, Lepidosigillaria, Pseudoporochnus – i słońce padające katedralnymi snopami spomiędzy niemożliwych gałęzi na łuskowatą korę i nieprzenikniony gąszcz skrzypów i paproci. Zaledwie kilkanaście metrów w głąb las jest tak gęsty, że zieleń zmienia się w czerń.
Wszystko może tutaj żyć, myśli, dosłownie wszystko.
Staje na brzegu za Rooseveltem, Indianami i człowiekiem sprzedającym soki i gorące precle: beton i piasek, żadnego brutalnego ryku klaksonów, nieustannego gwaru ludzkich głosów; letni wiatr między drzewami, chłodne szemranie wody między prostymi brzegami, bzyczenie ważek wielkości kruków. Ziemia wróciła do czasów sprzed epoki lodowcowej, do czasów straszliwych jaszczurek i skrzeczących pterodaktyli o skrzydłach jak latawce; do kontynentów rozdzielonych w tych minionych dniach, zanim cały świat został ściśnięty w superkontynent Pangei.
To nie jest nowy sen. Całe dorosłe życie spędziła na ściganiu duchów, jej podświadomość zawsze wskrzeszała i udoskonalała pierwotną dzikość. Ale tamte sny nigdy nie były nawet w połowie tak realne jak ten, dźwięki i zapachy tak ostre, światło słoneczne tak jaskrawe. Ona klęczy nad strumieniem i patrzy na kłody stłoczone tuż pod powierzchnią, na wodne rośliny, których nazw nie zna. Małe rybki śmigają w podwodnej plątaninie rozłupanych pni i konarów. Woda nie jest tutaj głęboka, na mulistym dnie są ślady, odciski zostawione przez płetwy, które kiedyś będą palcami stóp, palcami, które jeszcze nie zapomniały o płetwach. Jej oczy podążają za tymi śladami do miejsca, gdzie coś dużego zsuwa się z płycizny na głębszą wodę. Głowa szeroka jak u ropuchy przecina powierzchnię, czujne czarne oczy obserwują ją przez chwilę, a potem znikają: jedno machnięcie ogona i wężowe stworzenie znika w chmurze mułu.
Anne Campbell wie, gdzie jest tym razem, a nie tylko kiedy. Ta puszcza będzie pewnego dnia skalistym irlandzkim wybrzeżem. Znowu spogląda na las. Las ciemniejszy i gęściejszy niż wszystkie pomieszane sny ludzkości. Zamyka oczy, słyszy zimny deszcz padający na dach hotelu odległego o eony.
– Jeszcze nie, Anne – mówi za nią ktoś o głosie Morrisa.
Ona otwiera oczy, ale nikogo tam nie ma oprócz sprzedawcy precli, a on chyba nawet jej nie zauważył. Anne wstaje i otrzepuje piasek z dżinsów. I wtedy dostrzega srebrną rzecz błyszczącą na brzegu potoku, siedmiokątny dysk, który nie jest monetą. Ona teraz to wie, i wie, że nie jest to również część żyjącej kiedyś istoty. Coś zrobionego z metalu, zaprojektowanego. Schyla się i podnosi to coś: jest lodowate w dotyku, dostatecznie zimne, żeby sparzyć wnętrze jej dłoni. Ale ona musi zobaczyć znaki wyryte w tej rzeczy, symbole, których nie rozpoznaje i nie potrafi odczytać, runy albo nieznane pismo klinowe wokół obrazu pośrodku dysku: twarzy otoczonej mackami, z dziobem papugi i skrzydłami smoka. Nagle ogłuszający trzask pioruna z jasnego nieba i Anne upuszcza tę rzecz, a ona wpada do wody z cichym, ale wyraźnym pluskiem i zanurza się między martwe gałęzie, gdzie zniknęły małe rybki. Chce po nią sięgnąć, ale myśli o ostrych jak brzytwa szczękach zawiasowców, o ząbkowanych pazurach wielkoraków (truchtających na odnóżach jak u skorpiona), i spogląda w nieskończone błękitne sklepienie.
– Co miałam zobaczyć? – pyta we śnie bezchmurnego nieba, z którego jednak uderzył piorun, tak jak wcześniej słyszała bezcielesny głos Morrisa Whitneya.
Po raz pierwszy zaczyna się bać, chce się obudzić, bo coś porusza się w paprociach po drugiej stronie potoku, coś ogromnego, i znowu ten grzmot, który nie jest prawdziwym grzmotem, brzmi jak rozdarcie w niebie. Pada, ale to nie woda leci z góry. Anne mocno zaciska powieki. Nie ma magicznych czerwonych pantofelków, więc powtarza imię Morrisa, raz po raz, podczas gdy piekące brudne krople sieką jej twarz, a sadzawka u jej stóp robi się czerwona i paruje.
***
Teraz jest ranek, burza ustała, przewiana na południe do Bantry i Skibbereen, nad Morze Celtyckie. Niebo jest idealnie błękitne, kiedy Anne jedzie sama na klify. Zardzewiały fioletowy rower pożyczony od hotelowego kucharza, kręta droga na północ przez las Glanleam, obok latarni morskiej, a potem węższym szlakiem na zachód, bardziej ścieżką dla owiec, obok stromego wzniesienia Reenadrolaun i dalej do Culloo. Morskie powietrze chłodzi jej twarz, dłonie, nogi ją bolą, zanim dociera na miejsce.
Widzi stojącą przy klifach dziewczynę na długo przed tym, jak zbliża się na tyle, by rozpoznać Máire, jej zmierzwione czarne włosy i gruby wełniany kardigan. Studentka patrzy na spienione grzywacze, w prawej ręce trzyma coś ciemnego. Anne zatrzymuje się, stawia rower na nóżkach i przechodzi ostatnich dziesięć czy dwadzieścia metrów. Ale jeśli Máire ją słyszy, nie daje tego po sobie poznać. Stoi zupełnie bez ruchu i obserwuje niespokojne, burzowe morze.
– Máire?! – woła Anne. – Cześć! Nie spodziewałam się ciebie tutaj.
Dziewczyna odwraca się powoli, sztywno, jak ktoś na wpół śpiący, a Anne myśli, że może płakała, oczy ma zaczerwienione, mokre zielone oczy i ciemne sińce pod nimi, jakby od dawna nie spała.
– Chcę zadać ci pytanie o jedno ze zdjęć. Mam je…
I nagle Anne dostrzega, co dziewczyna naprawdę trzyma w ręce: mały czarny pistolet. Máire uśmiecha się do niej.
– Dzień dobry, doktor Campbell.
Mija chwila, zanim Anne odpowiada, dwa uderzenia serca przed tym, jak udaje się jej oderwać wzrok od pistoletu. Słońce odbija się od krótkiej chromowanej lufy.
– Dzień dobry, Máire – mówi w końcu. W ustach ma sucho, słowa wydobywają się z nich ciche i bezdźwięczne.
– Dobrze pani spała? – pyta ona, a Anne kiwa głową. Máire odwraca się z powrotem w stronę morza. – Bałam się, że będzie pani miała złe sny. Wie pani, po obejrzeniu tych wszystkich fotografii.
