Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Futurystyczna, wielopokoleniowa saga rodziny, która chce przetrwać i przeobrazić wszechświat, mając moc, jakiej dotąd nie widzieliśmy.
Raisa Hopeland, zdeterminowana, aby wygrać wyścig i zostać następną elektromancerką Londynu, zderza się z Amonem Brightbourne’em, chłopakiem w tweedowym garniturku, nie z tego świata, prowadzonym w życiu przez Łaskę, pośrodku londyńskich zamieszek. To powoduje ciąg następstw rozciągających się na dziesięciolecia, na wiele kontynentów oraz wywołuje serię zdarzeń, które zmieniają świat.
Od płonącego Londynu przez geotermiczną Islandię po atakowane zmianami klimatycznymi wyspy Polinezji, od narodzin, przez życie po śmierć, od spokoju przez przerażenie po radość, podróż Raisy skryje w sobie cały świat. Ale jedno zawsze będzie prawdą.
Hopelandia to rodzina – a rodzina jest niebezpieczna.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 656
Miłość spada z letniego nieba.
***
Jest 22.23, a Londyn płonie. Płomienie buchają z rozbitych witryn Foot Lockera na Brixton. Białe szkielety podpalonych citroënów i toyot leżą martwe wzdłuż Wood Green Lane. Na Enfield policję z psami blokuje barykada z płonących pojemników na śmieci. Turcy z Turnpike Lanes, z kijami baseballowymi w pogotowiu, tworzą falangę pomiędzy sklepami, kebabami, kawiarniami, swoim źródłem utrzymania a nieartykułowanym rykiem ulicznej furii. Ostre zęby rozbitych butelek, kosteczki z szyb samochodowych, powgniatane rolety. Porozrzucane pudełka po butach, samotny telewizor LCD, przewrócony na grzbiet, z facjatą rozbitą czyjąś stopą w przelocie. Od Waltham Forest po Croydon, od Woolwich po Shepherd’s Bush, zamieszki przelewają się jak roztopiony ołów z blackberry na iPhone’a, z nokii na samsunga, płyną do serca miasta, na Islington, Sloane Square, Oxford Circus.
– Co ty tu robisz? – Kobieta w kamizelce Transport for London pyta wysiadającego z metra młodego człowieka.
Biały, wielkooki, z opadającą na oczy szopą rudych włosów. W tweedach, o dwa numery za małych, w brogsach, z przewieszoną przez wąskie ramię skórzaną torbą. Chude, nie z tej ziemi stworzenie, poza swoim czasem i miejscem, jak jelonek w fabryce. Kobieta i ta zjawa są jedynymi osobami na peronie linii Central.
– Szukam Meard Mews.
– Meard Mews?
– To gdzieś koło Broadwick Street. Zdaje się.
– Zwariowałeś?
– Jestem na Oxford Circus, tak?
– Nie słyszałeś wiadomości? O unikaniu zbędnych podróży? – Kobieta w odblaskowej kamizelce pokazuje na swój blackberry. – Tam się wszystko rozkręca.
Podziemne wiatry podrywają pył z butów, szeleszczą na kafelkach papierami po batonach i niosą szum ulicy, czasem głosy, czasem cichy, narastający ryk. Łomot. Brzęk tłuczonych szyb. Dźwięki wirują w rurach olbrzymiego instrumentu, stacji Oxford Circus, młody człowiek unosi wzrok, oczy ma wielkie jak antylopa.
– Może mi pani pomóc?
– Wyjście numer siedem – mówi kobieta. – Tylko uważaj tam na górze.
– Ja mam szczęście w życiu – woła chłopak za siebie.
Wyłania się w samym środku rozruchów. Dłonie ciskają kamienie, cegły, kawałki rozwalonego kosza na śmieci i rozkładu autobusowego, które odbijają się od rolet firmowego sklepu Nike. Każde trafienie w łyżwę powoduje radosne okrzyki. Powinien prześliznąć się za ich plecami w wąskie uliczki Soho, lecz widok, dźwięk, zapach anarchii są tak sprzeczne ze wszystkim, co wie o tym mieście, że zafascynowany waha się odrobinę za długo. Radar tłumu go wykrywa. Tłum się odwraca. Widzi go. Bladego, w tweedach. Torba przez ramię. Dekadencja. Elita.
Dłoń wędruje ku skórzanej torbie, miękkiej jak pocałunek, ze starości i z miłości. Ta sama torba towarzyszyła jego stryjecznemu dziadkowi Auberonowi w tajnych, niecnych akcjach w Licji i na Dodekanezie. Ci ludzie mogą mu ją zabrać. Mogą zrobić z nim, co zechcą. O ile większa satysfakcja z odbijania kamieni od ciała niż od grzechoczącej stali. Ciało potrafi krzyczeć, potrafi krwawić. Czterech ludzi odłącza się od grupy i rusza ku niemu, z kawałkami ulicznych mebli w dłoniach. Cofa się. Szkło chrupie pod obcasami brogsów. Stoi na środku szklanego ścierniska z potłuczonych butelek, witryn sklepowych, szyb aut.
Niebo rozbrzmiewa nagłym hałasem. Telewizyjny śmigłowiec nadlatuje nisko i ostro, znad dachu Debenhamsa. Obrotowa kamera zwisa jak jądro pod jego tułowiem. Zawraca nad Oxford Circus, szukając sensacyjnych ujęć. Tłum zadziera głowy, pozuje. To jego pięć minut dla CNN.
Chłopak okręca się na odłamkach szkła i znika na Soho.
Wąskie, ciasne uliczki prowadzą w świat równoległy. Soho ma gdzieś helikoptery, tłuczone szyby, łoskot opuszczanych rolet, szydercze wrzaski, fakt, że jest rok 2011. Na Soho życie toczy się jak zawsze, ławice ludzi w restauracjach z sushi. Bary z chińszczyzną, puby na rogach, kawiarnie. Chłopcy w kraciastych szortach i japonkach stoją na chodnikach, piją i się drą. Młode kobiety w obciętych dżinsach i letnich butach palą. Telewizory pokazują zamieszki na żywo. Amy Winehouse śpiewa, że miłość to przegrana gra.
Przystaje, żeby poradzić się telefonu. Google nie zna Meard Mews.
– Lepiej z tym uważaj – woła któryś z pijących pod barem. – Ktoś ci go zabierze.
– Szukam Meard Mews.
Wzruszenia ramion. Śmieszki.
– Meard Mews? – Gość zbierający szklanki pstryka palcami nad ekranem telefonu. – Na mapie nie będzie, ale to jest tu, o. – Stuknięcie w szybkę.
***
Meard Mews to szczelina na szerokość barków między dwiema ceglanymi ścianami, pełna smrodliwych cieni. Włącza latarkę w telefonie – góry czarnych worków ze śmieciami, kartony rozmiękczone deszczem i butami. Zapach sierpniowej zgnilizny, czosnku, przegrzanego oleju do smażenia. Kuchenne rozmowy. Paplanie radia, piwne szczyny Soho. „Podwójne czarne drzwi”, mówił email. W wąskim przesmyku są takich trzy sztuki.
Dzwoni domofonem do pierwszych.
– Crumble? – pyta.
– Co?
– Crumble. Taki, ten, klub.
– Spierdalaj.
Syreny, wzmocnione przez ceglaną trąbkę Meard Mews. Następne drzwi, następny domofon.
– Crumble?
Długi strumień szybkich sylab w języku, którego nie rozpoznaje, kończący się odłożeniem słuchawki. Ostatnie drzwi.
– Dzień dobry, ja od muzyki.
– Że co, skarbie?
– Muzyka. Do klubu Crumble. Mam grać set.
– W życiu nie słyszałam, skarbie.
– Może jest mały.
Głos woła kogoś poza zasięgiem domofonu.
– Niestety, kochany, nie ma tu nic takiego.
– A to jest Meard Mews?
– Tak.
– Pisali w mailu, żeby przyjść na Meard Mews. Czarne drzwi.
– Ale to nie tu, skarbie.
Telewizyjny śmigłowiec przelatuje jeszcze raz. Chłopak jeszcze raz stuka w emaila od promotora.
Nagle z letniego nieba spada miłość.
– Hej, halo?
Wgapia się w domofon na ostatnich czarnych drzwiach.
– Tutaj. Tu jestem. Na górze.
Światło z telefonu przeskakuje po ścianach, przez drut kolczasty i tłuczone szkło na spękanym betonie, po rynnach. I trafia na twarz młodej kobiety ponad kruszącym się ceglanym gzymsem. Skóra jasnobrązowa, ostre kości policzkowe, piegi, zielone oczy, na włosach opaska Nike.
