Dora i Minotaur: moje życie z Picassem - Drakulic Slavenka - ebook

Dora i Minotaur: moje życie z Picassem ebook

Drakulic Slavenka

3,8

Opis

Opowieść o Dorze Maar, słynnej francuskiej surrealistycznej fotografce i malarce, i jej burzliwym związku z Pablem Picassem.

Życie Henrietty Teodory Markovitch – pół Chorwatki, pół Francuzki – dzieli się na dwa okresy: przed Picassem i po Picassie.

Córka architekta z Zagrzebia i właścicielki butiku z Cognac po 16 latach spędzonych w Buenos Aires wróciła do rodzinnego Paryża, aby uczyć się fotografii i malarstwa. To tu w 1930 roku zmieniła swoje prawdziwe imię i nazwisko na pseudonim „Dora Maar”, który odtąd stał się jej znakiem rozpoznawczym. Jeszcze przed związaniem się z Picassem była uznaną fo­tografką i jedną z najwybitniejszych postaci paryskiej awangardy.

W powieści chorwacka pisarka Slavenka Drakulić rekonstruuje życie, ra­dości i cierpienia artystki na podstawie zapisków z jej odnalezionego note­su. Opowiada historię kobiety, która zakochuje się w Picassie, dzieli z nim życie i ideały, ale przy apodyktycznym artyście traci wszystko – nie tylko swoją sztukę i szansę na rozwój, lecz także swoją osobowość. Zrezygno­wała z fotografii, która była praktycznie jej życiem.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 228

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,8 (4 oceny)
1
1
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Tytuł oryginału: Dora i Minotaur: moj život s Picassom

 

Copyright © Slavenka Drakulić and Fraktura 2015

All rights are represented by Fraktura, Croatia

Copyright © Siniša Kasumović, 2024

Copyright ©Biblioteka Analiz, 2024

ebook na podstawie wydania pierwszego

 

Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody wydawcy jest zabronione i wiąże się z sankcjami karnymi.

 

Redaktor prowadząca: Ewa Tenderenda-Ożóg

Redakcja: Elżbieta Sokołowska | korektelka.pl

Korekta: Tomasz Karpowicz, Elżbieta Sokołowska

Projekt okładki: Poziomka Studio

Opracowanie graficzne i skład wersji do druku: TYPO 2 Jolanta Ugorowska

 

Warszawa, 2024

 

ISBN 978-83-969989-3-4

 

Książka została wydana przy wsparciu finansowym Ministerstwa Kultury Republiki Chorwacji

 

Knjiga je objavljena uz financijsku potporu Ministarstva kulture Republike Hrvatske

 

The book was published with the financial support of the Ministry of Culture of the Republic of Croatia

 

 

Wydawca:

Biblioteka Analiz ul. Mazowiecka 6/8 00–048 Warszawa

tel. 22 828 36 31

ww.biblioteka-slow.plFacebook.com/bibliotekaanalizFacebook.com/WydawnictwoBibliotekaSlow

Przygotowanie wersji elektronicznejEpubeum

Sztuka jest kłamstwem, które nam pomaga zrozumieć prawdę.

Pablo Picasso

Wstęp

ZNANA FRANCUSKA FOTOGRAFKA I MALARKA SURREALISTKA Dora Maar lub Henriette Theodora Markovitch – jak brzmią jej prawdziwe imię i nazwisko, zmarła w 1997 roku w Paryżu w wieku dziewięćdziesięciu lat. W jej mieszkaniu przy rue de Savoie, między licznymi papierami, dokumentami i zeszytami zapisanymi po francusku, został znaleziony czarny zeszyt z zapiskami w języku chorwackim. Był to język jej ojca – Josepha Markovitcha (Josip Marković, 1874, Sisak – 1973, Paryż). Mówiła nim biegle, ale rzadko, z wyjątkiem rozmów z ojcem, w przeciwieństwie do języka francuskiego jej matki, Louise Julie Voisin (1877, Cognac – 1942, Paryż), którym posługiwała się codziennie. Bardzo prawdopodobne, że zapiski w języku chorwackim były szczególnie cenne, bo ten język łączyła z uczuciami, które w jej wypadku odwzajemniał ojciec, a nie – matka.

