Droga bez znaczenia / Ekspres Ares - Ian McDonald - ebook

Droga bez znaczenia / Ekspres Ares ebook

Ian McDonald

0,0

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Droga bez znaczenia

To wszystko zaczęło się trzydzieści lat temu na Marsie, od zielonej osoby. I zanim dobiegło końca, miasteczko Droga Bez Znaczenia przeżyło wszystkie wyobrażalne anomalie, począwszy od Objazdowej Edukacyjno-Rozrywkowej Ekstrawagancji Adama Blacka (z prawdziwym aniołem w klatce do kompletu) aż po Niesamowity Powietrzny Bazar Tatterdemalionów. Jego mieszkańcy stanowili pełen przekrój osobowości, od doktora Alimantanda, założyciela miasteczka i lokalnego geniusza, przez Babuszkę, bezpłodną staruszkę, która po prostu chciała mieć własne dziecko, wyhodowane w słoju na przetwory, przez Rajendrę Dasa, włóczęgę i gundę, mającego magiczną rękę do maszyn, aż po braci Gallacellich, identyczne trojaczki, które zakochały się - i poślubiły - tę samą kobietę. Ekspres Ares

Akcja tej powieści rozgrywa się w kalejdoskopowej przyszłości Drogi Bez Znaczenia - na Marsie po terraformacji, gdzie termojądrowe lokomotywy kursują po sieci torów będącej planetarnym krwiobiegiem, a sztuczne inteligencje miliardy razy na sekundę rekonfigurują rzeczywistość. Pewna młoda kobieta, Sweetness Octave Glorious-Honeybun Asiim Maszynistka XII staje się osobą, od której zależy przyszłość -- lub przyszłości -- Marsa. Dzieje się tu z przytupem, awanturniczo, zabawnie, autor pożycza sobie Marsa Raya Bradbury`ego oraz nowsze, terraformowane Marsy Kima Stanleya Robinsona i Grega Beara, aby spleść z nich szaloną fantastykę połączoną z realizmem magicznym, pełną dziwacznych filozofii, niesamowitych, niespodziewanych pomysłów oraz wielkich jak miasta pociągów.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi

Liczba stron: 1038

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Droga bez znaczenia

droga bez zna­cze­nia

Licz­nym oso­bom, które pomo­gły „Dro­dze Bez Zna­cze­nia” powstać z pro­chu i pyłu, a zwłasz­cza Patri­cii – archi­tektce i Pierw­szej Damie mia­sta, za jej nie­usta­jące wspar­cie

Rozdział 1

1

Dok­tor Ali­man­tando trzy dni szedł za zie­loną osobą przez pusty­nię. Przy­zy­wany pal­cem zło­żo­nym z prze­gu­bo­wych strącz­ków zie­lo­nej fasolki prze­że­glo­wał w ślad za nim pusty­nię czer­wo­nego żwiru, pusty­nię czer­wo­nego kamie­nia i pusty­nię czer­wo­nego pia­sku. A co noc, kiedy zasia­dał przy ogni­sku ze szcza­pek wysu­szo­nego drewna i pisał w dzien­niku, na niebo wscho­dził księ­ży­cowy pier­ścień, ten roz­fi­kany ciąg sztucz­nych sate­li­tów, i wywa­biał zie­loną osobę z głębi pustyni.

Pierw­szej nocy, gdy do niego przy­szła, wysoko w stra­tos­fe­rze migo­tały mete­ory.

– Użycz mi swego ognia, niech się ogrzeję, daj mi schro­nie­nie, bo pocho­dzę z cie­plej­szej epoki. – Dok­tor Ali­man­tando kiw­nął na zie­loną osobę, by pode­szła bli­żej. Obser­wu­jąc tę dziwną, nagą postać, poczuł potrzebę zapy­tać: – Co z cie­bie za istota?

– Jestem czło­wie­kiem – odpo­wie­działa zie­lona osoba. Jej usta, wargi, język, kiedy się odzy­wała, były koloru zie­lo­nych liści. Zęby miała małe i żółte jak zia­renka kuku­ry­dzy. – A ty?

– Też jestem czło­wie­kiem.

– No to jeste­śmy tacy sami. Dorzuć do ognia, przy­ja­cielu, niech poczuję cie­pło.

Dok­tor Ali­man­tando kop­nął szary sękaty kawa­łek i wysoko w noc poszy­bo­wały iskry.

Po jakimś cza­sie zie­lona osoba zapy­tała:

– A masz wodę, przy­ja­cielu?

– Mam, ale muszę oszczę­dzać. Nie wiem, jak długo będę szedł przez pusty­nię i czy znajdę na niej wodę.

– Przy­ja­cielu, jeśli dasz mi dzi­siaj swój bidon, jutro dopro­wa­dzę cię do wody.

Dok­tor Ali­man­tando długo sie­dział nie­ru­chomo pod migo­tli­wymi świa­tłami księ­ży­co­wego pier­ście­nia. Potem odpiął od ple­caka jeden z bido­nów i podał go nad ogniem. Zie­lona osoba wypiła wszystko. Powie­trze wokół niej zaiskrzyło aro­ma­tem zie­leni, jak las po wio­sen­nym desz­czu. Dok­tor Ali­man­tando zaraz zasnął i nic a nic mu się nie śniło.

Następ­nego ranka przy ogni­sku, w miej­scu, gdzie sie­działa zie­lona osoba, był tylko czer­wony kamień.

Kolej­nego wie­czoru dok­tor Ali­man­tando roz­bił obóz, zjadł posi­łek i zaczął pisać dzien­nik. Potem po pro­stu sie­dział, sycąc się rado­ścią kamien­nej pustyni. Pły­nął przez nią i pły­nął, odda­liw­szy się od wzgórz Deu­te­ro­no­mium, od pustyni czer­wo­nego żwiru, przez pusty­nię czer­wo­nego kamie­nia, przez kra­inę szcze­lin i roz­pa­dlin, niczym skamie­niały mózg, przez gład­kie kamienne chod­niki, pomię­dzy zero­do­wa­nymi słu­pami ciem­nego wul­ka­nicz­nego szkła, przez skamie­niałe od miliarda lat lasy, przez suche od miliarda lat koryta rzeczne, przez wyrzeź­bione wia­trem pali­sady z czer­wo­nego kamie­nia, przez nawie­dzone pła­sko­wyże, nur­ku­jące stro­mymi gra­ni­to­wymi ścia­nami w głąb kanio­nów o nie­skoń­czo­nym echu, ści­ska­jąc z wytrzesz­czo­nymi ze stra­chu oczyma uchwyty wia­tro­wej deski, gdy jej pro­ma­gne­tyczne lewi­ta­tory wysi­lały się, z tru­dem utrzy­mu­jąc ją w górze. Ucie­kał przed wiel­kim wia­trem, żeglu­jąc i żeglu­jąc i żeglu­jąc, póki nieba nie prze­szyły pierw­sze szpi­leczki wie­czor­nych gwiazd.

Gdy tak sie­dział, na skle­pie­niu nie­bie­skim ner­wowo zami­go­tały cie­pło­błę­kitne lasery i znów przy­szła zie­lona osoba.

– Gdzie jest ta obie­cana woda? – zapy­tał dok­tor.

– Wszę­dzie była kie­dyś woda i wszę­dzie będzie znów – powie­działa zie­lona osoba. – Ten kamień był kie­dyś pia­skiem i za milion lat od teraz znów będzie pia­skiem na plaży.

– Gdzie jest woda, którą mi obie­ca­łeś?! – krzyk­nął dok­tor Ali­man­tando.

– Chodź ze mną, przy­ja­cielu.

Zie­lona osoba popro­wa­dziła go do zagłę­bie­nia pod czer­wo­nym urwi­skiem, a tam, w jesz­cze głęb­szej ciem­no­ści ciur­kała sobie samotna, czy­sta woda, wycie­ka­jąca z pęk­nię­cia w skale i zbie­ra­jąca się w małym, ciem­nym stawku. Dok­tor Ali­man­tando napeł­nił swoje bidony, ale nie napił się – bał się zbru­kać przed­wieczną wodę. W miej­scu, gdzie stała wcze­śniej zie­lona osoba, na wil­got­nych odci­skach jej stóp wykieł­ko­wały bla­do­zie­lone łodyżki. Potem Dok­tor Ali­man­tando zasnął i nic a nic mu się nie śniło.

Następ­nego ranka przy węgiel­kach ogni­ska, w miej­scu, gdzie sie­działa zie­lona osoba, stało uschnięte, szare drzewo.

W trze­cią noc po trze­cim dniu, prze­że­glo­waw­szy pusty­nię czer­wo­nego pia­sku, dok­tor Ali­man­tando roz­pa­lił ogni­sko, roz­bił obóz i zaczął zapi­sy­wać swe spo­strze­że­nia i spe­ku­la­cje w opraw­nym w skórę dzien­niku, ele­ganc­kim, deli­kat­nym pismem, peł­nym pęte­lek i zawi­ja­sów. Tej nocy był znu­żony, wyczer­pany podróżą przez pusty­nię czer­wo­nego kamie­nia. Na początku czuł się łasko­tany rado­ścią i mie­cio­nym przez wiatr pia­skiem, jadąc wia­trową deską w górę i w dół, w górę i w dół przez wiecz­nie zała­mu­jące się pia­skowe fale. Prze­je­chał czer­wony pia­sek i nie­bie­ski pia­sek, pia­sek żółty i zie­lony, pia­sek biały i czarny, fala za falą za falą, póki te fale go nie wyczer­pały i nie wyżęły do cna, tak że nie miał już sił na pusty­nię sody, pusty­nię soli i pusty­nię kwasu. A za tymi pusty­niami, w miej­scu poza wszel­kim wyczer­pa­niem, była pusty­nia bez­ru­chu, na któ­rej sły­szało się dzwo­nie­nie odle­głych dzwo­nów, jakby z dzwon­nic miast zako­pa­nych na miliardy lat głę­boko pod pia­skiem lub z dzwon­nic miast nie­zro­dzo­nych przez kolejne miliardy lat, które kie­dyś będą tam stać. Tam, w sercu pustyni, zatrzy­mał się i pod nie­bem roz­ja­śnio­nym świa­tłami przy­by­wa­ją­cego na kra­niec świata Żaglowca zie­lona osoba przy­szła do niego po raz trzeci. Kuc­nęła tuż poza krę­giem świa­tła i coś kre­śliła pal­cem na pia­sku.

– Kim ty jesteś? – zapy­tał dok­tor. – Dla­czego mnie co noc nawie­dzasz?

– Choć podró­żu­jemy przez różne wymiary, tak jak ty jestem podróż­ni­kiem idą­cym przez to suche i bez­wodne miej­sce – odpo­wie­działa zie­lona osoba.

– Wyja­śnij mi te „różne wymiary”.

– Czas i prze­strzeń. Ty – prze­strzeń, ja – czas.

– Jak to być może?! – zawo­łał dok­tor Ali­man­tando, pasjo­nu­jący się cza­sem i cza­so­wo­ścią. Wła­śnie przez czas został wygnany ze swego domu na zie­lo­nych wzgó­rzach Deu­te­ro­no­mium, obwo­łany „demo­nem”, „czar­no­księż­ni­kiem” i „poże­ra­czem dzieci” przez sąsia­dów, któ­rym jego twór­cza eks­cen­trycz­ność nie mogła pomie­ścić się w cia­snym świe­cie, zde­fi­nio­wa­nym przez krowy, obite desecz­kami domy, owce, kiszonkę i płotki z bie­lo­nych szta­chet. – Jak ci się udaje podró­żo­wać w cza­sie, coś, co chcia­łem osią­gnąć od lat?

– Czas jest czę­ścią mnie – powie­działa zie­lona osoba, pro­stu­jąc się i muska­jąc swe ciało czub­kami pal­ców. – Nauczy­łem się więc nad nim pano­wać, tak jak panuję nad innymi czę­ściami ciała.

– Da się tego nauczyć?

– Cie­bie? Nie. Masz nie­od­po­wiedni kolor. Ale myślę, że któ­re­goś dnia nauczysz się tego ina­czej.

Serce mu pod­sko­czyło.

– Co masz na myśli?

– To już od cie­bie zależy. Ja jestem tutaj tylko dla­tego, że wymaga tego przy­szłość.

– Jak dla mnie tro­chę zbyt sprawny jesteś w mówie­niu zagad­kami. Nie cier­pię takich nie­ja­sno­ści

– Jestem tutaj, żeby popro­wa­dzić cię do two­jego prze­zna­cze­nia.

– O! Jak?

– Jeśli mnie tu nie będzie, pewne ciągi zda­rzeń nie zaist­nieją; tak zde­cy­do­wali moi pano­wie, dowol­nie bowiem mani­pu­lują wszelką prze­strze­nią i cza­sem. Wysłali mnie tu, żebym cię popro­wa­dził ku prze­zna­cze­niu!

– Czło­wieku, mów kon­kret­niej! – zawo­łał dok­tor Ali­man­tando, zapal­czywy jak zawsze.

Jed­nakże ogień zami­go­tał, w świe­tle nie­wi­docz­nego słońca bły­snęły wypeł­nia­jące niebo żagle statku Pra­esi­dium i zie­lona osoba znik­nęła. Odcze­kał pod osłoną swo­jej deski, aż ogień skur­czy się do czer­wo­nych węgiel­ków. A potem, wie­dząc, że zie­lona osoba już tej nocy nie wróci, poło­żył się spać i śnił mu się sta­lowy sen. W tym śnie tyta­niczne maszyny koloru rdzy zdej­mo­wały z pustyni skórę i skła­dały w jej mięk­kie mięso żela­zne jaja. Z jaj wyklu­wały się wijące się meta­lowe larwy, głodne hema­tytu, hema­tytu ame­ry­kań­skiego i magne­tytu. Sta­lowe robale zbu­do­wały sobie ogromne gniazdo pełne pie­ców i komi­nów, istne mia­sto bucha­jące dymem i syczące parą, dzwo­niące mło­tami i sypiące iskrami, z rze­kami z bia­łej, sto­pio­nej stali i słu­żą­cymi roba­kom bia­łymi, mię­si­stymi robot­ni­kami.

Następ­nego dnia dok­tor Ali­man­tando obu­dził się i stwier­dził, że w nocy zerwał się wiatr i pokrył wia­trową deskę pia­skiem. W miej­scu, gdzie sie­działa zie­lona osoba, na skraju kręgu świa­tła z ogni­ska, stała spę­kana bryła zie­lo­nego mala­chitu.