– Może to wyłącz? Razi mnie.
– A. Przepraszam.
– Ile masz procent? – woła kobieta.
– Eee?
– Baterii. W telefonie.
– Aaa. Osiemdziesiąt mniej więcej.
Na ulicę opada drabinka pożarowa. Pierwsze schodzą buty. I to jakie buty – miękkie, jak rękawiczki dla stóp. Potem oldschoolowe skaterskie podkolanówki z jedynym słusznym czerwono-biało-niebieskim paskiem u góry. Potem legginsy Adidasa, do pół łydki, trzy paski, dziura z tyłu uda. Krótka koszulka, na niej plecak. Lekkie, mocne rękawiczki bez palców. Na lewym przedramieniu telefon w czymś w rodzaju uprzęży. Schodzi z idealną równowagą, rozpędem, gracją. Tak zstępują anioły z nieba. Anioły Soho.
– Daj Bluetootha.
Kuca w zaułku, z twarzą oświetloną ekranem. Przeciąga palcem. Jego telefon odgrywa urywek melodii, którą grałby w klubie Crumble. Powiadomienie. Przychodzi aplikacja.
– Zaakceptuj. Jest bezpieczna. Jak ona zdechnie, to i ja nie żyję.
– Co takiego? – pyta.
Zagląda mu przez ramię i stuka w aplikację. Ekran wypełnia mapa Soho, przecięta pionowym półprzezroczystym zielonym paskiem.
– Tak – szepcze i wyrywa mu telefon z dłoni.
Skok, przeskok, chwyt i już jest w połowie drabinki po drugiej stronie ulicy.
– Mój telefon!
Odwraca się na drabince i rzuca mu świetlistą tabliczkę. Jej telefon. Kiedy trzyma go w złożonych dłoniach jak sakrament, aparat wchodzi w tryb oszczędzania energii. Pięć procent. Wyłącza go.
– Naładuj – krzyczy ona. – On mnie znajdzie.
– Co takiego? – pyta raz jeszcze i dodaje: – Czekaj…
Ta chwila to wszystko. Łap ją. W którymś punkcie wieczności losowe kwantowe fluktuacje raz jeszcze odtworzą ten wszechświat w każdym szczególe i ta chwila wydarzy się na nowo. Ale miriady lat to zbyt długie oczekiwanie na zaspokojenie nieodwzajemnionego pragnienia.
Gramoli się na przemysłowy śmietnik. Do drabinki daleko, ale jest zwinny i chudy. Torba huśta się za nim. Podeszwy chwytnych butów znikają w górze na gzymsie. Krzywi się, rysując czubki butów o cegły. Te brogsy są ręcznie szyte.
Ona jest już jeden dach dalej, skulona na tle rozjarzonego przez Richmond Buildings powietrza, jak superbohaterka. Nieco wyższe latarnie Soho Square błyszczą za nią jak kotara z cekinów.
– Idę z tobą.
– Nie możesz.
– Ale coś ci grozi.
– Że co?
– Możesz zginąć.
– Co?
– Powiedziałaś: „Jak telefon zdechnie, to i ja nie żyję”.
Kręci głową.
– Nie dosłownie „nie żyję”, raczej… Zresztą nie mam czasu. To jest wyścig.
Jest szybka, ale on idzie za nią. Lekkie dachowe baletki ledwo dotykają papy, porozbijanych dachówek, nadpleśniałych gzymsów. Brogsy biegną pewnie. Ona śmiga po dachach Soho jak niska letnia błyskawica. On jest jak idący jej śladem grzmot. Zatrzymuje się w cieniu walących się kominów, dłonie na udach, oddycha ciężko. Dogania ją.
– To tweed – mówi, taksując go wzrokiem.
„Wiktoriańscy dżentelmeni zdobywali Alpy w tweedzie”, ma już powiedzieć, ale ona pędzi dalej, po skosie dachu ku ceglanemu gzymsowi nad wąskim zaułkiem, bardziej znakiem przestankowym między domami niż ulicą. Staje na krawędzi, przenosi ciężar z nogi na nogę, ocenia odległość. „Nie” więźnie mu w gardle, kiedy ona cofa się o krok, łapie równowagę, robi krótki, ostry rozbieg. Skacze. Wydaje się zawisać nad ciemną pustką wypełnioną skwarem Soho i zapachem tajskiego jedzenia – jedyny nieruchomy punkt w kłębiącym się mieście. Ląduje z trzaskiem dachówek, kuca, odzyskuje równowagę.
– Z kimże się ścigasz? – krzyczy przez szczelinę.
– Moim koligatem.
– Twoim… kim?
– Koligatem Finnem. Naprawdę powiedziałeś „z kimże”?
Szacuje przepaść. Rozbieg, wyskok, lądowanie, przyczepność – wszystko jest przeciwko niemu. Po jego stronie – Łaska. Rozpędza się, wyskakuje nad ulicę, ląduje ciężko, pada naprzód, opiera się na dłoniach.
– Rany – szepcze ona.
– No dobra. – Otrzepuje dłonie z brudu. – Z kimże się ścigasz?
Niebo za kobietą jest spowite żółtym, podświetlonym sodowo dymem. Syreny tkają siatkę alarmów.
– Posłuchaj. Jest taka jedna rzecz, którą mogę odziedziczyć. Coś tak rzadkiego i magicznego, że nie uwierzysz. Finn też ma do tego prawo. I stąd ten wyścig. Kto pierwszy to coś włączy, to jego. Zaczynamy na przeciwległych końcach linii, która idzie przez Londyn.
– Linii kolejowej?
– Nie. Cicho, posłuchaj. Linii na mapie. Zero stopni osiem minut, dwa koma jeden sekundy na zachód. Ja na Streatham, on na Muswell Hill. Jeśli ktoś zejdzie z linii o więcej niż dwadzieścia metrów, game over.
– Nawet na domach ludzi, na prywatnym terenie i tak dalej?
– Chuj z prywatnym terenem, tweedziak. Tamizę musiałam przepłynąć. W plecaku mam piankę. Trochę śmierdzi.
– Wbijałaś się w piankę w centrum Londynu?
– No, i zdejmowałam na oczach dziesięciu zboków. Mnie się dostała rzeka, a Finn dostał tory na Euston i West Coast. Jak linia mówi: biegnij po dachach, przeskakuj przez uliczki, to biegniesz i przeskakujesz. – Odwraca się, pokazuje mu jego telefon świecący na lewej ręce. – GPS. Iskromagowie patrzą. No dobra, mam wyścig do wygrania.
– Mogę ci się przydać – woła, gdy ona rusza w górę dachu, muskając dachówki czubkami palców.
– Co ty nie powiesz, tweedziaku?
– Poważnie. Mam szczęście w życiu.
To prawda. To więcej niż prawda. To coś, co definiuje jego dwadzieścia cztery lata. To dlatego drzwi na Meard Mews nie reagowały na hasło „Crumble”. To dlatego demonstranci na Oxford Circus smarknęli, burknęli i poszli dalej; aby doprowadzić go tutaj, na ten dach. I ona też go nie odtrąci. Łaska zawsze faworyzuje tych, co ją mają.
– No to chodź. – I rusza po dachówkach. On depce jej po piętach.
Pod pubem Nellie Dean na Dean Street rozgadany tłumek popija piwo. Skupieni na swych nudnych plotkach, na grzmiących śmiechach, nigdy nie patrzą w górę. Tak pozostaje niedostrzeżone pół wszechświata, jak ciemna materia. Dziesięć ulic stąd pali się miasto, dziewczyny zakładają pianki do nurkowania, superbohaterka w lycrze i jej towarzysz w tweedzie i brogsach biegną po dachach, jak w dziwacznym serialu szpiegowskim z lat sześćdziesiątych zakończonym po paru odcinkach. Ciemna energia.
Dziewczyna sprawdza czerwoną szpilkę na przywłaszczonym telefonie.
– Szybki jest.
– Daleko to?
Dźga podbródkiem w kierunku Soho Square.
– Carlisle Street. – Opada na dach ganku i zerka w dół, na ulicę. – Pięć, sześć metrów.
– Z boku jest drabinka pożarowa.
– To poza linią.
– Nie dla mnie.
Schodzi po zakazanej drabince i opada między gości z piwem na Dean Street.
– Słuchajcie, mogę was o coś poprosić?
Łaski nie da się przywołać, nie da się jej rozkazywać. Ona jest jak blask. Emanuje nim i dotyka serc rozgrzanych piwem i latem. Piwosze pomagają mu przesunąć piknikową ławkę na drugą stronę ulicy i postawić ją pionowo pod ścianą.
– Teraz ile?