– Co to za dysk na zdjęciu, Máire? Wiesz, co to jest, prawda? – Anne robi krok w jej stronę, krok bliżej do miejsca, gdzie kończy się miękka ziemia, a zaczyna szary kamień.
– Nie zabiłam go – mówi dziewczyna. – Chcę, żeby pani to wiedziała. Nie zrobiłam tego. I Bill też nie. – Jej drżący palec zaciska się wokół spustu, kiedy Anne jest zaledwie metr od niej, kiedy dzielą je jeszcze dwa albo trzy kroki. – To, co zrobiliśmy, jest wystarczająco złe. Ale to nie było morderstwo.
– Będziesz musiała mi wyjaśnić, o czym mówisz. – Anne boi się poruszyć, boi się również stać bez ruchu.
Máire znowu się do niej odwraca.
– Nie miała pani zobaczyć tych zdjęć, doktor Campbell. Zamierzałam je spalić. Po tym, co zrobiliśmy ze śladami, mieliśmy spalić wszystko.
Z jasnych zielonych oczu płyną świeże łzy, a Anne widzi, że pogryziona dolna warga jest czerwona, na brodzie świeża krew. Anne robi następny krok.
– Dlaczego mieliście spalić zdjęcia? Czy Morris kazał ci je spalić, Máire?
Pusty, zdziwiony wyraz twarzy i krzywy uśmiech, a potem Máire kręci głową i pociera lufą pistoletu o sztruksowe spodnie.
Mówi coś, czego Anne nie rozumie, a co brzmi jak: Theena dow’an.
– Nie znam irlandzkiego. – Anne błaga, chce zrozumieć.
Widzi urazę i gniew w oczach Máire, bezdenne poczucie winy rosnące jak rak. Dziewczyna unosi pistolet i przykłada lufę do swojej prawej skroni.
– O Boże, nie, Máire.
Dziewczyna znowu szepcze te dwa słowa:
– Theena dow’an.
Potem odwraca się do morza i w tej samej chwili naciska spust. Huk wystrzału brzmi jak grzmot z koszmaru Anne Campbell i jest to dźwięk rozdzieranego nieba, odgłos fal rozbijających się o poszarpany skalisty brzeg.
Na zachodzie nadal istnieją przekazy o Fomorianach, którzy zamieszkiwali Irlandię przed przybyciem Celtów. Są oni być może najstraszniejszymi ze wszystkich wodnych istot, znanymi również jako Daoine Domhain, Głębokowodni, choć rzadko mówi się o nich głośno.
Lady Wilde, Stare legendy Irlandii (1888)
Tak ucieka świat
– Gwiazdka z nieba za twoje myśli – mówi ona.
A Gable, dziewczyna o srebrnych oczach i zębach jak ostatni dzień zimy, wskazuje na nocne niebo rozciągające się wysoko nad Providence. Tajemnicze nocne niebo nad Nową Anglią i szeroką rzeką Seekonk. Kilka kilometrów dalej na północ trzeba nazywać ją Pawtucket, ale tutaj, gdzie pełna ryb omywa Swan Point i strome zbocza cmentarza, nadal jest Seekonk. Dalej widać pomarańczowe industrialne światła Filadelfii. Martwa Dziewczyna mruga raz czy dwa, żeby pozbyć się smaku z ust, a potem podąża wzrokiem za brudnym palcem Gable. Na wschodzie przemyka przez niebo smuga białego światła.
– Bardzo ładne, ale one nie są naprawdę, wiesz – mówi ona.
Gable się krzywi, by pokazać, że nie rozumie. Jej blada twarz jest pomarszczona jak u bardzo starej kobiety, twarz jak wyschnięte jabłko.
– Nie są naprawdę czym? – pyta.
– Gwiazdami – odpowiada Martwa Dziewczyna. – To tylko meteoryty. Kawałki skały i metalu mknące przez kosmos i spalające się, gdy za bardzo się zbliżą. Ale to nie są gwiazdy. Nie, jeśli spadają w taki sposób.
– Albo anioły – szepcze Bobby i zaraz wraca do jedzenia jeżyn, które zerwał z krzaków rosnących wzdłuż brzegu.
– Nigdy nie mówiłam nic o aniołach – warczy Gable, a chłopiec rzuca w nią jeżyną. – Jest dużo różnych słów na anioły.
– I na spadające gwiazdy – stwierdza Martwa Dziewczyna z kamienną stanowczością, by wiedzieli, że ona jedynie o tym chce słyszeć: o meteorytach, które przestają być meteorami, o Seekonk zmieniającej się w Pawtucket, bo przecież chodzi jedynie o odległość między jednym punktem a drugim. Równie arbitralną jak każda zmiana, więc znowu przyciska usta do lewego nadgarstka biegającej damy. Został w nim duch pulsu nie grubszy od prześcieradła, stygnące mięso w jej zębach, ciało, które równie dobrze mogłoby być gliną, gdyby nie to, że nadal zostało w nim kilka czerwonych kęsów. Odgłos jej pracowitych warg nie różni się tak bardzo od dźwięku fal bijących o brzeg.
– Znam siedem słów na szary – mówi Bobby z ustami pełnymi nasionek, pulpy i ciemnego soku ściekającego po fioletowej brodzie. – Wziąłem je ze słownika.
– Jesteś małym pedałem – warczy na niego Gable o rtęciowych oczach. Jej dolna warga jest napuchnięta, jakby znowu ktoś ją pobił.
Martwa Dziewczyna wie, że nie powinna kłócić się z Gable o spadające gwiazdy i anioły. Następnym razem będę o tym pamiętała, myśli. Następnym razem uśmiechnę się i powiem to, co ona chce usłyszeć. Kiedy wreszcie kończy z biegającą panią, cicho jak mysz pierwsza sunie w swoich jedwabnych pantoflach przez błoto i kamyki, a rzeka jest tak zimna jak spadające gwiazdy w sierpniową noc.
***
Godzina i cztery minuty po północy w dużym domu przy Benefit Street, a duchy nadal dłubią w ciałach w piwnicy. Martwa Dziewczyna siedzi z Bobbym na schodach, które prowadzą do muzyki i rozmów na górze, do elektrycznych świateł i ostro-słodkich chmur dymu opiumowego; tutaj na dole są tylko świece, a powietrze pachnie nagimi ziemnymi ścianami i pleśnią, zabalsamowanym mięsem rozłożonym na długim rzeźnickim stole. Kiedy ghule pracują w taki sposób, stoją na krzywych tylnych nogach i przysuwają do siebie psie pyski. Bardzo chudy o imieniu Barnaby (jego nerwowe uszy są wyczulone na każdy odgłos kroków na piętrze, na każde skrzypnięcie drzwi, jakby kogoś Na Górze w ogóle obchodziło, co oni robią Na Dole) bierze zardzewiały nóż do oddzielania kości i unosi nim pasek suchego ciała koloru starej gumy do żucia.
– To gastrocnemius – mówi, a żółto-pomarańczowa tęczówka jego lewego oka niespokojnie wędruje w stronę innych, zwłaszcza pani Terpsychory.
Ona kręci głową i śmieje się w sposób, który sprawia, że wszystkie ghule też wybuchają śmiechem. Tak śmiałyby się głodne psy, gdyby się odważyły, myśli Martwa Dziewczyna i zaczyna żałować, że ona i Bobby jednak nie poszli do Warwick z Gable i Dozorcą.
