Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Droga bez znaczenia
To wszystko zaczęło się trzydzieści lat temu na Marsie, od zielonej osoby. I zanim dobiegło końca, miasteczko Droga Bez Znaczenia przeżyło wszystkie wyobrażalne anomalie, począwszy od Objazdowej Edukacyjno-Rozrywkowej Ekstrawagancji Adama Blacka (z prawdziwym aniołem w klatce do kompletu) aż po Niesamowity Powietrzny Bazar Tatterdemalionów. Jego mieszkańcy stanowili pełen przekrój osobowości, od doktora Alimantanda, założyciela miasteczka i lokalnego geniusza, przez Babuszkę, bezpłodną staruszkę, która po prostu chciała mieć własne dziecko, wyhodowane w słoju na przetwory, przez Rajendrę Dasa, włóczęgę i gundę, mającego magiczną rękę do maszyn, aż po braci Gallacellich, identyczne trojaczki, które zakochały się - i poślubiły - tę samą kobietę. Ekspres Ares
Akcja tej powieści rozgrywa się w kalejdoskopowej przyszłości Drogi Bez Znaczenia - na Marsie po terraformacji, gdzie termojądrowe lokomotywy kursują po sieci torów będącej planetarnym krwiobiegiem, a sztuczne inteligencje miliardy razy na sekundę rekonfigurują rzeczywistość. Pewna młoda kobieta, Sweetness Octave Glorious-Honeybun Asiim Maszynistka XII staje się osobą, od której zależy przyszłość -- lub przyszłości -- Marsa. Dzieje się tu z przytupem, awanturniczo, zabawnie, autor pożycza sobie Marsa Raya Bradbury`ego oraz nowsze, terraformowane Marsy Kima Stanleya Robinsona i Grega Beara, aby spleść z nich szaloną fantastykę połączoną z realizmem magicznym, pełną dziwacznych filozofii, niesamowitych, niespodziewanych pomysłów oraz wielkich jak miasta pociągów.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 1038
droga bez znaczenia
Licznym osobom, które pomogły „Drodze Bez Znaczenia” powstać z prochu i pyłu, a zwłaszcza Patricii – architektce i Pierwszej Damie miasta, za jej nieustające wsparcie
1
Doktor Alimantando trzy dni szedł za zieloną osobą przez pustynię. Przyzywany palcem złożonym z przegubowych strączków zielonej fasolki przeżeglował w ślad za nim pustynię czerwonego żwiru, pustynię czerwonego kamienia i pustynię czerwonego piasku. A co noc, kiedy zasiadał przy ognisku ze szczapek wysuszonego drewna i pisał w dzienniku, na niebo wschodził księżycowy pierścień, ten rozfikany ciąg sztucznych satelitów, i wywabiał zieloną osobę z głębi pustyni.
Pierwszej nocy, gdy do niego przyszła, wysoko w stratosferze migotały meteory.
– Użycz mi swego ognia, niech się ogrzeję, daj mi schronienie, bo pochodzę z cieplejszej epoki. – Doktor Alimantando kiwnął na zieloną osobę, by podeszła bliżej. Obserwując tę dziwną, nagą postać, poczuł potrzebę zapytać: – Co z ciebie za istota?
– Jestem człowiekiem – odpowiedziała zielona osoba. Jej usta, wargi, język, kiedy się odzywała, były koloru zielonych liści. Zęby miała małe i żółte jak ziarenka kukurydzy. – A ty?
– Też jestem człowiekiem.
– No to jesteśmy tacy sami. Dorzuć do ognia, przyjacielu, niech poczuję ciepło.
Doktor Alimantando kopnął szary sękaty kawałek i wysoko w noc poszybowały iskry.
Po jakimś czasie zielona osoba zapytała:
– A masz wodę, przyjacielu?
– Mam, ale muszę oszczędzać. Nie wiem, jak długo będę szedł przez pustynię i czy znajdę na niej wodę.
– Przyjacielu, jeśli dasz mi dzisiaj swój bidon, jutro doprowadzę cię do wody.
Doktor Alimantando długo siedział nieruchomo pod migotliwymi światłami księżycowego pierścienia. Potem odpiął od plecaka jeden z bidonów i podał go nad ogniem. Zielona osoba wypiła wszystko. Powietrze wokół niej zaiskrzyło aromatem zieleni, jak las po wiosennym deszczu. Doktor Alimantando zaraz zasnął i nic a nic mu się nie śniło.
Następnego ranka przy ognisku, w miejscu, gdzie siedziała zielona osoba, był tylko czerwony kamień.
Kolejnego wieczoru doktor Alimantando rozbił obóz, zjadł posiłek i zaczął pisać dziennik. Potem po prostu siedział, sycąc się radością kamiennej pustyni. Płynął przez nią i płynął, oddaliwszy się od wzgórz Deuteronomium, od pustyni czerwonego żwiru, przez pustynię czerwonego kamienia, przez krainę szczelin i rozpadlin, niczym skamieniały mózg, przez gładkie kamienne chodniki, pomiędzy zerodowanymi słupami ciemnego wulkanicznego szkła, przez skamieniałe od miliarda lat lasy, przez suche od miliarda lat koryta rzeczne, przez wyrzeźbione wiatrem palisady z czerwonego kamienia, przez nawiedzone płaskowyże, nurkujące stromymi granitowymi ścianami w głąb kanionów o nieskończonym echu, ściskając z wytrzeszczonymi ze strachu oczyma uchwyty wiatrowej deski, gdy jej promagnetyczne lewitatory wysilały się, z trudem utrzymując ją w górze. Uciekał przed wielkim wiatrem, żeglując i żeglując i żeglując, póki nieba nie przeszyły pierwsze szpileczki wieczornych gwiazd.
Gdy tak siedział, na sklepieniu niebieskim nerwowo zamigotały ciepłobłękitne lasery i znów przyszła zielona osoba.
– Gdzie jest ta obiecana woda? – zapytał doktor.
– Wszędzie była kiedyś woda i wszędzie będzie znów – powiedziała zielona osoba. – Ten kamień był kiedyś piaskiem i za milion lat od teraz znów będzie piaskiem na plaży.
– Gdzie jest woda, którą mi obiecałeś?! – krzyknął doktor Alimantando.
– Chodź ze mną, przyjacielu.
Zielona osoba poprowadziła go do zagłębienia pod czerwonym urwiskiem, a tam, w jeszcze głębszej ciemności ciurkała sobie samotna, czysta woda, wyciekająca z pęknięcia w skale i zbierająca się w małym, ciemnym stawku. Doktor Alimantando napełnił swoje bidony, ale nie napił się – bał się zbrukać przedwieczną wodę. W miejscu, gdzie stała wcześniej zielona osoba, na wilgotnych odciskach jej stóp wykiełkowały bladozielone łodyżki. Potem Doktor Alimantando zasnął i nic a nic mu się nie śniło.
Następnego ranka przy węgielkach ogniska, w miejscu, gdzie siedziała zielona osoba, stało uschnięte, szare drzewo.
W trzecią noc po trzecim dniu, przeżeglowawszy pustynię czerwonego piasku, doktor Alimantando rozpalił ognisko, rozbił obóz i zaczął zapisywać swe spostrzeżenia i spekulacje w oprawnym w skórę dzienniku, eleganckim, delikatnym pismem, pełnym pętelek i zawijasów. Tej nocy był znużony, wyczerpany podróżą przez pustynię czerwonego kamienia. Na początku czuł się łaskotany radością i miecionym przez wiatr piaskiem, jadąc wiatrową deską w górę i w dół, w górę i w dół przez wiecznie załamujące się piaskowe fale. Przejechał czerwony piasek i niebieski piasek, piasek żółty i zielony, piasek biały i czarny, fala za falą za falą, póki te fale go nie wyczerpały i nie wyżęły do cna, tak że nie miał już sił na pustynię sody, pustynię soli i pustynię kwasu. A za tymi pustyniami, w miejscu poza wszelkim wyczerpaniem, była pustynia bezruchu, na której słyszało się dzwonienie odległych dzwonów, jakby z dzwonnic miast zakopanych na miliardy lat głęboko pod piaskiem lub z dzwonnic miast niezrodzonych przez kolejne miliardy lat, które kiedyś będą tam stać. Tam, w sercu pustyni, zatrzymał się i pod niebem rozjaśnionym światłami przybywającego na kraniec świata Żaglowca zielona osoba przyszła do niego po raz trzeci. Kucnęła tuż poza kręgiem światła i coś kreśliła palcem na piasku.
– Kim ty jesteś? – zapytał doktor. – Dlaczego mnie co noc nawiedzasz?
– Choć podróżujemy przez różne wymiary, tak jak ty jestem podróżnikiem idącym przez to suche i bezwodne miejsce – odpowiedziała zielona osoba.
– Wyjaśnij mi te „różne wymiary”.
– Czas i przestrzeń. Ty – przestrzeń, ja – czas.
– Jak to być może?! – zawołał doktor Alimantando, pasjonujący się czasem i czasowością. Właśnie przez czas został wygnany ze swego domu na zielonych wzgórzach Deuteronomium, obwołany „demonem”, „czarnoksiężnikiem” i „pożeraczem dzieci” przez sąsiadów, którym jego twórcza ekscentryczność nie mogła pomieścić się w ciasnym świecie, zdefiniowanym przez krowy, obite deseczkami domy, owce, kiszonkę i płotki z bielonych sztachet. – Jak ci się udaje podróżować w czasie, coś, co chciałem osiągnąć od lat?
– Czas jest częścią mnie – powiedziała zielona osoba, prostując się i muskając swe ciało czubkami palców. – Nauczyłem się więc nad nim panować, tak jak panuję nad innymi częściami ciała.
– Da się tego nauczyć?
– Ciebie? Nie. Masz nieodpowiedni kolor. Ale myślę, że któregoś dnia nauczysz się tego inaczej.
Serce mu podskoczyło.
– Co masz na myśli?
– To już od ciebie zależy. Ja jestem tutaj tylko dlatego, że wymaga tego przyszłość.
– Jak dla mnie trochę zbyt sprawny jesteś w mówieniu zagadkami. Nie cierpię takich niejasności
– Jestem tutaj, żeby poprowadzić cię do twojego przeznaczenia.
– O! Jak?
– Jeśli mnie tu nie będzie, pewne ciągi zdarzeń nie zaistnieją; tak zdecydowali moi panowie, dowolnie bowiem manipulują wszelką przestrzenią i czasem. Wysłali mnie tu, żebym cię poprowadził ku przeznaczeniu!
– Człowieku, mów konkretniej! – zawołał doktor Alimantando, zapalczywy jak zawsze.
Jednakże ogień zamigotał, w świetle niewidocznego słońca błysnęły wypełniające niebo żagle statku Praesidium i zielona osoba zniknęła. Odczekał pod osłoną swojej deski, aż ogień skurczy się do czerwonych węgielków. A potem, wiedząc, że zielona osoba już tej nocy nie wróci, położył się spać i śnił mu się stalowy sen. W tym śnie tytaniczne maszyny koloru rdzy zdejmowały z pustyni skórę i składały w jej miękkie mięso żelazne jaja. Z jaj wykluwały się wijące się metalowe larwy, głodne hematytu, hematytu amerykańskiego i magnetytu. Stalowe robale zbudowały sobie ogromne gniazdo pełne pieców i kominów, istne miasto buchające dymem i syczące parą, dzwoniące młotami i sypiące iskrami, z rzekami z białej, stopionej stali i służącymi robakom białymi, mięsistymi robotnikami.