Dora Maar jest znana także jako muza Pabla Picassa (1881, Málaga – 1973, Mougins). Głównymi tematami jej zapisków są, czego można się spodziewać, spotkania z Picassem, relacja dwóch kreatywnych osób, z których jedna jest wyjątkowo dominująca, rozstanie, skutki rozstania traumatyczne dla Dory oraz czas po zakończeniu intensywnego związku. Mimo że notatki w czarnym zeszycie nie mają tytułu, wydaje się odpowiednie opatrzenie tej książki tytułem jednego z najbardziej znanych rysunków Picassa z 1936 roku – Dora i Minotaur. Rysunek ten chyba w największym zakresie odzwierciedla naturę ich związku.

Część niedatowanych zapisków, częściowo inspirowanych wspomnieniami z rozmów z doktorem Jacques’em Lacanem, psychoanalitykiem, jest w dzienniku oznaczona literą „A” (analiza) i pochodzi z lat 1958–1959. Zapiski są odręczne, pisane fioletowym atramentem, jednolitym charakterem pisma. W tych latach Dora Maar wycofała się z życia publicznego i następne cztery dziesięciolecia żyła w samotności, aż do swojej śmierci. Rękopis wydaje się częścią autobiografii, z której artystka zrezygnowała albo która zaginęła.

Zeszyt, o którym mowa – możliwe, że chodzi o słynny Zeszyt z Ménerbes, który w książkach o Dorze wymieniają James Taylor, Alicia Dujovne Ortiz oraz inni autorzy – został sprzedany w 1999 roku na aukcji Ostatnie pamiątki po Dorze Maar. Po śmierci anonimowego właściciela dotarł do ojczyzny ojca Dory, natomiast obecnie znajduje się w Rijece, w posiadaniu znawcy prac Dory. Nowy właściciel skontaktował się z autorką tej książki i zastrzegł, że zarówno jego imię, jak i imię poprzedniego właściciela mają pozostać nieznane opinii publicznej.

Ten fragmentaryczny i prawdopodobnie nieskończony tekst staje się drogocennym wglądem w twórcze osobowości Dory Maar i Picassa i na pewno zasługuje na opublikowanie. Prezentujemy go Państwu po korekcie i z redaktorskimi notatkami.

S.D.

GDY OSTATNIO MIĘDZY PAPIERAMI szukałam egzemplarza jakiegoś czasopisma, odnalazłam stary zeszyt. Myślałam, że jest pusty, ale na pierwszej stronie znalazłam notatkę z czerwca 1945 roku.

 

Wczoraj wyszłam od Jacques’a w takim dobrym nastroju…! Czuję, że teraz jest mi lepiej.

Po elektrowstrząsach i pobycie w szpitalu jeszcze kilka dni bolały mnie nogi, chodziłam sztywna jak na szczudłach. Bolało mnie doprawdy całe ciało. Snułam się po korytarzu, z którego rozpościerał się widok na podwórko, ale nie wiedziałam, czy jeszcze jestem w szpitalu, czy już w swoim mieszkaniu. Zielony kolor krzaków mieszał się z kolorami otaczających mnie ścian, białym i szarym. Wyglądało to tak, jakbym miała welon zarzucony na oczy. Czułam, jakbym pływała w mętnej wodzie.

Mózg wolno wracał do zdrowia. Jacques wyciągnął mnie z Sainte-Anne, gdzie prawie mnie zabili. Przywiązują cię do łóżka, zawiniątko z płótna wkładają ci do ust, a potem przez ciało przepuszczają prąd. Tak naprawdę nie wiem, ile razy miałam ten „zabieg”, jak mówią na to w szpitalu. Nawet nie zapytałam.