– Może ze trzy.
Piwosze widzą dziewczynę i angażują się w przygodę. Ona odwraca się, zwiesza z ganku, opada. Ląduje na skosie ławki, zjeżdża po niej na ulicę, przebiega na drugą stronę, przeskakuje przez maskę ciasno zaparkowanego peugeota 205, w zaułek, przez przemysłowy pojemnik na śmieci, po ścianie w górę, przez wyjście ewakuacyjne na wysoko obramowany taras.
– Parkour czy jak to tam, nie? – pyta chudy typ w kraciastej koszuli.
Patrzy, jak jej pasiaste skarpetki podskakują, przeskakują, znikają z jego życia pomiędzy rozpadającymi się kominami i dachowymi kryjówkami do palenia zioła, w pogoni za bezcenną nagrodą.
Łaska nie da się tak łatwo oszukać. Nie jest uwiązany do prostej linii. Może iść przez to miasto, jak chce. A więc: w głąb Dean Street, przez Carlisle Street na Soho Square. Ostatkiem baterii w telefonie dziewczyny wywołuje aplikację i zwraca się na północ, w kierunku rywala. Tego koligata, cokolwiek to znaczy. Jest, leci pod prąd ludzi zmierzających na wcześniejsze metro i bezpieczniejszy autobus. Dwadzieścia parę lat, wysoki. Wysportowany jak nie wiem. Oliwkowa skóra, wydatny nos, oczy gazeli. Ciemne fale gęstych, lśniących włosów. Ma na sobie takie same legginsy Adidasa jak ona. Takie same buty i skarpetki. Plecak z workiem z wodą na obcisłej koszulce, antypoślizgowe rękawiczki bez palców. Identyfikujący go poblask telefonu zamocowanego na lewym przedramieniu. Wielkie oczy utkwione w zaułkach, drabinach pożarowych, gzymsach. Wpatrzony w Nagrodę. I tak oto przejdzie ci koło nosa, szepcze Łaska w zakamarkach jego serca.
Pełną parą zderza się z Finnem. Przewracają się na ulicę.
– Przepraszam, przepraszam! – Pomaga koligatowi Finnowi wstać. Chwila dla iluzjonisty. – Nic się nie stało? O, to chyba pana telefon. – I sztuczka wykonana. – Najmocniej przepraszam.
Finn wsuwa telefon w pasek na ręce i biegnie dalej, ze wzrokiem utkwionym w dachach miasta. Teraz finał.
Finn zerka na lewe przedramię, bo musi. Zerka raz jeszcze. Wyciąga telefon, potrząsa nim.
Amon widzi, jak z chłopaka ulatuje życie i nadzieja. Widzi, jak pada na kolana. Słyszy coś, czego miał nadzieję już nigdy nie słyszeć – wycie, jakby komuś wyrywano kości z ciała. Oto dla miłości zrobił najgorszą rzecz w życiu.
***
Oddala się z miejsca podmianki. Na skradzionym telefonie Finna łatwo namierza Nagrodę. Poobijane drzwi prowadzą na podwórze. Jest tu drabinka pożarowa. Oczywiście. Wspinając się po niej na płaski dach, przypomina sobie i wyłącza kradziony telefon. Dopełnić zbrodni. Za kilkoma metrami porzuconych grilli i rozbitych butelek wznosi się witrażowa kopuła, zdobiona w liście i gałęzie niczym lampa od Tiffany’ego. W czterech rogach dachu stoją smukłe metalowe kolumny, dwa razy wyższe od niego, każda zwieńczona metalową kulą wielkości jego głowy. A pod stopami – czy to zawiłe wzory wytrawione w dachu, czy hieroglify z gołębiego gówna?
Witraże są stare i tłuste od sadzy, kruche po dziesięcioleciach przepuszczania światła. Zagląda. Półmrok i cienie. Siada oparty plecami o kopułę, czeka, aż dziewczyna nadbiegnie długą, trudną drogą dyktowaną przez linię. Na tle sodowego nieba unoszą się słupy dymu. Syreny, krzyki. Miasto warczy, złe i krnąbrne. Helikoptery odfrunęły do ciekawszych dzielnic.
Na gzymsie pojawia się dłoń w rękawiczce. Potem druga. Podbiega, żeby podać jej rękę.
Wpatruje się w jego twarz. Jest wyczerpana, oczy zapadnięte, twarz plamista od potu i kurzu, połamane paznokcie.
– Jak?
– Znam inną drogę.
Bierze go za rękę i ostatkiem sił gramoli się na dach. Na widok szklanej kopuły spina wszystkie mięśnie.
– O Boże. – Zamiera. – Czy ja… Czy on?
– Jemu się nie udało.
– Widziałeś go? Finna?
– Telefon mu… – Myśli o prawdzie. Prawda i Łaska niekoniecznie się kochają. – Telefon mu się rozładował.
– To ja wygrywam – mówi ona po prostu, a ponieważ te słowa jakoś słabo działają, powtarza je, mówi je miastu, które nie zwraca uwagi.
Telefon na jej przedramieniu wyświetla czterocyfrowy kod. Pochyla się i kręci bębenkami skrytki szyfrowej obok kopuły. W środku jest kółko z dwoma kluczami. Jednym otwiera segment kopuły, odchyla go i wchodzi do środka.
– No chodź. Musisz to zobaczyć. Po prostu musisz.
Metalowe schody skręcają w dół, do dużego salonu zajmującego ostatnie piętro budynku.
Na ścianach mieszkają całe mitologie – bóstwa, duchy, dżiny łypią spomiędzy liści, kwiatów, owocowych orgii i gniazd jaskrawo upierzonych ptaków. Stwory z dziobami, gadzimi oczyma jak klejnoty, demony, wieloręcy półbogowie, młoty, topory, bębny. Jarzące się błękitem korony i tiary z iskier, bransolety na przegubach, pierścienie mocy, owa moc przeskakująca łukami błyskawic od boga do boga.
Przystaje na spiralnych schodach, oczarowany.
– Zeus, Indra, Astrape, Thor, Xolotl, Ptak Gromu, Set, Raijin. Tych subsaharyjskich za bardzo nie znam.
– Frank Brangwyn1 – mówi młoda kobieta. Pstryka szeregiem kremowych bakelitowych wyłączników, kruszących się ze starości. – Prywatne zamówienie. To miejsce jest naprawdę stare. One są dość cenne.
– To jest ta bezcenna nagroda? – pyta.
– Nie – odpowiada dziewczyna. – To.
Drugim kluczem z kółka otwiera pokrywę w podłodze. Pod nią: przekładnia. Pętla z łańcucha biegnie od kół zębatych do bloczka w suficie. Ciągnie. Ogniwa grzechoczą na kołach, zęby klikają. Kołowy kształt pośrodku parkietu rozdziela się na trójkąty. Zaokrąglona metalowa kopuła wypycha je ku górze i na zewnątrz. On, na schodach, ściska poręcz w zachwycie i przestrachu. Jakby gigantycznemu robotowi-niszczycielowi miast ktoś domontował fiuta – tak właśnie wygląda ten podnoszący się z podłogi stalowy dzwon. Owalna gała unosi się, pod nią jest smukła kolumna.
– To? A czym jest „to”?
– Co, tweedziaku, cewki Tesli nie widziałeś?
Nagle wśród bujnej dżungli i bijących piorunów zauważa po wiktoriańsku sztywnego dżentelmena, w wysokim kołnierzyku, elegancko ufryzowanego, z przystrzyżonym wąsem, chytrym uśmieszkiem i bystrym spojrzeniem. Nikola Tesla, serbski mag elektryczności, największy spośród nich.
– Przydaj się na coś – woła młoda kobieta. – Ta wajcha tam. – Wskazuje podbródkiem. Ma ładnie wskazujący podbródek.
Naprzeciwko łańcucha w ścianie jest korba. Amon zbiega po żeliwnych stopniach. On kręci, ona ciągnie. Dzieją się cuda. Wiekowa maszyneria skrzypi, strząsa z siebie lata kurzu i nieużywania. Zenit kopuły otwiera się maleńką gwiazdką nocy. Między metalowymi żebrami pojawiają się przerwy. Powoli, z potwornym jazgotem, płatki rozdzielają się i opuszczają do salonu.
– To jest naprawdę! – przekrzykuje hałas trybów, szyn, łożysk. Zakrzywiony witrażowy trójkąt opuszcza się przed jego twarzą.
– Naprawdę, tweedziaku – odkrzykuje dziewczyna. Cewka wznosi się ponad poziom sufitu. – Elektromancja! Jak byłam mała, uwielbiałam to miejsce, ale wyszło tak, że tutaj trafił Finn, a ja do ciotki Margolis na Spitalfields. Zawsze mu zazdrościłam.