– Nie, to jest soleus, kochaniutki – mówi pani Terpsychora i rzuca Barnaby’emu szyderczy uśmiech, wypraktykowane skrzywienie czarnych warg, pożółkłe zęby jak zaostrzone klawisze pianina, szybki ruch długiego różowego języka po pysku. – Gastrocnemius jest tam. Nie uważałeś.
Barnaby marszczy brwi i drapie się po głowie.
– Gdybyśmy kiedyś dostali coś świeżego, może bym je odróżniał – tłumaczy się burkliwie.
Martwa Dziewczyna wie, że sekcja zaczyna nudzić Bobby’ego. Chłopak zerka przez ramię na drzwi piwnicy i na sączący się spod nich ciepły blask.
– A teraz proszę pokazać mięsień strzałkowy długi – rzuca profesorskim tonem pani Terpsychora.
Słychać niecierpliwe szczękanie, kiedy Barnaby grzebie w swojej torbie, szukając nożyc do drobiu, widelca do ostryg, jednego albo drugiego, albo czegoś całkiem innego.
– Chcesz na chwilę wrócić na górę? – pyta Martwa Dziewczyna, a chłopak wzrusza ramionami, ale nie odrywa oczu od drzwi piwnicy, nie odwraca się, żeby obserwować ghule.
– Więc chodźmy. – Wstaje i bierze go za rękę, a pani Terpsychora w końcu ich zauważa.
– Nie rób tego, proszę, kochaniutka – mówi. – Zawsze lepiej jest z publicznością, a jeśli pan Barnaby kiedyś znajdzie właściwe narzędzie, może jeszcze zobaczymy skórowanie i pozyskiwanie tłuszczu.
Inne ghule parskają śmiechem.
– Chyba ich nie lubię – szepcze Bobby, a Martwa Dziewczyna tylko kiwa głową i prowadzi go do schodów wiodących na przyjęcie.
***
Bobby mówi, że chce coś do picia, więc idą najpierw do kuchni, gdzie z hałaśliwej antycznej lodówki on bierze colę, a ona dla siebie heinekena. Odkręca kapsel z chłodnej zielonej butelki i sączy gorzkie holenderskie piwo; nigdy nie lubiła tego smaku, ale czasami wydaje się, że jest strasznie dużo rzeczy, których wcześniej nie lubiła. Piwo jest bardzo, bardzo zimne i spłukuje resztki piwnicznego powietrza, pylisty posmak grzybów, suchego klepiska i miliona mikroskopijnych zarodników szukających miejsca do rozwoju.
– Chyba w ogóle ich nie lubię – wyznaje Bobby, nadal szepcząc, chociaż teraz są na górze.
Martwa Dziewczyna chce mu powiedzieć, że już nie musi szeptać, ale wtedy przypomina sobie Barnaby’ego, jego czujne psie uszy, i już nic nie mówi.
Prawie wszyscy siedzą razem we frontowym salonie, przestronnym pokoju pełnym książek. Witrażowa lampa rozsiewa słodkie i gorzkie landrynkowe kolory, cukierkowe światło, które razi ją w oczy. Kiedy pierwszy raz wpuszczono ją do żółtego domu przy Benefit Street, Gable pokazała jej wszystkie lampy, wszystkie książki, wszystkie pokoje, jakby należały do niej. Jakby tu było jej miejsce, a nie na mulistym dnie rzeki Seekonk, kolejna ładna, zniszczona istota w domu pełnym rzeczy, które są ładne albo zniszczone, albo jedno i drugie. Część z tych antyków oddycha, inne nie. Niektóre, jak panna Josephine, zapomniały, jak i po co oddychać, nie licząc mówienia.
Siedzą wokół niej w czarnych pogrzebowych ubraniach, na krzesłach zrobionych w roku tysiąc siedemset pięćdziesiątym czwartym albo trzecim. Nierówny krąg mężczyzn i kobiet, których widok zawsze nasuwa Martwej Dziewczynie myśl o krukach zgromadzonych nad padliną, wronach wokół ciała szopa pracza, bijących się o najlepsze kąski; ostre dzioby wymierzone w jej jasne szafirowe oczy, porcelanowe czubki palców albo ciche, niebijące serce. Cesarzowa jest jak zwierzę rozjechane przez samochód, myśli Martwa Dziewczyna, ale nie śmieje się na głos, choć ma ochotę wyśmiać te sztywne przeżytki, tragiczne figury woskowe sączące absynt i wsłuchujące się w każde słowo panny Josephine jak w ewangelię, jak w zbawienie. Lepiej wymknąć się niepostrzeżenie i znaleźć dla siebie i Bobby’ego jakieś miejsce, gdzie nie będą przeszkadzać.
– Widział pan wielki pożar, signor Garzarek? – pyta panna Josephine i patrzy na książkę, którą trzyma otwartą na kolanach, zieloną jak butelka piwa Martwej Dziewczyny.
– Nie, nigdy – odpowiada jedna z figur woskowych, wysoki mężczyzna o przylizanych włosach i za dużych w stosunku do głowy, ostro zakończonych uszach. – Nie lubię takich rzeczy.
– Ale to było piękne – zapewnia go panna Josephine i milknie, nie odrywając wzroku od zielonej książki. Po tym, jak jej oczy poruszają się po stronicach, widać, że czyta to, co jest na nich wydrukowane. – Nie, to nie jest właściwe słowo. To w ogóle nie jest właściwe słowo.
– Byłam w Dreźnie – odzywa się jedna z kobiet.
Panna Josephine podnosi głowę i patrzy na nią, jakby nie pamiętała, jak się nazywa ta figura woskowa.
– Nie, nie, Addie, to nie tak. O, jestem pewna, że Drezno też było wspaniałe, owszem. Ale to nie było coś, co zrobił człowiek. Tylko coś, co zrobiono ludziom. I właśnie dzięki temu jest to rzecz prawdziwie transcendentna, prawdziwie… – Panna Josephine wraca wzrokiem do książki, jakby gdzieś w niej było słowo, którego jej zabrakło.
– Więc niech nam pani przeczyta – prosi signor Garzarek i wskazuje dłonią w rękawiczce na zieloną książkę.
Panna Josephine spogląda na niego błyszczącymi niebieskimi oczami. Oczami, które wydają się jednocześnie wdzięczne i złośliwe.
– Jesteście pewni? – pyta. – Nie chciałabym was zanudzić.
– Proszę – odzywa się mężczyzna, który nie zdjął melonika i chyba ma na imię Nathaniel. – Zawsze lubimy słuchać, jak pani czyta.
– Cóż, skoro jesteście pewni – mówi panna Josephine, prostuje się na sofie, chrząka, poprawia fałdy czarnej satynowej sukni, która wygląda na równie starą jak krzesła.