– To moda – powiedział Jacques podczas pierwszego spotkania po moim wyjściu ze szpitala. – Zwykła, głupia moda. Z medycyną jest tak samo jak z kapeluszami czy z butami.

– Ale ta moda powoduje, że moje ciało jest ciągle połamane…!

– Zapomnij o elektrowstrząsach. Wydobrzejesz. Przecież jeszcze nawet nie masz czterdziestki. Będziesz do mnie przychodzić i będziemy rozmawiać. Nic więcej. Nie potrzebujesz terapii ani lekarstw. Już nie musisz się bać.

– Nie chcę rozmawiać o szpitalu, ledwo przeżyłam...

– I nie musisz. Ty decydujesz, o czym będziemy rozmawiać.

– No chyba o tym, dlaczego w ogóle znalazłam się w szpitalu, a teraz jestem u ciebie na psychoterapii. Podobno miałam załamanie nerwowe. Picasso się zmartwił moim zdrowiem psychicznym, więc poprosił cię o pomoc. Nie wierzę, że naprawdę się zmartwił. Tak mógłby pomyśleć jedynie ktoś, kto go nie zna. Po prostu wpakował mnie do wariatkowa, aby się mnie pozbyć...

– W takim razie opowiadaj o tym, co może myśleć ktoś, kto go zna.

Zrobiłam nieokreślony ruch ręką. Popołudniowe słońce świeciło na półkę z książkami, na masywne biurko z drzewa orzechowego i na szczupłą postać z odstającymi uszami, w granatowym swetrze. Pachniało książkami i cygarami.

 

W drodze do domu w sklepie papierniczym kupiłam zeszyt w linię, w sztywnej okładce. W szkole nienawidziłam takich zeszytów – ponieważ byłam bardzo staranna, musiałam się namęczyć, żeby litery nie uciekały ani poniżej, ani powyżej linii. Teraz jednak miałam poczucie, że akurat takiego zeszytu potrzebuję, bo z mętlikiem w głowie trudno mi będzie prawidłowo stawiać litery. Kupiłam też buteleczkę fioletowego atramentu. „Mogę spróbować przelewać niektóre rzeczy na papier – pomyślałam, chowając zeszyt do torby. – Zresztą, nikomu nie muszę go pokazywać, nawet Jacques’owi”.

Postanowiłam nawet te zapiski prowadzić po chorwacku, aby w ten sposób jeszcze bardziej zabezpieczyć je przed ludzką ciekawością, mimo że nie znam tutaj nikogo, z wyjątkiem ojca, kto by mówił w tym języku.

Wierzę, że pisanie pomoże mi dojść do siebie. Muszę spróbować coś zrobić. Nie mogę całkowicie zdać się na Jacques’a. Zwłaszcza że znam go nie od dziś i nie przez Picassa, lecz przez Sylvię – jego żonę, z którą się przyjaźniłam, gdy była żoną Georges’a Bataille’a. Czuję, że znajomość z nimi wszystkimi w jakiś sposób hamuje mnie w tym nowym układzie pacjentka–lekarz. Może gdy sobie przypomnę i zanotuję niektóre wydarzenia z przeszłości, lepiej zrozumiem, dlaczego przeżyłam kryzys psychiczny i wylądowałam w szpitalu. Teraz muszę się na tym skupić tak, jakbym ponownie się przygotowywała, aby stanąć za aparatem i popatrzeć, ale w głąb siebie. Wydaje mi się, że teraz mogę to zrobić – razem z Jacques’em i z tym zeszytem. To jest taki sam proces jak w mojej profesji: gdy fotografuję lub maluję, to ja wybieram, kogo i w jaki sposób uwiecznię, to ja panuję nad rzeczywistością i ją formuję. To ja decyduję – i teraz zrobię to samo.