– Nie mam pojęcia, o czym ty mówisz! – krzyczy on.
Kopuła się schowała. Cewka Tesli wysunęła się ponad poziom dachu. Młoda kobieta przerzuca szereg zasuw, aby ją zablokować.
– Gotowy jesteś? Chcesz to zobaczyć? – W jej oczach skrzą się błyskawice.
Trzecią ścianę pokrywają kable i złącza, bezpieczniki i skrzynki rozdzielcze, a wszystko to zbiega się w jednym wielkim nożowym wyłączniku, autentycznie jak wyłącznik „dajcie pioruny na tę trumnę” z filmów z potworami i baronem Frankfurterkiem, z czerwoną rękojeścią. I ona go przerzuca. I unosi dłonie do ust, zachwycona własną śmiałością. Budynek pulsuje mocą. Czoła wszystkich bogów, demonów, aniołów i tesli na ścianach buzują ogniami świętego Elma.
Dziewczyna pędzi po spiralnych schodkach. Na plecach podskakuje jej worek ze śmierdzącą pianką. On, przyciskając torbę do piersi, jakby bicie serca mogło nie dopuścić niszczącego chipy pola elektromagnetycznego, idzie za nią na dach. Muska dłonią poręcz i pojękuje, użądlony przez małą błyskawicę.
– To szaleństwo! – woła do dziewczyny.
– Największe na świecie! – odkrzykuje ona przez buczenie prądu.
Cewka Tesli eksploduje piorunami. Białobłękitne palce plazmy przeskakują na kolumnę w południowo-wschodnim narożniku dachu. Łukowe światło parzy w siatkówki. Piorun przeskakuje z metalowej kuli na metalową kulę, tańczy, drga, znajduje w powietrzu nowe drogi, ani przez chwilę nie stojąc w miejscu. On stoi z zapartym tchem, zachwycony, rozradowany, w altanie z błyskawic. Zabłąkana iskra mogłaby go spalić na popiół. Nie dba o to. Jest węglowym robaczkiem, triadą w wieczności. Dziewczyna tkwi w ekstazie, ukoronowana elektrycznym ogniem.
– Kim ty jesteś? – krzyczy.
Ona rozkłada ręce, jak Anioł Tesli domagający się od miasta czci.
– Jestem Raisa Peri Antares Hopeland!
Przechodnie na Carlisle Street zatrzymują się i zadzierają głowy, na Soho Square hamują samochody. Riksze stają, ich pasażerowie wysiadają, aby się pogapić.
– Może trzeba… – mówi. – Bo policja…
– Jeszcze nie – odpowiada Raisa Peri Antares Hopeland. Wszyscy bogowie burz się zgadzają. Pysznie jest władać gromem. Przechodzi na wschodnią stronę dachu, od Soho Square. – Oni muszą… O! Jest! O rany, patrz!
Na północnym wschodzie, pomiędzy wieżowcami City of London migocze błyskawica.
Włosy stają mu dęba, skóra na głowie zaczyna mrowić. Zachwyt, czysty i pierwotny. Wywołała stamtąd coś przedwiecznego i potężnego, coś, co długo spało, a teraz zbudziło się czujne, dzikie, nieokiełznane.
– Iskromagowie mnie uznają – mówi Raisa Peri Antares Hopeland. – Jestem Elektromancerką. – Jej ciemna skóra lśni elektrycznym indygo; policzki, oczodoły, włosy jarzą się ognikami. Nad dachem przelatuje z terkotem helikopter, zawraca nad Soho Square. – Trzeba to już wyłączyć. Zwracam na siebie uwagę.
Schodzi do gabinetu Elektromancera pomiędzy spiralami ogni świętego Elma, które przeskakują w górę i w dół wzdłuż poręczy kręconych schodów. Błyskawica gaśnie. Szczękają łańcuchy, cewka się opuszcza. On czuje się zmrożony i bezbronny. Energia, która wysłała go na dachy Soho po psychogeograficznych liniach mocy, odpłynęła do ziemi. Nocne marki i ciekawskie uliczne łazęgi wznawiają swoje wędrówki, wszyscy oprócz jednego, który zostaje, gdy reszta gapiów zniknęła; wysoki, atletyczny młody człowiek w sportowej koszulce, legginsach, podkolanówkach. Zadziera głowę. Amon patrzy, jak odwraca się, idzie, puszcza się biegiem, znika w mieście.
Śmigłowiec wznosi się prosto w górę, skręca i leci na wschód.
***
W wielkim salonie jej nie ma. Szuka jej po korytarzach i na niższym piętrze tego mieszkania, które wygląda na większe, niż pozwala czasoprzestrzeń. Słyszy dźwięk puszczonej wody. Światło za uchylonymi drzwiami łazienki. Na kafelkach sportowe ubranie, buty do wspinaczki, grube skarpety. Pianka do nurkowania to zrzucona neoprenowa skóra selkie. Serce mu podskakuje z podniecenia – zawsze chciał mieć takie życie, w którym zakłada się pianki.
– Mogę gdzieś tu się przespać? – krzyczy przez mentol, lawendę i odgłosy drobnej prywatnej przyjemności, jakie ludzie wydają pod bieżącą wodą, ostatnim wspomnieniem mokrego łona. – Bo, ten… ja miałem dzisiaj być w klubie.
– Pewnie. Tu jest masa łóżek.
– Amon Brightbourne – woła z korytarza. – Ja. Jestem. Amon. Brightbourne.
Ona śpiewa Back to Black. Amon wraca po swoich krokach do schodów i namierza sypialnię, która najmniej zalatuje starymi ludźmi. Przy zielonym świetle lampy bankierskiej przy łóżku przypatruje się historii wiszącej w ramkach na ścianach, jak egiptolog odcyfrowujący dynastyczne drzewa. Mieszkał tu artysta estradowy. Afisze z Palladium i Hackney Empire; główne gwiazdy obwieszczone 96-punktowym Playbillem, a wśród 36-punktowych pozycji tresowane psy, komik-żongler oraz sir Karageorge, Elektrycerz. Uśmiechnięty pucołowaty facet, ubrany w kolczugę i kaptur. Ma mały teslowski wąsik.
Potem zdjęcia – Elektrycerz w miękkim, eleganckim garniturze, z pięknie zawiązanym krawatem, spinkami, pozujący z innymi przedpotopowymi artystami. Drobniutka śpiewaczka, wyglądająca jak nauczycielka z podstawówki, we wspaniałej sukni empire z lat pięćdziesiątych. Inna kobieta, wyższa, bardziej pstrokata, w fantastycznym stroju baletnicy, z wysokim jak ul kokiem. Starzy komicy – jeden łysiejący, w rogowych okularach, obok drugi, mniejszy, szpakowaty. Wysoki typ o twarzy gangstera, w fezie. Kolejny, w płaszczu przeciwdeszczowym i ugrzecznionym filcowym kapeluszu, z rysami, które należałoby przeprać i przeprasować. Girlaski w rękawiczkach, srebrnych kozakach, z piórami. Sceniczne reflektory podświetlające iskrę przeskakującą z cewki na grot lancy. Błyskawice pomiędzy kolczymi rękawicami. Scena pełna łuków strzelających między dwiema cewkami. Fotosy z czegoś, co wygląda jak studio telewizyjne z piosenkarzami z lat sześćdziesiątych. Amon rozpoznaje Cliffa Richarda, bo jego matka ciągle wierzy, że uśmiechnął się do niej z ekranu telewizora. Młody i świeży Bruce Forsyth z cywilami o wystraszonych minach, w czymś, co wygląda jak teleturniej. Potem znów scena – z zespołami rockowymi. Tu Elektrycerz, starszy, z eleganckim posiwiałym wąsikiem, z kimś przebranym za wielki kwiat; tu z Ozzym Osbourne’em szczerzącym zęby, wytrzeszczającym oczy i układającym palce w różne kształty; tu na wysokiej estradzie, puszczający iskry gołej elektryczności ponad rockowym trio z chuderlawym, długowłosym basistą i bębniarzem-mięśniakiem za największym zestawem perkusyjnym, jaki Amon w życiu widział. Rick Wakeman w srebrnej pelerynie za baterią syntezatorów, z rycerzami w zbrojach na lodzie. Potem już tylko pusta ściana.
Prześcieradło budzi w Amonie Brightbourne odrazę, więc kładzie się na kołdrze. Nad łóżkiem wisi małe i dziwne urządzonko – koncentryczne pierścienie żyroskopu na cienkim srebrnym łańcuszku. W środku swobodnie obraca się lusterko wielkości pięciopensówki. Nie ma pojęcia, co to takiego, ale nie emanuje żadną złą aurą, a kręci się przy najlżejszym dmuchnięciu, więc uznaje to za amulet.