Wiatr wzmógł się i wyniósł dok­tora Ali­man­tanda z serca pustyni.

Zacią­gnął się ostrym jak wino powie­trzem i wsłu­chał się w trza­ska­nie wia­tru w żaglach, w szept sypią­cego się przed nim, poru­sza­nego wia­trem pia­sku. Poczuł, jak pot schnie mu na skó­rze, a sól wgryza się w twarz i dło­nie.

Żeglo­wał tak i żeglo­wał, i żeglo­wał, cały ranek. Słońce wła­śnie dotarło do zenitu, gdy zoba­czył swoją pierw­szą i ostat­nią fata­mor­ganę. Jego roz­my­śla­nia o cza­sie i cza­so­wych podróż­ni­kach prze­cięła linia czy­stego, błysz­czą­cego sre­bra – naj­czyst­szego, jasno świe­cą­cego – bie­gnąca ze wschodu na zachód ponad cią­giem niskich wzgórz, zdaje się zna­czą­cych koniec pustyni. Zbli­ża­jąc się, zaczął odróż­niać w srebr­nym bla­sku ciem­niej­sze cie­nie i odbity zie­lony poblask, jakby rosło tam coś zie­lo­nego.

„Złu­dze­nie w wyschnię­tym umy­śle”, powie­dział sobie, wno­sząc wia­trową deskę po led­wie widocz­nej ścieżce pro­wa­dzą­cej na usianą jaski­niami skałę, jed­nakże, dotarł­szy na szczyt, zdał sobie sprawę, że to nie sprawka umy­słu ani nie fata­mor­gana. Ten poblask zie­leni naprawdę pocho­dził od zie­lo­nych roślin, cień był ciemną syl­wetką oso­bli­wej skal­nej wypu­kło­ści, dźwi­ga­ją­cej na szczy­cie maszt z pie­rza­stymi czuł­kami anten i tale­rzami mikro­fa­lo­wymi, a srebrna linia była dokład­nie tym – błysz­czą­cymi w słońcu dwiema rów­no­le­głymi sta­lo­wymi szy­nami o stan­dar­do­wym roz­sta­wie.

Dok­tor Ali­man­tando pospa­ce­ro­wał dłuż­szą chwilę po zie­lo­nej oazie, przy­po­mi­na­jąc sobie, jak pach­nie zie­leń, jak wygląda zie­leń, jak zacho­wuje się zie­leń pod sto­pami. Usiadł, by posłu­chać szmeru wody prze­le­wa­ją­cej się kaska­dami z rowka do rowka oraz cier­pli­wego skrzy­pie­nia pomp wia­tro­wych wycią­ga­ją­cych ją z jakiejś pod­ziem­nej war­stwy wodo­no­śnej. Poczę­sto­wał się bana­nami, figami i gra­na­tami, zjadł mar­kotny lunch w cie­niu topoli. Ucie­szył się, że to koniec suro­wej pustyn­nej kra­iny, choć jed­no­cze­śnie zamarł w nim duchowy wiatr pędzący go przez pust­ko­wia. Słońce świe­ciło na roz­brzę­czaną od psz­czół oazą i dok­tor Ali­man­tando osu­nął się w ospałą, wygodną sje­stę.

Nie­okre­ślony czas póź­niej obu­dziło go tar­cie pia­sku o poli­czek. Przez zaspaną chwilę, póki miał zamknięte oczy, nie docie­rało do niego zna­cze­nie tego bodźca. Potem ude­rzyło jak gwóźdź wbity mię­dzy oczy. Rap­tow­nie usiadł pro­sto i cały zady­go­tał z prze­ra­że­nia.

W pośpie­chu zapo­mniał zacu­mo­wać wia­trową deskę.

Nie­siona pory­wi­stym wia­trem deska pod­ska­ki­wała i koły­sała się na suchej rów­ni­nie. Bez­rad­nie patrzył, jak jego jedyny śro­dek trans­portu oddala się od niego na drugą stronę Wiel­kich Rów­nin. Obser­wo­wał jaskra­wo­zie­lony żagiel, póki nie znik­nął jako bez­barwna kropka za hory­zon­tem. Potem przez długą i głu­pią chwilę stał i pró­bo­wał się zasta­no­wić, co teraz począć, ale nie był w sta­nie myśleć o niczym innym poza tą drwiąco pod­ska­ku­jącą na wie­trze deską. Stra­cił swoje prze­zna­cze­nie, pozwo­lił mu odpły­nąć z wia­trem. Wie­czo­rem zie­lona osoba wyj­dzie z czasu, żeby z nim poroz­ma­wiać, ale jego tam nie będzie, bo spóź­nił się na swoje prze­zna­cze­nie i wszyst­kie te ciągi zda­rzeń, które wiel­kie umy­sły zie­lo­nych prze­wi­działy, ni­gdy nie zaist­nieją. Wszystko prze­pa­dło. Zbrzy­dzony do mdło­ści wła­sną głu­potą dok­tor Ali­man­tando odsta­wił ple­cak i zasta­no­wił się nad szan­sami ratunku. Być może nad­je­dzie pociąg. Być może uda­łoby mu się pomaj­stro­wać przy tych urzą­dze­niach na masz­cie i nadać jakiś sygnał pomocy. Być może pomoże mu wła­ści­ciel tego żyznego, zie­lo­nego, pod­stęp­nie łagod­nego miej­sca. Być może… może. A być może to wszystko to tylko sen pod­czas sje­sty, z któ­rego się obu­dzi i zasta­nie uno­szącą się obok poobi­janą wia­trową deskę.

„Być może” zmie­niło się w „gdyby”. Gdyby nie zasnął, gdyby przy­wią­zał deskę… gdyby.

Oazą zatrząsł infra­dź­wię­kowy rumor, taki, od któ­rego zgrzy­tają trzo­nowce. Powie­trze zawi­bro­wało. Woda spa­dła kro­plami z liści roślin. Meta­lowy maszt prze­kaź­ni­kowy zady­go­tał, a dok­tor Ali­man­tando zerwał się skon­ster­no­wany na równe nogi. Coś działo się pod pusty­nią – jej powierzch­nia goto­wała się i kipiała, jakby pod spodem krę­ciło się i wiro­wało coś wiel­kiego. Pia­sek wydął się w wielki bąbel i pękł, osu­wa­jąc się lawi­nami na wszyst­kie strony. Spod pustyni wyło­niło się coś ogrom­nego, pro­sto­kąt­nego, jaskra­wo­po­ma­rań­czo­wego, z łagod­nie zaokrą­glo­nymi rogami. Na nie­bo­tycz­nych ścia­nach wid­niał czarny napis ROTECH. Dok­tor Ali­man­tando, moty­wo­wany swą zgubną cie­ka­wo­ścią, pod­pełzł bli­żej zbo­cza. Poma­rań­czowa skrzy­nia, wielka jak dom, stała na ziemi i potęż­nie buczała.

– Orf – szep­nął dok­tor Ali­man­tando z biją­cym z podziwu ser­cem.

– Dzień dobry, czło­wieku! – ode­zwał się nagle głos w jego gło­wie.

– Co? – zaskom­lał.

– Dzień dobry, czło­wieku. Prze­pra­szam, że cię wcze­śniej nie przy­wi­ta­łem, ale jak widzisz, ja umie­ram, a ten pro­ces jest dla mnie mocno kło­po­tliwy.

– Słu­cham?

– Umie­ram: moje sys­temy się psują, pękają jak nici, mój kie­dyś tyta­niczny umysł osuwa się w kre­ty­nizm. Popatrz tylko na mnie, czło­wieku, moje piękne ciało jest odra­pane, popę­kane, popla­mione. Umie­ram porzu­cony przez moje sio­stry, które zosta­wiły mnie na śmierć na tej okrop­nej pustyni, zamiast na skraju nieba, jak przy­stało na orfa – gdzie odrzu­cił­bym osłony i na moment roz­bły­snął peł­nym glo­rii bla­skiem w gór­nych war­stwach atmos­fery. Niech prze­klęte będą zdra­dziec­kie sio­stry! Mówię ci, czło­wieku, jeśli tak ma wyglą­dać to nowe poko­le­nie, to cie­szę się, że scho­dzę z tego świata. Gdyby tylko miało to tro­chę wię­cej god­no­ści. Może tobie uda się pomóc mi odejść z god­no­ścią.

– Pomóc? Tobie? Jesteś orfem, sługą Bło­go­sła­wio­nej Pani; to ty powi­nie­neś mi pomóc. Tak jak ty utkną­łem na środku pustyni i jeśli nikt mi nie pomoże, zginę zaraz po tobie. Porzu­cił mnie tu kapry­śny los, mój śro­dek trans­portu mnie zawiódł.

– Masz nogi.

– Chyba żar­tu­jesz.

– Czło­wieku, nie nękaj mnie swo­imi przy­ziem­nymi potrze­bami. W tym sta­nie nie mogę ci pomóc. Nie mogę cię stąd zabrać. Nawet sam sie­bie nie mogę stąd zabrać. Obaj tu zosta­niemy, w miej­scu, które stwo­rzy­łem. Prawda, twoja obec­ność tutaj jest nie­pla­no­wana i nie­ofi­cjalna; Plan Pięć­set­letni nie zezwala na osie­dla­nie się w tym mikro­śro­do­wi­sku przez kolejne sześć lat, ale możesz tu zostać, póki nie przy­je­dzie pociąg, żeby cię gdzieś zabrać.

– A kiedy to będzie?

– Za dwa­dzie­ścia osiem mie­sięcy.

– Za dwa­dzie­ścia osiem mie­sięcy?

– Przy­kro mi, ale tak pro­gno­zuje Plan Pięć­set­letni. Śro­do­wi­sko, które tu przy­go­to­wa­łem, jest dość asce­tyczne, prawda, ale utrzyma cię przy życiu, a po mojej śmierci będziesz mieć dostęp do całego sprzętu, który mam w sobie. Dobrze, jeśli skoń­czy­łeś nękać mnie two­imi kło­po­tami, możemy zająć się moimi?

– Ależ musisz mnie stąd zabrać! Moim prze­zna­cze­niem nie jest być… Kim wła­ści­wie?

– Straż­ni­kiem sys­te­mów łącz­no­ści.

– Straż­ni­kiem sys­te­mów łącz­no­ści. Są inne, wiel­kie wyda­rze­nia, które muszę wpra­wić w ruch gdzie indziej!

– Obo­jętne, jakie jest twoje prze­zna­cze­nie, teraz będzie się wypeł­niało w tym miej­scu. A teraz, czło­wieku, oszczędź mi, pro­szę, swo­ich jęków i daj mi umrzeć z odro­biną god­no­ści.

– Umrzeć? Jak to umrzeć? Jak może umrzeć maszyna, moduł inży­nie­rii śro­do­wi­sko­wej ROTECH-u, jak może umrzeć orf?

– Odpo­wiem ci na to jedno pyta­nie i na żadne wię­cej. Życie orfa jest dłu­gie, ja liczę sobie pra­wie sie­dem­set lat, ale jestem tak samo śmier­telny jak ty. A teraz zostaw mnie w spo­koju i powierz moją duszę opiece Świę­tej Pani z Thar­sis.

Upo­rczywe bucze­nie nagle ustało. Dok­tor Ali­man­tando wstrzy­my­wał oddech w wycze­ki­wa­niu, orf jed­nak nie­zmien­nie stał na czer­wo­nym pia­sku. Dok­tor w naboż­nej ciszy zba­dał małe ręcz­nie zbu­do­wane kró­le­stwo, które po nim dzie­dzi­czył. Odkrył wyjąt­kowo schludne jaski­nie, któ­rymi był usiany skalny występ z prze­kaź­ni­kiem mikro­fa­lo­wym; te uznał za swój dom. W wiel­kich, okrą­głych gro­tach jego skromny doby­tek pra­wie ginął. Roz­wi­nął śpi­wór, by go prze­wie­trzyć, i poszedł zebrać coś na kola­cję.

Zapa­dał zmrok. Na nie­bie zabły­sły pierw­sze klej­noty księ­ży­co­wego pier­ście­nia. Wysoko w górze nie­czułe orfy toczyły się i kozioł­ko­wały pogrą­żone w wiecz­nym spa­da­niu. Ich umie­ra­jący brat uwię­ziony przez zie­mię i gra­wi­ta­cję rzu­cał na pia­sek wiel­kie fio­le­towe cie­nie. Dok­tor Ali­man­tando zjadł w przy­gnę­bie­niu kola­cję i poszedł spać. Dwie po dru­giej obu­dził go potężny głos:

– Zgiń, prze­pad­nij, ROTECH!

Dok­tor Ali­man­tando wybiegł z ciem­nej jaskini, żeby zoba­czyć, co się dzieje. Nocne powie­trze wibro­wało mocą, ciem­ność prze­szy­wały snopy reflek­to­rów, panele potęż­nego ciała orfa roz­su­wały się i zasu­wały, otwie­rały i zamy­kały. Orf wyczuł obec­ność dygo­cą­cego w koszuli noc­nej dok­tora i przy­gwoź­dził go jak męczen­nika sno­pami świa­teł.

– Czło­wieku, pomóż mi! To umie­ra­nie nie jest tak pro­ste, jak myśla­łem.

– To dla­tego, że jesteś maszyną, nie czło­wie­kiem! – zawo­łał dok­tor Ali­man­tando, osła­nia­jąc oczy przed bla­skiem reflek­to­rów. – Ludzie umie­rają bar­dzo łatwo.

– Czemu nie mogę umrzeć, skoro chcę? Pomóż mi, czło­wieku, podejdź do mnie, pokażę ci, jak oka­zać mi miło­sier­dzie, albo­wiem ta mecha­niczna nie­peł­no­spraw­ność jest nie do znie­sie­nia. Podejdź do mnie, czło­wieku. Pomóż mi!

Dok­tor Ali­man­tando zszedł więc boso nie­równą ścieżką, którą rano niósł pod górę deskę. Dotarło do niego, że musiał prze­pły­nąć, nic nie wie­dząc, nad zako­pa­nym orfem. Dziwne to, dziwne. Pośpie­szył po jesz­cze cie­płym pia­sku ku buczą­cej ścia­nie giganta. Na gład­kim metalu poja­wiła się ciemna plama wiel­ko­ści dwu­dzie­sto­cen­ta­wo­wej monety.

– To jest akty­wa­tor pro­ce­dury znisz­cze­nia sys­temu. Dotknij go, a prze­stanę ist­nieć. Wszyst­kie moje układy się wyłą­czą, obwody się prze­palą i umrę. Czło­wieku, zrób to.