„Ty decydujesz” – przecież sam mi tak powiedział. Poczułam się lepiej po tych jego słowach. Wspiera mnie i zachęca, abym mówiła, zamiast trzymać mnie naszpikowaną narkotykami i przywiązaną do łóżka. Jeszcze mam przed oczami ten straszny aparat z przewodami. Jeszcze czuję dotyk zimnych elektrod na skroniach i woskowy smak zawiniątka w ustach.

Kiedy ostatnio decydowałam o czymkolwiek – z wyjątkiem robienia zdjęć, których już od lat nie robię? Czy rzeczywiście tak dawno zdecydowałam się na studium fotografii, a wszystko, co później mi się przydarzyło, było konsekwencją cudzych decyzji? Ledwo mogę sobie przypomnieć pragnienie, aby fotografować, i to niegdysiejsze poczucie kontroli, wolności i zaufania do siebie i do swoich decyzji. Kiedy to wszystko zniknęło i dlaczego? Jak mogłam pozwolić na to, żeby skończyć w szpitalu? O tym właśnie chciałabym pisać.

* * *

Tylko tyle było zapisane w znalezionym zeszycie. Jakoś mnie dotknęły te zapomniane słowa, zapisane przed dziesięcioleciami, a szczególnie zdanie: „Ja decyduję”. Brzmiało, jakbym samą siebie do tego przekonywała. Ale widocznie ten zamiar mi się nie powiódł. Przeszkodziły mi kolejne puste strony. Dlaczego nie kontynuowałam pisania? Czego się przestraszyłam? Co mi przeszkodziło?

Przed oczami znowu zobaczyłam twarz znajomego psychiatry, wystawę sklepu papierniczego i własne odbicie. W pamięci utkwił mi ten krótki, lecz wyraźny wzrost nadziei po pierwszej wizycie.

Gdy wyszłam z domu Jacques’a, głowę uniosłam ku jasnobłękitnemu niebu bez chmur. Przypomniało mi się opowiadanie Błękit nieba Georges’a Bataille’a. Nie tyle z powodu treści, bo podobno pisał o mnie, ile z powodu samego tytułu. Czy miał na myśli dokładnie taki błękit? Wiatr wkręcił palce w rozpuszczone włosy, więc wzięłam głęboki oddech i się poddałam, jakbym była żaglem. Wędrowałam jakiś czas, delektując się poczuciem lekkości i dobrym humorem. Po tygodniach spędzonych w stanie mniej więcej nieprzytomności, gdy dryfowałam między światłem a ciemnością, jakby wrzucona do głębokiej studni, w której jest mi sądzone czekać na koniec, tego dnia po raz pierwszy uwierzyłam, że nie jestem stracona, że nie zostałam całkowicie opuszczona.

Przeczytałam jeszcze raz to pierwsze zdanie: „Wczoraj wyszłam od Jacques’a w takim dobrym nastroju…!”. Tyle że po kilku stronach tekstu dobry humor i optymizm zastąpiły długa cisza i puste kartki. Wtedy jeszcze nie znałam – bo nikt mi nie powiedział, później przeczytałam – skutków elektrowstrząsów: że po nieprzyjemnej i bolesnej terapii pojawia się euforia. Moje uczucia w tych dniach były wynikiem chemicznej reakcji w mózgu! Zarówno ten mój pierwotny zachwyt Jacques’em, jak i późniejszy mroczny nastrój oraz niekończące się zmęczenie, które mnie powstrzymało przed wzięciem pióra do ręki, a może i moja niemoc, aby się skupić, były skutkiem terapii. Podobnie jak sporadyczne utraty pamięci. Jacques mówił, że pamięć pacjenta może szwankować, ale zazwyczaj wraca. Obawiam się, że w tamtych czasach zbyt mało wiedziano o następstwach elektrowstrząsów, a ja stałam się królikiem doświadczalnym tej nowości...