– „Właśnie to przyszło następne… ogień”. – Teraz jest to lektorski głos. Martwa Dziewczyna zamyka oczy i słucha. – „Wybuchł wszędzie. Ognista fala zniszczenia przyniosła ze sobą płonącą pochodnię… Agonię, śmierć i płonącą pochodnię. Było tak, jakby demon biegał z tą pochodnią od miejsca do miejsca. Płomienie strzelały z na wpół zawalonych budynków wzdłuż całej Market Street. Usiadłam na chodniku i wyjęłam rozbite szkło z podeszew moich stóp, włożyłam ubranie. Wszystkie słupy elektryczne runęły!”.
I tak przez następnych dwadzieścia minut, przyjazny półmrok i panna Josephine czytająca z zielonej książki, podczas gdy Bobby siorbie colę, a woskowe kruki nie wydają żadnego dźwięku. Martwa Dziewczyna kocha rytm głosu panny Josephine, niczym kadencja deszczu w upalny dzień albo lody, to właśnie taki rodzaj głosu. Ale byłoby lepiej, gdyby czytała coś innego. Może Rymy o sędziwym marynarzu albo Keatsa czy Tennysona. Ale to lepsze niż nic, więc Martwa Dziewczyna słucha całkiem zadowolona, i mniejsza o trzęsienia ziemi czy pożary, dym i krzyki umierających ludzi i koni. Liczy się brzmienie głosu, a nie słowa czy coś innego. I jeśli ona tak to czuje, podobnie jest z milczącymi figurami woskowymi siedzącymi na sztywnych kolonialnych krzesłach.
Kiedy panna Josephine kończy, zamyka książkę i uśmiecha się, kłując ich widokiem ostrych białych zębów.
– Znakomite – mówi Nathaniel.
– O tak, znakomite – włącza się Addie Goodwine.
– Naprawdę jest pani przewrotną istotą, Josephine – stwierdza signor Garzarek, zapala grube cygaro i wydmuchuje skłębioną dymną zjawę. – Rozkoszna perwersja owinięta w tak zwyczajne opakowanie.
– A zatem pisałam jak James Russell Williams – oznajmia z dumą panna Josephine. – I nawet mi zapłacili.
Martwa Dziewczyna otwiera oczy, Bobby skończył colę i teraz turla pustą butelkę tam i z powrotem po dywanie, jakby wałkował ciasto.
– Podobało ci się? – pyta go Martwa Dziewczyna, a on wzrusza ramionami. – Ani trochę?
– Nie było takie złe jak ghule – odpowiada chłopak, ale na nią nie patrzy. Ostatnio nie patrzy bezpośrednio na nikogo.
Mija kilka minut, po czym panna Josephine nagle przypomina sobie o czymś, co znajduje się w innym pokoju, a co chciałaby pokazać figurom woskowym, co muszą zobaczyć: urnę albo mosiężny zegar słoneczny, najnowszy skarb ukryty we wnętrznościach wielkiego zagraconego domu. Wychodzą za nią z salonu do holu, gawędząc i zostawiając za sobą dym cygarowy i papierosowy. I nawet jeśli ktoś zauważył Bobby’ego i Martwą Dziewczynę siedzących na podłodze, udaje, że ich nie widzi. Co Martwej Dziewczynie odpowiada; nie lubi ich wszystkich, ich niezdrowego zapachu, skrywanej desperacji w oczach.
Panna Josephine zostawiła książkę na żurawinowej sofie, więc kiedy ostatni wampir znika, Martwa Dziewczyna wstaje, podchodzi do kręgu krzeseł i patrzy na zieloną okładkę.
– Co tam jest napisane? – pyta Bobby, więc ona odczytuje mu tytuł. – Horror trzęsienia ziemi, pożaru i głodu w San Francisco.
Potem bierze książkę i pokazuje mu okładkę, wyblakłe złote litery tłoczone na zielonym płótnie. Pod spodem kobieta w ciemnych szatach, ze stopami w ogniu i wodzie, z chaosem oplecionym wokół kostek, kłania się rzędowi roztrzaskanych marmurowych kolumn i kamieniowi narożnemu z wyrytymi na nim słowami: „Ku pamięci kalifornijskich zmarłych – 18 kwietnia 1906”.
– To dawno temu, prawda? – pyta Bobby.
Martwa Dziewczyna odkłada książkę.
– Nie, jeśli się jest panną Josephine. – Jeśli się jest panną Josephine, to wydarzyło się zaledwie wczoraj, przedwczoraj. Jeśli się nią jest… Ale takich myśli lepiej nie kończyć, lepiej w ogóle takich rzeczy nie myśleć.
– Nie musimy wracać do piwnicy, prawda? – dopytuje się Bobby.
Martwa Dziewczyna kręci głową.
– Nie, jeśli nie chcesz.
Podchodzi do okna i patrzy na Benefit Street, na przejeżdżające nią samochody, na żywych ludzi z ich błahymi powodami, żeby nienawidzić czasu. Po chwili zbliża się Bobby i staje obok niej. Bierze ją za rękę.
***
Martwa Dziewczyna gromadzi swoje sekrety w starym pudełku po cygarach – tych kilka, których nie może po prostu zachować w głowie – a stare pudełko trzyma na półce w mauzoleum na Swan Point. Pod wypielęgnowanym wzgórzem, które wznosi się ostro od brzegu rzeki, stromym wzgórzem przystrojonym zmarłymi, w chłodnej ciemności pod zieloną trawą i szumiącymi na wietrze gałęziami drzew. Tylko Bobby wie o pudełku, a ona sądzi, że chłopak zachowa to dla siebie. On rzadko z kimś rozmawia, zwłaszcza z Gable. Martwa Dziewczyna wie, co zrobiłaby Gable, gdyby dowiedziała się o pudełku, wydaje się jej, że wie, i to wystarczy, żeby ukrywała je w mauzoleum.
Dozorcy zamurowali front krypty lata temu, ale zostawili małą kratkę z kutego żelaza tuż pod marmurowym zwornikiem i spatynowaną tabliczką z nazwiskiem Stanton, choć Martwa Dziewczyna nie ma pojęcia, dlaczego tak zrobili. Może po to, żeby robale mogły przez nią wchodzić i wychodzić albo żeby ci wszyscy martwi Stantonowie mogli czasami zaczerpnąć świeżego powietrza, choć kratka nie jest na tyle duża, żeby przecisnęły się przez nią nietoperze, jerzyki czy szczury. Nadal jednak zostaje dużo miejsca między prętami, żeby Martwa Dziewczyna i Bobby zdołali wśliznąć się do środka, kiedy ona chce spojrzeć na rzeczy, które trzyma w starym pudełku po cygarach.
W noce takie jak ta, po długich przyjęciach, po tym jak panna Josephine w końcu traci zainteresowanie swoimi woskowymi krukami i przepędza je wszystkie (oczywiście z wyjątkiem ghuli, które do woli chodzą sobie tunelami w piwnicy). Została jeszcze ciemnoszara godzina do znienawidzonego świtu, ale Martwa Dziewczyna wie, że Gable już pewnie czeka na nich w rzece, może jednak poczekać kilka minut dłużej.
– Może przyjść nas szukać – mówi Bobby, kiedy są w środku mauzoleum, a on staje na palcach, żeby wyjrzeć na zewnątrz, lecz kratka jest trzydzieści centymetrów nad jego głową.