– Nie wiem…

– Czło­wieku, mam sie­dem­set lat, tyle, co zie­mia, po któ­rej cho­dzisz, czy w tych upa­dłych dniach sędziwy wiek już nie budzi u was, ludzi, sza­cunku? Usza­nuj moją wolę. Niczego nie pra­gnę bar­dziej niż umrzeć. Dotknij tego miej­sca. Zrób to, czło­wieku. Pomóż mi.

Dok­tor Ali­man­tando dotknął ciem­nego punktu, który od razu roz­pły­nął się w cie­płym, poma­rań­czo­wym metalu. Potem bucze­nie orfa stop­niowo, bar­dzo powoli uci­chło, umil­kło, umarło, zapa­dło się w ciszę Wiel­kiej Pustyni. Gdy wielka machina roz­luź­niała się, umie­ra­jąc, pootwie­rały się jej roz­liczne panele, klapy i płyty i odsło­niły wspa­niałe wewnętrzne mecha­ni­zmy. Dok­tor, kiedy był już pewien, że orf nie żyje, powlókł się z powro­tem spać, udrę­czony i pełen poczu­cia winy.

Rano poszedł roze­brać ciało orfa, któ­rego zabił. W ciągu pię­ciu dni zawzię­tej, gorącz­ko­wej i nie­zwy­kle przy­jem­nej pracy zbu­do­wał z niego rom­bo­idalny panel sło­neczny, pięć razy wyż­szy od niego samego, i zamon­to­wał go, nie bez trud­no­ści, na kra­tow­nicy pompy wia­tro­wej. Mając zapew­nioną ener­gię i gorącą wodę, poszedł powy­bi­jać okna w ścia­nach swo­ich grot i oszklić ten nie­wia­ry­godny widok na Wielką Pusty­nię arku­szami folii z orfo­wego poli­me­ry­za­tora. Roz­mon­to­wał trupa na czę­ści i kawa­łek po kawałku wniósł na górę do swego nowego domu. Prze­grze­bał trze­wia machiny, wycią­ga­jąc ele­menty, które mogły się przy odro­bi­nie pomy­sło­wo­ści i pracy nadać na auto­ma­tyczne kul­ty­wa­tory, pompy nawad­nia­jące, elek­tryczne płyty grzejne, bio­me­ta­now­nie, zra­sza­cze. Dok­tor Ali­man­tando uwiel­biał pomy­sło­wość, zwłasz­cza swoją wła­sną. Każde nowe i ulep­szone urzą­dze­nie cie­szyło go przez całe dnie, dopóki nie skon­stru­ował nowego. Dni mijały, a orf coraz bar­dziej przy­po­mi­nał pustą, żało­sną sko­rupę, a potem czę­ści sko­rupy, z któ­rych dok­tor zbu­do­wał nowe panele sło­neczne, wresz­cie jesz­cze mniej­sze czę­ści, aż któ­rejś nocy powiał naprawdę silny, burzowy wiatr, tak pory­wi­sty, że dok­tor Ali­man­tando całą noc kulił się i dygo­tał w śpi­wo­rze na swoim zaim­pro­wi­zo­wa­nym posła­niu. Z rana kości mar­twej maszyny znik­nęły pod pia­skiem niczym sta­ro­żytne mia­sto.

Dzięki jej śmierci dok­tor Ali­man­tando prze­mie­nił ocze­ku­jącą oazę w praw­dziwą, wygodną, stech­no­lo­gi­zo­waną pustel­nię, pry­watny świat nie­znany nawet tym, któ­rzy ten świat zbu­do­wali, miej­sce, gdzie można pro­wa­dzić dłu­gie i dogłębne roz­my­śla­nia o prze­zna­cze­niu i gęsto­ści, cza­sie, prze­strzeni i sen­sie życia. Wszystko to robił dok­tor Ali­man­tando, a z braku papieru zapi­sy­wał swe spe­ku­la­cje węglem na ścia­nach jaskiń. Przez rok i dzień pokry­wał je wyra­że­niami alge­bra­icz­nymi i twier­dze­niami w logice sym­bo­licz­nej, a potem pew­nego popo­łu­dnia dostrzegł na zachod­nim hory­zon­cie słup pary z loko­mo­tywy i wie­dział, że zisz­cza się obiet­nica orfa, i to całe sie­dem mie­sięcy wcze­śniej. Odcze­kał, aż pociąg zbliży się na tyle, by móc odczy­tać nazwę Koleje Beth­le­hem Ares, po czym wszedł do naj­wyż­szego pomiesz­cze­nia swego domu, swo­jego pokoju meteo i usiadł, patrząc na wielką pusty­nię, póki pociąg nie znik­nął za wschod­nim hory­zon­tem. Uświa­do­mił sobie, że prze­zna­cze­nie jest płyn­nym, żywym sre­brem – wie­dział ze swych badań, że idzie po róż­nych ścież­kach przez kra­iny czasu i para­dok­sów, docie­ra­jąc do celu, albo­wiem czyż nie przy­pad­kiem i ten cel okre­śla się mia­nem prze­zna­cze­nia? To było jego prze­zna­cze­nie – żyć w owoc­nej samot­no­ści na skale pośrodku pustyni. Znał gor­sze rze­czy. Zatem pew­nego ranka, zaraz po tym, jak przez jego wszech­świat prze­je­chał pierw­szy pociąg w histo­rii, wziął butelkę grosz­ko­wego wina i poszedł do pokoju meteo. Ta grota na samej górze, z czte­rema oknami wycho­dzą­cymi na cztery strony świata, fascy­no­wała go tak, że odwie­dzał ją jak naj­rza­dziej, żeby jak naj­dłu­żej pozo­stała czymś szcze­gól­nym. Długo patrzył w każ­dym z kie­run­ków. Potem nalał sobie szklankę grosz­ko­wego wina i kolejną, kolejną i kolejną, a wylaw­szy z butelki ostat­nią kro­plę, uniósł szklankę i nadał nazwę wszyst­kiemu, co widział.

– Droga Bez Zna­cze­nia – wybeł­ko­tał, dopi­ja­jąc resztkę grosz­ko­wego wina. – Będziesz Drogą Bez Zna­cze­nia.

I tak już zostało, choć, wytrzeź­wiaw­szy, dok­tor Ali­man­tando uświa­do­mił sobie, że w ogóle nie cho­dziło mu o Drogę Bez Zna­cze­nia, lecz Drogę Prze­zna­cze­nia.

Rozdział 2

2

Pan Jeri­cho pom­po­wał waj­chą dre­zyny, jadąc przez rów­niny i lasy. Pom­po­wał przez łąki i metro­po­lie. Pom­po­wał przez pola ryżowe i sady, mokra­dła i góry. A teraz przez Wielką Pusty­nię. Był cier­pliwy. Był uparty. Był małym, żyla­stym męż­czy­zną, twar­dym i ciem­nym jak wypo­le­ro­wany korzeń jakie­goś pustyn­nego drzewa, pozba­wiony wieku i nie­złomny. Będzie machał tą waj­chą choćby do krańca świata, jeśli tam zdoła się ukryć przed ludźmi, któ­rzy chcą go zabić. Zna­leźli go w Tel­pher­so­nie, zna­leźli go w Namanga Loop, zna­leźli go w Xipo­tle – a nawet on miał wcze­śniej trud­no­ści ze zna­le­zie­niem Xipo­tle. Przez pięć dni cią­gle oglą­dał się przez ramię, a szó­stego dnia nie było to już potrzebne, gdyż ubrani po miej­sku mor­dercy wysie­dli z pociągu, sku­pia­jąc na sobie wszyst­kie spoj­rze­nia, a pan Jeri­cho o tej samej godzi­nie odje­chał.

Wyjazd na Wielką Pusty­nię był despe­rac­kim ruchem, lecz panu Jeri­chowi nie zostało już nic poza despe­ra­cją i pusty­nią. Na dło­niach miał bąble od macha­nia waj­chą, koń­czyła mu się woda, ale wciąż pom­po­wał i pom­po­wał, i pom­po­wał, jadąc tą absur­dalną ręczną dre­zyną przez nie­koń­czące się kilo­me­try kamie­nia i roz­ża­rzo­nego czer­wo­nego pia­sku. Nie uśmie­chało mu się umie­ra­nie wśród kamieni i roz­ża­rzo­nego czer­wo­nego pia­sku. Taka śmierć nie przy­stoi pater­no­strowi Czci­god­nych Rodów. Tak twier­dził Jim Jeri­cho. Tak twier­dziła zbio­rowa mądrość Czci­god­nych Przod­ków, prze­wa­la­ją­cych się w chi­pie lim­bu­so­wym wsz­cze­pio­nym do jego pod­wzgó­rza. Może i strzałka asa­syna byłaby od tego lep­sza. A może nie. Pan Jeri­cho po raz kolejny chwy­cił za waj­chę i powoli, z bólem, wpra­wił dre­zynę w ruch.

Był naj­młod­szym pater­no­strem, który awan­so­wał do Czci­god­nych Rodów i aby prze­trwać pierw­sze kilka mie­sięcy na tym sta­no­wi­sku, potrze­bo­wał całej zaku­mu­lo­wa­nej wie­dzy ante­na­tów, w tym swego nie­od­ża­ło­wa­nej pamięci bez­po­śred­niego poprzed­nika, pater­no­stra Wil­lema. To wła­śnie Czci­godni Przod­ko­wie pod­su­nęli mu wyjazd z Metro­po­lis do Nowego Świata.

„Roz­wi­ja­jąca się gospo­darka”, mówili, „tysiąc i jeden nisz eko­no­micz­nych do wyko­rzy­sty­wa­nia”. Wyko­rzy­stał je, i to jak, Czci­godne Rody bowiem spe­cja­li­zo­wały się wła­śnie w wyko­rzy­sty­wa­niu – w zbrodni, występku, szan­tażu, korup­cji, nar­ko­ty­kach, hazar­dzie, oszu­stwach kom­pu­te­ro­wych, han­dlu żywym towa­rem, czyli tysiącu i jed­nej nisz eko­no­micz­nych. Pan Jeri­cho nie był pierw­szy, za to był naj­lep­szy. To prawda, zuchwa­łość jego prze­stęp­czych poczy­nań zaparła publicz­no­ści dech, budząc wes­tchnie­nia obu­rze­nia i podziwu, ale także zmu­siła kon­ku­ren­tów, by zapo­mnieli o swych drob­nych waśniach i zjed­no­czyli się prze­ciwko jemu i jego Rodzi­nie. Kiedy zosta­nie przy­wró­cony pokój, wrócą sobie do swo­ich bra­to­bój­czych walk.

Przy­sta­nął, by otrzeć z czoła słony pot. Nawet mimo pomocy Dys­cy­plin Daman­tyń­skich był u kresu sił. Zamknął oczy na rażący blask słońca i pia­sku, sku­pił się, sta­ra­jąc się przy­mu­sić nad­ner­cza do wydzie­le­nia fali nora­dre­na­liny, która popę­dzi go dalej. Głosy Czci­god­nych Przod­ków jazgo­tały mu w gło­wie jak wrony w kate­drze – dobre rady, słowa zachęty, słowa poucze­nia, słowa upo­mnie­nia.

– Cicho być! – wrza­snął w jonowo-błę­kitne niebo.

I uci­chło.

Wzmoc­niony tym suk­ce­sem ponow­nie chwy­cił za dźwi­gnię. Dźwi­gnia w dół. Dźwi­gnia w górę. Dre­zyna skrzyp­nęła i ruszyła. Dźwi­gnia w dół. Dźwi­gnia w górę. Kiedy poszła w górę, panu Jeri­chowi mignęło na hory­zon­cie coś zie­lo­nego. Zamru­gał, otarł oczy z gry­zą­cego potu, przyj­rzał się dokład­niej. Coś zie­lo­nego. Plama koloru dopeł­nia­ją­cego na czer­wieni. Zdy­scy­pli­no­wał wzrok, jak go uczył pater­no­ster Augu­stine, sku­pia­jąc się na gra­ni­cach mię­dzy kolo­rami, gdzie róż­nice stają się wyraź­niej­sze. Z taką pomocą zdo­łał roz­róż­nić drobne punk­ciki świa­tła – słońce odbi­ja­jące się od paneli sło­necz­nych, zawy­ro­ko­wała zbio­rowa mądrość Czci­god­nych Przod­ków. Zie­lone na czer­wo­nym i panele sło­neczne. Osada. Z nowym wigo­rem wziął dźwi­gnię w dło­nie.

Pod sto­pami miał dwie rze­czy. Jedną był jedwabny szal z dese­niem w piórka. Spo­wi­jał strzał­ko­wiec z kolbą z ludz­kiej kości, tra­dy­cyjną hono­rową broń wśród Czci­god­nych Rodów. Drugą była zwod­ni­czo nie­wielka skó­rzana torba, zwana nie­gdyś sakwo­ja­żem Glad­stone. Mie­ściła trzy i ćwierć miliona nowych dola­rów w bank­no­tach Zjed­no­czo­nego Banku Prze­si­le­nia o wyso­kich nomi­na­łach. Te dwa przed­mioty, plus ubra­nie na grzbie­cie i buty na sto­pach, to było wszystko, co pan Jeri­cho zdo­łał zabrać ze sobą w Wigi­lię Znisz­cze­nia.

Jego wro­go­wie ude­rzyli wszy­scy jed­no­cze­śnie i wszę­dzie. I pan Jeri­cho, choć jego impe­rium waliło się pośród orgii zama­chów bom­bo­wych, pod­pa­leń i zabójstw, przy­sta­nął na chwilę, by podzi­wiać spraw­ność swych prze­ciw­ni­ków. Tak naka­zy­wała droga honoru. Nie­stety nie doce­nił ich, nie byli kmiot­kami i drob­nymi zaścian­ko­wymi wataż­kami, za któ­rych ich błęd­nie wziął. Następ­nym razem będzie wie­dział. A z kolei oni nie doce­nili Jame­sona Jeri­cha, skoro pomy­śleli, że się podda. Jego ludzie giną wokół niego – bar­dzo dobrze, zatem będzie pra­co­wał sam. Odpa­lił swój awa­ryjny plan ucieczki. W ułamku chwili, zanim pro­gramy wiru­sowe roz­pu­ściły jego sieć danych na biał­kową zupę, Jame­son Jeri­cho zyskał nową toż­sa­mość. W ułamku ułamka ułamka sekundy, zanim rzą­dowe pro­gramy audy­tor­skie prze­biły się do jego macie­rzy kre­dy­to­wych, prze­lał sie­dem milio­nów dola­rów na konta depo­zy­towe firmy-wydmuszki w oddzia­łach ban­ków w pięć­dzie­się­ciu małych mia­stecz­kach roz­rzu­co­nych po całej pół­noc­nej pół­kuli pla­nety. Póki pater­no­stro­wie nie roz­pra­co­wali jego sfal­sy­fi­ko­wa­nego zgonu (słaby był ten sobo­wtór, ale pies to dra­pał) i nie wysłali za nim asa­sy­nów i pro­gra­mów śle­dzą­cych, zdą­żył sobie wypła­cić tylko to, co miał teraz w sakwo­jażu. Zosta­wił dom, dzieci, żonę, wszystko, co w życiu kochał i co w życiu stwo­rzył. I ucie­kał przez wielką pusty­nię ręczną dre­zyną ukra­dzioną kole­jom Beth­le­hem Ares, szu­ka­jąc ostat­niego miej­sca na świe­cie, w któ­rym mogliby go szu­kać.