Następnego dnia doktor Alimantando obudził się i stwierdził, że w nocy zerwał się wiatr i pokrył wiatrową deskę piaskiem. W miejscu, gdzie siedziała zielona osoba, na skraju kręgu światła z ogniska, stała spękana bryła zielonego malachitu.
Wiatr wzmógł się i wyniósł doktora Alimantanda z serca pustyni.
Zaciągnął się ostrym jak wino powietrzem i wsłuchał się w trzaskanie wiatru w żaglach, w szept sypiącego się przed nim, poruszanego wiatrem piasku. Poczuł, jak pot schnie mu na skórze, a sól wgryza się w twarz i dłonie.
Żeglował tak i żeglował, i żeglował, cały ranek. Słońce właśnie dotarło do zenitu, gdy zobaczył swoją pierwszą i ostatnią fatamorganę. Jego rozmyślania o czasie i czasowych podróżnikach przecięła linia czystego, błyszczącego srebra – najczystszego, jasno świecącego – biegnąca ze wschodu na zachód ponad ciągiem niskich wzgórz, zdaje się znaczących koniec pustyni. Zbliżając się, zaczął odróżniać w srebrnym blasku ciemniejsze cienie i odbity zielony poblask, jakby rosło tam coś zielonego.
„Złudzenie w wyschniętym umyśle”, powiedział sobie, wnosząc wiatrową deskę po ledwie widocznej ścieżce prowadzącej na usianą jaskiniami skałę, jednakże, dotarłszy na szczyt, zdał sobie sprawę, że to nie sprawka umysłu ani nie fatamorgana. Ten poblask zieleni naprawdę pochodził od zielonych roślin, cień był ciemną sylwetką osobliwej skalnej wypukłości, dźwigającej na szczycie maszt z pierzastymi czułkami anten i talerzami mikrofalowymi, a srebrna linia była dokładnie tym – błyszczącymi w słońcu dwiema równoległymi stalowymi szynami o standardowym rozstawie.
Doktor Alimantando pospacerował dłuższą chwilę po zielonej oazie, przypominając sobie, jak pachnie zieleń, jak wygląda zieleń, jak zachowuje się zieleń pod stopami. Usiadł, by posłuchać szmeru wody przelewającej się kaskadami z rowka do rowka oraz cierpliwego skrzypienia pomp wiatrowych wyciągających ją z jakiejś podziemnej warstwy wodonośnej. Poczęstował się bananami, figami i granatami, zjadł markotny lunch w cieniu topoli. Ucieszył się, że to koniec surowej pustynnej krainy, choć jednocześnie zamarł w nim duchowy wiatr pędzący go przez pustkowia. Słońce świeciło na rozbrzęczaną od pszczół oazą i doktor Alimantando osunął się w ospałą, wygodną sjestę.
Nieokreślony czas później obudziło go tarcie piasku o policzek. Przez zaspaną chwilę, póki miał zamknięte oczy, nie docierało do niego znaczenie tego bodźca. Potem uderzyło jak gwóźdź wbity między oczy. Raptownie usiadł prosto i cały zadygotał z przerażenia.
W pośpiechu zapomniał zacumować wiatrową deskę.
Niesiona porywistym wiatrem deska podskakiwała i kołysała się na suchej równinie. Bezradnie patrzył, jak jego jedyny środek transportu oddala się od niego na drugą stronę Wielkich Równin. Obserwował jaskrawozielony żagiel, póki nie zniknął jako bezbarwna kropka za horyzontem. Potem przez długą i głupią chwilę stał i próbował się zastanowić, co teraz począć, ale nie był w stanie myśleć o niczym innym poza tą drwiąco podskakującą na wietrze deską. Stracił swoje przeznaczenie, pozwolił mu odpłynąć z wiatrem. Wieczorem zielona osoba wyjdzie z czasu, żeby z nim porozmawiać, ale jego tam nie będzie, bo spóźnił się na swoje przeznaczenie i wszystkie te ciągi zdarzeń, które wielkie umysły zielonych przewidziały, nigdy nie zaistnieją. Wszystko przepadło. Zbrzydzony do mdłości własną głupotą doktor Alimantando odstawił plecak i zastanowił się nad szansami ratunku. Być może nadjedzie pociąg. Być może udałoby mu się pomajstrować przy tych urządzeniach na maszcie i nadać jakiś sygnał pomocy. Być może pomoże mu właściciel tego żyznego, zielonego, podstępnie łagodnego miejsca. Być może… może. A być może to wszystko to tylko sen podczas sjesty, z którego się obudzi i zastanie unoszącą się obok poobijaną wiatrową deskę.
„Być może” zmieniło się w „gdyby”. Gdyby nie zasnął, gdyby przywiązał deskę… gdyby.
Oazą zatrząsł infradźwiękowy rumor, taki, od którego zgrzytają trzonowce. Powietrze zawibrowało. Woda spadła kroplami z liści roślin. Metalowy maszt przekaźnikowy zadygotał, a doktor Alimantando zerwał się skonsternowany na równe nogi. Coś działo się pod pustynią – jej powierzchnia gotowała się i kipiała, jakby pod spodem kręciło się i wirowało coś wielkiego. Piasek wydął się w wielki bąbel i pękł, osuwając się lawinami na wszystkie strony. Spod pustyni wyłoniło się coś ogromnego, prostokątnego, jaskrawopomarańczowego, z łagodnie zaokrąglonymi rogami. Na niebotycznych ścianach widniał czarny napis ROTECH. Doktor Alimantando, motywowany swą zgubną ciekawością, podpełzł bliżej zbocza. Pomarańczowa skrzynia, wielka jak dom, stała na ziemi i potężnie buczała.
– Orf – szepnął doktor Alimantando z bijącym z podziwu sercem.
– Dzień dobry, człowieku! – odezwał się nagle głos w jego głowie.
– Co? – zaskomlał.
– Dzień dobry, człowieku. Przepraszam, że cię wcześniej nie przywitałem, ale jak widzisz, ja umieram, a ten proces jest dla mnie mocno kłopotliwy.
– Słucham?
– Umieram: moje systemy się psują, pękają jak nici, mój kiedyś tytaniczny umysł osuwa się w kretynizm. Popatrz tylko na mnie, człowieku, moje piękne ciało jest odrapane, popękane, poplamione. Umieram porzucony przez moje siostry, które zostawiły mnie na śmierć na tej okropnej pustyni, zamiast na skraju nieba, jak przystało na orfa – gdzie odrzuciłbym osłony i na moment rozbłysnął pełnym glorii blaskiem w górnych warstwach atmosfery. Niech przeklęte będą zdradzieckie siostry! Mówię ci, człowieku, jeśli tak ma wyglądać to nowe pokolenie, to cieszę się, że schodzę z tego świata. Gdyby tylko miało to trochę więcej godności. Może tobie uda się pomóc mi odejść z godnością.
– Pomóc? Tobie? Jesteś orfem, sługą Błogosławionej Pani; to ty powinieneś mi pomóc. Tak jak ty utknąłem na środku pustyni i jeśli nikt mi nie pomoże, zginę zaraz po tobie. Porzucił mnie tu kapryśny los, mój środek transportu mnie zawiódł.
– Masz nogi.
– Chyba żartujesz.
– Człowieku, nie nękaj mnie swoimi przyziemnymi potrzebami. W tym stanie nie mogę ci pomóc. Nie mogę cię stąd zabrać. Nawet sam siebie nie mogę stąd zabrać. Obaj tu zostaniemy, w miejscu, które stworzyłem. Prawda, twoja obecność tutaj jest nieplanowana i nieoficjalna; Plan Pięćsetletni nie zezwala na osiedlanie się w tym mikrośrodowisku przez kolejne sześć lat, ale możesz tu zostać, póki nie przyjedzie pociąg, żeby cię gdzieś zabrać.
– A kiedy to będzie?
– Za dwadzieścia osiem miesięcy.
– Za dwadzieścia osiem miesięcy?
– Przykro mi, ale tak prognozuje Plan Pięćsetletni. Środowisko, które tu przygotowałem, jest dość ascetyczne, prawda, ale utrzyma cię przy życiu, a po mojej śmierci będziesz mieć dostęp do całego sprzętu, który mam w sobie. Dobrze, jeśli skończyłeś nękać mnie twoimi kłopotami, możemy zająć się moimi?
– Ależ musisz mnie stąd zabrać! Moim przeznaczeniem nie jest być… Kim właściwie?
– Strażnikiem systemów łączności.
– Strażnikiem systemów łączności. Są inne, wielkie wydarzenia, które muszę wprawić w ruch gdzie indziej!
– Obojętne, jakie jest twoje przeznaczenie, teraz będzie się wypełniało w tym miejscu. A teraz, człowieku, oszczędź mi, proszę, swoich jęków i daj mi umrzeć z odrobiną godności.
– Umrzeć? Jak to umrzeć? Jak może umrzeć maszyna, moduł inżynierii środowiskowej ROTECH-u, jak może umrzeć orf?
– Odpowiem ci na to jedno pytanie i na żadne więcej. Życie orfa jest długie, ja liczę sobie prawie siedemset lat, ale jestem tak samo śmiertelny jak ty. A teraz zostaw mnie w spokoju i powierz moją duszę opiece Świętej Pani z Tharsis.
Uporczywe buczenie nagle ustało. Doktor Alimantando wstrzymywał oddech w wyczekiwaniu, orf jednak niezmiennie stał na czerwonym piasku. Doktor w nabożnej ciszy zbadał małe ręcznie zbudowane królestwo, które po nim dziedziczył. Odkrył wyjątkowo schludne jaskinie, którymi był usiany skalny występ z przekaźnikiem mikrofalowym; te uznał za swój dom. W wielkich, okrągłych grotach jego skromny dobytek prawie ginął. Rozwinął śpiwór, by go przewietrzyć, i poszedł zebrać coś na kolację.
Zapadał zmrok. Na niebie zabłysły pierwsze klejnoty księżycowego pierścienia. Wysoko w górze nieczułe orfy toczyły się i koziołkowały pogrążone w wiecznym spadaniu. Ich umierający brat uwięziony przez ziemię i grawitację rzucał na piasek wielkie fioletowe cienie. Doktor Alimantando zjadł w przygnębieniu kolację i poszedł spać. Dwie po drugiej obudził go potężny głos:
– Zgiń, przepadnij, ROTECH!
Doktor Alimantando wybiegł z ciemnej jaskini, żeby zobaczyć, co się dzieje. Nocne powietrze wibrowało mocą, ciemność przeszywały snopy reflektorów, panele potężnego ciała orfa rozsuwały się i zasuwały, otwierały i zamykały. Orf wyczuł obecność dygocącego w koszuli nocnej doktora i przygwoździł go jak męczennika snopami świateł.
– Człowieku, pomóż mi! To umieranie nie jest tak proste, jak myślałem.
– To dlatego, że jesteś maszyną, nie człowiekiem! – zawołał doktor Alimantando, osłaniając oczy przed blaskiem reflektorów. – Ludzie umierają bardzo łatwo.
– Czemu nie mogę umrzeć, skoro chcę? Pomóż mi, człowieku, podejdź do mnie, pokażę ci, jak okazać mi miłosierdzie, albowiem ta mechaniczna niepełnosprawność jest nie do zniesienia. Podejdź do mnie, człowieku. Pomóż mi!
Doktor Alimantando zszedł więc boso nierówną ścieżką, którą rano niósł pod górę deskę. Dotarło do niego, że musiał przepłynąć, nic nie wiedząc, nad zakopanym orfem. Dziwne to, dziwne. Pośpieszył po jeszcze ciepłym piasku ku buczącej ścianie giganta. Na gładkim metalu pojawiła się ciemna plama wielkości dwudziestocentawowej monety.