Na ile psychoterapia mi pomogła? Czy trwała za krótko, żebym poczuła się lepiej?

Teraz moje ręce – te same ręce, które Picasso tyle razy namalował, jeszcze ciągle o gładkiej skórze, jeszcze ciągle z długimi, pomalowanymi paznokciami – trzymają ten zeszyt. Zeszyt jest dużego formatu, brzegi są ciut postrzępione, jakbym wszędzie go za sobą nosiła i w zamyśleniu przekładała w rękach. Najbardziej mnie dziwi jego grubość. Czy naprawdę chciałam go wypełnić…? Kilka słów napisanych dawno temu jest patetycznym świadectwem mojej niemocy. Dlatego to, czego wtedy nie chciałam lub nie miałam siły zapisać, zapiszę teraz.

Jacques, który zdążył się stać znanym doktorem Lacanem, już nie był moim lekarzem, został jedynie starym znajomym. W jednym jednak się mylił: myślę, że dopiero teraz jestem zdolna decydować – długo po skończeniu, a właściwie przerwaniu, terapii u niego.

Tak, po tej naszej pierwszej rozmowie potrzebowałam znacznie więcej czasu, niż myślałam. I dopiero teraz, po tylu latach, wracają wspomnienia niektórych tematów i jego pytań. Dopiero teraz powoli otwierają się drzwi, za którymi być może uda mi się spojrzeć na życie z innej perspektywy, z emocjonalnego i z czasowego dystansu. Wspomnienia, które się pojawiają, postaram się zapisywać w tym samym zeszycie. I wiem, że gdzieś mam też tamten fioletowy tusz!

* * *

– Powiedz mi, co widzisz, gdy zamkniesz oczy – zwrócił się do mnie Jacques tego pierwszego dnia.

– Zasłonkę. Widzę białą zasłonkę, która kołysze się na lekkim wietrze – odpowiedziałam i zamilkłam. Poczułam, że gardło mi się zaciska, a łzy zbierają się pod powiekami.

Zasłonka wisi na szklanych drzwiach mojego pokoju w Buenos Aires. Tych drzwiach, które mój dziecięcy pokój oddzielają od pokoju rodziców. Ten obraz do mnie wraca: szklane drzwi, pokój, dzieciństwo. Gdy tylko zamknę oczy, znowu tam jestem. Mam cztery lata, może pięć lat, i leżę w swoim łóżku. Na drzwiach widzę prawie przezroczystą zasłonkę, jedyną barierę między mną a rodzicami. Jest poranek. Przez zasłonkę prześwitują zarysy małżeńskiego łoża. Słyszę przytłumiony i grożący głos ojca. Znam ten jego specjalny ton, którym zwraca się tylko do maman, odkąd się tutaj przeprowadziliśmy. Potem maman mi mówi: „Tata znowu miał atak”. Nazywa to atakiem, l’attaque. Jakby Marko, jak go Julie nazywa, był wariatem, a nie – cholerycznym mężczyzną, któremu nadąsana twarz żony psuje dzień od samego rana. Przewiduję, wyczuwam to w jego głosie, że ojciec najchętniej by nakrzyczał na tę beksę, która leży obok niego w łóżku, ale ze względu na mnie mu nie wolno. Dlatego wysokie tony zyskują świszczący dźwięk, jakby tata przekształcił się w wielkiego, głośnego węża, który dusi mamę i ściska, a potem w jej płucach zostawia wystarczająco powietrza, aby mogła cicho płakać.

Oczywiście nie powinnam usłyszeć niczego z ich kłótni. Ale spałam w pokoju obok, a pokoje były rozdzielone jedynie rozsuwanymi szklanymi drzwiami, zasłoniętymi cienką tkaniną, która ledwo zakrywała widok, bo dźwięku w ogóle nie tłumiła. Ojciec mówił do Julie po francusku, jej językiem, którym posługiwaliśmy się w domu. Ale rozumiałam i jego język, chorwacki, który w moich dziecięcych uszach brzmiał miło, ciepło, szczególnie. Czerpałam przyjemność z tych delikatnych dźwięków.