Kiedy dotarł do osady, zapa­dał wie­czór. Nie była impo­nu­jąca, nie dla kogoś przy­zwy­cza­jo­nego do impo­nu­ją­cych archi­tek­to­nicz­nych cudów przed­wiecz­nych miast Wiel­kiej Doliny, kogoś, kto dora­stał w Metro­po­lis, mie­ście-pier­ście­niu, naj­po­tęż­niej­szym z miast. Tu był jeden dom, byle jaka buda z suszo­nej cegły, oparta o wypu­kłość usia­nej okien­kami czer­wo­nej skały, jeden maszt z prze­kaź­ni­kiem mikro­fa­lo­wym, parę kolek­to­rów sło­necz­nych i pomp wia­tro­wych oraz spory, nieco zapusz­czony zie­lony ogród. Pana Jeri­cha urze­kło jed­nak samo odosob­nie­nie tego miej­sca. Tu nikt go nie będzie szu­kał. Zszedł ze skrzy­pią­cej dre­zyny, żeby zamo­czyć odci­ski w beczce na wodę obok domu. Namo­czył czer­woną chu­s­teczkę i zwil­żył cie­płą wodą kark, jed­no­cze­śnie w myślach kata­lo­gu­jąc uprawy. Kuku­ry­dza, fasola, matoke, cebula, mar­chew, ziem­niaki i bataty; jamy, szpi­nak, roz­ma­ite zioła. Czer­wo­nawa woda ciur­kała kanał­kami iry­ga­cyj­nymi pomię­dzy zago­nami.

– Powinno się świet­nie nadać – powie­dział do sie­bie pan Jeri­cho.

Czci­godni Przod­ko­wie zgo­dzili się. Ze szczytu masztu mikro­fa­lo­wego zaskrze­czał pustynny jastrząb.

– Halo?! – krzyk­nął na całe gar­dło pan Jeri­cho. – Haaaaaalo… – Nie było echa. Nie miało od czego się odbić, nie licząc czer­wo­nych wzgórz na połu­dnio­wym hory­zon­cie. – Halo­ooooo….

Po dłuż­szym cza­sie z niskiej gli­nia­nej budy wyło­niła się postać – wysoki, chudy facet, bar­dzo brą­zowy, jak wypra­wiona skóra. Miał dłu­gie, pod­krę­cone wąsy.

– Jestem Jeri­cho – powie­dział pan Jeri­cho, śpie­sząc się, by zyskać prze­wagę.

– Ali­man­tando – powie­dział wysoki, chudy pan skó­rzany. Patrzył powąt­pie­wa­jąco. – Dok­tor.

Obaj ukło­nili się sobie, dość sztywno, dość nie­pew­nie.

– Miło mi pana poznać – powie­dział pan Jeri­cho. Ali­man­tando – to było nazwi­sko z Deu­te­ro­no­mium, a ci ludzie z Deu­te­ro­no­mium są draż­liwi. Uwa­żają się za pierw­szych osad­ni­ków i mają skłon­ność do myśle­nia, że cała pla­neta należy do nich, więc słabo tole­rują nowych. – Pro­szę posłu­chać, ja jestem tylko prze­jaz­dem, ale potrze­buję schro­nie­nia na noc – tro­chę wody, tro­chę jedze­nia, dachu nad głową. Może mi pan pomóc?

Dok­tor Ali­man­tando zlu­stro­wał nie­pro­szo­nego gościa. Wzru­szył ramio­nami.

– Pan posłu­cha. Jestem bar­dzo zajęty. Pro­wa­dzę bar­dzo ważne bada­nia i wolał­bym, żeby nikt nie zakłó­cał mi spo­koju umy­słu.

– A co pan dokład­nie bada?

– Kom­pi­luję kom­pen­dium teo­rii chro­no­dy­na­micz­nych.

Tu Czci­godni Przod­ko­wie wynu­rzyli na powierzch­nię umy­słu pana Jeri­cha sto­sowną odpo­wiedź.

– Aha, czyli coś w stylu postu­la­tów syn­chro­nicz­no­ści Webe­nera i potrój­nego para­doksu Chena Tsu?

W podejrz­li­wym spoj­rze­niu dok­tora Ali­man­tanda poja­wiła się iskierka sza­cunku.

– Długo pan chce zostać?

– Tylko na jedną noc.

– Na pewno?

– Na pewno. Tylko prze­jaz­dem. Na jedną noc.

I pan Jeri­cho został tylko na jedną noc, ale trwała ona dwa­na­ście lat.

Rozdział 3

3

Burza była już bli­sko i szy­nowy szku­ner ucie­kał przed nią pod peł­nymi żaglami, wal­cząc o każdy kilo­metr prze­wagi nad skłę­bioną brą­zową chmurą pyłu. Pędził tak od trzech dni, od poranka, kiedy dzia­dek Haran zwró­cił swe lewe oko, to pogo­dowe, na zachodni hory­zont i zauwa­żył pod nie­bem brud­no­ochrową kre­skę.

– Idzie paskudna pogoda – powie­dział i paskudna pogoda przy­szła i cały czas się zbli­żała, a teraz była tak bli­sko, że nawet Rael Man­della, posia­da­jący prze­klęty dar prag­ma­ty­zmu, uświa­do­mił sobie, że przed nią nie uciek­nie i że jedyna nadzieja jego rodziny to zna­leźć jakieś schro­nie­nie, zanim pochłoną ich kłęby pyłu.

– Szyb­ciej! Szyb­ciej! – krzy­czał, a dzia­dek Haran i piękna, kochana mistyczna żona Eva Man­della, w zaawan­so­wa­nej ciąży, sta­wiali wszyst­kie żagle co do ostat­niej chu­s­teczki, aż szku­ner szy­nowy zaczy­nał buczeć i pisz­czeć, sunąc po pro­stym sta­lo­wym torze. Drzewca trzesz­czały, liny skrzy­piały i dźwię­czały jak struny, cały pojazd koły­sał się i prze­chy­lał. W przy­cze­pie, którą cią­gnął, beczały zalęk­nione kozy i lamy, a świ­nie dra­pały o pręty kla­tek. A za nią kłęby brą­zo­wego pyłu prze­le­wały się po ziemi jak coraz bliż­szy pościg.

Rael Man­della znów zaczął się samo­bi­czo­wać za pochopną decy­zję zabra­nia ojca, żony i nie­na­ro­dzo­nego dziecka w podróż przez Wielką Pusty­nię. Cztery dni temu na rów­ni­nach Mur­che­son wybór był pro­sty. Prze­rzu­ce­nie zwrot­nicy w jedną stronę wysyła rodzinę na zasie­dlone tereny Deu­te­ro­no­mium i Wiel­kiego Oxusa, w drugą stronę – przez Wielką Pusty­nię w puste rejony pół­noc­nego Argyre i Trans­po­la­ris. Wtedy się nie zawa­hał. Miło było myśleć o sobie jako o odważ­nym pio­nie­rze wyty­cza­ją­cym nowe szlaki, budu­ją­cym tymi rękami wła­sny los. Był wtedy dumny. I to była kara za to. Mapy były nie­ubła­gane, geo­deci ROTECH-u nie zazna­czyli żad­nej osady na odcinku tysiąca kilo­me­trów wzdłuż tej linii.

Poryw wia­tru chwy­cił grot i roz­darł go w poło­wie. Rael Man­della gapił się oszo­ło­miony na łopo­czące szmaty. Potem dał roz­kaz zwrotu ostro na wiatr. Nie zdą­żył – w tym samym momen­cie trzy kolejne żagle roz­darły się z trza­skiem przy­wo­dzą­cym na myśl strzał z pisto­letu. Szku­ner zady­go­tał i stra­cił część pędu. Wtedy Eva Man­della pod­nio­sła się chwiej­nie, chwy­ciw­szy się gwiż­dżą­cej wanty. Brzuch jej falo­wał, poród był bli­ski; z noz­drzami roz­sze­rzo­nymi jak u spło­szo­nego jele­nia wpa­try­wała się w dal.

– Tam coś jest – powie­działa gło­sem giną­cym w wyciu wia­tru i lin. – Wyczu­wam to, rośnie tam coś zie­lo­nego. Haran, ty masz oko, co widzisz?

Dzia­dek Haran zwró­cił swe pogo­dowe oko wzdłuż ide­al­nie pro­stej geo­me­trycz­nej linii i wśród zwia­stu­ją­cego burzę wiru­ją­cego pyłu i mgły zoba­czył to, co poczuła Eva Man­della – plamkę zie­lo­nej roślin­no­ści i coś wię­cej – wysoki meta­lowy maszt i parę rom­bo­wa­tych paneli sło­necz­nych.

– Osada! – zawo­łał. – Osada! Jeste­śmy ura­to­wani.

– Wię­cej żagla! – zary­czał Rael Man­della, a strzępy grota powie­wały mu wokół uszu. – Wię­cej żagla!

Dzia­dek Haran poświę­cił zabyt­kowy rodowy sztan­dar z naj­przed­niej­szego jedwa­biu z Nowego Merio­nedd, który zamie­rzał z dumą wywie­sić w kró­le­stwie syna, w kra­inie za pusty­nią, Eva Man­della swoją kre­mową organ­dy­nową suk­nię ślubną i ele­ganc­kie halki. Rael Man­della odża­ło­wał sześć arku­szy nie­za­stą­pio­nej folii solar­nej i razem wcią­gnęli to wszystko na maszt. Wiatr pochwy­cił szy­nowy szku­ner, który zatrząsł się, lekko pod­sko­czył i wyglą­da­jąc bar­dziej na obwoźne wesołe mia­steczko porwane przez trąbę wodną niż na pio­nie­rów szu­ka­ją­cych nowych ziem, podróż­ni­cza rodzina Man­del­lów poto­czyła się po torach ku schro­nie­niu.

Dok­tor Ali­man­tando i pan Jeri­cho zoba­czyli szku­ner z daleka, plą­ta­ninę wie­lo­barw­nych szmat ucie­ka­jącą przed fron­tem burzy. Wyszli, nara­ża­jąc się na pierw­sze podmu­chy, porywy i pyłowe wiry, żeby poskła­dać deli­katne płatki paneli sło­necz­nych w cia­sne pączki oraz scho­wać pie­rza­ste czułki i tale­rzowe anteny do wieży prze­kaź­ni­ko­wej. Kiedy pra­co­wali, z dłońmi i gło­wami owi­nię­tymi gru­bymi tur­ba­nami, wiatr wzmógł się do zagłu­sza­ją­cego krzyki wycia i wypeł­nił powie­trze lata­ją­cymi pia­sko­wymi igłami. Szku­ner gwał­tow­nie zaha­mo­wał, pisz­cząc, jęcząc i sypiąc iskrami, a dr Ali­man­tando i pan Jeri­cho pobie­gli pomóc w roz­ła­dunku. Pra­co­wali w mil­czą­cej, bez­in­te­re­sow­nej syn­chro­ni­za­cji ludzi, któ­rzy od dłu­giego czasu znają tylko sie­bie nawza­jem. Evie Man­delli ich nie­stru­dzone, mecha­niczne dźwi­ga­nie i nosze­nie wydało się dość prze­ra­ża­jące – żywina, roślina, maszyna, narzę­dzia, mate­riały, tka­niny, arty­kuły gospo­dar­stwa domo­wego, gwoź­dzie, śruby, farby, pod­nieś, prze­nieś, pod­nieś, prze­nieś, a wszystko to bez słów.

– Gdzie mogą się scho­wać?! – wrza­snął Rael Man­della.

Dok­tor Ali­man­tando kiw­nął owi­nię­tym tka­niną pal­cem i zapro­wa­dził ich do cie­płej, suchej groty.

– Ta dla was, ta przy­le­gła na wasze sprzęty.

Sie­dem­na­ście po sie­dem­na­stej burza pyłowa ude­rzyła. W tej samej chwili Eva Man­della zaczęła rodzić. Gdy wia­try, które mogły obrać ludz­kie kości z mięsa, unio­sły w stra­tos­ferę jej suk­nię ślubną, halki, rodowy sztan­dar i sześć arku­szy dro­go­cen­nych folii solar­nych, ona parła, parła, jęczała, dyszała i sapała, i parła, parła, w cie­płej, suchej gro­cie, przy świe­tle łojo­wych świec; parła i parła, i parła, i parła, aż wyparła na świat parę kwi­lą­cych nowo­rod­ków. Ich pierw­sze krzyki roz­to­piły się w gło­śniej­szym lamen­cie burzy. Odro­bina czer­wo­nego pia­sku prze­są­czyła się do wlotu jaskini. W żół­tym, migo­tli­wym świe­tle świec Rael Man­della uniósł syna i córkę.

– Limaal – powie­dział do dziecka na pra­wej dłoni. – Taasmin – powie­dział do dziecka na lewej i czy­niąc to, prze­ka­zał im swą klą­twę, tak że jego pra­wo­ręczny racjo­na­lizm prze­szedł na syna, a lewo­ręczny misty­cyzm żony na córkę.

Byli pierw­szymi rodo­wi­tymi miesz­kań­cami Drogi Bez Zna­cze­nia, a ich oby­wa­tel­stwo prze­szło także na rodzi­ców i dziadka – nie mogli bowiem wyru­szyć na pusty­nię, mając pod opieką nie­mow­lęta. Zostali więc na zawsze i ni­gdy nie odkryli ziem za górami, któ­rych od tego czasu szu­kają wszy­scy Man­del­lo­wie, wie­dząc, że Droga Bez Zna­cze­nia jest zawsze o jeden krok od raju, a to im nie wystar­cza.