– Nie przyjdzie – zapewnia go Martwa Dziewczyna i wmawia sobie, że to prawda, że Gable zbyt się cieszy, że jest z powrotem na dole w ciemności, żeby zawracać sobie nimi głowę. – Pewnie już śpi.
– Może. – Bobby nie brzmi ani trochę na przekonanego. Siada na marmurowej posadzce i obserwuje Martwą Dziewczynę rtęciowymi oczami, lustrzanymi oczami tak pełnymi światła, że będą widziały nawet wtedy, gdy ostatnia gwiazda w całym przeklętym wszechświecie wypali się i zmieni w wirujący żużel.
– Pozwól, że ja będę się martwić o Gable – mówi Martwa Dziewczyna i otwiera pudełko.
Widzi, że wszystkie skarby nadal są w środku, tak jak je zostawiła. Gazetowe wycinki, garść monet, cynowy medalik ze św. Krzysztofem i prawa ręka plastikowej lalki. Trzy klucze i kawałek aksamitu w kolorze indygo, poplamiony na kasztanowo wzdłuż brzegów. Rzeczy, które nic nie znaczą dla nikogo oprócz Martwej Dziewczyny; jej puzzle. Nikt inny nie wie, jak te kawałki do siebie pasują. Albo nawet czy w ogóle pasują. Czasami nawet ona nie pamięta, ale i tak czuje się lepiej, kiedy je widzi, kiedy ich dotyka, kiedy bierze je do ręki.
Bobby niecierpliwie bębni palcami w podłogę, a kiedy ona na niego patrzy, chłopak marszczy brwi i spogląda w sufit.
– Przeczytaj mi to o Mercy – prosi on, a Martwa Dziewczyna opuszcza wzrok na pudełko po cygarach Hav-a-Tampa.
– Robi się późno, Bobby. Ktoś może mnie usłyszeć.
Chłopak nie ponawia prośby, tylko gapi się w sufit i bębni palcami po podłodze.
– To nawet nie jest bajka – mówi Martwa Dziewczyna i wyjmuje z pudełka jeden z wycinków. Orzechowego koloru papier zrobił się niemal tak kruchy, jak ona czuje się w środku, słowa na nim wydrukowane mają ponad wiek.
– To prawie jak bajka, kiedy ty czytasz – odpowiada Bobby.
Przez chwilę Martwa Dziewczyna stoi zupełnie bez ruchu i słucha ostatnich cichnących powoli nocnych dźwięków i tych bardziej obcych, które pojawiają się tuż przed świtem; ptaków, ślepego przekopywania się dżdżownic przez ziemię, owadów i syreny okrętowej w porcie Providence, palców Bobby’ego bębniących po marmurze. Myśli o pannie Josephine i jej kojącym głosie, lodowym głosie w każdej pustej chwili wieczności. I zaczyna czytać.
List do „Pawtuxet Valley Gleaner”, marzec 1892
Exeter Hill
Panie Wydawco,
Jako że po ekshumacji trzech ciał na cmentarzu Exeter dnia siedemnastego bieżącego miesiąca powstał spory rozgłos, podam główne fakty, które zdobyłem dla Pańskich czytelników. Na początek powiemy, że nasz sąsiad, dobry i szanowany obywatel George T. Brown, stracił z powodu suchot żonę i dwie dorosłe córki. Żonę i matkę osiem lat temu, starszą córkę Olive dwa lata później, zaś drugą Mercy Lenę dwa miesiące temu po trwającej prawie rok tej samej strasznej chorobie. Dwa lata temu jedyny syn pana Browna, Edwin A., młody, żonaty mężczyzna dobrych obyczajów, zaczął mieć kłopoty z płucami. Gdy te się nasiliły, w nadziei na wyleczenie udał się do słynnego Colorado Springs, dokąd później podążyła za nim jego żona, i choć przez jakiś czas wydawało się, że nastąpiła poprawa, wkrótce stało się jasne, że nie ma żadnych prawdziwych korzyści z kuracji. W związku z silnym pragnieniem zarówno męża, jak i żony, by zobaczyć przyjaciół z Rhode Island, postanowili oni wrócić na wschód po trwającej osiemnaście miesięcy nieobecności i zamieszkać z rodzicami pani Brown w Willet Himes. Z przykrością musimy poinformować, że zdrowie Edwina nie jest najlepsze. I teraz pora na najdziwniejszą część. Odrodzone pogaństwo czy inne przesądy głoszą, że martwi pożywiają się żyjącymi krewnymi, kiedy przyczyną ich śmierci były suchoty, i teraz doprowadzają tę osobę do takiego samego stanu, a żeby tego uniknąć, według tego samego autorytetu, rzeczony „wampir”, który podobno zamieszkuje serce zmarłego suchotnika, póki w tym organie pozostaje resztka krwi, musi być skremowany, a popioły zebrane i w jakiejś formie podane chorej ofierze, gdy (nie)rozsądnie oczekuje się szybkiego leku. Powiem tutaj, że mąż i ojciec zmarłych od początku wypierał się wiary w teorię o wampirach, ale zmuszony okolicznościami przyjął inną, jeśli nie mądrzejszą radę i siedemnastego bieżącego miesiąca, jak już wcześniej wspomniano, trzy ciała zostały ekshumowane, a następnie zbadane przez doktora Metcalta z Wickford (który jako niewierzący zrobił to niechętnie). Dwa ciała najdłużej pochowane znajdowały się w stanie rozkładu i były pozbawione krwi, natomiast ostatnie, pogrzebane od zaledwie dwóch miesięcy, miało w sercu, rzecz naturalna, trochę krwi, tak jak się spodziewał lekarz, więc serce i płuca ostatniej zmarłej (M. Leny) zostały od razu spopielone, ale nie wiadomo, co zrobiono z popiołami. Niewiele osób było przy tym obecnych, a wśród nieobecnych znajdował się pan Brown. Choć nie potępiamy tych działań, jako że ich celem było bez wątpienia uspokojenie żyjących, wydaje się niewiarygodne, że ktoś może przykładać choćby najmniejszą wagę do tej sprawy, tak całkowicie sprzecznej z rozumem i kłócącej się z Pismem, które mówi o „wytłumaczeniu się z nadziei waszej”, albo szukać wyjaśnień, których oczywiście nie da się doszukać w przytoczonej historii.
***
Z mułem i rybimi odchodami osiadającymi łagodnie na jej powiekach, z płucami wypełnionymi zimną wodą rzeki śpi Martwa Dziewczyna, z czarnym jak sadza szlamem jako kocem, kokonem, z Bobbym wtulonym bezpiecznie w jej ramiona. Gable też tam jest, leży gdzieś w pobliżu, zwinięta jak węgorz w korzeniach zatopionej wierzby.
W snach Martwa Dziewczyna liczy łodzie, które przepływają nad jej głową, dziobami rozdzierając dzienne niebo, za sobą zostawiając wiry burzowych chmur. Kraby i małe ślimaki gnieżdżą się w jej włosach, jej mokre myśli suną gładko i kapryśnie jak Seekonk, jedna chwila albo wspomnienie przechodzi płynnie w następne. A tą chwilą, tą tutaj, jest ostatnia noc, kiedy jeszcze była żywą dziewczyną. Ostatnia mroźna noc przed Halloween, ona najarana zakrada się na cmentarz Swan Point z chłopcem o imieniu Adrian, którego poznała zaledwie kilka godzin wcześniej na głośnym i pełnym dymu chaosie koncertu Throwing Muses, Adrian Mobley i jego długie żółte włosy jak promienie słońca albo najczystsza złota przędza.