– To jest aktywator procedury zniszczenia systemu. Dotknij go, a przestanę istnieć. Wszystkie moje układy się wyłączą, obwody się przepalą i umrę. Człowieku, zrób to.
– Nie wiem…
– Człowieku, mam siedemset lat, tyle, co ziemia, po której chodzisz, czy w tych upadłych dniach sędziwy wiek już nie budzi u was, ludzi, szacunku? Uszanuj moją wolę. Niczego nie pragnę bardziej niż umrzeć. Dotknij tego miejsca. Zrób to, człowieku. Pomóż mi.
Doktor Alimantando dotknął ciemnego punktu, który od razu rozpłynął się w ciepłym, pomarańczowym metalu. Potem buczenie orfa stopniowo, bardzo powoli ucichło, umilkło, umarło, zapadło się w ciszę Wielkiej Pustyni. Gdy wielka machina rozluźniała się, umierając, pootwierały się jej rozliczne panele, klapy i płyty i odsłoniły wspaniałe wewnętrzne mechanizmy. Doktor, kiedy był już pewien, że orf nie żyje, powlókł się z powrotem spać, udręczony i pełen poczucia winy.
Rano poszedł rozebrać ciało orfa, którego zabił. W ciągu pięciu dni zawziętej, gorączkowej i niezwykle przyjemnej pracy zbudował z niego romboidalny panel słoneczny, pięć razy wyższy od niego samego, i zamontował go, nie bez trudności, na kratownicy pompy wiatrowej. Mając zapewnioną energię i gorącą wodę, poszedł powybijać okna w ścianach swoich grot i oszklić ten niewiarygodny widok na Wielką Pustynię arkuszami folii z orfowego polimeryzatora. Rozmontował trupa na części i kawałek po kawałku wniósł na górę do swego nowego domu. Przegrzebał trzewia machiny, wyciągając elementy, które mogły się przy odrobinie pomysłowości i pracy nadać na automatyczne kultywatory, pompy nawadniające, elektryczne płyty grzejne, biometanownie, zraszacze. Doktor Alimantando uwielbiał pomysłowość, zwłaszcza swoją własną. Każde nowe i ulepszone urządzenie cieszyło go przez całe dnie, dopóki nie skonstruował nowego. Dni mijały, a orf coraz bardziej przypominał pustą, żałosną skorupę, a potem części skorupy, z których doktor zbudował nowe panele słoneczne, wreszcie jeszcze mniejsze części, aż którejś nocy powiał naprawdę silny, burzowy wiatr, tak porywisty, że doktor Alimantando całą noc kulił się i dygotał w śpiworze na swoim zaimprowizowanym posłaniu. Z rana kości martwej maszyny zniknęły pod piaskiem niczym starożytne miasto.
Dzięki jej śmierci doktor Alimantando przemienił oczekującą oazę w prawdziwą, wygodną, stechnologizowaną pustelnię, prywatny świat nieznany nawet tym, którzy ten świat zbudowali, miejsce, gdzie można prowadzić długie i dogłębne rozmyślania o przeznaczeniu i gęstości, czasie, przestrzeni i sensie życia. Wszystko to robił doktor Alimantando, a z braku papieru zapisywał swe spekulacje węglem na ścianach jaskiń. Przez rok i dzień pokrywał je wyrażeniami algebraicznymi i twierdzeniami w logice symbolicznej, a potem pewnego popołudnia dostrzegł na zachodnim horyzoncie słup pary z lokomotywy i wiedział, że ziszcza się obietnica orfa, i to całe siedem miesięcy wcześniej. Odczekał, aż pociąg zbliży się na tyle, by móc odczytać nazwę Koleje Bethlehem Ares, po czym wszedł do najwyższego pomieszczenia swego domu, swojego pokoju meteo i usiadł, patrząc na wielką pustynię, póki pociąg nie zniknął za wschodnim horyzontem. Uświadomił sobie, że przeznaczenie jest płynnym, żywym srebrem – wiedział ze swych badań, że idzie po różnych ścieżkach przez krainy czasu i paradoksów, docierając do celu, albowiem czyż nie przypadkiem i ten cel określa się mianem przeznaczenia? To było jego przeznaczenie – żyć w owocnej samotności na skale pośrodku pustyni. Znał gorsze rzeczy. Zatem pewnego ranka, zaraz po tym, jak przez jego wszechświat przejechał pierwszy pociąg w historii, wziął butelkę groszkowego wina i poszedł do pokoju meteo. Ta grota na samej górze, z czterema oknami wychodzącymi na cztery strony świata, fascynowała go tak, że odwiedzał ją jak najrzadziej, żeby jak najdłużej pozostała czymś szczególnym. Długo patrzył w każdym z kierunków. Potem nalał sobie szklankę groszkowego wina i kolejną, kolejną i kolejną, a wylawszy z butelki ostatnią kroplę, uniósł szklankę i nadał nazwę wszystkiemu, co widział.
– Droga Bez Znaczenia – wybełkotał, dopijając resztkę groszkowego wina. – Będziesz Drogą Bez Znaczenia.
I tak już zostało, choć, wytrzeźwiawszy, doktor Alimantando uświadomił sobie, że w ogóle nie chodziło mu o Drogę Bez Znaczenia, lecz Drogę Przeznaczenia.
2
Pan Jericho pompował wajchą drezyny, jadąc przez równiny i lasy. Pompował przez łąki i metropolie. Pompował przez pola ryżowe i sady, mokradła i góry. A teraz przez Wielką Pustynię. Był cierpliwy. Był uparty. Był małym, żylastym mężczyzną, twardym i ciemnym jak wypolerowany korzeń jakiegoś pustynnego drzewa, pozbawiony wieku i niezłomny. Będzie machał tą wajchą choćby do krańca świata, jeśli tam zdoła się ukryć przed ludźmi, którzy chcą go zabić. Znaleźli go w Telphersonie, znaleźli go w Namanga Loop, znaleźli go w Xipotle – a nawet on miał wcześniej trudności ze znalezieniem Xipotle. Przez pięć dni ciągle oglądał się przez ramię, a szóstego dnia nie było to już potrzebne, gdyż ubrani po miejsku mordercy wysiedli z pociągu, skupiając na sobie wszystkie spojrzenia, a pan Jericho o tej samej godzinie odjechał.
Wyjazd na Wielką Pustynię był desperackim ruchem, lecz panu Jerichowi nie zostało już nic poza desperacją i pustynią. Na dłoniach miał bąble od machania wajchą, kończyła mu się woda, ale wciąż pompował i pompował, i pompował, jadąc tą absurdalną ręczną drezyną przez niekończące się kilometry kamienia i rozżarzonego czerwonego piasku. Nie uśmiechało mu się umieranie wśród kamieni i rozżarzonego czerwonego piasku. Taka śmierć nie przystoi paternostrowi Czcigodnych Rodów. Tak twierdził Jim Jericho. Tak twierdziła zbiorowa mądrość Czcigodnych Przodków, przewalających się w chipie limbusowym wszczepionym do jego podwzgórza. Może i strzałka asasyna byłaby od tego lepsza. A może nie. Pan Jericho po raz kolejny chwycił za wajchę i powoli, z bólem, wprawił drezynę w ruch.
Był najmłodszym paternostrem, który awansował do Czcigodnych Rodów i aby przetrwać pierwsze kilka miesięcy na tym stanowisku, potrzebował całej zakumulowanej wiedzy antenatów, w tym swego nieodżałowanej pamięci bezpośredniego poprzednika, paternostra Willema. To właśnie Czcigodni Przodkowie podsunęli mu wyjazd z Metropolis do Nowego Świata.
„Rozwijająca się gospodarka”, mówili, „tysiąc i jeden nisz ekonomicznych do wykorzystywania”. Wykorzystał je, i to jak, Czcigodne Rody bowiem specjalizowały się właśnie w wykorzystywaniu – w zbrodni, występku, szantażu, korupcji, narkotykach, hazardzie, oszustwach komputerowych, handlu żywym towarem, czyli tysiącu i jednej nisz ekonomicznych. Pan Jericho nie był pierwszy, za to był najlepszy. To prawda, zuchwałość jego przestępczych poczynań zaparła publiczności dech, budząc westchnienia oburzenia i podziwu, ale także zmusiła konkurentów, by zapomnieli o swych drobnych waśniach i zjednoczyli się przeciwko jemu i jego Rodzinie. Kiedy zostanie przywrócony pokój, wrócą sobie do swoich bratobójczych walk.
Przystanął, by otrzeć z czoła słony pot. Nawet mimo pomocy Dyscyplin Damantyńskich był u kresu sił. Zamknął oczy na rażący blask słońca i piasku, skupił się, starając się przymusić nadnercza do wydzielenia fali noradrenaliny, która popędzi go dalej. Głosy Czcigodnych Przodków jazgotały mu w głowie jak wrony w katedrze – dobre rady, słowa zachęty, słowa pouczenia, słowa upomnienia.
– Cicho być! – wrzasnął w jonowo-błękitne niebo.
I ucichło.
Wzmocniony tym sukcesem ponownie chwycił za dźwignię. Dźwignia w dół. Dźwignia w górę. Drezyna skrzypnęła i ruszyła. Dźwignia w dół. Dźwignia w górę. Kiedy poszła w górę, panu Jerichowi mignęło na horyzoncie coś zielonego. Zamrugał, otarł oczy z gryzącego potu, przyjrzał się dokładniej. Coś zielonego. Plama koloru dopełniającego na czerwieni. Zdyscyplinował wzrok, jak go uczył paternoster Augustine, skupiając się na granicach między kolorami, gdzie różnice stają się wyraźniejsze. Z taką pomocą zdołał rozróżnić drobne punkciki światła – słońce odbijające się od paneli słonecznych, zawyrokowała zbiorowa mądrość Czcigodnych Przodków. Zielone na czerwonym i panele słoneczne. Osada. Z nowym wigorem wziął dźwignię w dłonie.
Pod stopami miał dwie rzeczy. Jedną był jedwabny szal z deseniem w piórka. Spowijał strzałkowiec z kolbą z ludzkiej kości, tradycyjną honorową broń wśród Czcigodnych Rodów. Drugą była zwodniczo niewielka skórzana torba, zwana niegdyś sakwojażem Gladstone. Mieściła trzy i ćwierć miliona nowych dolarów w banknotach Zjednoczonego Banku Przesilenia o wysokich nominałach. Te dwa przedmioty, plus ubranie na grzbiecie i buty na stopach, to było wszystko, co pan Jericho zdołał zabrać ze sobą w Wigilię Zniszczenia.
Jego wrogowie uderzyli wszyscy jednocześnie i wszędzie. I pan Jericho, choć jego imperium waliło się pośród orgii zamachów bombowych, podpaleń i zabójstw, przystanął na chwilę, by podziwiać sprawność swych przeciwników. Tak nakazywała droga honoru. Niestety nie docenił ich, nie byli kmiotkami i drobnymi zaściankowymi watażkami, za których ich błędnie wziął. Następnym razem będzie wiedział. A z kolei oni nie docenili Jamesona Jericha, skoro pomyśleli, że się podda. Jego ludzie giną wokół niego – bardzo dobrze, zatem będzie pracował sam. Odpalił swój awaryjny plan ucieczki. W ułamku chwili, zanim programy wirusowe rozpuściły jego sieć danych na białkową zupę, Jameson Jericho zyskał nową tożsamość. W ułamku ułamka ułamka sekundy, zanim rządowe programy audytorskie przebiły się do jego macierzy kredytowych, przelał siedem milionów dolarów na konta depozytowe firmy-wydmuszki w oddziałach banków w pięćdziesięciu małych miasteczkach rozrzuconych po całej północnej półkuli planety. Póki paternostrowie nie rozpracowali jego sfalsyfikowanego zgonu (słaby był ten sobowtór, ale pies to drapał) i nie wysłali za nim asasynów i programów śledzących, zdążył sobie wypłacić tylko to, co miał teraz w sakwojażu. Zostawił dom, dzieci, żonę, wszystko, co w życiu kochał i co w życiu stworzył. I uciekał przez wielką pustynię ręczną drezyną ukradzioną kolejom Bethlehem Ares, szukając ostatniego miejsca na świecie, w którym mogliby go szukać.