Rozdział 4

4

Rajan­dra Das miesz­kał w dole pod pero­nem 19 dworca Połu­dnik Główny. Współ­dzie­lił go z masą innych ludzi, a takich dołów pod dwor­cem była cała masa, więc i ludzi była cała masa. Okre­ślali sie­bie mia­nem wol­nych dżen­tel­me­nów, kone­se­rów wol­no­ści, uczo­nych z Uni­ver­suum Życia, Duchów Bez­tro­ski. Zarządcy kolei nato­miast okre­ślali ich mia­nem rynsz­to­ko­wych szczu­rów, meneli, żebra­ków, zło­dzie­jasz­ków, gun­dów i żuli. Pasa­że­ro­wie nazy­wali ich bie­da­kami, nie­szczę­śni­kami, upa­dłymi duszami i ludźmi, któ­rym powi­nęła się noga, dla­tego otwie­rali przed nimi swe port­fele, kiedy przy­sia­dali na scho­dach dworca, wycią­ga­jąc rękę po deszcz cen­tawo i patrząc mlecz­no­bia­łymi, śle­pymi oczyma, które zawdzię­czali spe­cjal­nym kata­rak­to­wym soczew­kom kon­tak­to­wym pro­du­ko­wa­nym przez Firmę Optyczną Gwiazda Zaranna na East Bread Street. Jed­nakże Rajan­dra Das nie musiał się zni­żać do hoj­no­ści podróż­nych z Połu­dnika Głów­nego. Egzy­sto­wał wyłącz­nie w pod­ziem­nym spo­łe­czeń­stwie dworca i żył z tego, co żebracy mogli zapła­cić za jego usługi. Cie­szył się pewną dozą sza­cunku (choć to sporna kwe­stia, co ozna­cza sza­cu­nek w kró­le­stwie włó­czę­gów), bo miał talent.

Rajan­dra Das miał dar zacza­ro­wy­wa­nia maszyn. Nie było na świe­cie nic mecha­nicz­nego, elek­trycz­nego, elek­tro­nicz­nego czy sub­mo­le­ku­lar­nego, co nie chcia­łoby z nim współ­pra­co­wać. Kochał te maszyny, uwiel­biał je roz­mon­to­wy­wać, maj­stro­wać przy nich, skła­dać je z powro­tem, tak że były lep­sze niż wcze­śniej, a maszyny uwiel­biały dotyk jego dłu­gich, zręcz­nych pal­ców, głasz­czą­cych je po wnętrz­no­ściach i regu­lu­ją­cych ich wraż­liwe narządy. Maszyny dla niego śpie­wały, dla niego mru­czały, dla niego zro­bi­łyby wszystko. Maszyny kochały go do sza­leń­stwa. Gdy tylko w dołach pod pero­nami Połu­dnika coś prze­sta­wało dzia­łać, od razu zabie­rano to do Rajan­dry Dasa, który chrzą­kał, mru­czał i gła­dził swoją schludną brą­zową bródkę. Potem wycią­gał z licz­nych kie­szeni kurtki śru­bo­kręty, roz­bie­rał urzą­dze­nie. Po pię­ciu minu­tach było napra­wione i dzia­łało lepiej niż przed­tem. Umiał wycią­gnąć dwa lata funk­cjo­no­wa­nia z żaró­wek obli­czo­nych na cztery mie­siące. Potra­fił nastroić radia tak dokład­nie, że odbie­rały kosmiczne poga­wędki habi­ta­tów ROTECH-u na wyso­kich orbi­tach. Był w sta­nie prze­ro­bić pro­tezy rąk i nóg (któ­rych pod Dwor­cem Głów­nym nie bra­ko­wało), tak że były spraw­niej­sze i sil­niej­sze od zastę­po­wa­nych przez nie czę­ści ciała.

Takie zdol­no­ści nie uszły uwagi władz kole­jo­wych i przy spo­ra­dycz­nych pro­ble­mach, kiedy przed­fu­zyjny per­ko­la­tor po pro­stu nie chciał sta­bil­nie osia­dać albo talio­wana butla numer 3 upar­cie zacho­wy­wała się tak, że inży­nie­ro­wie w furii ciskali elek­tro­ma­gne­tycz­nymi klu­czami induk­cyj­nymi o zie­mię, od razu posy­łano naj­młod­szego sta­żem prak­ty­kanta w labi­rynt cuch­ną­cych odcho­dami kory­ta­rzy i tuneli, żeby spro­wa­dził Rajan­drę Dasa. A Rajan­dra Das prze­ma­wiał butli do rozumu, regu­lo­wał uszko­dzony per­ko­la­tor i wszystko znów cho­dziło jak w zegarku, albo i lepiej.

Tak więc Rajan­dra Das żył sobie jak pączek w maśle, mając immu­ni­tet na okre­sowe poli­cyjne czystki w tune­lach, sza­no­wany, lubiany i zasobny. Wtem pew­nego dnia Rajan­dra Das wygrał na Wiel­kiej Lote­rii Kole­jo­wej.

Lote­ria była bar­dzo cwa­nym kawał­kiem inży­nie­rii spo­łecz­nej, wymy­ślo­nym przez legen­dar­nego włó­częgę zna­nego tylko jako Stary Mędrzec, i dzia­łała tak oto: co mie­siąc nazwi­ska wszyst­kich pod­ziem­nia­ków spod dworca lądo­wały w wiel­kim bęb­nie. Loso­wano jedno i zwy­cięzca mógł jesz­cze tego samego wie­czoru opu­ścić dwo­rzec dowol­nie wybra­nym pocią­giem. Albo­wiem Stary Mędrzec uświa­da­miał sobie, jaką pułapką jest dwo­rzec Połu­dnik Główny – wygodną, suchą, cie­płą norą, zapra­sza­jącą do doży­wot­niego żebrac­twa i samo­umar­twie­nia. Pozba­wia­jącą każ­dego czło­wieka całego jego poten­cjału. Jak wię­zie­nie o łagod­nym rygo­rze. A ponie­waż był Stary (według legendy stary jak świat) i był Mędr­cem, dodał do swej gry dwie rzą­dzące nią reguły. Pierw­sza: w lote­rii musi brać udział każde nazwi­sko, bez wyjątku. Druga: zwy­cięzcy nie wolno nie przy­jąć nagrody.

I nagle maszynka losu­jąca w małym poko­iku obwie­szo­nym pocz­tów­kami od poprzed­nich zwy­cięz­ców zawar­czała, zawi­ro­wała i wypluła nazwi­sko Rajan­dry Dasa. Mógł to być czy­sty traf. Ale mogła to też być pro­sta chęć pod­li­za­nia mu się ze strony maszynki losu­ją­cej. W każ­dym razie Rajan­dra Das wygrał, a kiedy pako­wał swój skąpy doby­tek do płó­cien­nej torby, wieść roze­szła się po dworcu, tak pod zie­mią, jak i nad zie­mią, od bocz­nicy towa­ro­wej Este­ha­zie Ave­nue po gabi­net pana Popu­le­scu, naczel­nika sta­cji: „Rajan­dra Das wygrał na lote­rii… sły­sze­li­ście? Rajan­dra Das wygrał na lote­rii… i dziś wyjeż­dża… naprawdę? Tak, bo wygrał na lote­rii”. Zatem kiedy Rajan­dra Das kucał we wnęce inspek­cyj­nej przy torze 2, cze­ka­jąc, aż zmieni się świa­tło na sema­fo­rze, wzdłuż toru stała ponad setka ludzi, któ­rzy przy­szli go poże­gnać.

– Dokąd jedziesz? – zapy­tał Djong Pot Huahn, współ­lo­ka­tor z nory i wierny żywi­ciel.

– Nie wiem. W końcu pew­nie do Mądro­ści, tak myślę. Zawsze chcia­łem zoba­czyć Mądrość.

– Ale to jest dokład­nie po prze­ciw­nej stro­nie świata.

– Tym bar­dziej warto tam dotrzeć.

Wtem świa­tło zmie­niło się na zie­lone i z głębi toru w jasnym świe­tle Połu­dnika Głów­nego dobie­gło sapa­nie, dysze­nie i świ­sta­nie grza­nej ter­mo­ją­drowo pary. Spo­mię­dzy świa­teł i obło­ków pary wyło­nił się pociąg, pół­tora tysiąca ton szczę­ka­ją­cej i tur­ko­czą­cej stali Beth­le­hem Ares. Wagony towa­rowe prze­to­czyły się ocię­żale obok kry­jówki Rajan­dry Dasa, powolne i cięż­kie. Odli­czył dwa­na­ście, swój szczę­śliwy numer, i ruszył. Kiedy biegł pomię­dzy pocią­giem a sze­re­giem żegna­ją­cych ludzi, dło­nie wycią­gały się, by pokle­pać go po ple­cach, a usta wykrzy­ki­wały słowa zachęty. Rajan­dra Das, bie­gnąc, uśmie­chał się i machał do nich. Pociąg powoli nabie­rał szyb­ko­ści. Rajan­dra Das wybrał swój wagon i wsko­czył na sprzęg. Z ciem­no­ści wciąż dobie­gały okrzyki, owa­cje i okla­ski. Prze­su­nął się na bok wagonu i spraw­dził drzwi. Nie były zamknięte, jego czar go nie zawiódł. Prze­su­nął je i wto­czył się do środka. Uło­żył się wygod­nie na ster­cie skrzy­nek z mango. Pociąg potur­ko­tał w noc. W nie­spo­koj­nym, pło­chli­wym śnie Rajan­drze wyda­wało się, że sta­wał na długo na ano­ni­mo­wych krzy­żów­kach, by prze­pu­ścić jaśniej­sze i szyb­sze pociągi. O świ­cie obu­dził się i zjadł mango na śnia­da­nie. Odsu­nął drzwi i usiadł, zwie­sza­jąc nogi nad tory, patrząc, jak nad ogromną czer­woną pusty­nią wstaje słońce, jedząc pla­sterki mango pokro­jo­nego woj­sko­wym scy­zo­ry­kiem o wielu ostrzach, ukra­dzio­nym ze sklepu Narzę­dzia Spe­cja­li­styczne Kri­sh­na­murti na Water Street. A skoro nie było na co patrzeć oprócz połaci czer­wo­nej pustyni, poszedł z powro­tem spać i śniły mu się wieże Mądro­ści poły­sku­jące w świe­tle słońca wscho­dzą­cego nad Syr­tis Major.

Dwa­na­ście po dwu­na­stej obu­dziła go drobna eks­plo­zja u pod­stawy krę­go­słupa. Gwiazdy sta­nęły mu przed oczyma, jęk­nął, z tru­dem nabrał powie­trza, sap­nął, stęk­nął. Nastą­piła kolejna eks­plo­zja i kolejna. Zdo­łał obu­dzić się na tyle, żeby zro­zu­mieć, że to są kop­niaki w nerki. Bez tchu, nie mógł nawet zawyć, prze­to­czył się więc i spo­cona, zła twarz owio­nęła go par­szy­wymi wyzie­wami.

– Par­szywy leniwy prze­klęty żul-dar­mo­zjad, co jeź­dzi na gapę – burk­nęła spo­cona twarz. Stopa cof­nęła się do kolej­nego kop­niaka.

– Nie nie nie nie nie nie nie nie nie kop – wyję­czał Rajan­dra Das, znaj­du­jąc w płu­cach jakąś rezerwę powie­trza, żeby bła­gać, uno­sząc dło­nie w próż­nej proś­bie.

– Par­szywy leniwy prze­klęty żul-dar­mo­zjad, co jeź­dzi na gapę – powtó­rzył Paskudny Oddech dla pod­kre­śle­nia i kop­nął go w pierś. Dłoń chwy­ciła go za zno­szoną kurtkę i unio­sła.

– Wysiadka – powie­działa twarz, cią­gnąc Rajan­drę Dasa ku otwar­tym drzwiom. Pod kołami pędziła czer­wona pusty­nia.

– Nie nie nie nie nie – bła­gał Rajan­dra Das. – Nie na pustyni. To mor­der­stwo!

– A co mnie to? – wark­nęła spo­cona twarz, choć musiało to podraż­nić jakieś resztki przy­zwo­ito­ści nie­tknięte przez pracę w Beth­le­hem Ares, usa­dził go bowiem z powro­tem na ster­cie skrzy­nek i sam usiadł, żeby go pil­no­wać, postu­ku­jąc się pałką po udzie. – Następ­nym razem, jak choćby tro­chę zwol­nimy, wypad z pociągu.

Rajan­dra Das nic nie powie­dział. Czuł, że siniaki na ple­cach robią się fio­le­towe.

Po pół­go­dzi­nie wago­nem szarp­nęło. Rajan­dra Das poznał po uci­sku na fio­le­towe siniaki, że pociąg zwal­nia.

– Gdzie jeste­śmy? W jakimś cywi­li­zo­wa­nym miej­scu?

Ochro­niarz uśmiech­nął się, poka­zu­jąc szpa­ler psu­ją­cych się zębów. Pociąg zwol­nił i ze zgrzy­tem hamul­ców zaha­mo­wał. Ochro­niarz roz­su­nął drzwi, wpusz­cza­jąc do środka jaskrawe świa­tło.

– Ej, ej, ej, co to ma być? – powie­dział Rajan­dra Das, mru­ga­jąc.

Nagle stwier­dził, że leży na twar­dej ziemi, znów pozba­wiony tchu. Płó­cienna torba wal­nęła go bole­śnie w pierś. Gwizd­nęły gwizdki, zasy­czała para, szarp­nęły się tłoki. Po jego twa­rzy pocie­kła strużka gorą­cej cie­czy. Krew! – pomy­ślał, potem zamru­gał, splu­nął, usiadł. Straż­nik skoń­czył na niego sikać i roze­śmiał się tubal­nie, cho­wa­jąc kro­sto­wa­tego członka do śmier­dzą­cych spodni. Pociąg ryk­nął syreną i ruszył.

– Sukin­syny – powie­dział Rajan­dra Das, kie­ru­jąc to słowo ogól­nie do spółki kole­jo­wej.

Otarł twarz ręka­wem. Mocz utwo­rzył na pia­sku ciemną czer­woną plamę. Rów­nie dobrze mogła to być krew. Rozej­rzał się, lustru­jąc oko­licę. Niskie domy z suszo­nej cegły, jedna czy dwie pobie­lone ściany, tro­chę zie­leni, parę drzew, parę pomp z wia­tra­kiem, kilka dużych, rom­bo­wych paneli sło­necz­nych i przy­sa­dzi­sta wieża z prze­kaź­ni­kiem mikro­fa­lo­wym na szczy­cie góry gła­zów, które wyglą­dały, jakby ktoś w nich miesz­kał.