„Miła moja, Dorice” – gruchał ojciec, gdy się schylał, aby pocałować mnie w policzek. Tyle tylko, że jego pocałunek zawsze był dziwnie wilgotny, dlatego subtelnie wzbraniałam się przed dotykiem jego ust.

Nie powinnam była słyszeć także innych dźwięków z ich pokoju. W środku nocy budziły mnie westchnienia – ciche, a potem coraz głośniejsze. Głos mamy przechodził w jęk. Pamiętam, że mnie, tak małej, wydawało się, że maman zaraz się rozpłacze. Byłam bliska tego, aby wstać i otworzyć szklane drzwi. Czasami wstawałam więc i w ciemności szukałam kapci, które wślizgiwały się gdzieś pod łóżko. Jeszcze słyszę drewnianą podłogę, która skrzypi, gdy pełzłam, rękami sprawdzając przestrzeń przed sobą. Dlaczego w ogóle szukałam kapci? Parkiet był przyjemny w dotyku, nie było mi zimno. Akurat wtedy, gdy miałam zamiar boso podejść do drzwi, z drugiej strony zapadała cisza. Rodzice prawdopodobnie usłyszeli moje kroki, więc się uspokoili.

Mimo to raz otworzyłam drzwi. Zobaczyłam ojca nad matką. Jego sylwetka odcinająca się w świetle, które dolatywało od okna, wyglądała groźnie, była taka czarna i zwinięta. Czy on ją dusi…?! Mama wydała słabiuteńki dźwięk, coś między jękiem a westchnieniem. „Tatusiu – wyszeptałam – czy mama się dobrze czuje?”. Ojciec wyprostował się w łóżku. „Dorice, wszystko w porządku, wróć do swojego łóżka. Maman coś złego się śniło, ale już jest w porządku”.

Zaufałam mu, bo co innego mi zostało?

Maman czasami wydobywała z siebie straszne dźwięki – westchnienia, stękania, przytłumione krzyki. Ale słowa ojca mnie uspokajały. Prawdopodobnie go dziwiło, że nie śpię. Rodzice nie wiedzieli, że ich nadzoruję, że wiem o nich dużo więcej, niżby chcieli, że się przysłuchuję, chociaż nie chcę – bo byłam dopiero dzieckiem. Nie myśleli o tym, że dziecko rośnie i zaczyna pojmować ich zaszyfrowany język, którym – dopiero teraz to rozumiem – wyrażali namiętność, niechęć i obojętność.

Zastanawiam się, dlaczego przydzielili mi ten przezroczysty pokój. Czy jako ich jedyne dziecko naprawdę byłam taką delikatną roślinką, którą należało umieścić w szklarni i doglądać dzień i noc? Widocznie rodzice dostrzegali same zalety szklanych drzwi.

Co prawda nocą, słysząc mój miarowy oddech, sami mogli spokojnie zatopić się we śnie. Z rana ojciec zazwyczaj najpierw odsuwał zasłonkę, aby sprawdzić, czy się obudziłam. Jeżeli otworzyłam oczy, na jego twarzy błyszczał uśmiech. Podchodził i obcałowywał moją spoconą głowę z ciemnymi lokami. Jeżeli udawałam, że śpię, zwłaszcza wtedy, gdy miał l’attaque, tylko mnie głaskał. Nie wyszedł z domu, zanim nie odwiedził pokoju córkitatusia, jak o mnie mówił.

Musieli tak zdecydować z powodu niepokoju o mnie. Była to jedna z rzadkich decyzji, które podjęli razem.