Kiedy dotarł do osady, zapadał wieczór. Nie była imponująca, nie dla kogoś przyzwyczajonego do imponujących architektonicznych cudów przedwiecznych miast Wielkiej Doliny, kogoś, kto dorastał w Metropolis, mieście-pierścieniu, najpotężniejszym z miast. Tu był jeden dom, byle jaka buda z suszonej cegły, oparta o wypukłość usianej okienkami czerwonej skały, jeden maszt z przekaźnikiem mikrofalowym, parę kolektorów słonecznych i pomp wiatrowych oraz spory, nieco zapuszczony zielony ogród. Pana Jericha urzekło jednak samo odosobnienie tego miejsca. Tu nikt go nie będzie szukał. Zszedł ze skrzypiącej drezyny, żeby zamoczyć odciski w beczce na wodę obok domu. Namoczył czerwoną chusteczkę i zwilżył ciepłą wodą kark, jednocześnie w myślach katalogując uprawy. Kukurydza, fasola, matoke, cebula, marchew, ziemniaki i bataty; jamy, szpinak, rozmaite zioła. Czerwonawa woda ciurkała kanałkami irygacyjnymi pomiędzy zagonami.
– Powinno się świetnie nadać – powiedział do siebie pan Jericho.
Czcigodni Przodkowie zgodzili się. Ze szczytu masztu mikrofalowego zaskrzeczał pustynny jastrząb.
– Halo?! – krzyknął na całe gardło pan Jericho. – Haaaaaalo… – Nie było echa. Nie miało od czego się odbić, nie licząc czerwonych wzgórz na południowym horyzoncie. – Haloooooo….
Po dłuższym czasie z niskiej glinianej budy wyłoniła się postać – wysoki, chudy facet, bardzo brązowy, jak wyprawiona skóra. Miał długie, podkręcone wąsy.
– Jestem Jericho – powiedział pan Jericho, śpiesząc się, by zyskać przewagę.
– Alimantando – powiedział wysoki, chudy pan skórzany. Patrzył powątpiewająco. – Doktor.
Obaj ukłonili się sobie, dość sztywno, dość niepewnie.
– Miło mi pana poznać – powiedział pan Jericho. Alimantando – to było nazwisko z Deuteronomium, a ci ludzie z Deuteronomium są drażliwi. Uważają się za pierwszych osadników i mają skłonność do myślenia, że cała planeta należy do nich, więc słabo tolerują nowych. – Proszę posłuchać, ja jestem tylko przejazdem, ale potrzebuję schronienia na noc – trochę wody, trochę jedzenia, dachu nad głową. Może mi pan pomóc?
Doktor Alimantando zlustrował nieproszonego gościa. Wzruszył ramionami.
– Pan posłucha. Jestem bardzo zajęty. Prowadzę bardzo ważne badania i wolałbym, żeby nikt nie zakłócał mi spokoju umysłu.
– A co pan dokładnie bada?
– Kompiluję kompendium teorii chronodynamicznych.
Tu Czcigodni Przodkowie wynurzyli na powierzchnię umysłu pana Jericha stosowną odpowiedź.
– Aha, czyli coś w stylu postulatów synchroniczności Webenera i potrójnego paradoksu Chena Tsu?
W podejrzliwym spojrzeniu doktora Alimantanda pojawiła się iskierka szacunku.
– Długo pan chce zostać?
– Tylko na jedną noc.
– Na pewno?
– Na pewno. Tylko przejazdem. Na jedną noc.
I pan Jericho został tylko na jedną noc, ale trwała ona dwanaście lat.
3
Burza była już blisko i szynowy szkuner uciekał przed nią pod pełnymi żaglami, walcząc o każdy kilometr przewagi nad skłębioną brązową chmurą pyłu. Pędził tak od trzech dni, od poranka, kiedy dziadek Haran zwrócił swe lewe oko, to pogodowe, na zachodni horyzont i zauważył pod niebem brudnoochrową kreskę.
– Idzie paskudna pogoda – powiedział i paskudna pogoda przyszła i cały czas się zbliżała, a teraz była tak blisko, że nawet Rael Mandella, posiadający przeklęty dar pragmatyzmu, uświadomił sobie, że przed nią nie ucieknie i że jedyna nadzieja jego rodziny to znaleźć jakieś schronienie, zanim pochłoną ich kłęby pyłu.
– Szybciej! Szybciej! – krzyczał, a dziadek Haran i piękna, kochana mistyczna żona Eva Mandella, w zaawansowanej ciąży, stawiali wszystkie żagle co do ostatniej chusteczki, aż szkuner szynowy zaczynał buczeć i piszczeć, sunąc po prostym stalowym torze. Drzewca trzeszczały, liny skrzypiały i dźwięczały jak struny, cały pojazd kołysał się i przechylał. W przyczepie, którą ciągnął, beczały zalęknione kozy i lamy, a świnie drapały o pręty klatek. A za nią kłęby brązowego pyłu przelewały się po ziemi jak coraz bliższy pościg.
Rael Mandella znów zaczął się samobiczować za pochopną decyzję zabrania ojca, żony i nienarodzonego dziecka w podróż przez Wielką Pustynię. Cztery dni temu na równinach Murcheson wybór był prosty. Przerzucenie zwrotnicy w jedną stronę wysyła rodzinę na zasiedlone tereny Deuteronomium i Wielkiego Oxusa, w drugą stronę – przez Wielką Pustynię w puste rejony północnego Argyre i Transpolaris. Wtedy się nie zawahał. Miło było myśleć o sobie jako o odważnym pionierze wytyczającym nowe szlaki, budującym tymi rękami własny los. Był wtedy dumny. I to była kara za to. Mapy były nieubłagane, geodeci ROTECH-u nie zaznaczyli żadnej osady na odcinku tysiąca kilometrów wzdłuż tej linii.
Poryw wiatru chwycił grot i rozdarł go w połowie. Rael Mandella gapił się oszołomiony na łopoczące szmaty. Potem dał rozkaz zwrotu ostro na wiatr. Nie zdążył – w tym samym momencie trzy kolejne żagle rozdarły się z trzaskiem przywodzącym na myśl strzał z pistoletu. Szkuner zadygotał i stracił część pędu. Wtedy Eva Mandella podniosła się chwiejnie, chwyciwszy się gwiżdżącej wanty. Brzuch jej falował, poród był bliski; z nozdrzami rozszerzonymi jak u spłoszonego jelenia wpatrywała się w dal.
– Tam coś jest – powiedziała głosem ginącym w wyciu wiatru i lin. – Wyczuwam to, rośnie tam coś zielonego. Haran, ty masz oko, co widzisz?
Dziadek Haran zwrócił swe pogodowe oko wzdłuż idealnie prostej geometrycznej linii i wśród zwiastującego burzę wirującego pyłu i mgły zobaczył to, co poczuła Eva Mandella – plamkę zielonej roślinności i coś więcej – wysoki metalowy maszt i parę rombowatych paneli słonecznych.
– Osada! – zawołał. – Osada! Jesteśmy uratowani.
– Więcej żagla! – zaryczał Rael Mandella, a strzępy grota powiewały mu wokół uszu. – Więcej żagla!
Dziadek Haran poświęcił zabytkowy rodowy sztandar z najprzedniejszego jedwabiu z Nowego Merionedd, który zamierzał z dumą wywiesić w królestwie syna, w krainie za pustynią, Eva Mandella swoją kremową organdynową suknię ślubną i eleganckie halki. Rael Mandella odżałował sześć arkuszy niezastąpionej folii solarnej i razem wciągnęli to wszystko na maszt. Wiatr pochwycił szynowy szkuner, który zatrząsł się, lekko podskoczył i wyglądając bardziej na obwoźne wesołe miasteczko porwane przez trąbę wodną niż na pionierów szukających nowych ziem, podróżnicza rodzina Mandellów potoczyła się po torach ku schronieniu.
Doktor Alimantando i pan Jericho zobaczyli szkuner z daleka, plątaninę wielobarwnych szmat uciekającą przed frontem burzy. Wyszli, narażając się na pierwsze podmuchy, porywy i pyłowe wiry, żeby poskładać delikatne płatki paneli słonecznych w ciasne pączki oraz schować pierzaste czułki i talerzowe anteny do wieży przekaźnikowej. Kiedy pracowali, z dłońmi i głowami owiniętymi grubymi turbanami, wiatr wzmógł się do zagłuszającego krzyki wycia i wypełnił powietrze latającymi piaskowymi igłami. Szkuner gwałtownie zahamował, piszcząc, jęcząc i sypiąc iskrami, a dr Alimantando i pan Jericho pobiegli pomóc w rozładunku. Pracowali w milczącej, bezinteresownej synchronizacji ludzi, którzy od długiego czasu znają tylko siebie nawzajem. Evie Mandelli ich niestrudzone, mechaniczne dźwiganie i noszenie wydało się dość przerażające – żywina, roślina, maszyna, narzędzia, materiały, tkaniny, artykuły gospodarstwa domowego, gwoździe, śruby, farby, podnieś, przenieś, podnieś, przenieś, a wszystko to bez słów.
– Gdzie mogą się schować?! – wrzasnął Rael Mandella.
Doktor Alimantando kiwnął owiniętym tkaniną palcem i zaprowadził ich do ciepłej, suchej groty.
– Ta dla was, ta przyległa na wasze sprzęty.
Siedemnaście po siedemnastej burza pyłowa uderzyła. W tej samej chwili Eva Mandella zaczęła rodzić. Gdy wiatry, które mogły obrać ludzkie kości z mięsa, uniosły w stratosferę jej suknię ślubną, halki, rodowy sztandar i sześć arkuszy drogocennych folii solarnych, ona parła, parła, jęczała, dyszała i sapała, i parła, parła, w ciepłej, suchej grocie, przy świetle łojowych świec; parła i parła, i parła, i parła, aż wyparła na świat parę kwilących noworodków. Ich pierwsze krzyki roztopiły się w głośniejszym lamencie burzy. Odrobina czerwonego piasku przesączyła się do wlotu jaskini. W żółtym, migotliwym świetle świec Rael Mandella uniósł syna i córkę.
– Limaal – powiedział do dziecka na prawej dłoni. – Taasmin – powiedział do dziecka na lewej i czyniąc to, przekazał im swą klątwę, tak że jego praworęczny racjonalizm przeszedł na syna, a leworęczny mistycyzm żony na córkę.
Byli pierwszymi rodowitymi mieszkańcami Drogi Bez Znaczenia, a ich obywatelstwo przeszło także na rodziców i dziadka – nie mogli bowiem wyruszyć na pustynię, mając pod opieką niemowlęta. Zostali więc na zawsze i nigdy nie odkryli ziem za górami, których od tego czasu szukają wszyscy Mandellowie, wiedząc, że Droga Bez Znaczenia jest zawsze o jeden krok od raju, a to im nie wystarcza.