Adrian nie chce albo nie może przestać chichotać z powodu żartu albo tego całego zioła, które wypalili, a ona prowadzi go prosto Holly Avenue, długą brukowaną drogą do Old Road i serca rozległego labiryntu cmentarnych łupków i granitów. Nagrobki i bardziej ambitne pomniki stoją w równych rzędach albo są rozrzucone bezładnie między drzewami, w sadzawkach odbija się wysoki biały księżyc, więc ona nie ma trudności ze znajdowaniem drogi w mroku.
– Zamknij się. – Wężowe dźwięki wydobywają się z jej spierzchniętych warg przez szczękające zęby. – Ktoś nas, kurwa, usłyszy.
Widzi swój oddech, duszę uciekającą przez parujące usta.
Potem Adrian otacza ją ramionami, wełniany sweter i ciepłe ciało, i szepcze jej do ucha coś, co powinna na zawsze zapamiętać, ale nie pamięta. Tak jak zapomniała woń późnych letnich popołudni i słońca na piasku. On ją całuje.
I za ten pocałunek ona pokazuje mu miejsce, gdzie jest pochowany Lovecraft, ciche miejsce, do którego przychodzi, kiedy chce być sama, bez innego towarzystwa oprócz własnych myśli i taktownych śpiących ciał wokół. Obelisk rodziny Phillips, a potem jego mały nagrobek. Ona wyjmuje plastikową zapalniczkę z przedniej kieszeni dżinsów i przysuwa płomień do ziemi, żeby Adrian mógł odczytać napis: 20 sierpnia 1890 – 15 marca 1937, „I am Providence”. Pokazuje mu dary, które zostawiają dziwni pielgrzymi. Garść ołówków, zardzewiały śrubokręt, dwie pięciocentówki, mała gumowa ośmiornica, odręczny list starannie złożony i przyciśnięty kamieniem, żeby nie porwał go wiatr. List zaczyna się od słów „Drogi Howardzie”, ale ona dalej nie czyta, bo nic z tego nie jest napisane do niej. Potem Adrian znowu próbuje ją pocałować.
– Nie, zaczekaj, jeszcze nie widziałeś drzewa – mówi ona.
Uwalnia się z chudych ramion Adriana Mobleya i odciąga go od obelisku. Dwa kroki, trzy i oboje zostają pochłonięci przez cień ogromnej starej brzozy. To drzewo musiało być stare, kiedy jej pradziadek był chłopcem. Jego rozłożyste gałęzie są kudłate od jesiennych liści, korzeniami niczym kostropate palce jakiegoś giganta sięgającego nieba chwyta się ziemi ze strachu, że upadnie i będzie się wiecznie toczyć w stronę gwiazd.
– Tak, więc to jest drzewo – mamrocze Adrian, nie rozumiejąc, nawet nie próbując zrozumieć, a ona już wie, że przyprowadzenie go tutaj było błędem.
– Ludzie wyrzeźbili te rzeczy – mówi i zapala zapalniczkę.
Trzyma migoczący niebiesko-pomarańczowy płomyk tak, żeby Adrian mógł zobaczyć wszystkie graffiti zrobione scyzorykiem na gładkiej jasnej korze drzewa. Niewymawialne imiona mrocznych, zmyślonych bogów i całe fragmenty z Lovecrafta, brzytwa i atrament, żeby wytatuować te okultystyczne rany i samotne wiadomości dla martwego człowieka. Ona przesuwa palcem wskazującym po bliźnie w kształcie ryby z mackami wokół głowy, parodii chrześcijańskiego ichtysa.
– Czyż to nie jest piękne? – szepcze.
I wtedy Martwa Dziewczyna widzi oczy obserwujące ich z najniższych gałęzi drzewa, błyszczące, srebrne, złe oczy niczym monety wiszące pośród nocy, niczym dziwne owoce.
– To gówno wcale nie wydarzyło się w ten sposób – mówi Gable. – To nawet nie są twoje wspomnienia, tylko wspomnienia ukradzione jakiejś dziwce, którą zabiliśmy.
– O, myślę, że ona to wie – śmieje się Dozorca i to jest gorsze niż ghule szydzące z pani Terpsychory.
– Ja tylko chciałam, żeby on zobaczył to drzewo – mówi Martwa Dziewczyna. – Chciałam pokazać mu coś, co jest wyryte na drzewie Lovecrafta.
– Kłamczucha – rzuca szyderczo Gable.
Dozorca znowu parska śmiechem. Kuca na kurzu i opadłych liściach i zaczyna wyjmować spomiędzy zębów coś włóknistego.
Uciekłaby, ale rzeka prawie zmyła świat, tak że nie zostało nic oprócz drzewa, księżyca i istoty, która schodzi po pniu na pajęczych nogach i rękach koloru pyłu kredowego.
Czy to jest Śmierć? Są ich dwie?
– Wiemy, że byś nas zapomniała, gdybyśmy cię wypuścili – mówi Gable. – Udawałabyś, że jesteś niewinną ofiarą.
Jej suchy język na nadgarstku Martwej Dziewczyny jest szorstki jak papier ścierny, język martwego kota. Nad nimi północne konstelacje wirują w szalonym kalejdoskopowym tańcu wokół księżyca, drzewo jęczy i unosi kołyszące się ramiona do nieba, modląc się o dzień, o światło i uwolnienie od wszystkiego, co widziało i co jeszcze zobaczy.
Czy Śmierć jest towarzyszem tej kobiety?
Na błotnistym dnie Seekonk w cieniu Henderson Bridge powieki śpiącej trzepoczą, kiedy Martwa Dziewczyna porusza się niespokojnie, płosząc ryby, walcząc z marzeniami sennymi. Ale noc nadal jest odległa o godziny, czeka na drugim brzegu palącego dnia, więc ona mocniej przytula Bobby’ego. Chłopiec wydaje z siebie małe, zagubione westchnienie, a rzeka je porywa i wlecze w stronę Narragansett Bay.
***
Martwa Dziewczyna siedzi sama na podłodze salonu domu przy Benefit Street, sama, bo Bobby tej nocy jest z Gable. Ona pije heinekena i obserwuje żółte i oberżynowe kręgi, kreślone przez głosy figur woskowych w stojącym, zadymionym powietrzu, i próbuje sobie przypomnieć, jak to było, zanim poznała kolory dźwięków.
Panna Josephine podnosi karafkę i ostrożnie nalewa wodę z kranu na kostkę cukru leżącą na łyżce durszlakowej. Kiedy woda i rozpuszczony cukier opadają na dno kieliszka, likier zaczyna mętnieć, czysta, przezroczysta szmaragdowa mieszanina alkoholu i ziół szybko zmienia się w mleczną, nieprzejrzystą zieleń.
– Oczywiście – mówi panna Josephine do uważnego kręgu kruków. – Pamiętam Mercy Brown i Nellie Vaughn, i tamtego mężczyznę z Connecticut. Jak on się nazywał?