Maman miała trzydzieści lat, gdy mnie urodziła. Już straciła nadzieję, że w ogóle będzie miała dziecko. Każdemu, kto chciał jej słuchać, opowiadała o położnej w szpitalu, która robiła jej wyrzuty o to, że zwlekała z dzieckiem. Również ojciec, który wtedy miał trzydzieści trzy lata, nie był uważany za młodego. Ich małżeństwo nie miałoby szans bez dziecka, a ze mną przynajmniej dostało jakieś ramy, zobowiązania, które ich scalały, jak wkrótce zrozumiałam.

Wraz z moimi narodzinami cała dotychczasowa czułość wobec matki została przelana na mnie, a Julie, w czasie gdy tata przebywał w pracy, otrzymała status mojej opiekunki. „Julie, jak tam maleństwo?” – to były jego pierwsze słowa, gdy pod wieczór stawał w drzwiach mieszkania.

Długo po jego ataku maman leżała w łóżku zadowolona, że jej nie przeszkadzam. Gniewała się na ojca nie tylko dlatego, że już z samego rana zwracał się do niej tym swoim groźnym głosem. „Żebyś chociaż krzyknął jak prawdziwy mężczyzna!” – mówiła złośliwie, ale i z wyrzutem, bo z powodu jego pracy była zmuszona przeprowadzić się z Paryża do Buenos Aires, „do tego strasznego miasta, między dzikusy”, jak mawiała. Wszystko w tym mieście było dla niej odpychające – ulice, kurz, mężczyźni, którzy jak wygłodniali gapią się na kobiety, rynek, na którym wieśniacy rozkładają towary na ziemi, panie w sukienkach z zeszłego wieku… Jedynym powodem, dla którego Julie zgodziła się opuścić Paryż, była praca ojca. „Do Argentyny ludzie wyjeżdżają, żeby się wzbogacić” – mawiał. Tak, ojciec był szarmancki i przekonujący, musiała mu to przyznać. Ale gdy czas mijał, a po obiecywanym bogactwie nie było ani śladu, jej niezadowolenie narastało, podobnie jak codzienne narzekania. Tego wszystkiego musiałam słuchać przez szklaną ścianę, tak jak westchnień oraz płaczu. I coraz rzadszego skrzypienia łoża małżeńskiego nocą.

„Boże, tu wszystko jest takie toporne, takie prymitywne” – mówiła maman do pani Dupont, z którą kolegowała się tylko dlatego, że ona też była Francuzką. Wyobrażała sobie, że bycie Francuzką w Buenos Aires jest szalenie nobilitujące, ale szybko zrozumiała, że to nieprawda. Juana, nasza służąca, na którą maman mówiła Jeanne, wyjaśniła jej, że tutaj żyje dużo biednych Francuzek, które się prostytuują, z tego powodu na prostytutki mówi się francesa.

O Autorce

Slavenka Drakulić Chorwacka pisarka, dziennikarka i eseistka. Jest autorką książek publicystycznych i powieści. Po polsku ukazały się trzy jej książki: Oni nie skrzywdziliby nawet muchy, Ciało z jej ciała i Niewidzialna kobieta. Współpracuje z amerykańskim magazynem „The Nation” i z chorwackim dziennikiem „Jutarnji list”. Publikowała m.in. w: „The New York Times”, „The Guardian”, „La Stampa”, „Frankfurter Allgemeine Zeitung”, „Süddeutsche Zeitung” i „Politiken”. Pisze po chorwacku i po angielsku, jej książki zostały przetłumaczone na ponad piętnaście języków. W 2004 roku podczas Targów Książki w Lipsku otrzymała nagrodę European Understanding, a w 2018 roku – nagrodę Best Project Book for Adaptation za książkę Niewidzialna kobieta i inne opowiadania. Powieść Dora i Minotaur została wydana dotychczas we Włoszech, w Niemczech, we Francji, w Danii, w Bułgarii, w Macedonii, w Rumunii, w Słowenii i na Litwie.