4
Rajandra Das mieszkał w dole pod peronem 19 dworca Południk Główny. Współdzielił go z masą innych ludzi, a takich dołów pod dworcem była cała masa, więc i ludzi była cała masa. Określali siebie mianem wolnych dżentelmenów, koneserów wolności, uczonych z Universuum Życia, Duchów Beztroski. Zarządcy kolei natomiast określali ich mianem rynsztokowych szczurów, meneli, żebraków, złodziejaszków, gundów i żuli. Pasażerowie nazywali ich biedakami, nieszczęśnikami, upadłymi duszami i ludźmi, którym powinęła się noga, dlatego otwierali przed nimi swe portfele, kiedy przysiadali na schodach dworca, wyciągając rękę po deszcz centawo i patrząc mlecznobiałymi, ślepymi oczyma, które zawdzięczali specjalnym kataraktowym soczewkom kontaktowym produkowanym przez Firmę Optyczną Gwiazda Zaranna na East Bread Street. Jednakże Rajandra Das nie musiał się zniżać do hojności podróżnych z Południka Głównego. Egzystował wyłącznie w podziemnym społeczeństwie dworca i żył z tego, co żebracy mogli zapłacić za jego usługi. Cieszył się pewną dozą szacunku (choć to sporna kwestia, co oznacza szacunek w królestwie włóczęgów), bo miał talent.
Rajandra Das miał dar zaczarowywania maszyn. Nie było na świecie nic mechanicznego, elektrycznego, elektronicznego czy submolekularnego, co nie chciałoby z nim współpracować. Kochał te maszyny, uwielbiał je rozmontowywać, majstrować przy nich, składać je z powrotem, tak że były lepsze niż wcześniej, a maszyny uwielbiały dotyk jego długich, zręcznych palców, głaszczących je po wnętrznościach i regulujących ich wrażliwe narządy. Maszyny dla niego śpiewały, dla niego mruczały, dla niego zrobiłyby wszystko. Maszyny kochały go do szaleństwa. Gdy tylko w dołach pod peronami Południka coś przestawało działać, od razu zabierano to do Rajandry Dasa, który chrząkał, mruczał i gładził swoją schludną brązową bródkę. Potem wyciągał z licznych kieszeni kurtki śrubokręty, rozbierał urządzenie. Po pięciu minutach było naprawione i działało lepiej niż przedtem. Umiał wyciągnąć dwa lata funkcjonowania z żarówek obliczonych na cztery miesiące. Potrafił nastroić radia tak dokładnie, że odbierały kosmiczne pogawędki habitatów ROTECH-u na wysokich orbitach. Był w stanie przerobić protezy rąk i nóg (których pod Dworcem Głównym nie brakowało), tak że były sprawniejsze i silniejsze od zastępowanych przez nie części ciała.
Takie zdolności nie uszły uwagi władz kolejowych i przy sporadycznych problemach, kiedy przedfuzyjny perkolator po prostu nie chciał stabilnie osiadać albo taliowana butla numer 3 uparcie zachowywała się tak, że inżynierowie w furii ciskali elektromagnetycznymi kluczami indukcyjnymi o ziemię, od razu posyłano najmłodszego stażem praktykanta w labirynt cuchnących odchodami korytarzy i tuneli, żeby sprowadził Rajandrę Dasa. A Rajandra Das przemawiał butli do rozumu, regulował uszkodzony perkolator i wszystko znów chodziło jak w zegarku, albo i lepiej.
Tak więc Rajandra Das żył sobie jak pączek w maśle, mając immunitet na okresowe policyjne czystki w tunelach, szanowany, lubiany i zasobny. Wtem pewnego dnia Rajandra Das wygrał na Wielkiej Loterii Kolejowej.
Loteria była bardzo cwanym kawałkiem inżynierii społecznej, wymyślonym przez legendarnego włóczęgę znanego tylko jako Stary Mędrzec, i działała tak oto: co miesiąc nazwiska wszystkich podziemniaków spod dworca lądowały w wielkim bębnie. Losowano jedno i zwycięzca mógł jeszcze tego samego wieczoru opuścić dworzec dowolnie wybranym pociągiem. Albowiem Stary Mędrzec uświadamiał sobie, jaką pułapką jest dworzec Południk Główny – wygodną, suchą, ciepłą norą, zapraszającą do dożywotniego żebractwa i samoumartwienia. Pozbawiającą każdego człowieka całego jego potencjału. Jak więzienie o łagodnym rygorze. A ponieważ był Stary (według legendy stary jak świat) i był Mędrcem, dodał do swej gry dwie rządzące nią reguły. Pierwsza: w loterii musi brać udział każde nazwisko, bez wyjątku. Druga: zwycięzcy nie wolno nie przyjąć nagrody.
I nagle maszynka losująca w małym pokoiku obwieszonym pocztówkami od poprzednich zwycięzców zawarczała, zawirowała i wypluła nazwisko Rajandry Dasa. Mógł to być czysty traf. Ale mogła to też być prosta chęć podlizania mu się ze strony maszynki losującej. W każdym razie Rajandra Das wygrał, a kiedy pakował swój skąpy dobytek do płóciennej torby, wieść rozeszła się po dworcu, tak pod ziemią, jak i nad ziemią, od bocznicy towarowej Estehazie Avenue po gabinet pana Populescu, naczelnika stacji: „Rajandra Das wygrał na loterii… słyszeliście? Rajandra Das wygrał na loterii… i dziś wyjeżdża… naprawdę? Tak, bo wygrał na loterii”. Zatem kiedy Rajandra Das kucał we wnęce inspekcyjnej przy torze 2, czekając, aż zmieni się światło na semaforze, wzdłuż toru stała ponad setka ludzi, którzy przyszli go pożegnać.
– Dokąd jedziesz? – zapytał Djong Pot Huahn, współlokator z nory i wierny żywiciel.
– Nie wiem. W końcu pewnie do Mądrości, tak myślę. Zawsze chciałem zobaczyć Mądrość.
– Ale to jest dokładnie po przeciwnej stronie świata.
– Tym bardziej warto tam dotrzeć.
Wtem światło zmieniło się na zielone i z głębi toru w jasnym świetle Południka Głównego dobiegło sapanie, dyszenie i świstanie grzanej termojądrowo pary. Spomiędzy świateł i obłoków pary wyłonił się pociąg, półtora tysiąca ton szczękającej i turkoczącej stali Bethlehem Ares. Wagony towarowe przetoczyły się ociężale obok kryjówki Rajandry Dasa, powolne i ciężkie. Odliczył dwanaście, swój szczęśliwy numer, i ruszył. Kiedy biegł pomiędzy pociągiem a szeregiem żegnających ludzi, dłonie wyciągały się, by poklepać go po plecach, a usta wykrzykiwały słowa zachęty. Rajandra Das, biegnąc, uśmiechał się i machał do nich. Pociąg powoli nabierał szybkości. Rajandra Das wybrał swój wagon i wskoczył na sprzęg. Z ciemności wciąż dobiegały okrzyki, owacje i oklaski. Przesunął się na bok wagonu i sprawdził drzwi. Nie były zamknięte, jego czar go nie zawiódł. Przesunął je i wtoczył się do środka. Ułożył się wygodnie na stercie skrzynek z mango. Pociąg poturkotał w noc. W niespokojnym, płochliwym śnie Rajandrze wydawało się, że stawał na długo na anonimowych krzyżówkach, by przepuścić jaśniejsze i szybsze pociągi. O świcie obudził się i zjadł mango na śniadanie. Odsunął drzwi i usiadł, zwieszając nogi nad tory, patrząc, jak nad ogromną czerwoną pustynią wstaje słońce, jedząc plasterki mango pokrojonego wojskowym scyzorykiem o wielu ostrzach, ukradzionym ze sklepu Narzędzia Specjalistyczne Krishnamurti na Water Street. A skoro nie było na co patrzeć oprócz połaci czerwonej pustyni, poszedł z powrotem spać i śniły mu się wieże Mądrości połyskujące w świetle słońca wschodzącego nad Syrtis Major.
Dwanaście po dwunastej obudziła go drobna eksplozja u podstawy kręgosłupa. Gwiazdy stanęły mu przed oczyma, jęknął, z trudem nabrał powietrza, sapnął, stęknął. Nastąpiła kolejna eksplozja i kolejna. Zdołał obudzić się na tyle, żeby zrozumieć, że to są kopniaki w nerki. Bez tchu, nie mógł nawet zawyć, przetoczył się więc i spocona, zła twarz owionęła go parszywymi wyziewami.
– Parszywy leniwy przeklęty żul-darmozjad, co jeździ na gapę – burknęła spocona twarz. Stopa cofnęła się do kolejnego kopniaka.
– Nie nie nie nie nie nie nie nie nie kop – wyjęczał Rajandra Das, znajdując w płucach jakąś rezerwę powietrza, żeby błagać, unosząc dłonie w próżnej prośbie.
– Parszywy leniwy przeklęty żul-darmozjad, co jeździ na gapę – powtórzył Paskudny Oddech dla podkreślenia i kopnął go w pierś. Dłoń chwyciła go za znoszoną kurtkę i uniosła.
– Wysiadka – powiedziała twarz, ciągnąc Rajandrę Dasa ku otwartym drzwiom. Pod kołami pędziła czerwona pustynia.
– Nie nie nie nie nie – błagał Rajandra Das. – Nie na pustyni. To morderstwo!
– A co mnie to? – warknęła spocona twarz, choć musiało to podrażnić jakieś resztki przyzwoitości nietknięte przez pracę w Bethlehem Ares, usadził go bowiem z powrotem na stercie skrzynek i sam usiadł, żeby go pilnować, postukując się pałką po udzie. – Następnym razem, jak choćby trochę zwolnimy, wypad z pociągu.
Rajandra Das nic nie powiedział. Czuł, że siniaki na plecach robią się fioletowe.
Po półgodzinie wagonem szarpnęło. Rajandra Das poznał po ucisku na fioletowe siniaki, że pociąg zwalnia.
– Gdzie jesteśmy? W jakimś cywilizowanym miejscu?
Ochroniarz uśmiechnął się, pokazując szpaler psujących się zębów. Pociąg zwolnił i ze zgrzytem hamulców zahamował. Ochroniarz rozsunął drzwi, wpuszczając do środka jaskrawe światło.
– Ej, ej, ej, co to ma być? – powiedział Rajandra Das, mrugając.
Nagle stwierdził, że leży na twardej ziemi, znów pozbawiony tchu. Płócienna torba walnęła go boleśnie w pierś. Gwizdnęły gwizdki, zasyczała para, szarpnęły się tłoki. Po jego twarzy pociekła strużka gorącej cieczy. Krew! – pomyślał, potem zamrugał, splunął, usiadł. Strażnik skończył na niego sikać i roześmiał się tubalnie, chowając krostowatego członka do śmierdzących spodni. Pociąg ryknął syreną i ruszył.
– Sukinsyny – powiedział Rajandra Das, kierując to słowo ogólnie do spółki kolejowej.
Otarł twarz rękawem. Mocz utworzył na piasku ciemną czerwoną plamę. Równie dobrze mogła to być krew. Rozejrzał się, lustrując okolicę. Niskie domy z suszonej cegły, jedna czy dwie pobielone ściany, trochę zieleni, parę drzew, parę pomp z wiatrakiem, kilka dużych, rombowych paneli słonecznych i przysadzista wieża z przekaźnikiem mikrofalowym na szczycie góry głazów, które wyglądały, jakby ktoś w nich mieszkał.