– William Rose – podsuwa signor Garzarek, ale panna Josephine marszczy brwi i kręci głową.
– Nie, nie. Nie Rose. On był tym dziwnym gościem z Peace Dale, pamięta pan? Nie, ten człowiek z Connecticut nazywał się inaczej.
– To byli szaleńcy, oni wszyscy – odzywa się Addie Goodwine nerwowo i sączy absynt. – Wycinali serca i wątroby z trupów, palili je, zjadali popioły. To niedorzeczne. Nawet gorsze od tego, co robią tamte. – Kieruje znacząco wzrok na podłogę, w stronę piwnicy i ghuli.
– Oczywiście, że tak, moja droga – mówi panna Josephine.
– Ale ta mała Vaughn, Nellie, rozumiem, że nadal jest czymś w rodzaju sensacji wśród paczki z miejscowego liceum. – Signor Garzarek uśmiecha się i wyciera wilgotne czerwone wargi koronkową chusteczką. – Oni kochają te swoje historie o duchach, wiecie. Epitafium na jej nagrobku musi być dla nich niewyczerpanym źródłem rozkoszy.
– A jak ono brzmi? – pyta Addie, a kiedy panna Josephine odwraca się i patrzy na nią, ona wzdryga się i omal nie upuszcza kieliszka.
– Naprawdę powinnaś częściej wychodzić, kochana – stwierdza panna Josephine.
– Tak – bąka Addie. – Tak, wiem. Powinnam.
Woskowa figura o imieniu Nathaniel miętosi brzeg czarnego melonika.
– Pamiętam – mówi. – „Obserwuję i czekam na ciebie”. Tak to idzie, prawda?
– Rozkoszne, mówię wam. – Signor Garzarek chichocze, osusza kieliszek i sięga po butelkę absyntu stojącą na srebrnej tacy.
***
– Co tam widzisz?
Chłopiec, którego Martwa Dziewczyna nazywa Bobby, stoi w oknie salonu panny Josephine, otwartym oknie, tak że do środka wpada śnieg, małe zaspy leżą u jego stóp. Bobby odwraca się, kiedy słyszy jej pytanie.
– Na ulicy był niedźwiedź.
Chłopiec wkłada jej w ręce przycisk do papieru, szklaną kulę wypełnioną wodą. Kiedy ona nią potrząsa, w środku wirują białe płatki. Miniaturowa zamieć uwięziona w jej dłoni, plastikowy śnieg osiada wolno na zamarzniętym polu, na stodole, ciemnej linii nagich drzew w oddali.
– Nie widziałeś niedźwiedzia – mówi Martwa Dziewczyna, ale sama nie patrzy na ulicę, nie odrywa srebrnych oczu od przycisku do papieru. Niemal zapomniała o stodole, o tamtym dniu i o burzy w styczniu, lutym albo marcu, więcej lat temu, niż potrafiłaby zliczyć, o wietrze wyjącym jak stado głodnych wilków.
– Widziałem – z oburzeniem upiera się Bobby. – Widziałem dużego czarnego niedźwiedzia tańczącego na ulicy. Potrafię rozpoznać niedźwiedzia.
Martwa Dziewczyna zamyka oczy i wypuszcza kulę z palców, pozwala jej stoczyć się z ręki. Wie, że kiedy przycisk uderzy w podłogę, roztrzaska się na tysiąc kawałków. Świat się roztrzaska, wodne sklepienie się roztrzaska i zaleje krwią niebo na podłodze, więc ona nie ma dużo czasu, jeśli zamierza dobiec do stodoły.
– Myślę, że on znał nasze imiona – mówi chłopiec i w jego głosie brzmi strach, ale kiedy Martwa Dziewczyna odwraca się, nie widzi Bobby’ego.
Za nią nie ma nic oprócz niewysokiego kamiennego murku dzielącego to pole od sąsiedniego, oprócz łupkowych i granitowych głazów na wpół zasypanych przez burzę. Wiatr chłoszcze jej skórę lodowatymi zębami jak igiełki. Śnieg pada spiralami z ciężkich chmur, wiatr wprawia kurtyny kryształków w wirujący taniec derwiszów.
– Zapominamy z jakiegoś powodu, dziecko – mówi Dozorca rdzawo-karmazynowym głosem utkanym ciasno między powietrzem a każdym z osobna płatkiem śniegu. – Czas jest zbyt ciężki, żeby unieść go dużo, owiniętego wokół naszych szyj.
– Nie słyszę cię – kłamie Martwa Dziewczyna.
To, co on mówi, i tak nie ma znaczenia, bo ona już jest przy drzwiach stodoły; obie ich części stoją otworem, jej ojciec będzie zły, będzie wściekły, jeśli to zobaczy. Konie mogłyby się przeziębić, powie jej. Krowy, powie, krowy już dają kwaśne mleko.
Zamknij drzwi i nie zaglądaj do środka. Zamknij drzwi stodoły i uciekaj do domu.
– To spadło z nieba – powiedział ojciec dzień wcześniej. – Spadło, krzycząc, z jasnego nieba. Nikt tego nie szukał. Nie sądzę, żeby szukali.
– To był tylko ptak – odezwała się matka.
– Nie – rzekł ojciec. – To nie był ptak.
Zamknij drzwi i uciekaj.
Ale ona tego również nie robi, bo nie tak to się wydarzyło, nie tak się dzieje. Naga istota kuca na słomie, krew patrzy na nią ładną twarzą Gable. Odrywa usta od rozszarpanej szyi klaczy, krew wycieka spomiędzy jej zaciśniętych zębów i skapuje po brodzie.
– Niedźwiedź śpiewał nasze imiona – upiera się Bobby.
I wtedy przycisk do papieru uderza w podłogę i wybucha nagłą, litościwą mgiełką szkła i wody, która rozrywa zimowy dzień.
– Obudź się – mówi panna Josephine, niecierpliwie wypluwając słowa, które pachną anyżkiem i kurzem, i znowu potrząsa Martwą Dziewczyną.
– Sądzę, że pani Terpsychora już kończy na dole. A Dozorca wkrótce wróci. Nie możesz tu spać.
Martwa Dziewczyna mruga i zerka za pannę Josephine na kolorowe lampy w cukierkowych odcieniach. Letnia noc za oknem salonu, noc, która niesie jej zgniłą duszę pod językiem, patrzy na nią oczami tak czarnymi i tajemniczymi jak dno rzeki.
***
W piwnicy pani Terpsychora, pani haków żebrowych i noży do krojenia mięsa, oddala się jednym z wilgotnych ceglanych tuneli wraz ze swoją sapiącą świtą. Ich brzuchy są pełne, ich wewnętrzne osobliwości nasycone na kolejną noc, i tylko Barnaby zostaje, żeby posprzątać; to jego umiarkowana kara za zbyt głębokie nacięcie twardówki i zniszczenie fioletowego oka przeznaczonego dla jakiegoś cmentarnego potentata, cenne ciało szkliste i ciecz wodnista przelana jego ręką. Na lewym uchu Barnaby ma świeże rozcięcie w miejscu, gdzie pani Terpsychora uderzyła go za to, że zniszczył taki delikates. Martwa Dziewczyna siedzi na starej skrzynce i patrzy, podczas gdy on zeskrobuje żółć ze stołu ze stali nierdzewnej.