– Ujdzie – powie­dział Rajan­dra Das, ulu­bie­niec lote­rii, pocią­gów i wago­nów towa­ro­wych, ale nie ochro­nia­rzy, a już szcze­gól­nie nie ochrony Spółki Kole­jo­wej Beth­le­hem Ares.

Zbli­żały się do niego jakieś posta­cie, nie­wy­raźne przez roz­fa­lo­wane od połu­dnio­wego upału powie­trze. Rajan­dra Das pozbie­rał się i wyszedł na spo­tka­nie swoim nowym gospo­da­rzom.

– Cześć – powie­dział. – Pocz­tó­wek z wido­kami stąd to pew­nie nie macie, co?

Rozdział 5

5

Babuszka nie lubiła pocią­gów. Ich roz­miary budziły w niej lęk. Przy­tła­czał ją ich cię­żar. Prze­ra­żała szyb­kość, a odgłos kół przy­wo­dził na myśl nad­cho­dzącą apo­ka­lipsę. Bała się pary i jej stru­mieni pod ciśnie­niem, bała się tego, że ich ter­mo­ją­drowe toka­maki wybuchną i roz­rzucą jej luźne atomy po gór­nych war­stwach atmos­fery. Nie cier­piała pocią­gów. A zwłasz­cza pocią­gów, które musiały prze­je­chać przez groźne czer­wone pusty­nie. Za to pociągi prze­waż­nie odno­siły się do Babuszki obo­jęt­nie. Nawet ten, który prze­jeż­dżał przez groźną czer­woną pusty­nię.

– Misza, kiedy wresz­cie wysią­dziemy z tej okrop­nej machiny?

Mikal Mar­go­lis, mine­ra­log i che­mik prze­my­słowy, oddany syn i młody pio­nier, odwró­cił wzrok od hip­no­tycz­nej czer­wo­nej pustyni, czy­stej, asce­tycz­nej i pięk­nej swym geo­lo­gicz­nym poten­cja­łem, i powie­dział do maleń­kiej sta­ruszki-matuszki:

– Wysią­dziemy, kiedy wysią­dziemy, a wtedy znaj­dziemy się w Raj­skiej Doli­nie, gdzie deszcz pada tylko o dru­giej w nocy, gdzie sie­jesz nasiono i musisz się odsu­nąć, żeby, rosnąc, nie ukłuło cię w pod­bró­dek, gdzie oswo­jone ptaki sia­dają ci na palcu i śpie­wają i gdzie ty, matko, i ja doro­bimy się for­tuny i doży­jemy końca naszych dni w szczę­ściu, zdro­wiu i pomyśl­no­ści.

Babuszkę ucie­szyła ta pro­sta opo­wieść o cudach. Naj­bar­dziej się jej spodo­bał kawa­łek o sia­da­ją­cych na pal­cach oswo­jo­nych pta­kach. W Nowym Cosmo­ba­dzie jedy­nymi pta­kami były hała­śliwe czarne wrony.

– Misza, ale długo jesz­cze?

– Na następ­nej sta­cji wysia­damy. Na pustyni nie ma miast, więc pociąg zatrzyma się dopiero tam. Następna sta­cja, tam prze­sia­damy się na gór­ską kolej, która zawie­zie nas do Raj­skiej Doliny.

– Och, jesz­cze prze­siadka, jak ja ich nie cier­pię. Nie lubię pocią­gów, Misza, nic a nic ich nie lubię.

– Spo­koj­nie, mateczko, spo­koj­nie. Jestem z tobą. Może mię­to­wej her­baty na uspo­ko­je­nie ner­wów?

– Tak, Misza, to by było bar­dzo miłe. Dzię­kuję.

Mikal zadzwo­nił po ste­warda, który przy­niósł mię­tową her­batę w ele­ganc­kim czaj­niczku ozdo­bio­nym czarno-zło­tym zna­kiem Spółki Kole­jo­wej Beth­le­hem Ares. Babuszka popi­jała her­batę i mię­dzy łykami uśmie­chała się do syna. Mikal Mar­go­lis odpo­wia­dał uśmie­chem i zacho­dził w głowę, co też powie matce, kiedy dojadą do Raj­skiej Doliny, rajem ona bowiem była tylko dla prze­my­sło­wego che­mika; gdzie deszcz padał o dru­giej w nocy, bo wtedy rafi­ne­rie wypusz­czały gazy odpa­dowe do atmos­fery, gdzie to ety­len w gle­bie kazał rośli­nom strze­lać w górę w jedną noc, a potem więd­nąć i umie­rać; i gdzie tok­syczne wyziewy dawno wykoń­czyły wszyst­kie ptaki, a te, co teraz sia­dają na pal­cach, to sprytne mecha­niczne pod­róbki, część pro­gramu public rela­tions Firmy.

Będzie się tym mar­twił, kiedy przyj­dzie czas. Za spo­la­ry­zo­wa­nym oknem prze­su­wała się wspa­niała czer­wona pusty­nia, iście męski kra­jo­braz, surowa kra­ina skal­nych i mine­ral­nych cudów. Wyobra­ził sobie, że jedzie po niej konno, owi­nięty pon­cho i zawo­jem, z obi­ja­jącą się o plecy skó­rzaną torbą na próbki. Kiedy pogrą­żył się w tych marze­niach, nie trzeba było długo cze­kać, by łagodne drga­nia pociągu uko­ły­sały go do snu.

Obu­dził się w pan­de­mo­nium. Nie Pan­de­mo­nium – sta­cji, na któ­rej mieli prze­siadkę do Raj­skiej Doliny, lecz w innym, znacz­nie strasz­niej­szym. Syczały zawory, metal ude­rzał ze szczę­kiem o metal, a nim ktoś potrzą­sał i wołał:

– Sir, pana matka, sir, pan się obu­dzi, pana matka, sir, sir, sir! – Sku­pił wzrok na bla­dej twa­rzy ste­warda. – Sir, pań­ska matka.

Babuszki nie było na jej miej­scu. Znik­nął też cały bagaż. Mikal Mar­go­lis sko­czył do okna i zoba­czył, jak matka sunie rado­śnie wzdłuż torów, kiwa­jąc na szczu­płego mło­dego czło­wieka z brodą, uśmiech­nię­tego pod sto­sem paczek i skrzyń.

– Mamo! – ryk­nął. – Mamo!

Babuszka unio­sła wzrok i poma­chała, maleńka, por­ce­la­nowa laleczka. Głos też miała jak laleczka.

– Misza! Chodź! Nie ma czasu, trzeba przejść na drugą sta­cję!

– Mamo! – roz­darł się Mikal Mar­go­lis. – To nie ten przy­sta­nek!

Jego słowa zgi­nęły w kłę­bach pary i grzmo­cie star­tu­ją­cych sil­ni­ków ter­mo­ją­dro­wych. Skrzy­piąc, jakby ze sta­ro­ści, pociąg zaczął się toczyć.

– Sir, sir! – wykrzyk­nął ste­ward, wyma­chu­jąc rękoma.

Mikal Mar­go­lis ode­pchnął go na puste sie­dze­nie i popę­dził do drzwi. Wysko­czył dokład­nie w chwili, gdy wagon mijał koniec zaim­pro­wi­zo­wa­nego peronu.

Babuszka pod­bie­gła wzdłuż peronu, kipiąc obu­rze­niem.

– Misza, jak ty możesz tak dener­wo­wać twoją biedną matkę! Żeby zasy­piać w pociągu, nie do pomy­śle­nia! Chodź, bo spóź­nimy się na pociąg w góry.

Bez­czelny typ-baga­żowy musiał odło­żyć walizki, tak bar­dzo się śmiał.

– Matko, a gdzie są góry?

– Za tymi budyn­kami.

– Matko, prze­cież widzisz, co jest za budyn­kami, takie są niskie. Matko, to jest nie ta sta­cja.

– Och, nie? To gdzie cię stara, biedna matka upla­so­wała?

Mikal Mar­go­lis wska­zał słowa uło­żone z ład­nych bia­łych kamycz­ków obok torów.

– Droga Bez Zna­cze­nia, matko.

– Ale to jest wła­śnie następna sta­cja?

– Mie­li­śmy wysiąść w Pan­de­mo­nium. Pociąg nie powi­nien się tu zatrzy­my­wać. Tej miej­sco­wo­ści nie powinno tu być.

– To obwi­niaj o to kolej albo to mia­steczko, ale nie twoją biedną matkę! – obu­rzyła się Babuszka i zaczęła objeż­dżać, obsztor­co­wy­wać, obga­dy­wać i ogól­nie prze­kli­nać spółkę kole­jową, ich pociągi, ich tory i sema­fory, loko­mo­tywy, maszy­ni­stów, kon­duk­to­rów i ochro­nia­rzy, i wszyst­kich choćby odro­binę zwią­za­nych ze Spółką Kole­jową Beth­le­hem Ares, aż po naj­wred­niej­szą bab­cię klo­ze­tową z trze­ciej klasy. Trwało to jakieś dwa­dzie­ścia minut.

W końcu dok­tor Ali­man­tando, nomi­nalny przy­wódca Drogi Bez Zna­cze­nia, mieszk. 7, wys. n.p.m. 1250 m, „o krok od Raju”, przy­był zakoń­czyć to zamie­sza­nie, żeby móc w spo­koju wró­cić do swo­ich badań chro­no­ki­ne­tycz­nych. Zale­d­wie dzień wcze­śniej zatrud­nił Rajan­drę Dasa, złotą rączkę od wszyst­kiego, ucznia czar­no­księż­nika, mistrza wszel­kiej fuchy i sta­cyj­nego baga­żo­wego, by wypi­sał obok torów nazwę mia­steczka, pięk­nymi bia­łymi kamy­kami, żeby każdy prze­jeż­dża­jący pociąg wie­dział, że ludzie z Drogi Bez Zna­cze­nia są dumni ze swej osady. I jakby zwa­biony magicz­nym sprzę­że­niem, pociąg wio­zący Babuszkę i Mikala Mar­go­lisa wyło­nił się zza hory­zontu i się zatrzy­mał. Rajan­dra Das umiał cza­ro­wać maszyny, ale nie aż tak. Nie­mniej powo­łał cza­ro­dziej­sko na świat Babuszkę i jej syna i teraz dok­tor Ali­man­tando musiał zde­cy­do­wać, co z nimi począć. Zapro­po­no­wał im schro­nie­nie w jed­nej z cie­płych i suchych grot, któ­rymi usiane były skalne zbo­cza, do czasu, gdy posta­no­wią wyje­chać albo zbu­dują sobie trwal­sze schro­nie­nie. Babuszka zesztyw­niała z obu­rze­nia i odrzu­ciła tę pro­po­zy­cję. Nie będzie spać w brud­nej jaskini, z odcho­dami nie­to­pe­rzy na pod­ło­dze i jasz­czur­kami do towa­rzy­stwa, i nie, nie będzie współ­dzie­lić jej z synem, który jest wia­ro­łom­nym nic­po­niem i nie ma poję­cia, jak powinno się trak­to­wać wie­kową damę, którą jest jego nie­szczę­sna matka. Dok­tor Ali­man­tando słu­chał, mobi­li­zu­jąc resztki swej cier­pli­wo­ści, a potem wymu­sił na Man­del­lach, któ­rych dom był prze­wi­dziany dla licz­nej rodziny, by przy­jęli tę przy­błędę. Mikal Mar­go­lis wybrał jaski­nię. Były tam odchody nie­to­pe­rzy i były jasz­czurki, ale nie było matki, więc nie było tak źle.

W domu Man­del­lów Babuszka zna­la­zła sobie rówie­śnika w oso­bie dziadka Harana, który pod­jął ją grosz­ko­wym winem i mio­do­ustymi kom­ple­men­tami oraz popro­sił syna, by dobu­do­wał do ich i tak roz­ło­ży­stego domu dodat­kowy pokój spe­cjal­nie dla niej. Co wie­czór popi­jali wino, wspo­mi­nali czasy, kiedy oni i ten świat byli mło­dzi, i grali w słowne gry, które Babuszka uwiel­biała. Jed­nego z takich wie­czo­rów, wcze­sną jesie­nią, gdy dzia­dek Haran poło­żył słowo „bok­sy­tów” na podwój­nej pre­mii słow­nej i potrój­nej lite­ro­wej, Babuszka po raz pierw­szy zauwa­żyła jego sza­cowne siwe włosy i pro­ste jak struna ciało, wyszczer­bione zębem czasu jak chiń­ski bożek z por­ce­lany, ale silne i nie­ze­ro­do­wane. Zawie­siła wzrok na sztyw­nej jak stal bro­dzie, na pięk­nych, lśnią­cych oczach jak guziczki, po czym wydała ciche wes­tchnie­nie i się w nim zako­chała.

– Hara­nie Man­dello, jak to się mówi w Sta­rym Nowym Cosmo­ba­dzie, jesteś bar­dzo bar­dzo dżen­tel­me­nem.

– Ana­sta­zjo Tiu­risz­czewo Mar­go­lis, jak to się mówi w Dro­dze Bez Zna­cze­nia, jesteś bar­dzo bar­dzo damą – odparł dzia­dek Haran.

Datę ślubu usta­lono na naj­bliż­szą wio­snę.

Mikal Mar­go­lis śnił w swo­jej jaskini o mine­ral­nych źró­dłach Raj­skiej Doliny. Wśród skał Drogi Bez Zna­cze­nia ni­gdy nie zna­lazł dla sie­bie for­tuny, zna­lazł za to krysz­tały siar­czanu dyle­matu. Z cza­sem ule­gły rafi­na­cji do czy­stej formy – by odna­leźć swą for­tunę, musi zosta­wić Drogę Bez Zna­cze­nia i matkę; ale to ozna­czało pozo­sta­wie­nie jej samej sobie, a na to nie miał odwagi. Taka była kwin­te­sen­cja tego dyle­matu. Prze­re­ago­wa­nie go do uży­tecz­nych związ­ków oraz jego misja w poszu­ki­wa­niu anty­mat­czy­nej odwagi miały dopro­wa­dzić przez cudzo­łó­stwo, zbrod­nię i wygna­nie do upadku Drogi Bez Zna­cze­nia. Ale jesz­cze nie teraz.