Co chwilę budzą go wyimaginowane kroki w korytarzu. Jej nigdy tam nie ma. Brakuje mu odwagi, by pójść jej poszukać, jeszcze by się okazało, że jej tu nigdy nie było i cała ta magiczna noc rozsypie się w proch. Kiedy Amon Brightbourne zapada w nerwowy sen, Londyn płonie. Nastoletnie chłopaki biją się na korytarzach i w poczekalniach szpitala King’s College. Rozszabrowano sklep elektryczny Brixton Currys. A oto czaszka zabitego Tesco. Na Woolwich pali się pub Great Harry. Demonstranci jego własnym popiołem piszą mu hasła na ścianach. Śmigłowce, psy, płonące samochody. Pianka tapicerska daje taki piękny płomień. Budzi się w środku nocy, sparaliżowany, nie wie, gdzie jest, przekonany, że stało się coś strasznego i ważnego i że kiedy zrobi się jasno, ujrzy odmieniony, całkiem odmieniony świat. Spadła na niego miłość.
I ten ranek rzeczywiście nadchodzi, i on woła ją – tym pełnym, absurdalnie długim i cudownym imieniem-nazwiskiem – a nie otrzymawszy odpowiedzi, raz jeszcze przeszukuje mieszkanie. Nie ma jej. Czajnik jest ciepły, wyszła chwilę temu i to go pociesza, kiedy robi sobie rozpuszczalną neskę ze słoika na łuszczącym się blacie w pożółkłej melaminowej kuchni. Wchodzi na górę do studia elektromantycznego. Schowała cewkę. Pośrodku klapy w podłodze położyła karteczkę. Na niej – mapa, adres, data za cztery dni i słowa: „Przyjdź fona odebrać”.
Słyszy muzykę z drugiej strony parku Wandsworth Common, Trojan dub, bit ponad sapaniem biegaczy i jękiem pociągów metra w wykopie. Wczesnojesienne liście sypią się na ścieżki, powietrze wydaje się brudne i tłuste, przyprószone złością i dymem z londyńskiego ataku furii, który zwija się teraz do snu jak wąż. Amon Brightbourne przyśpiesza kroku. Praca skończona, jest wolny.
Cztery świty. Cztery sesje pomiędzy sanktuarium Karageorge’a Elektrycerza a teraz.
Shoreditch, piąta rano. Pierwsza jaśniejsza szarość. Wysokie okna magazynowego poddasza otwarte szeroko, ludzie opici rankiem. Cichutkie, zmieniające wysokość jękliwe błagania jego muzyki rozbiegają im się między nogami. Czy już wyśnił swoją noc błyskawic? Dostaje kanapę do spania, wi-fi do podpięcia się i zaproszenie na sesję na kolejnej zamkniętej imprezie.
Stoke Newington, opuszczona hurtownia papiernicza, zabezpieczające blachy otwarte przy użyciu szlifierek kątowych, kiedy oczy policji zwrócone były na Panów Rozruchów. Amon jest zbyt młody, by pamiętać złote lata rave’u – to był terroir jego ojca – ale takie rzeczy zataczają kręgi. „Nie da się do tego tańczyć”, krzyczeli. Tylko że się da.
Croydon, Londyn tnący się po własnych ramionach. Przemykanie wśród zamiatanych wiatrem popiołów, żarzących się szkieletów i sprężyn rozszabrowanych kanap, do wysokiego szklanego apartamentu, żeby grać dla kilkunastu bananowych dzieciaków w bezprzewodowych słuchawkach. Nigdy nie odkryją, że nie wyginają się do tego samego bitu.
Rotherhithe, na śniadanie, potem gdzieś, gdzie można będzie spędzić niedzielę, aż przyjdzie pora ponownego spotkania z Raisą na Wandsworth. Google zna wszystkie numery na Dorling Avenue oprócz 34a. Amon Brightbourne wychował się w miejscach, które nie chciały widnieć na mapach, nie może jednak wyzbyć się lęku, że ona użyła jego podstępu przeciwko niemu, taka skrzacia zmyłka. Przyjdź fona odbierz, przyjdź daj się obrobić. Przyciskając torbę mocno do piersi, wychodzi przez zardzewiałą i na stałe otwartą bramę parku na Dorling Avenue. Idzie pod pięknymi platanami. Wielkie wiktoriańskie szeregówki beztrosko zioną rozpadem, stare toyoty i poobijany kombiak volvo parkują w połowie na chodniku, na balustradach wiszą rowery, w rynsztokach walają się styropianowe tacki po żarciu. Przechodzi obok numeru 33. Numer 35. Cofa się. 35, 33. Nie ma między nimi miejsca na numer 34, a co dopiero 34a.
– Co tam, kolego? – woła czarna twarz zza kierownicy forda focusa, furgonetki. Chudy biały towarzysz szczerzy zęby z wysiedzianego fotela pasażera.
– Próbuję znaleźć Dorling Avenue trzydzieści cztery a.
– Wybierasz się na Ugwieżdżenie?
– Szukam Raisy Peri Antares Hopeland.
– Czyli się wybierasz. – Typ się rozpromienia. – No, tego się za cholerę nie da znaleźć, jak się wcześniej nie było. Bym cię podwiózł, ale to jest dosłownie koniec drogi.
Furgonetka skręca w zaułek na końcu szeregu domów. Dwaj mężczyźni czekają pod zielonymi podwójnymi drzwiami. Amon słyszy głosy, czuje dym z grilla. Zalewa go dubowy rytm. Elegancka ceramiczna tabliczka przy drzwiach obwieszcza: „34a”.
– Bo rozumiesz, to nie jest od przodu. Jest z tyłu. Wszystkiego.
Kierowca wstukuje cyferki, zielone drzwi się otwierają. Amon Brightbourne wchodzi do raju.
Paradisus. Pairi Daesa. Po staroirańsku, miejsce otoczone murem. Przez akadyjski i elamicki do greki – paradeisos i łaciny – paradisus. Przybytek rozkoszy to ogród za murem. Raj Miltona był za murem. Ogród Rozkoszy Ziemskich Boscha był obramiony z obu stron przez stworzenie i potępienie. Na jakimś teologicznym rozjeździe raj przejechał ze świata naturalnego do nadnaturalnego. Paradisus stał się niebem, nieskończonym, choć ograniczonym. I szedł coraz wyżej i coraz dalej; Aslan wciągał rodzinę Pevensiech z ruin Narnii do kolejnych nieb, coraz większych i bardziej rajskich niż to, w którym się zawierały.
Amon Brightbourne stoi w wielkim ogrodzie strzeżonym ze wszystkich stron przez domy. Placyki, trawniki, patia, tarasy. Ścieżki z ułożonych w jodełkę omszałych cegieł prowadzą do drobnych zielonych rozkoszy – nawiedzonych przez Buddów, tajemnych solariów, maleńkich amfiteatrzyków, wyniesionych grządek warzywnych, winnicy na trejażach, altanek, belwederów i osmańskich kanap wokół palenisk. Przemykają kury. Grzmiący dub dudni z drewnianego podestu na drugim końcu ogrodu, za gałęziami trzech drzew limonkowych pośrodku. Pomiędzy ich pniami rozpięto jedno- i dwuosobowe hamaki, a ich gałęzie pełne są budek dla ptaków, budek dla nietoperzy, wiatrowych dzwonków i rozmaitych kręcących się i połyskujących ozdóbek. Woda, albowiem nie ma raju bez wody: zagajniczek na cześć ogrodowego bóstwa z hałaśliwą fontanną, przykryty siatką stawik z karpiami zbudowany z kolejowych podkładów; plus, jeszcze przyjemniejsze ogrodowe jacuzzi i dmuchane baseniki. Na trawniku stoją dziecięce bramki do nogi i altanki z B&Q. Koce, poduszki, leżaki wylegują się na trawie.
W ogrodzie jest tłoczno jak na darmowym festynie albo jednym z tych improwizowanych festiwali, gdzie nie możesz się nadziwić, kto przyszedł, a które potem umierają, kiedy operatorzy komórkowi wchodzą ze swoimi markami i logo. Piłkarskie koszulki, krótkie topy, piwne brzuchy. Ostatnio modne krótko obcięte szorty, legginsy. Spodenki w kratę, sari i garnitury. Stopy w japonkach. Absurdalne i piękne szpilki. Różny wiek i różna skóra. Czarna, czasem biała, w większości taka i taka. Jak ona.
Dzieci.