– Ujdzie – powiedział Rajandra Das, ulubieniec loterii, pociągów i wagonów towarowych, ale nie ochroniarzy, a już szczególnie nie ochrony Spółki Kolejowej Bethlehem Ares.
Zbliżały się do niego jakieś postacie, niewyraźne przez rozfalowane od południowego upału powietrze. Rajandra Das pozbierał się i wyszedł na spotkanie swoim nowym gospodarzom.
– Cześć – powiedział. – Pocztówek z widokami stąd to pewnie nie macie, co?
5
Babuszka nie lubiła pociągów. Ich rozmiary budziły w niej lęk. Przytłaczał ją ich ciężar. Przerażała szybkość, a odgłos kół przywodził na myśl nadchodzącą apokalipsę. Bała się pary i jej strumieni pod ciśnieniem, bała się tego, że ich termojądrowe tokamaki wybuchną i rozrzucą jej luźne atomy po górnych warstwach atmosfery. Nie cierpiała pociągów. A zwłaszcza pociągów, które musiały przejechać przez groźne czerwone pustynie. Za to pociągi przeważnie odnosiły się do Babuszki obojętnie. Nawet ten, który przejeżdżał przez groźną czerwoną pustynię.
– Misza, kiedy wreszcie wysiądziemy z tej okropnej machiny?
Mikal Margolis, mineralog i chemik przemysłowy, oddany syn i młody pionier, odwrócił wzrok od hipnotycznej czerwonej pustyni, czystej, ascetycznej i pięknej swym geologicznym potencjałem, i powiedział do maleńkiej staruszki-matuszki:
– Wysiądziemy, kiedy wysiądziemy, a wtedy znajdziemy się w Rajskiej Dolinie, gdzie deszcz pada tylko o drugiej w nocy, gdzie siejesz nasiono i musisz się odsunąć, żeby, rosnąc, nie ukłuło cię w podbródek, gdzie oswojone ptaki siadają ci na palcu i śpiewają i gdzie ty, matko, i ja dorobimy się fortuny i dożyjemy końca naszych dni w szczęściu, zdrowiu i pomyślności.
Babuszkę ucieszyła ta prosta opowieść o cudach. Najbardziej się jej spodobał kawałek o siadających na palcach oswojonych ptakach. W Nowym Cosmobadzie jedynymi ptakami były hałaśliwe czarne wrony.
– Misza, ale długo jeszcze?
– Na następnej stacji wysiadamy. Na pustyni nie ma miast, więc pociąg zatrzyma się dopiero tam. Następna stacja, tam przesiadamy się na górską kolej, która zawiezie nas do Rajskiej Doliny.
– Och, jeszcze przesiadka, jak ja ich nie cierpię. Nie lubię pociągów, Misza, nic a nic ich nie lubię.
– Spokojnie, mateczko, spokojnie. Jestem z tobą. Może miętowej herbaty na uspokojenie nerwów?
– Tak, Misza, to by było bardzo miłe. Dziękuję.
Mikal zadzwonił po stewarda, który przyniósł miętową herbatę w eleganckim czajniczku ozdobionym czarno-złotym znakiem Spółki Kolejowej Bethlehem Ares. Babuszka popijała herbatę i między łykami uśmiechała się do syna. Mikal Margolis odpowiadał uśmiechem i zachodził w głowę, co też powie matce, kiedy dojadą do Rajskiej Doliny, rajem ona bowiem była tylko dla przemysłowego chemika; gdzie deszcz padał o drugiej w nocy, bo wtedy rafinerie wypuszczały gazy odpadowe do atmosfery, gdzie to etylen w glebie kazał roślinom strzelać w górę w jedną noc, a potem więdnąć i umierać; i gdzie toksyczne wyziewy dawno wykończyły wszystkie ptaki, a te, co teraz siadają na palcach, to sprytne mechaniczne podróbki, część programu public relations Firmy.
Będzie się tym martwił, kiedy przyjdzie czas. Za spolaryzowanym oknem przesuwała się wspaniała czerwona pustynia, iście męski krajobraz, surowa kraina skalnych i mineralnych cudów. Wyobraził sobie, że jedzie po niej konno, owinięty poncho i zawojem, z obijającą się o plecy skórzaną torbą na próbki. Kiedy pogrążył się w tych marzeniach, nie trzeba było długo czekać, by łagodne drgania pociągu ukołysały go do snu.
Obudził się w pandemonium. Nie Pandemonium – stacji, na której mieli przesiadkę do Rajskiej Doliny, lecz w innym, znacznie straszniejszym. Syczały zawory, metal uderzał ze szczękiem o metal, a nim ktoś potrząsał i wołał:
– Sir, pana matka, sir, pan się obudzi, pana matka, sir, sir, sir! – Skupił wzrok na bladej twarzy stewarda. – Sir, pańska matka.
Babuszki nie było na jej miejscu. Zniknął też cały bagaż. Mikal Margolis skoczył do okna i zobaczył, jak matka sunie radośnie wzdłuż torów, kiwając na szczupłego młodego człowieka z brodą, uśmiechniętego pod stosem paczek i skrzyń.
– Mamo! – ryknął. – Mamo!
Babuszka uniosła wzrok i pomachała, maleńka, porcelanowa laleczka. Głos też miała jak laleczka.
– Misza! Chodź! Nie ma czasu, trzeba przejść na drugą stację!
– Mamo! – rozdarł się Mikal Margolis. – To nie ten przystanek!
Jego słowa zginęły w kłębach pary i grzmocie startujących silników termojądrowych. Skrzypiąc, jakby ze starości, pociąg zaczął się toczyć.
– Sir, sir! – wykrzyknął steward, wymachując rękoma.
Mikal Margolis odepchnął go na puste siedzenie i popędził do drzwi. Wyskoczył dokładnie w chwili, gdy wagon mijał koniec zaimprowizowanego peronu.
Babuszka podbiegła wzdłuż peronu, kipiąc oburzeniem.
– Misza, jak ty możesz tak denerwować twoją biedną matkę! Żeby zasypiać w pociągu, nie do pomyślenia! Chodź, bo spóźnimy się na pociąg w góry.
Bezczelny typ-bagażowy musiał odłożyć walizki, tak bardzo się śmiał.
– Matko, a gdzie są góry?
– Za tymi budynkami.
– Matko, przecież widzisz, co jest za budynkami, takie są niskie. Matko, to jest nie ta stacja.
– Och, nie? To gdzie cię stara, biedna matka uplasowała?
Mikal Margolis wskazał słowa ułożone z ładnych białych kamyczków obok torów.
– Droga Bez Znaczenia, matko.
– Ale to jest właśnie następna stacja?
– Mieliśmy wysiąść w Pandemonium. Pociąg nie powinien się tu zatrzymywać. Tej miejscowości nie powinno tu być.
– To obwiniaj o to kolej albo to miasteczko, ale nie twoją biedną matkę! – oburzyła się Babuszka i zaczęła objeżdżać, obsztorcowywać, obgadywać i ogólnie przeklinać spółkę kolejową, ich pociągi, ich tory i semafory, lokomotywy, maszynistów, konduktorów i ochroniarzy, i wszystkich choćby odrobinę związanych ze Spółką Kolejową Bethlehem Ares, aż po najwredniejszą babcię klozetową z trzeciej klasy. Trwało to jakieś dwadzieścia minut.
W końcu doktor Alimantando, nominalny przywódca Drogi Bez Znaczenia, mieszk. 7, wys. n.p.m. 1250 m, „o krok od Raju”, przybył zakończyć to zamieszanie, żeby móc w spokoju wrócić do swoich badań chronokinetycznych. Zaledwie dzień wcześniej zatrudnił Rajandrę Dasa, złotą rączkę od wszystkiego, ucznia czarnoksiężnika, mistrza wszelkiej fuchy i stacyjnego bagażowego, by wypisał obok torów nazwę miasteczka, pięknymi białymi kamykami, żeby każdy przejeżdżający pociąg wiedział, że ludzie z Drogi Bez Znaczenia są dumni ze swej osady. I jakby zwabiony magicznym sprzężeniem, pociąg wiozący Babuszkę i Mikala Margolisa wyłonił się zza horyzontu i się zatrzymał. Rajandra Das umiał czarować maszyny, ale nie aż tak. Niemniej powołał czarodziejsko na świat Babuszkę i jej syna i teraz doktor Alimantando musiał zdecydować, co z nimi począć. Zaproponował im schronienie w jednej z ciepłych i suchych grot, którymi usiane były skalne zbocza, do czasu, gdy postanowią wyjechać albo zbudują sobie trwalsze schronienie. Babuszka zesztywniała z oburzenia i odrzuciła tę propozycję. Nie będzie spać w brudnej jaskini, z odchodami nietoperzy na podłodze i jaszczurkami do towarzystwa, i nie, nie będzie współdzielić jej z synem, który jest wiarołomnym nicponiem i nie ma pojęcia, jak powinno się traktować wiekową damę, którą jest jego nieszczęsna matka. Doktor Alimantando słuchał, mobilizując resztki swej cierpliwości, a potem wymusił na Mandellach, których dom był przewidziany dla licznej rodziny, by przyjęli tę przybłędę. Mikal Margolis wybrał jaskinię. Były tam odchody nietoperzy i były jaszczurki, ale nie było matki, więc nie było tak źle.
W domu Mandellów Babuszka znalazła sobie rówieśnika w osobie dziadka Harana, który podjął ją groszkowym winem i miodoustymi komplementami oraz poprosił syna, by dobudował do ich i tak rozłożystego domu dodatkowy pokój specjalnie dla niej. Co wieczór popijali wino, wspominali czasy, kiedy oni i ten świat byli młodzi, i grali w słowne gry, które Babuszka uwielbiała. Jednego z takich wieczorów, wczesną jesienią, gdy dziadek Haran położył słowo „boksytów” na podwójnej premii słownej i potrójnej literowej, Babuszka po raz pierwszy zauważyła jego szacowne siwe włosy i proste jak struna ciało, wyszczerbione zębem czasu jak chiński bożek z porcelany, ale silne i niezerodowane. Zawiesiła wzrok na sztywnej jak stal brodzie, na pięknych, lśniących oczach jak guziczki, po czym wydała ciche westchnienie i się w nim zakochała.
– Haranie Mandello, jak to się mówi w Starym Nowym Cosmobadzie, jesteś bardzo bardzo dżentelmenem.
– Anastazjo Tiuriszczewo Margolis, jak to się mówi w Drodze Bez Znaczenia, jesteś bardzo bardzo damą – odparł dziadek Haran.
Datę ślubu ustalono na najbliższą wiosnę.
Mikal Margolis śnił w swojej jaskini o mineralnych źródłach Rajskiej Doliny. Wśród skał Drogi Bez Znaczenia nigdy nie znalazł dla siebie fortuny, znalazł za to kryształy siarczanu dylematu. Z czasem uległy rafinacji do czystej formy – by odnaleźć swą fortunę, musi zostawić Drogę Bez Znaczenia i matkę; ale to oznaczało pozostawienie jej samej sobie, a na to nie miał odwagi. Taka była kwintesencja tego dylematu. Przereagowanie go do użytecznych związków oraz jego misja w poszukiwaniu antymatczynej odwagi miały doprowadzić przez cudzołóstwo, zbrodnię i wygnanie do upadku Drogi Bez Znaczenia. Ale jeszcze nie teraz.