Rozdział 6

6

Pew­nego popo­łu­dnia, zaraz po ofi­cjal­nym zakoń­cze­niu sje­sty, gdy ludzie wciąż nie­ofi­cjal­nie mru­gali, prze­cią­gali się i zie­wali, spo­ceni po śnie, w Dro­dze Bez Zna­cze­nia roz­legł się odgłos, któ­rego nikt tam wcze­śniej nie sły­szał.

– Brzmi jak wielka psz­czoła – powie­działa Babuszka.

– Albo rój psz­czół – dodał dzia­dek Haran.

– Albo wielki rój wiel­kich psz­czół – powie­dział Rajan­dra Das.

– Psz­czół-mor­der­ców? – zapy­tała Eva Man­della.

– Nie ma takich – odparł Rael Man­della.

Bliź­niaki zagul­go­tały. Pró­bo­wały już cho­dzić, były w wieku, kiedy nie­ustan­nie prze­wra­cały się w przód. We wsi nie było dla nich zamknię­tych drzwi, były nie­ustra­szo­nymi, zawzię­tymi poszu­ki­wa­czami przy­gód. Psz­czoły-mor­dercy by ich nie zra­ziły.

– Bar­dziej jak sil­nik samo­lotu – stwier­dził Mikal Mar­go­lis.

– Jeden sil­nik? – zary­zy­ko­wał dok­tor Ali­man­tando. – Jednosil­nikowy, jed­no­miej­scowy samo­lot do opry­sków? – W Deu­te­ro­no­mium czę­sto się takie widy­wało.

– Bar­dziej dwu­sil­ni­kowy – orzekł pan Jeri­cho, wysi­la­jąc swój nastro­jony słuch. – Dwu­sil­ni­kowy, dwu­miej­scowy, ale nie rol­ni­czy, akro­ba­cyjny, Yama­gu­chi & Jones z dwoma sil­ni­kami May­bach/Wur­tel, pcha­ją­cym i cią­gną­cym, o ile się nie mylę.

Obo­jętne, jakie było jego źró­dło, hałas sta­wał się coraz gło­śniej­szy. Potem pan Jeri­cho wypa­trzył na tar­czy słońca czarny punk­cik.

– Tam jest, patrz­cie!

Wyjąc jak wielki rój wiel­kich mor­der­czych psz­czół, samo­lot wysko­czył ze słońca i zagrzmiał nad Drogą Bez Zna­cze­nia. Wszy­scy zro­bili unik oprócz Lima­ala i Taasmin, któ­rzy śle­dzili go, zadzie­ra­jąc głowy, aż prze­wró­cili się w tył.

– Co to było?

– Cze­kaj­cie… zawraca, będzie wra­cać.

W trak­cie nawrotu wszy­scy zdą­żyli dobrze się przyj­rzeć samo­lo­towi, który nad nimi śmi­gnął. Był opły­wowy, w kształ­cie rekina, z dwoma śmi­głami, z przodu i z tyłu, sko­śnymi skrzy­dłami i skie­ro­wa­nym w dół ogo­nem. Nikt nie prze­oczył też jaskra­wych tygry­sich pasków wyma­lo­wa­nych na kadłu­bie i wyszcze­rzo­nych zębów na nosie. Po raz kolejny śmi­gnął nad Drogą Bez Zna­cze­nia, ledwo mija­jąc czu­bek masztu ante­no­wego. Głowy znów poszły w dół. Samo­lot zawisł w naj­wyż­szym punk­cie nawrotu, popo­łu­dniowe słońce odbiło się od błysz­czą­cego metalu. Miesz­kańcy Drogi Bez Zna­cze­nia poma­chali. Samo­lot raz jesz­cze zanur­ko­wał nad osadę.

– Patrz­cie, pilot macha do nas!

Wszy­scy zama­chali jesz­cze ener­gicz­niej.

Trzeci raz samo­lot śmi­gnął nad gli­nia­nymi domami Drogi Bez Zna­cze­nia. I trzeci raz zro­bił cia­sny nawrót.

– Chyba będzie lądo­wał! – zawo­łał pan Jeri­cho. – Ląduje!

Z koń­có­wek skrzy­deł, nosa i opusz­czo­nego ogona wysu­nęło się pod­wo­zie. Samo­lot zro­bił ostatni prze­lot, pra­wie na wyso­ko­ści ich głów i opadł ku pustej prze­strzeni po dru­giej stro­nie torów.

– Nie uda mu się! – powie­dział dok­tor Ali­man­tando, ale i tak pobiegł razem ze wszyst­kimi ku wiel­kiej chmu­rze pyłu, która wznio­sła się za torami. Po krót­kiej chwili wpa­dli na jadący pro­sto na nich samo­lot.

Ludzie roz­pierz­chli się, samo­lot gwał­tow­nie skrę­cił, zawa­dził skrzy­dło­wym kół­kiem o kamień i prze­wró­cił się na bok, ryjąc w pia­sku długą i głę­boką bruzdę. Dobrzy oby­wa­tele Drogi Bez Zna­cze­nia pośpie­szyli na pomoc pilo­towi i pasa­że­rowi, ten pierw­szy jed­nak uwol­nił się sam, odsu­nął owiewkę kabiny, wstał i wrza­snął:

– Debile! Durne wie­śniaki! Po co żeście to zro­bili? Co? Maszyna jest roz­wa­lona, już ni­gdy nie poleci, tylko dla­tego, że durne wie­śniaki nie wie­dzą, że nie wcho­dzi się przed lądu­jący samo­lot! Zobacz­cie, co naro­bi­li­ście, zobacz­cie po pro­stu!

I pilotka zalała się łzami.

Nazy­wała się Per­sis Tat­ter­de­ma­lion.

Uro­dziła się ze skrzy­dłami, w jej żyłach pły­nął lot­ni­czy cie­kły wodór, a w ner­wach wiatr. Po stro­nie ojca miała trzy poko­le­nia Lata­ją­cego Cyrku Roc­kette Mor­gana, po stro­nie matki – całą gene­alo­gię pilo­tów rol­ni­czych, komer­cyj­nych, czar­te­ro­wych i kaska­de­rów, aż po pra­pra­pra­babkę Indhirę, która podobno pilo­to­wała żaglowce Pra­esi­dium, kiedy ten świat dopiero się wynaj­do­wał. Utrata samo­lotu była dla niej czymś rów­nie poważ­nym jak utrata koń­czyny, uko­cha­nej osoby czy życia.

Całą swą ener­gię, pie­nią­dze i miłość od dzie­sią­tego roku życia inwe­sto­wała w Nie­sa­mo­wity Powietrzny Bazar Tat­ter­de­ma­lio­nów, jed­no­oso­bowy, jed­no­sa­mo­lo­towy lata­jący cyrk, pod­niebne przed­się­wzię­cie roz­ryw­kowo-edu­ka­cyjne, które nie tylko zdu­mie­wało oszo­ło­mioną publicz­ność śmier­tel­nie nie­bez­piecz­nymi akro­ba­cjami i wyczy­nami, ale i kształ­ciło ich, zapew­nia­jąc tym, któ­rzy zapła­cili skromną kwotę, widok z powie­trza na ich pola, widok z bli­ska na zja­wi­ska pogo­dowe oraz lot­ni­cze wypady do pobli­skich war­tych obej­rze­nia miejsc. Tak zara­bia­jąc na życie, prze­miesz­czała się na wschód przez górną pół­kulę świata, aż dotarła do rów­nin­nej osady Sta­cja Wol­la­murra.

– Zobacz­cie Wielką Pusty­nię – zaśpie­wała hodow­com owiec ze Sta­cji Wol­la­murra. – Podzi­wiaj­cie nie­sa­mo­wite głę­biny wiel­kich kanio­nów, zachwy­caj­cie się siłami natury, które wyrzeź­biły potężne natu­ralne łuki i nie­bo­tyczne skalne kolumny. Pod wami – cała histo­ria tej ziemi zapi­sana w kamie­niu; za jed­nego dolara pięć­dzie­siąt gwa­ran­tuję wycieczkę, któ­rej w życiu nie zapo­mni­cie.

Dla Juniusa Lambe’a, oszo­ło­mio­nego na sie­dze­niu pasa­żera, ta rekla­mowa gadka oka­zała się stu­pro­cen­tową prawdą. Dwa­dzie­ścia minut od Wol­la­murra Sta­tion, nie mając w pro­mie­niu stu kilo­me­trów żad­nego kanionu, potęż­nego skal­nego łuku czy nie­bo­tycz­nej skal­nej kolumny, Per­sis Tat­ter­de­ma­lion zauwa­żyła, że jej wskaź­nik paliwa się nie poru­szył. Postu­kała w niego. Czer­wone wska­zówki zami­go­tały i prze­su­nęły się na pustą pozy­cję. Postu­kała jesz­cze raz. Zostały tam, gdzie były.

– Jasna cho­lera – rzu­ciła.

Puściła nagrany komen­tarz o cudach Wiel­kiej Pustyni, żeby uspo­koić Juniusa Lambe’a, i poszu­kała na mapach pobli­skich osad, w któ­rych można by awa­ryj­nie wylą­do­wać. Oczy­wi­ste było, że nie da rady wró­cić do Sta­cji Wol­la­murra, to było oczy­wi­ste, ale mapy ROTECH-u nie były pocie­sza­jące. Spraw­dziła sprzęt radio­lo­ka­cyjny. Poka­zy­wał iskierkę pro­mie­nio­wa­nia mikro­fa­lo­wego nie­całe dwa­dzie­ścia kilo­me­trów stąd, typową dla prze­kaź­ni­ków pla­ne­tar­nej łącz­no­ści.

– No chyba muszę to spraw­dzić – mruk­nęła i zawie­rzyła tej decy­zji samo­lot, sie­bie i pasa­żera.

Zna­la­zła maleńką osadę w miej­scu, gdzie nie powinno jej być. Równe kwa­dra­ciki zie­leni, odbły­ski świa­tła od paneli sło­necz­nych i kana­łów nawad­nia­ją­cych. Zoba­czyła czer­wone dachy domów. I ludzi.

– Trzy­maj się mocno – powie­działa do Juniusa, który dopiero teraz się zorien­to­wał, że coś jest nie tak. – Scho­dzimy.

Na opa­rach paliwa spro­wa­dziła swego uko­cha­nego ptaka w dół. I wtedy co? Jej nie­smak był tak wielki, że odmó­wiła odje­cha­nia z Juniu­sem Lambe’em Ares Expres­sem Llan­gon­nedd-Rejo­ice o 14:14.

– Przy­le­cia­łam tu i stąd odlecę – oświad­czyła. – Nie opusz­czę tej dziury ina­czej niż na skrzy­dłach.

Rajan­dra Das pró­bo­wał zacza­ro­wać kółko, by wró­ciło na skrzy­dło, ale dopro­wa­dze­nie samo­lotu do spraw­no­ści prze­kra­czało jego moż­li­wo­ści, a nawet moż­li­wo­ści pal­nika spa­wal­ni­czego Raela Man­delli. A już szcze­gól­nie upo­ka­rza­jące dla jedy­nej oca­la­łej z Nie­sa­mo­wi­tego Powietrz­nego Bazaru Tat­ter­de­ma­lio­nów było to, że pal­nik spa­wal­ni­czy Raela Man­delli był napę­dzany niczym innym, tylko stu­pro­cen­to­wym, czy­stym, nie­zmie­sza­nym lot­ni­czym cie­kłym wodo­rem.

Tak więc dok­tor Ali­man­tando zna­lazł Per­sis Tat­ter­de­ma­lion dom i ogró­dek, żeby nie umarła z głodu, ona jed­nak nie była szczę­śliwa, bo w oczach wciąż miała niebo. Patrzyła na chude pustynne ptaki sia­da­jące na ante­nach i czuła gorycz, bo jej skrzy­dła prze­trą­cili głupi ludzie. Sta­wała na skraju urwisk i patrzyła, jak wzno­szą się w wie­czorne niebo na prą­dach ter­micz­nych, i zasta­na­wiała się, jak sze­roko musia­łaby roz­ło­żyć ręce, by unieść się tak jak one i wyko­nać spi­ralę w ter­mice, aż znik­nie z pola widze­nia.

Któ­rejś nocy Mikal Mar­go­lis zło­żył jej dwie pro­po­zy­cje, a ponie­waż wie­działa, że tylko zatra­ca­jąc się w nich, zapo­mni o nie­bie, zgo­dziła się na obie. Tej nocy i przez dwa­na­ście kolej­nych, spo­kój miesz­kań­ców zakłó­cały dobie­ga­jące z domo­stwa Mar­go­lisów dziwne odgłosy. Nie­które z nich brzmiały jak jęki i stęki pod­czas sto­sun­ków płcio­wych. Inne – jak odgłosy remontu.

Kiedy poja­wił się szyld, wszystko stało się oczy­wi­ste.

Brzmiał tak:

beth­le­hem ares – restau­ra­cja/hoteljedze­nie * picie * spa­niewła­ści­ciele: m. mar­go­lis, p. tat­ter­de­ma­lion

– To już nie jest mój syn – oświad­czyła obu­rzona Babuszka. – Nie posłu­chał swo­jej dro­giej matki i poszedł do tej taniej, cudzo­ziem­skiej kobiety, żeby wypeł­niać spo­kój nocy odgło­sami, któ­rych nie ważę się opi­sać; co za wstyd mi przy­nosi! A teraz jesz­cze ta jaski­nia grze­chu i sodo­mii! B.A.R/Hotel, ha! Jakby jego droga matka nie wie­działa, co to zna­czy! Myśli, że ona nie umie czy­tać, co? Haran… – powie­działa do swego przy­szłego męża – …moja noga ni­gdy w życiu tam nie posta­nie. Od dzi­siaj nie jest moim synem. Wyrze­kam się go. – I splu­nęła skrom­nie na zie­mię przed B.A.R-em/Hote­lem.

Tego wie­czoru Per­sis Tat­ter­de­ma­lion i Mikal Mar­go­lis urzą­dzili wielką imprezę, z taką ilo­ścią piwa kuku­ry­dzia­nego, żeby każdy mógł pić, ile chce, czyli nie­zbyt wiele, zwa­żyw­szy, że gości było tylko pię­cioro. Nawet dok­tor Ali­man­tando dał się prze­ko­nać, by na jeden wie­czór porzu­cić swe bada­nia naukowe i uczcić otwar­cie hotelu. Dzia­dek Haran i Babuszka zostali i pil­no­wali Lima­ala i Taasmin. Dzia­dek Haran chęt­nie by poszedł i zali­czał pełne wyrzutu spoj­rze­nie za każ­dym razem, gdy Babuszka przy­ła­pała go na tęsk­nym spo­glą­da­niu w stronę świa­teł i hała­sów. Cał­ko­wity zakaz wstępu za próg B.A.R-u z koniecz­no­ści musiał obej­mo­wać także męża.