Dlatego raj jest lepszy niż niebo – w niebie nie ma dzieci. A tu są – głosy, kolory, ruchy, bezruchy i nagłości, gonitwy po ceglanych ścieżkach, kopanie przedmiotów i rzucanie przedmiotami, krzyki, bicie, skupienie na własnych prywatnych tańcach do dubowego bitu, podskakiwanie, pokrzykiwanie z czystej radości pod strumieniem wody z węża. Rowerki, piłki, śniadaniówki z Dorą, co poznaje świat, wdeptane w murawę zabawki z Happy Meala – bolesne miny dla bosych stóp – lalki, Transformersy, członkowie Sylvanian Families.
Jest i domek na drzewie, a jakże. Otoczone poręczami podesty, drabinki, schodki. Przez liście miga mu błękit, jak zimorodek, jak wieczność. Blue jak akord e7-moll. Błękit i czerwień serca.
Kierowca furgonetki kładzie mu dłoń na ramieniu.
– Zaraz cię tu ogarniemy, kolego. Jacob Sirius. A to jest Demetrios Denebola.
Jeden spory, drugi nieduży, prowadzą Amona po chaotycznej kostce brukowej, deskach i podestach do podnóża domku na drzewie. Ten zimorodkowy błękit to suknia, czerwień – rajstopy i nieprawdopodobnie kolorystycznie dopasowane buty. Rubinowe pantofelki.
– E! – drze się Jacob. – Raisa! Ktoś do ciebie!
Błękit i czerwień trzepoczą, liście się rozchylają i ona patrzy na niego z góry, znad drewnianej poręczy.
Podparta rękami w talii swojej najlepszej-ulubionej-jedynej sukienki, patrzy z pierwszego poziomu domku na wyczekiwanego gościa. Wokół dudni i przewala się Ugwieżdżenie.
– Widzę, że dalej w tweedzie.
– Amon – jąka się. – Nazywam się Amon Brightbourne.
I dalej taki chudy. Dalej wielkooki. Znów woła do niej z dołu. W ogóle zmieniał ubranie? Ma jakieś inne ubranie? Jadł coś? Raisa zrzuca drabinkę sznurową nr 3 i schodzi. Tylko Hopelandowie, którzy wychowali się z tyłu wszystkiego, potrafią to robić w szpilkach.
– Masz mój telefon – przypomina jej.
Zaprasza go gestem. No chodź. Piwo mieszka w baseniku, w którym pływa topiący się lód. Otwiera mu red stripa i wtyka butelkę do ręki.
– Kiedy ostatni raz jadłeś? U Karageorge’a, co?
Idą do stołów na obrzeżu ogrodu, gdzie z zieleni wyłaniają się podwórza i patia. Raisa bierze samosę od karaibskiej kobiety w średnim wieku, koligatki Patience, przy stoliku zastawionym górą smażonych trójkątów. Na domu za nią jest tabliczka: „34a”.
– Jedz.
Pochłania samosę jak ktoś, kto nie widział jedzenia od czterech dni. Obsypuje tłustymi płatkami ciasta cały przód tej słodkiej tweedowej marynarki.
Wytrzeszcza oczy, czując atak chili, potem marszczy się z powrotem.
– To foie gras?
Koligatka Patience uśmiecha się szeroko.
– Łożysko.
Przy kolejnej ogrodowej kuchni, kolejna tabliczka „34a”. Dwie młode kobiety w szalwar kamizach z Ogniska Bristol oferują złote pakory na papierowej serwetce.
– To też z łożyskiem?
– O pewnie – odpowiada starsza.
Prowadzi go na trzecie patio, do trzeciej tabliczki „34a” i trzeciego stolika, obsadzonego przez chudego jak błyskawica młodego koligata, oferującego plasterki bagietki grubo posmarowanej pasztetem.
– Dobrze myślę, że to też z łożyska? – pyta Amon Brightbourne.
Zaczyna łapać.
– Dobrze.
Amon je, kiwa głową.
– Z szałwią?
Młody się rozpromienia.
– Idealna do podrobów.
– Tu wszystko jest z łożyska? – pyta.
Skończyło mu się piwo. Raisa prowadzi go wokół bambusowego parawanu i przez zmarszczkę czasoprzestrzeni, której nie rozkminiła przez tyle lat mieszkania tutaj, i już są z powrotem przy basenie z piwem.
– No wiesz, mamy Ugwieżdżenie, a to jest duży organ – mówi, wkładając mu w dłoń kolejną butelkę piwa. – Jest jeszcze grill. I jak zawsze tort.
– Tort – powtarza Amon Brightbourne. Podążają inną drogą przez parawan z bambusa i już są po drugiej stronie ogrodu, gdzie nad grillem z beczki po ropie skwierczą metrowej długości szpikulce. – Jak to się…
Śliczny jest, taki zacukany. Grupka zgromadziła się wokół dwóch facetów kucających pod markizą – koligata Marca i koligata Pattersona. Raisa nigdy za nimi nie przepadała. Ciągle kombinują coś podejrzanego. Pod nogami mają pudełka z butami sportowymi. Każde ma naklejkę z Foot Lockera. Pieniądze kursują tak prędko, jak nadążają za nimi ręce.
– W furgonetce mamy xboksy i telewizory – woła starszy z nich, bezwłosy, z twarzą jak wredny muppet. – Bierzcie, będzie na Euro 2012 i olimpiadę.
– Czy oni obrobili… – zaczyna Amon.
Raisa przytyka palec do jego ust.
– Nie chcesz, nie kupuj.
Z trawnika dobiegają to ciche, to głośne pokrzykiwania bawiących się dzieci i głuchy plask za mocno napompowanej piłki do nogi. Nastolatkowie pokazują sobie rzeczy na telefonach. Starzy śmieją się na turystycznych krzesełkach, z kieliszkami wina przechylającymi się groźnie w otworach na napoje w podłokietnikach. Nazwiska, powitania.
– Każdy tu to koligat?
– I gwiazda.
Spiralnym torem prowadzi go z powrotem do basenu z piwem, który w ogóle nie wydaje się opróżniać. W obudowanym Buddami sercu ogrodowego labirynciku ktoś proponuje jej buszka. Zaciąga się mocno, kaszle. Nigdy za była za bardzo trawiasta. On przegania dym dłonią. Na moment siadają na ogrodowej kanapie wśród ludzi, którzy wydają się pracować w mediach i właśnie zastanawiają się, czy zamieszki zwiastują koniec świata, koniec niewinności, koniec klasy średniej czy triumf klasy średniej. Wszyscy zgadzają się, że upłynnianie kradzionego sprzętu na Ugwieżdżeniu jest w złym guście, choć ceny xboksów są bardzo kuszące.
– To też gwiazdy?
– Wszyscy są tu gwiazdami.
– Czym w takim razie jest to Ugwieżdżenie?
Powinna przestać się z nim tak drażnić, okręcać go tym wszystkim jak pajęczyną. Dzisiaj nie można jej odmówić niczego. Dziś jest najjaśniejszą gwiazdą wśród Emanacji. Iskromagiem Wielkiej Cewki Soho. Ponownie przytyka palec do jego ust.
– Muszę iść. Się przygotować.
– Co?
– Na Ugwieżdżenie.
– Nie zostawiaj mnie tu.
– Nieważne, co ci podsuwają, zgadzaj się. Lisi się tobą zaopiekuje.
– Lisi? A ty dalej masz mój telefon, czy nie? – woła Amon, gdy ona odchodzi w inną fałdę czasoprzestrzeni ogrodu.
***
Ktoś wyjmuje mu butelkę z dłoni. Przed nim, mrużąc oczy i patrząc na niego z dołu, stoi dziecko, dziesięcio- lub jedenastoletnie, zielonookie, brązowoskóre, bujnowłose. Niebieskie paski kremu z filtrem podkreślają kości policzkowe. Amon ma trudności z określeniem płci, podejmuje arbitralną decyzję. Kim ona jest, skąd się wzięła?
– No chodź.
Dziewczynka jest szybka i sprawnie wtapia się w tłum. Amonowi udaje się jej nie zgubić. Tak jak ten dom na Soho, ogród na Wandsworth wydaje się większy niż dostępne mu miejsce. Ocieniony gaj figowy. Palenisko, które mogłoby też robić za podręczną świątynię. Trzepocząca palisada z proporców i rękawów wiatrowych. Dogania dziecko przy rabatkach warzywnych.
– Kim dokładnie jesteś?
– Jestem dokładnie Lisi Priyą Sirius Hopeland – mówi dziecko. – Teraz chodź już.
Impreza – rave, protest, wiec, sabat? – wydaje się spływać ku północnemu brzegowi raju.