6
Pewnego popołudnia, zaraz po oficjalnym zakończeniu sjesty, gdy ludzie wciąż nieoficjalnie mrugali, przeciągali się i ziewali, spoceni po śnie, w Drodze Bez Znaczenia rozległ się odgłos, którego nikt tam wcześniej nie słyszał.
– Brzmi jak wielka pszczoła – powiedziała Babuszka.
– Albo rój pszczół – dodał dziadek Haran.
– Albo wielki rój wielkich pszczół – powiedział Rajandra Das.
– Pszczół-morderców? – zapytała Eva Mandella.
– Nie ma takich – odparł Rael Mandella.
Bliźniaki zagulgotały. Próbowały już chodzić, były w wieku, kiedy nieustannie przewracały się w przód. We wsi nie było dla nich zamkniętych drzwi, były nieustraszonymi, zawziętymi poszukiwaczami przygód. Pszczoły-mordercy by ich nie zraziły.
– Bardziej jak silnik samolotu – stwierdził Mikal Margolis.
– Jeden silnik? – zaryzykował doktor Alimantando. – Jednosilnikowy, jednomiejscowy samolot do oprysków? – W Deuteronomium często się takie widywało.
– Bardziej dwusilnikowy – orzekł pan Jericho, wysilając swój nastrojony słuch. – Dwusilnikowy, dwumiejscowy, ale nie rolniczy, akrobacyjny, Yamaguchi & Jones z dwoma silnikami Maybach/Wurtel, pchającym i ciągnącym, o ile się nie mylę.
Obojętne, jakie było jego źródło, hałas stawał się coraz głośniejszy. Potem pan Jericho wypatrzył na tarczy słońca czarny punkcik.
– Tam jest, patrzcie!
Wyjąc jak wielki rój wielkich morderczych pszczół, samolot wyskoczył ze słońca i zagrzmiał nad Drogą Bez Znaczenia. Wszyscy zrobili unik oprócz Limaala i Taasmin, którzy śledzili go, zadzierając głowy, aż przewrócili się w tył.
– Co to było?
– Czekajcie… zawraca, będzie wracać.
W trakcie nawrotu wszyscy zdążyli dobrze się przyjrzeć samolotowi, który nad nimi śmignął. Był opływowy, w kształcie rekina, z dwoma śmigłami, z przodu i z tyłu, skośnymi skrzydłami i skierowanym w dół ogonem. Nikt nie przeoczył też jaskrawych tygrysich pasków wymalowanych na kadłubie i wyszczerzonych zębów na nosie. Po raz kolejny śmignął nad Drogą Bez Znaczenia, ledwo mijając czubek masztu antenowego. Głowy znów poszły w dół. Samolot zawisł w najwyższym punkcie nawrotu, popołudniowe słońce odbiło się od błyszczącego metalu. Mieszkańcy Drogi Bez Znaczenia pomachali. Samolot raz jeszcze zanurkował nad osadę.
– Patrzcie, pilot macha do nas!
Wszyscy zamachali jeszcze energiczniej.
Trzeci raz samolot śmignął nad glinianymi domami Drogi Bez Znaczenia. I trzeci raz zrobił ciasny nawrót.
– Chyba będzie lądował! – zawołał pan Jericho. – Ląduje!
Z końcówek skrzydeł, nosa i opuszczonego ogona wysunęło się podwozie. Samolot zrobił ostatni przelot, prawie na wysokości ich głów i opadł ku pustej przestrzeni po drugiej stronie torów.
– Nie uda mu się! – powiedział doktor Alimantando, ale i tak pobiegł razem ze wszystkimi ku wielkiej chmurze pyłu, która wzniosła się za torami. Po krótkiej chwili wpadli na jadący prosto na nich samolot.
Ludzie rozpierzchli się, samolot gwałtownie skręcił, zawadził skrzydłowym kółkiem o kamień i przewrócił się na bok, ryjąc w piasku długą i głęboką bruzdę. Dobrzy obywatele Drogi Bez Znaczenia pośpieszyli na pomoc pilotowi i pasażerowi, ten pierwszy jednak uwolnił się sam, odsunął owiewkę kabiny, wstał i wrzasnął:
– Debile! Durne wieśniaki! Po co żeście to zrobili? Co? Maszyna jest rozwalona, już nigdy nie poleci, tylko dlatego, że durne wieśniaki nie wiedzą, że nie wchodzi się przed lądujący samolot! Zobaczcie, co narobiliście, zobaczcie po prostu!
I pilotka zalała się łzami.
Nazywała się Persis Tatterdemalion.
Urodziła się ze skrzydłami, w jej żyłach płynął lotniczy ciekły wodór, a w nerwach wiatr. Po stronie ojca miała trzy pokolenia Latającego Cyrku Rockette Morgana, po stronie matki – całą genealogię pilotów rolniczych, komercyjnych, czarterowych i kaskaderów, aż po prapraprababkę Indhirę, która podobno pilotowała żaglowce Praesidium, kiedy ten świat dopiero się wynajdował. Utrata samolotu była dla niej czymś równie poważnym jak utrata kończyny, ukochanej osoby czy życia.
Całą swą energię, pieniądze i miłość od dziesiątego roku życia inwestowała w Niesamowity Powietrzny Bazar Tatterdemalionów, jednoosobowy, jednosamolotowy latający cyrk, podniebne przedsięwzięcie rozrywkowo-edukacyjne, które nie tylko zdumiewało oszołomioną publiczność śmiertelnie niebezpiecznymi akrobacjami i wyczynami, ale i kształciło ich, zapewniając tym, którzy zapłacili skromną kwotę, widok z powietrza na ich pola, widok z bliska na zjawiska pogodowe oraz lotnicze wypady do pobliskich wartych obejrzenia miejsc. Tak zarabiając na życie, przemieszczała się na wschód przez górną półkulę świata, aż dotarła do równinnej osady Stacja Wollamurra.
– Zobaczcie Wielką Pustynię – zaśpiewała hodowcom owiec ze Stacji Wollamurra. – Podziwiajcie niesamowite głębiny wielkich kanionów, zachwycajcie się siłami natury, które wyrzeźbiły potężne naturalne łuki i niebotyczne skalne kolumny. Pod wami – cała historia tej ziemi zapisana w kamieniu; za jednego dolara pięćdziesiąt gwarantuję wycieczkę, której w życiu nie zapomnicie.
Dla Juniusa Lambe’a, oszołomionego na siedzeniu pasażera, ta reklamowa gadka okazała się stuprocentową prawdą. Dwadzieścia minut od Wollamurra Station, nie mając w promieniu stu kilometrów żadnego kanionu, potężnego skalnego łuku czy niebotycznej skalnej kolumny, Persis Tatterdemalion zauważyła, że jej wskaźnik paliwa się nie poruszył. Postukała w niego. Czerwone wskazówki zamigotały i przesunęły się na pustą pozycję. Postukała jeszcze raz. Zostały tam, gdzie były.
– Jasna cholera – rzuciła.
Puściła nagrany komentarz o cudach Wielkiej Pustyni, żeby uspokoić Juniusa Lambe’a, i poszukała na mapach pobliskich osad, w których można by awaryjnie wylądować. Oczywiste było, że nie da rady wrócić do Stacji Wollamurra, to było oczywiste, ale mapy ROTECH-u nie były pocieszające. Sprawdziła sprzęt radiolokacyjny. Pokazywał iskierkę promieniowania mikrofalowego niecałe dwadzieścia kilometrów stąd, typową dla przekaźników planetarnej łączności.
– No chyba muszę to sprawdzić – mruknęła i zawierzyła tej decyzji samolot, siebie i pasażera.
Znalazła maleńką osadę w miejscu, gdzie nie powinno jej być. Równe kwadraciki zieleni, odbłyski światła od paneli słonecznych i kanałów nawadniających. Zobaczyła czerwone dachy domów. I ludzi.
– Trzymaj się mocno – powiedziała do Juniusa, który dopiero teraz się zorientował, że coś jest nie tak. – Schodzimy.
Na oparach paliwa sprowadziła swego ukochanego ptaka w dół. I wtedy co? Jej niesmak był tak wielki, że odmówiła odjechania z Juniusem Lambe’em Ares Expressem Llangonnedd-Rejoice o 14:14.
– Przyleciałam tu i stąd odlecę – oświadczyła. – Nie opuszczę tej dziury inaczej niż na skrzydłach.
Rajandra Das próbował zaczarować kółko, by wróciło na skrzydło, ale doprowadzenie samolotu do sprawności przekraczało jego możliwości, a nawet możliwości palnika spawalniczego Raela Mandelli. A już szczególnie upokarzające dla jedynej ocalałej z Niesamowitego Powietrznego Bazaru Tatterdemalionów było to, że palnik spawalniczy Raela Mandelli był napędzany niczym innym, tylko stuprocentowym, czystym, niezmieszanym lotniczym ciekłym wodorem.
Tak więc doktor Alimantando znalazł Persis Tatterdemalion dom i ogródek, żeby nie umarła z głodu, ona jednak nie była szczęśliwa, bo w oczach wciąż miała niebo. Patrzyła na chude pustynne ptaki siadające na antenach i czuła gorycz, bo jej skrzydła przetrącili głupi ludzie. Stawała na skraju urwisk i patrzyła, jak wznoszą się w wieczorne niebo na prądach termicznych, i zastanawiała się, jak szeroko musiałaby rozłożyć ręce, by unieść się tak jak one i wykonać spiralę w termice, aż zniknie z pola widzenia.
Którejś nocy Mikal Margolis złożył jej dwie propozycje, a ponieważ wiedziała, że tylko zatracając się w nich, zapomni o niebie, zgodziła się na obie. Tej nocy i przez dwanaście kolejnych, spokój mieszkańców zakłócały dobiegające z domostwa Margolisów dziwne odgłosy. Niektóre z nich brzmiały jak jęki i stęki podczas stosunków płciowych. Inne – jak odgłosy remontu.
Kiedy pojawił się szyld, wszystko stało się oczywiste.
Brzmiał tak:
bethlehem ares – restauracja/hoteljedzenie * picie * spaniewłaściciele: m. margolis, p. tatterdemalion
– To już nie jest mój syn – oświadczyła oburzona Babuszka. – Nie posłuchał swojej drogiej matki i poszedł do tej taniej, cudzoziemskiej kobiety, żeby wypełniać spokój nocy odgłosami, których nie ważę się opisać; co za wstyd mi przynosi! A teraz jeszcze ta jaskinia grzechu i sodomii! B.A.R/Hotel, ha! Jakby jego droga matka nie wiedziała, co to znaczy! Myśli, że ona nie umie czytać, co? Haran… – powiedziała do swego przyszłego męża – …moja noga nigdy w życiu tam nie postanie. Od dzisiaj nie jest moim synem. Wyrzekam się go. – I splunęła skromnie na ziemię przed B.A.R-em/Hotelem.
Tego wieczoru Persis Tatterdemalion i Mikal Margolis urządzili wielką imprezę, z taką ilością piwa kukurydzianego, żeby każdy mógł pić, ile chce, czyli niezbyt wiele, zważywszy, że gości było tylko pięcioro. Nawet doktor Alimantando dał się przekonać, by na jeden wieczór porzucić swe badania naukowe i uczcić otwarcie hotelu. Dziadek Haran i Babuszka zostali i pilnowali Limaala i Taasmin. Dziadek Haran chętnie by poszedł i zaliczał pełne wyrzutu spojrzenie za każdym razem, gdy Babuszka przyłapała go na tęsknym spoglądaniu w stronę świateł i hałasów. Całkowity zakaz wstępu za próg B.A.R-u z konieczności musiał obejmować także męża.