Następ­nego dnia po impre­zie Per­sis Tat­ter­de­ma­lion wzięła Rajan­drę Dasa, pana Jeri­cha i Raela Man­dellę za tory, gdzie trzej męż­czyźni roz­mon­to­wali nad­gry­ziony przez pia­sek samo­lot akro­ba­cyjny i spa­ko­wali go do pięt­na­stu skrzy­nek. Per­sis Tat­ter­de­ma­lion przez cały czas demon­tażu się nie odzy­wała. Zamknęła resztki swo­jego samo­lotu w naj­głęb­szej i naj­ciem­niej­szej gro­cie B.A.R-u/Hotelu, a klucz wsa­dziła do sło­ika. Jed­nakże nijak nie mogła się zmu­sić, by zapo­mnieć, gdzie stoi ten słoik.

Pew­nej nocy, dwie po dru­giej, obró­ciła się, wcho­dząc na Mikala Mar­go­lisa, i szep­nęła mu do ucha:

– Skar­bie, wiesz, czego nam potrzeba? Co jest potrzebne, żeby było naprawdę ide­al­nie?

Mikal wstrzy­mał oddech, spo­dzie­wa­jąc się obrą­czek, dzieci czy drob­nych per­wer­sji z wyko­rzy­sta­niem skóry i gumy.

– Stół do sno­okera.

Rozdział 7

7

Braci Gal­la­cel­lich było trzech – Ed, Louie i Umberto. Nikt nie miał poję­cia, który to jest Ed, który Louie, a który Umberto, bo byli tro­jacz­kami, podob­nymi do sie­bie jak groszki w strączku albo dni w wię­zie­niu. Dora­stali w rol­ni­czej spo­łecz­no­ści Burma Shave, gdzie krą­żyły na ich temat trzy typowe pogło­ski. Pierw­sza – że zna­le­ziono ich porzu­co­nych w kar­to­nie na skraju pola kuku­ry­dzy Gio­vanna Gal­la­cel­liego. Druga – że są czymś wię­cej niż zwy­kłymi tro­jacz­kami, choć czym dokład­nie, tego nikt nie był gotów powie­dzieć na głos, żeby nie ura­zić świę­tej pani Gal­la­celli. Wresz­cie trze­cia – że chłopcy od nie­mow­lęc­twa co naj­mniej raz zamie­nili się toż­sa­mo­ściami, tak że Louie dorósł jako Ed lub Umberto, Umberto jako Louie lub Ed, a Ed jako Umberto lub Louie plus wszyst­kie moż­liwe per­mu­ta­cje pod­czas kolej­nych zamian. Nawet sami chłopcy nie byli pewni, który z nich to Ed, który Louie, a który Umberto – za to miesz­kańcy Burma Shave byli pewni, że w życiu nie widzieli tak iden­tycz­nych tro­jacz­ków („klo­nów”, o rany, no, się wymknęło, rozu­miesz, to słowo, któ­rego nie należy wyma­wiać przy ich rodzi­cach) ani tak dia­bel­sko przy­stoj­nych.

Agneta Gal­la­celli była przy­sa­dzi­stą jak ropu­cha kobietą o sercu z cie­płej mlecz­nej cze­ko­lady. Gio­vann Gal­la­celli był wysoki i chudy jak szczapa. Nato­miast Ed, Louie i Umberto byli ciem­no­okimi, kędzie­rza­wymi, roze­śmia­nymi boż­kami miło­ści. I dobrze o tym wie­dzieli. Podob­nie jak każda dziew­czyna w Burma Shave. I dla­tego wła­śnie bra­cia Gal­la­celli posta­no­wili wyje­chać z Burma Shave bla­dym wtor­ko­wym świ­tem, wago­nem sil­ni­ko­wym, na który sami prze­ro­bili rol­ni­czego dostaw­czaka.

Przy­da­rzyła się taka dziew­czyna. Nazy­wała się Mag­dala, w skró­cie Mags. Zawsze jest taka dziew­czyna, która flir­tuje, bawi się, roz­ra­bia, wygłu­pia się i nie ma żad­nej wąt­pli­wo­ści, że zali­cza się do chło­pa­ków, aż przyj­dzie moment, kiedy i chło­paki, i ona, uświa­do­mią sobie, że jed­nak nie, zupeł­nie nie jest chło­pakiem, ani tro­chę. Dla Mags ten moment uświa­do­mie­nia przy­szedł dwa tygo­dnie po tym, jak obje­chała z Gal­la­cel­limi co dal­sze pola na pace ich dostaw­czaka. Dla Eda, Louie’ego i Umberta przy­szedł, kiedy pod­je­chali pod obej­ście May­agu­ezów, żeby zapy­tać, czemu Mags nie chce się z nimi spo­ty­kać – i ich dostaw­czak obe­rwał śru­tem.

Naczelną zasadą życia braci była bra­ter­ska soli­dar­ność. Nie zachwiała się nawet w kon­fron­ta­cji ze zre­zy­gno­wa­nym ojcem i wście­kłym sąsia­dem. Nie przy­znali się, który z nich zapłod­nił Mag­dalę May­aguez. Cał­kiem moż­liwe, że sami tego nie wie­dzieli.

– Albo który powie, albo wszyst­kie się z nią żenią – powie­dział Sonny May­aguez. Żona pod­kre­śliła jego słowa lufą strzelby. – No, to jak? Gadka albo ślub.

Bra­cia Gal­la­celli nie wybrali żad­nej z opcji.

Gdzie­kol­wiek indziej na świe­cie nikt nie prze­jąłby się nawet odro­binę taką głu­piutką dziew­czyną jak Mags May­aguez. W pobli­skiej Bel­la­don­nie na samej Tom­bo­lova Street można było się doli­czyć osiem­dzie­się­ciu pię­ciu punk­tów abor­cyj­nych i dwu­na­stu biur pośred­ni­czą­cych w han­dlu pło­dami, spe­cjal­nie dla głu­piut­kich dziew­czyn dokład­nie w tej sytu­acji. Ale Bel­la­donna to Bel­la­donna, a Burma Shave to Burma Shave, dla­tego wła­śnie bra­cia Gal­la­celli wybrali Bel­la­donnę, a nie Burma Shave. Doro­bili się dyplo­mów po dzie­sięć dola­rów sztuka z agro­tech­niki, prawa i budowy maszyn, przy­zna­nych przez uni­ver­suum typu „dziura w ścia­nie”. I żyliby tam w zado­wo­le­niu do końca życia, gdyby nie smutne nie­po­ro­zu­mie­nie z nożem, pija­nym łado­wa­czem i dziew­czyną, w barze na Pri­ma­vera Street. Zatem znowu ucie­kli, w Bel­la­don­nie bowiem obo­wią­zy­wało jesz­cze jakieś prawo, zgod­nie z któ­rym zaraz po stu­pro­cen­towo uczci­wej poli­cji naj­lep­sza jest poli­cja stu­pro­cen­towo sko­rum­po­wana.

Przy­cią­gnęła ich, rol­nika, praw­nika, mecha­nika, siatka lśnią­cych sta­lo­wych szyn pokry­wa­ją­cych świat jak paję­czyna. Ed był mecha­ni­kiem, Louie praw­ni­kiem, Umberto rol­ni­kiem. Z takimi kwa­li­fi­ka­cjami daliby sobie radę wszę­dzie na świe­cie, bo świat był jesz­cze na tyle młody, że roboty było aż nadto dla każ­dej pary rąk. Ale w końcu tra­fili do Drogi Bez Zna­cze­nia.

Wysko­czyli ze swo­jego wago­nika nieco spo­ceni, ale wciąż zabój­czo przy­stojni, i wpa­dli do B.A.R-u/Hotelu. Jeden po dru­gim pac­nęli dzwo­nek. Głowy odwra­cały się ku nim. Bra­cia Gal­la­celli uśmie­chali się i machali.

– Ed, Louie i Umberto – przed­sta­wił ich pierw­szy.

– Szu­kamy miej­sca na noc­leg – dodał drugi.

– Czy­stych łóżek, gorą­cej kąpieli i cie­płej kola­cji – dopo­wie­dział trzeci.

Per­sis Tat­ter­de­ma­lion wyszła z piw­nicy, gdzie pod­łą­czała nową beczkę z piwem.

– Tak? – zapy­tała.

– Ed, Louie i… – powie­dział Ed.

– Szu­kamy… – dodał Louie.

– Czy­stych łóżek, gorą­cej… – uzu­peł­nił Umberto i wszy­scy trzej, w jed­nej chwili, bez­na­dziej­nie i roz­pacz­li­wie się w niej zako­chali.

Bo wie­cie, jest taka teo­ria, która mówi, że dla każ­dej osoby ist­nieje druga, która ide­al­nie i cał­ko­wi­cie speł­nia ich marze­nie o miło­ści. A skoro bra­cia Gal­la­celli byli jedną osobą pomno­żoną razy trzy, oczy­wi­ście i ten ideał musiał być dla nich wspólny, a tym ide­ałem oka­zała się Per­sis Tat­ter­de­ma­lion.

Następ­nego dnia bra­cia Gal­la­celli udali się do dok­tora Ali­man­tanda, żeby dostać pobyt stały. Przy­dzie­lił Umber­towi dużą działkę, Edowi szopę, w któ­rej mógł napra­wiać maszyny, a skoro Louie’emu nie mógł dać sta­no­wi­ska w sądzie rejo­no­wym czy choćby sto­lika w rogu baru, gdzie mógłby prak­ty­ko­wać swą sztukę, dał mu działkę pra­wie tak samo wielką jak Umber­towi i dora­dził zaję­cie się hodowlą zwie­rząt, mówiąc, że ze wszyst­kiego, co ma do zaofe­ro­wa­nia Droga Bez Zna­cze­nia, to jest naj­bliż­sze prak­tyce praw­ni­czej.

Rozdział 8

8

Mikal Mar­go­lis miał pro­blem. Cier­piał, bo zako­chał się w pani wete­ry­narz z domu nr 12 po dru­giej stro­nie drogi. Jed­nakże obiek­tem jego pożą­da­nia, który je w dodatku zaspo­ka­jał, była Per­sis Tat­ter­de­ma­lion, z którą miał wspól­notę łoża i inte­re­sów. Pani wete­ry­narz z domu nr 12, nazy­wa­jąca się Marya Quin­sana, też miała pro­blem. Taki, że była obiek­tem pożą­da­nia swego brata Mor­tona. Nie­stety nie kochała go, ani tro­chę, nie kochała też Mikala Mar­go­lisa. Kochała tylko sie­bie. Ta samo­mi­łość była oszli­fo­wana jak bry­lant o wielu lśnią­cych faset­kach, tak że jej pro­mie­nie odbi­jały się w kie­runku innych osób wokół niej, które uwa­żały, że ona ich kocha, a oni ją.

Jedną z takich osób był jej brat Mor­ton Quin­sana, den­ty­sta z dziw­nymi obse­sjami, w któ­rego zabor­czość wobec sio­stry nie wie­rzył nikt. Wszy­scy wie­dzieli, że on jej skry­cie pożąda, on wie­dział, że skry­cie jej pożąda, więc nawet nie było to skryte, skoro tyle osób o tym wie­działo. Żywił jed­nak do niej taki sza­cu­nek, że nie ważył się tknąć jej nawet pal­cem. Pło­nął więc pie­kielną fru­stra­cją w przy­zwo­itej odle­gło­ści. A im dłu­żej pło­nął, tym goręt­szy był żar jego obse­sji. Któ­re­goś wie­czoru przy­ła­pał sio­strę na flir­to­wa­niu z braćmi Gal­la­cel­limi – śmiała się z ich nie­okrze­sa­nych far­mer­skich dow­ci­pów, piła ich napoje, doty­kała ich szorst­kich i brzyd­kich rąk. Przy­siągł wtedy na miej­scu, że ni­gdy nie będzie leczył żad­nego z braci Gal­la­cel­lich, choćby przy­szli do niego z bolą­cym zębem, z krzy­kiem i pła­ka­niem, choćby gni­jąca zębina wyzwo­liła w nich zwie­rzę i kazała im walić bez­sil­nie głową o ścianę; nie, odprawi ich, wygoni bez zasta­no­wie­nia, skaże ich na jęki, cier­pie­nia i zgrzy­ta­nie zębów, za to, że zarzu­cili sieć swych lubież­nych żądz na jego sio­strę Maryę.

Kolej­nym z tych głup­ców był Mikal Mar­go­lis. Przez matkę ni­gdy nie był szczę­śliwy w miło­ści. Jed­nakże kiedy matka ogło­siła swoje zarę­czyny, stał się szczę­śliwy – i był szczę­śliwy z pełną zapału, ener­giczną i zachłanną Per­sis Tat­ter­de­ma­lion. Nagle jed­nak z coty­go­dnio­wego pociągu z zaopa­trze­niem z Połu­dnika wysie­dli Mor­ton i Marya Quin­sa­no­wie. Mikal Mar­go­lis wła­śnie odbie­rał ze sta­cji beczki piwa i skrzynki alko­holi, kiedy zauwa­żył wysoką, silną kobietę idącą wzdłuż peronu z natu­ral­nym wdzię­kiem i dys­kretną siłą polu­ją­cej kotki. Ich spoj­rze­nia spo­tkały się i powę­dro­wały dalej, ale po tym prze­lot­nym kon­tak­cie Mikal Mar­go­lis poczuł, że prze­ska­ku­jąca po krę­go­słu­pie elek­tryczna iskra sta­pia mu na czarne szkło pod­stawę serca, kry­jącą wszelką przy­zwo­itość i uczci­wość. Zako­chał się. Nie był w sta­nie myśleć o niczym innym, tylko o tym, że ją kocha.

Kiedy dok­tor Ali­man­tando przy­dzie­lił Quin­sa­nom jaski­nię, pobiegł w te pędy poma­gać budo­wać im dom.

– Ej, a kto prze­trze rze­czy, kto umyje szklanki? – zapy­tała Per­sis.

Mikal poma­chał i pobiegł. Kiedy dok­tor Ali­man­tando dał Quin­sa­nom działkę, Mikal Mar­go­lis przy­szedł i kopał, prze­gra­dzał i zale­wał, aż księ­ży­cowy pier­ścień zalśnił jak dia­menty.

– Może byś nalał parę drin­ków? – mówiła Per­sis. – Może byś zro­bił jakąś kola­cję dla głod­nych ludzi?