– Raisa to… twoja siostra? – waha się Amon. – Matka?
Dziecko rzuca mu takie spojrzenie, że świat stanąłby w miejscu na orbicie.
– Raisa to moja koligatka.
– Jak… Finn? – ryzykuje Amon.
– Finn to też koligat – odpowiada dziecko. Amon nie robi się od tego bardziej oświecony. – On jest Soho, ja i Raisa – Spitalfields. Teraz chodź już. Zaraz zacznie się Ugwieżdżenie.
Amon stawia opór ciągnącej go dłoni.
– Czemu nikt mi nie chce powiedzieć, czym jest to Ugwieżdżenie?
Lisi znów marszczy czoło. To jej najbardziej wyrazista mina.
– Ty nie jesteś Hopelandem, co?
Prowadzi go przez marchewkę i kukurydzę pod scenę, gdzie zbiera się tłum. Ciągnie do chudej kobiety po pięćdziesiątce w powiewnej sukience, cielistych legginsach do pół łydki i z masą metalu wokół przegubów, kostek i twarzy.
– To jest ciotka Margolis – mówi Lisi. Kobieta wyciąga do Amona rękę. Łaska podpowiada mu, żeby dotknął wyciągniętych palców i skłonił głowę. Kobieta uśmiecha się, urzeczona. – Wielka Transformatorka Obrządku Elektromancerów – ciągnie Lisi. – Moja opiekunka. Tak jakby.
– Amon…
– My cię znamy – mówi ciotka Margolis. – Raisa nam wszystko powiedziała.
Dubowy DJ kończy swój set. Na scenę wychodzi chuda nastolatka, wyciąga z futerału gitarę elektryczną, zarzuca pasek na szyję, przeskakuje flażoletami tam i z powrotem po gryfie.
– Przyjdziesz jutro na Spitalfields? – pyta Margolis. – Przeprowadzamy się. Trochę z tym korowodów. Bądź trzeźwy. Kac i wysokie napięcie się nie lubią.
Gitarzystka gra cztery grzmiące akordy E-dur.
– Zaczyna się – mówi Lisi. – Ty powinieneś być z przodu.
Gitara ponownie przyzywa ludzi. Amon rozgląda się. Zgubił ciotkę Margolis, sympatycznego Jacoba, widmowego Demetriosa. Lisi ciągnie go pod samą scenę. Gitara wzywa trzeci raz. Tak blisko kolumn dźwięk jest fizyczny, namacalny.
– To jest Ugwieżdżenie? – przekrzykuje pogłos.
– Tak, Amon – odpowiada Lisi.
– Słyszycie mnie? – krzyczy dubowy DJ do bezprzewodowego mikrofonu.
I ludzie odkrzykują:
– Taaa!
– Pytam: słyszycie?
Jeszcze raz: „Taaaa!”, z większym przytupem.
– Witamy miłe gwiazdy. To wielki dzień! Nowa gwiazda! – Jeszcze większy wiwat. – Za moment nadamy imię naszej nowej gwieździe, ale teraz cieszmy się! Raiso Peri Antares, gwiazdo! Na scenę!
Gitarzystka ponownie wydobywa z instrumentu fanfarę. Ryk tłumu wynosi Raisę zza sceny, w błysku czerwieni i błękitu. Unosi ręce, jak piłkarz, który zdobył puchar.
– Raiso Peri Antares, mam dla ciebie nowe imię! – woła MC. – Odtąd, w obecności ludu Hopeland, zostajesz Raisą Peri Antares Iskromagiem Spitalfields, strażniczką Wielkiej Cewki Soho!
I Amon Brightbourne łapie się na tym, że ryczy razem z zebranymi Hopelandami. Raisa chodzi po przedzie sceny, kłania się, wymachuje pięścią, posyła całusy. Promienieje. Elektryzuje.
– Któregoś dnia to będę ja – krzyczy Lisi. – Jestem następna do… – Przerywa.
Tłum milknie w ułamku sekundy. Gitarzystka ucina pogłos. Na scenie jest Finn – skąd, jak, nikt nie wie. Jest ubrany w obcisły szary garnitur, z przykrótkimi nogawkami i rękawami. Biała koszula z trzema rozpiętymi guzikami, buty z czubami. Nieogolony, włosy związane z tyłu. Wyrywa konferansjerowi mikrofon.
– Czy jest tu Amon Brightbourne? – pyta. – Słyszałem, że był zaproszony.
– Finn – mówi Raisa.
Finn widzi Amona w pierwszym rzędzie.
– Masz coś mojego. A ja mam coś, ale nie twojego. – Wyjmuje z wewnętrznej kieszeni telefon Raisy, unosi go wysoko. – Czyż nie? – Wbija w Amona drapieżne spojrzenie. – Czyż nie?
Następuje sprzężenie, tłum się krzywi, Jacob wskakuje na scenę, Demetrios za nim.
– Ejże, koligacie, czekaj no, czekaj, czekaj – mówi Jacob.
Jest o głowę niższy od Finna, lecz nikt w rajskim ogrodzie przy Dorling Avenue 34a nie wątpi, że sprowokowany, mógłby zmiażdżyć w swych pięściach całe wszechświaty.
– Dzieci tu są. Rozumiesz? Dzieci. – Celuje palcem w Raisę, która już miała coś powiedzieć, lecz teraz cofa się o krok.
Demetrios jest tuż za Jacobem.
– To jest Ugwieżdżenie, koligacie. Rozumiesz?
Jacob delikatnie wyjmuje Finnowi z dłoni bezprzewodowy mikrofon. Ten krzywi się, kładzie na scenie telefon Raisy i wychodzi. Tłum rozsuwa się przed nim jak pył.
– No dobra, przypomnijmy sobie, po co się tu zebraliśmy – mówi Jacob.
Oddaje mikrofon DJ-owi i kiwa na gitarzystkę. Ta podejmuje pulsujące off-beatowe reggae. MC zaczyna chodzić po scenie.
– Gwiazdy, uwaga! – Tam i z powrotem, pulsacja, nierówny bit. – Gwiazdy! – Gitara i MC zaganiają koligatów pod scenę. – Proszę o światło!
I Amon Brightbourne zostaje oślepiony. Mruga niewidzącymi oczyma. Scenę i tłum rozświetlają maleńkie ruchome światełka, jak dyskotekowa kula w pełnym słońcu. W dłoni Raisy, Lisi, ciotki Margolis, wodzireja, gitarzystki, Jacoba, Demetriosa, w dłoniach wszystkich gości w całym ogrodzie znajdują się krótkie łańcuszki, na których wiszą małe żyroskopy. W środku obracają się lusterka. Takie samo urządzenie wisiało nad wilgotnym łóżkiem Amona w jaskini Elektrycerza. Napięcie i złość Finna rozpraszają się w okamgnieniu. Amon słyszy, jak śpiewa powietrze. Wszystko jest przepełnione światłem.
Na scenę wchodzi młoda kobieta z dzieckiem w chuście. A, to twoje łożysko jadłem, uświadamia sobie Amon, gdy cętkowane światło pada na nią. Unosi niemowlę wysoko nad głowę. Owacja. Dziecko wierzga, ale nie płacze. Matka obchodzi z nim scenę, pokazując go wszystkim kręcącym lusterkami.
– Gwiazda! Rodzi się gwiazda! – woła konferansjer.
Kolejna owacja.
– Gwiazdozbiorze Los, wschodzi Aldebaran! Bierny, wrażliwy, ciepły. Nieśmiały i dyskretny, zawsze wie, co się dzieje, Aldebarana się nie oszuka. To powiernik rodzinnych sekretów. Jesteś Kisi Kufuor Aldebaran Hopeland.
Oklaski, łzy. Gasną światełka. Amon znów mruga. Lusterka na łańcuszkach zostają schowane. Kisi Kufuor Aldebaran płacze.
– Co tu się wydarzyło? – pyta Amon.
Lisi przepycha się, żeby powitać nowe dziecko. Odkrzykuje mu przez ramię:
– Mamy własną religię!
Kisi Kufuor Aldebaran Hopeland śpi w zawiniątku z kocyków w hamaku pod wielopiętrowym domkiem na drzewie. Obrotowe lusterko wielkości paznokcia wisi na łańcuszku nad jej twarzą i piąstkami, łapiąc blask miasta przedzierający się przez listowie i śmigając nim po jej zamkniętych powiekach. Dużo wyżej Amon Brightbourne i Raisa Hopeland cicho rozmawiają. Ugwieżdżenie skończyło się tak późno, że jest już wcześnie. W innej sytuacji hałas z pewnością ściągnąłby policję, ale policja nigdy nie znalazła drogi pod numer 34a, a poza tym na imprezie byli wszyscy mieszkańcy ulicy. Raisa siedzi z Amonem w swoim ulubionym miejscu Ogniska: w najwyższym bocianim gnieździe na dziobie świtu. Stykają się kolanami.