Następnego dnia po imprezie Persis Tatterdemalion wzięła Rajandrę Dasa, pana Jericha i Raela Mandellę za tory, gdzie trzej mężczyźni rozmontowali nadgryziony przez piasek samolot akrobacyjny i spakowali go do piętnastu skrzynek. Persis Tatterdemalion przez cały czas demontażu się nie odzywała. Zamknęła resztki swojego samolotu w najgłębszej i najciemniejszej grocie B.A.R-u/Hotelu, a klucz wsadziła do słoika. Jednakże nijak nie mogła się zmusić, by zapomnieć, gdzie stoi ten słoik.
Pewnej nocy, dwie po drugiej, obróciła się, wchodząc na Mikala Margolisa, i szepnęła mu do ucha:
– Skarbie, wiesz, czego nam potrzeba? Co jest potrzebne, żeby było naprawdę idealnie?
Mikal wstrzymał oddech, spodziewając się obrączek, dzieci czy drobnych perwersji z wykorzystaniem skóry i gumy.
– Stół do snookera.
7
Braci Gallacellich było trzech – Ed, Louie i Umberto. Nikt nie miał pojęcia, który to jest Ed, który Louie, a który Umberto, bo byli trojaczkami, podobnymi do siebie jak groszki w strączku albo dni w więzieniu. Dorastali w rolniczej społeczności Burma Shave, gdzie krążyły na ich temat trzy typowe pogłoski. Pierwsza – że znaleziono ich porzuconych w kartonie na skraju pola kukurydzy Giovanna Gallacelliego. Druga – że są czymś więcej niż zwykłymi trojaczkami, choć czym dokładnie, tego nikt nie był gotów powiedzieć na głos, żeby nie urazić świętej pani Gallacelli. Wreszcie trzecia – że chłopcy od niemowlęctwa co najmniej raz zamienili się tożsamościami, tak że Louie dorósł jako Ed lub Umberto, Umberto jako Louie lub Ed, a Ed jako Umberto lub Louie plus wszystkie możliwe permutacje podczas kolejnych zamian. Nawet sami chłopcy nie byli pewni, który z nich to Ed, który Louie, a który Umberto – za to mieszkańcy Burma Shave byli pewni, że w życiu nie widzieli tak identycznych trojaczków („klonów”, o rany, no, się wymknęło, rozumiesz, to słowo, którego nie należy wymawiać przy ich rodzicach) ani tak diabelsko przystojnych.
Agneta Gallacelli była przysadzistą jak ropucha kobietą o sercu z ciepłej mlecznej czekolady. Giovann Gallacelli był wysoki i chudy jak szczapa. Natomiast Ed, Louie i Umberto byli ciemnookimi, kędzierzawymi, roześmianymi bożkami miłości. I dobrze o tym wiedzieli. Podobnie jak każda dziewczyna w Burma Shave. I dlatego właśnie bracia Gallacelli postanowili wyjechać z Burma Shave bladym wtorkowym świtem, wagonem silnikowym, na który sami przerobili rolniczego dostawczaka.
Przydarzyła się taka dziewczyna. Nazywała się Magdala, w skrócie Mags. Zawsze jest taka dziewczyna, która flirtuje, bawi się, rozrabia, wygłupia się i nie ma żadnej wątpliwości, że zalicza się do chłopaków, aż przyjdzie moment, kiedy i chłopaki, i ona, uświadomią sobie, że jednak nie, zupełnie nie jest chłopakiem, ani trochę. Dla Mags ten moment uświadomienia przyszedł dwa tygodnie po tym, jak objechała z Gallacellimi co dalsze pola na pace ich dostawczaka. Dla Eda, Louie’ego i Umberta przyszedł, kiedy podjechali pod obejście Mayaguezów, żeby zapytać, czemu Mags nie chce się z nimi spotykać – i ich dostawczak oberwał śrutem.
Naczelną zasadą życia braci była braterska solidarność. Nie zachwiała się nawet w konfrontacji ze zrezygnowanym ojcem i wściekłym sąsiadem. Nie przyznali się, który z nich zapłodnił Magdalę Mayaguez. Całkiem możliwe, że sami tego nie wiedzieli.
– Albo który powie, albo wszystkie się z nią żenią – powiedział Sonny Mayaguez. Żona podkreśliła jego słowa lufą strzelby. – No, to jak? Gadka albo ślub.
Bracia Gallacelli nie wybrali żadnej z opcji.
Gdziekolwiek indziej na świecie nikt nie przejąłby się nawet odrobinę taką głupiutką dziewczyną jak Mags Mayaguez. W pobliskiej Belladonnie na samej Tombolova Street można było się doliczyć osiemdziesięciu pięciu punktów aborcyjnych i dwunastu biur pośredniczących w handlu płodami, specjalnie dla głupiutkich dziewczyn dokładnie w tej sytuacji. Ale Belladonna to Belladonna, a Burma Shave to Burma Shave, dlatego właśnie bracia Gallacelli wybrali Belladonnę, a nie Burma Shave. Dorobili się dyplomów po dziesięć dolarów sztuka z agrotechniki, prawa i budowy maszyn, przyznanych przez universuum typu „dziura w ścianie”. I żyliby tam w zadowoleniu do końca życia, gdyby nie smutne nieporozumienie z nożem, pijanym ładowaczem i dziewczyną, w barze na Primavera Street. Zatem znowu uciekli, w Belladonnie bowiem obowiązywało jeszcze jakieś prawo, zgodnie z którym zaraz po stuprocentowo uczciwej policji najlepsza jest policja stuprocentowo skorumpowana.
Przyciągnęła ich, rolnika, prawnika, mechanika, siatka lśniących stalowych szyn pokrywających świat jak pajęczyna. Ed był mechanikiem, Louie prawnikiem, Umberto rolnikiem. Z takimi kwalifikacjami daliby sobie radę wszędzie na świecie, bo świat był jeszcze na tyle młody, że roboty było aż nadto dla każdej pary rąk. Ale w końcu trafili do Drogi Bez Znaczenia.
Wyskoczyli ze swojego wagonika nieco spoceni, ale wciąż zabójczo przystojni, i wpadli do B.A.R-u/Hotelu. Jeden po drugim pacnęli dzwonek. Głowy odwracały się ku nim. Bracia Gallacelli uśmiechali się i machali.
– Ed, Louie i Umberto – przedstawił ich pierwszy.
– Szukamy miejsca na nocleg – dodał drugi.
– Czystych łóżek, gorącej kąpieli i ciepłej kolacji – dopowiedział trzeci.
Persis Tatterdemalion wyszła z piwnicy, gdzie podłączała nową beczkę z piwem.
– Tak? – zapytała.
– Ed, Louie i… – powiedział Ed.
– Szukamy… – dodał Louie.
– Czystych łóżek, gorącej… – uzupełnił Umberto i wszyscy trzej, w jednej chwili, beznadziejnie i rozpaczliwie się w niej zakochali.
Bo wiecie, jest taka teoria, która mówi, że dla każdej osoby istnieje druga, która idealnie i całkowicie spełnia ich marzenie o miłości. A skoro bracia Gallacelli byli jedną osobą pomnożoną razy trzy, oczywiście i ten ideał musiał być dla nich wspólny, a tym ideałem okazała się Persis Tatterdemalion.
Następnego dnia bracia Gallacelli udali się do doktora Alimantanda, żeby dostać pobyt stały. Przydzielił Umbertowi dużą działkę, Edowi szopę, w której mógł naprawiać maszyny, a skoro Louie’emu nie mógł dać stanowiska w sądzie rejonowym czy choćby stolika w rogu baru, gdzie mógłby praktykować swą sztukę, dał mu działkę prawie tak samo wielką jak Umbertowi i doradził zajęcie się hodowlą zwierząt, mówiąc, że ze wszystkiego, co ma do zaoferowania Droga Bez Znaczenia, to jest najbliższe praktyce prawniczej.
8
Mikal Margolis miał problem. Cierpiał, bo zakochał się w pani weterynarz z domu nr 12 po drugiej stronie drogi. Jednakże obiektem jego pożądania, który je w dodatku zaspokajał, była Persis Tatterdemalion, z którą miał wspólnotę łoża i interesów. Pani weterynarz z domu nr 12, nazywająca się Marya Quinsana, też miała problem. Taki, że była obiektem pożądania swego brata Mortona. Niestety nie kochała go, ani trochę, nie kochała też Mikala Margolisa. Kochała tylko siebie. Ta samomiłość była oszlifowana jak brylant o wielu lśniących fasetkach, tak że jej promienie odbijały się w kierunku innych osób wokół niej, które uważały, że ona ich kocha, a oni ją.
Jedną z takich osób był jej brat Morton Quinsana, dentysta z dziwnymi obsesjami, w którego zaborczość wobec siostry nie wierzył nikt. Wszyscy wiedzieli, że on jej skrycie pożąda, on wiedział, że skrycie jej pożąda, więc nawet nie było to skryte, skoro tyle osób o tym wiedziało. Żywił jednak do niej taki szacunek, że nie ważył się tknąć jej nawet palcem. Płonął więc piekielną frustracją w przyzwoitej odległości. A im dłużej płonął, tym gorętszy był żar jego obsesji. Któregoś wieczoru przyłapał siostrę na flirtowaniu z braćmi Gallacellimi – śmiała się z ich nieokrzesanych farmerskich dowcipów, piła ich napoje, dotykała ich szorstkich i brzydkich rąk. Przysiągł wtedy na miejscu, że nigdy nie będzie leczył żadnego z braci Gallacellich, choćby przyszli do niego z bolącym zębem, z krzykiem i płakaniem, choćby gnijąca zębina wyzwoliła w nich zwierzę i kazała im walić bezsilnie głową o ścianę; nie, odprawi ich, wygoni bez zastanowienia, skaże ich na jęki, cierpienia i zgrzytanie zębów, za to, że zarzucili sieć swych lubieżnych żądz na jego siostrę Maryę.
Kolejnym z tych głupców był Mikal Margolis. Przez matkę nigdy nie był szczęśliwy w miłości. Jednakże kiedy matka ogłosiła swoje zaręczyny, stał się szczęśliwy – i był szczęśliwy z pełną zapału, energiczną i zachłanną Persis Tatterdemalion. Nagle jednak z cotygodniowego pociągu z zaopatrzeniem z Południka wysiedli Morton i Marya Quinsanowie. Mikal Margolis właśnie odbierał ze stacji beczki piwa i skrzynki alkoholi, kiedy zauważył wysoką, silną kobietę idącą wzdłuż peronu z naturalnym wdziękiem i dyskretną siłą polującej kotki. Ich spojrzenia spotkały się i powędrowały dalej, ale po tym przelotnym kontakcie Mikal Margolis poczuł, że przeskakująca po kręgosłupie elektryczna iskra stapia mu na czarne szkło podstawę serca, kryjącą wszelką przyzwoitość i uczciwość. Zakochał się. Nie był w stanie myśleć o niczym innym, tylko o tym, że ją kocha.
Kiedy doktor Alimantando przydzielił Quinsanom jaskinię, pobiegł w te pędy pomagać budować im dom.
– Ej, a kto przetrze rzeczy, kto umyje szklanki? – zapytała Persis.
Mikal pomachał i pobiegł. Kiedy doktor Alimantando dał Quinsanom działkę, Mikal Margolis przyszedł i kopał, przegradzał i zalewał, aż księżycowy pierścień zalśnił jak diamenty.
– Może byś nalał parę drinków? – mówiła Persis. – Może byś zrobił jakąś kolację dla głodnych ludzi?