– Nie jestem dobry w snach, obawiam się – wyznaje, marszcząc mokry czarny nos.
– Ani w oczach – dodaje Martwa Dziewczyna.
Barnaby kiwa głową.
– Ani w oczach – zgadza się.
– Ja tylko pomyślałam, że mógłbyś mnie wysłuchać, to wszystko. To nie jest rzecz, którą mogłabym opowiedzieć Gable albo Bobby’emu…
– On jest słodkim dzieciakiem – przerywa jej Barnaby, ściąga brwi i mocniej trze upartą plamę koloru spalonych orzechów.
– Ale ja nie mogę tego opowiedzieć nikomu innemu. – Martwa Dziewczyna wzdycha.
Barnaby zanurza szczotkę ze świńskiej szczeciny w wiadrze z mydlinami i wraca do szorowania plamy.
– Pewnie bardzo nie zaszkodzę, jeśli tylko posłucham. – Ghul uśmiecha się do niej krzywo i dotyka pazurem krwawiącego miejsca na prawym uchu, które pani Terpsychora drasnęła ostrymi nożycami.
– Dziękuję, Barnaby – mówi Martwa Dziewczyna i zdartym czubkiem buta bezmyślnie rysuje półokrąg na brudnej podłodze. – To zajmie tylko minutę. Sen nie jest bardzo długi.
To, co mu opowiada, nie jest snem o Adrianie Mobleyu, drzewie Lovecrafta ani o stodole i zamieci, o białej istocie czekającej na nią w stodole. To inny sen, bezksiężycowa noc na Swan Point, ktoś rozniecił wielkie, huczące ognisko na brzegu rzeki. Martwa Dziewczyna patrzy na płomienie odbijające się w wodzie. Powietrze jest ciężkie od dymu drzewnego, wypełnia je głodny dźwięk ognia. Bobby i Gable leżą na kamienistej plaży, ułożeni jak przez grabarza, z rękami po bokach, z miedziakami na powiekach. Oboje są rozcięci od obojczyków po krocze, od dziobu po rufę, poszarpanym nacięciem w kształcie litery Y, ich wnętrzności lśnią mokro w blasku ogniska.
– Nie, nie sądzę, że to ja zrobiłam – mówi Martwa Dziewczyna, choć to nie jest prawda. Kreśli następny półkrąg na podłodze, żeby dotrzymał towarzystwa pierwszemu.
Barnaby przestał szorować stół i patrzy na nią niespokojnie nieufnymi oczami padlinożercy.
– Ich serca leżą razem na głazie. – Martwa Dziewczyna mówi teraz bardzo cicho, niemal szepcze, jakby się bała, że ktoś na górze może słuchać.
Barnaby nastawia uszu i pochyla się ku niej. Serca leżą na głazie, wątroby też, ona pali je w mosiężnej misie, aż nie zostaje z nich nic oprócz tłustych popiołów.
– Myślę, że je jem – mówi Martwa Dziewczyna. – Ale potem przylatują kosy, całe stado kosów, a ja słyszę tylko ich skrzydła. Ich skrzydła siniaczą niebo.
Barnaby kręci głową, wydaje niespokojny, gardłowy dźwięk i znowu zaczyna szorować stół.
– Powinienem nauczyć się wychodzić w porę – prycha. – Powinienem nauczyć się, co nie jest moją cholerną sprawą.
– Dlaczego, Barnaby? Co to znaczy?
Z początku ghul nie odpowiada, tylko mamrocze do siebie, szczotka śmiga tam i z powrotem po stole chirurgicznym, choć nie zostały na nim już żadne plamy, nic oprócz mydlin, a blask świec odbija się od porysowanej i wyszczerbionej srebrnej powierzchni.
– Dozorca wsadziłby mojej jaja do butelki z solanką, gdybym ci powiedział. Odejdź. Wracaj na górę, gdzie twoje miejsce, i zostaw mnie w spokoju. Jestem zajęty.
– Ale ty wiesz, prawda? Słyszałam historię, Barnaby, o innej martwej dziewczynie, Mercy Brown. Spalili jej serce…
Ghul szeroko otwiera pysk, ryczy jak lew w klatce i rzuca w nią szczotką, ale ta przelatuje nad jej głową i uderza w półkę ze słojami tuż za nią. Rozbite szkło, odór octu i peklowanych nerek. Martwa Dziewczyna biegnie do schodów.
– Idź dręczyć kogoś innego, trupie – warczy za nią Barnaby. – Opowiadaj swoje bluźniercze sny tamtym niemrawym zwłokom na górze. Poproś jednego z tych nadętych pierdzieli, żeby wkurzył Dozorcę.
I rzuca coś jeszcze, coś lśniącego i ostrego, co przelatuje ze świstem obok jej twarzy i wbija się w ścianę. Martwa Dziewczyna pędzi po dwa schody naraz, zatrzaskuje za sobą drzwi piwnicy i przekręca klucz w zamku. I jeśli ktoś słyszy, jeśli panna Josephine, signor Garzarek albo ktoś inny widzi ją, jak wypada przez frontowe drzwi i zbiega po schodach żółtego domu przy Benefit Street, ma więcej rozumu niż Barnaby i zachowuje to dla siebie.
***
Na wschodzie widać cieniutki pas świtu znaczący horyzont, światło, jakie wydzielałaby perła. Bobby podaje Martwej Dziewczynie inny kamień.
– To powinno wystarczyć – mówi ona, więc chłopiec siada na trawie na skraju wąskiej plaży, żeby patrzeć, jak ona wpycha ten ostatni kawałek skały do dziury, w której kiedyś znajdowało się serce Gable.
Dwanaście dużych kamieni, granitowe wnętrzności, które ściągną ciało wampira prosto na dno Seekonk i tym razem ono tam już zostanie. Grubą rolką szarej taśmy klejącej Martwa Dziewczyna pieczętuje ranę.
– Przyjdą po nas? – pyta Bobby.
Pytanie ją zaskakuje. Nie jest to rzecz, której by się po nim spodziewała. Przestaje zaklejać tułów Gable taśmą i przez chwilę patrzy na niego w milczeniu, ale on nie odwzajemnia spojrzenia, tylko wpatruje się w odległy, nierówny pas światła dziennego.
– Mogą – odpowiada Martwa Dziewczyna. – Nie wiem tego na pewno. Boisz się, Bobby?
– Będę tęsknił za panną Josephine – mówi on. – Będę tęsknił za tym, jak czytała nam bajki.
Martwa Dziewczyna kiwa głową.
– Tak. Ja też. Ale zawsze będę ci czytać bajki. – I uśmiecha się, kiedy to mówi.
Kiedy Martwa Dziewczyna wreszcie kończy, wrzucają ciało Gable do wody i podążają za nim na samo dno, zaklinowują je mocno między korzeniami zatopionej wierzby pod mostem Henderson. Potem Bobby sadowi się blisko Martwej Dziewczyny i po chwili zasypia, pogrąża się we własnych snach, a ona zamyka oczy i czeka, aż świat znowu się obróci.