– Podmieniłeś telefony – mówi Raisa.
– Podmieniłem. Dałem mu twój.
Raisa prostuje się na kanapie.
– Nie do końca wiem, jak mam się z tym czuć.
– Chciałem, żebyś wygrała.
– Jesteś zbyt szczery.
Powinna być na niego wściekła. Ale nie znajduje w sobie tej wściekłości. To jak wściekać się na psa, który zjadł twój tort na Ugwieżdżenie. A tort był. Mnóstwo tortu. Nie smakował jak trzeba. Po występie Finna nic nie smakowało jak trzeba, ani mięso, ani tort, ani buszek. Raisa kładzie telefon Amona na poduszce między nimi.
– Jeśli dam ci jego telefon, dasz radę mu go zwrócić? – pyta Amon.
– To może trochę zająć – mówi Raisa. – Poza tym on już pewnie wyjechał z Londynu. Wrócił do Ogniska Alderley.
– Ja w ogóle nic nie rozumiem z tego, co się dzieje – mówi Amon tonem tak błagalnym, że aż urzekającym.
– Pytaj. – Raisa podwija nogi na kanapie i zrzuca czerwone buty.
– Dobra, a więc… Lisi powiedziała, że macie własną religię.
– Tak jakby – mówi Raisa i widzi po jego twarzy, że to nie jest odpowiedź. – Każdy jest gwiazdą. Nie, nie. Każdy ma gwiazdę. To nie astrologia. Gwiazdy nami nie rządzą. Bardziej… są częścią nas. To nie dusze, nie duchy. To Emanacje. Mają swój własny wszechświat. Modlitwy nie potrzebują, ale lubią, żeby je pozdrawiać. Mogą być w miejscach, w budynkach, czasami w zwierzętach czy ludziach, czy w pogodzie. Ma to dla ciebie jakiś sens?
– Taki, jak to wszystko.
– Najłatwiej je zobaczyć w lustrach – mówi Raisa. – Bo lubią miejsca, gdzie ich ziemia i nasza stykają się ze sobą. – Unosi zawieszone na szyi lusterko wielkości monety i rozkręca je pstryknięciem palca. Migoczą światełka. – To jest yata. Popatrz.
Amon nachyla się, patrzy, kręci głową, patrzy uważniej. Yata powoli przestaje się kręcić.
– Nic – mówi.
– No tak. Bo nie jesteś Hopelandem. – Raisa wiesza yatę z powrotem na szyi.
– A co miałem zobaczyć? – pyta Amon.
– Emanacje. Być może.
– Jakby… aniołów. Bogów?
– Nic z tych rzeczy. To nie są bogowie. Nie potrzebują wiary – wyjaśnia Raisa. – To praksja. Nie doksja. Coś, co trzeba robić. Karl-Maria Lindner uważał, że trzeba mieć własną religię, żeby zachować jedność rodziny. Możesz sobie wierzyć także w innych bogów albo nie, ale to jest nasze. Popatrz w górę.
Dotyka go palcami pod podbródkiem, czuje napięcie, delikatnie kieruje jego spojrzenie w ponad-Londyn.
– Co widzisz?
– Nie za wiele. – Londyn zanieczyszcza niebo swoim światłem. – Parę samolotów. Co większe gwiazdy. U mnie w domu gwiazdy są jak rozrzucone garściami klejnoty.
Za to mogłaby go pocałować. Ale jej palce nalegają, aby patrzył w niebo.
– Zrozum to, a zrozumiesz nas. My jesteśmy jak te rozsiane gwiazdy. Połączone we wzory. W gwiazdozbiory. Łączysz je i powstaje historia. Tak jak widzisz Wielką Niedźwiedzicę i Kasjopeję i kojarzysz historie, legendy, dawnych martwych bogów. I my mamy swoje gwiazdozbiory. Enion Mamę, Ahanię, Przywódczynię Gwieździstych Nieb, Enitharmon i jej gitarę. Nasze historie i legendy. My jesteśmy gwiazdozbiorem, Hopelandią. Łączą nas nasze życia i miłości. Genealogia i historia. Związki. Jak na dole, tak i w górze.
Palce ześlizgują się z podbródka Amona. Patrzy mu w oczy. Jego wzrok ulatuje, płochliwy jak nietoperz. Daj spokój, tweedziaku. Skoro wszedłeś na dach Londynu, to możesz przez chwilę poszukać Emanacji w moich oczach.
Połączenie.
Nagle wyjąkuje:
– Przyniosłem ci prezent.
– Na Ugwieżdżeniach nie ma takiej tradycji, ale ja lubię prezenty.
Kładzie torbę obok telefonu i wyciąga macbooka, małego, satynowego.
– Ja jestem tak jakby muzykiem.
– Tak jakby?
– No, muzykiem. Robię muzykę. Taką imprezową, tylko że nie da się do niej tańczyć. Zresztą czasem może się da. Ludzie ją lubią. Doprowadza ich do płaczu. Sprawia, że czują się częścią kosmosu.
– Chciałabym usłyszeć taką muzykę, przez którą płaczę albo czuję się częścią kosmosu – mówi Raisa.
– Ona nie lubi tłumów, woli kilka osób, i trzeba ją odtwarzać cicho, tak żeby ledwo ją było słychać. Jakby grała tylko dla ciebie, w tobie. Najlepsza publiczność to chyba jedna osoba.
– To ja będę tą osobą, Amonie Brightbourne.
Dłonie mu się trzęsą, kiedy odgarnia jej włosy, wsuwa w uszy słuchawki. Otwiera Abletona, podłącza kontroler push do macbooka. Jego powierzchnia to szachownica przycisków, a pod każdym dźwiękowy fragment.
– Miksuję w czasie rzeczywistym – mówi. – Każdy występ jest szyty na miarę.
Na wschodzie jarzy się świetlny łuk. W parku Wandsworth nawołują się ptaki – najpierw kos, najpiękniejszy śpiewak, potem rudzik; wreszcie strzyżyk, Król Ptaków. Zięba, gajówka; drozd, trznadel, pokrzywnica, aż rozdźwięczą się całe drzewa.
– W Brightbourne, skąd pochodzę, ten chór o świcie jest niesamowity – mówi.
Głos, co śpiewa o świcie. Naciska play. Oczy Raisy Hopeland otwierają się szeroko, a potem się zamykają. Muzyka ją porywa.
Raisa pędzi wiekowym volvo przez placyki i zaułki, uliczki i ulice. Lewą dłoń ma na klaksonie, gotową do wygłoszenia opinii o innych użytkownikach drogi. Skręca w Tower Bridge Road. Dłoń uderza, klakson krzyczy. Rowerzysta ucieka z drogi na buspas.
– I tam siedź, hipsterze! – krzyczy Raisa.
– Nie przesadzasz trochę? – mówi Amon Brightbourne. Siedzi na fotelu pasażera. Oczy wielkie z przerażenia, torba mocno przytulona do piersi.
– Ja uwielbiam rowery. Pracowałam jako rzeczniczka rowerowa. Ale tych hipsterów nie cierpię. Ostre koło i macbook. Pełno ich przyłazi mi do kawiarni. Siedzą i zżerają wi-fi.
– Ja też używam maca – mówi Amon. – Czasem i w kawiarni.
Odwraca się do niego.
– Ty nie jesteś hipsterem. Młody piernik z ciebie.
– Może byś tak patrzyła na…?
– Kto tu prowadzi, tweedziaku?
Wyciąga ze schowka kasetę i wtyka ją do odtwarzacza. Zaczyna rzęzić akordeonowy riff otwierający The Boy in the Bubble. Każde auto powyżej pewnego wieku ma w schowku album Graceland na kasecie.
– Płyta mojego dzieciństwa – mówi Amon. – Mieliśmy takiego starego saaba, mama to nastawiała, my z Lorien śpiewaliśmy, a ona próbowała nas zmusić do zafałszowania, wjeżdżając w dziury. Kupa dziur była na naszej ulicy.
– Czasy cudów i zachwytów, tweedziaku – odzywa się Raisa i zaczyna mu opowiadać o innym miejscu jak Graceland, o Hopelandii.
To rodzina, naród, wspólnota, kultura. Ma wiele domów; nie ma domu. Jest rozsiana po świecie, niczym gwiazdy po nocnym niebie. Jest bezkresna jak nocne niebo, bo nigdy nie przestaje się rozszerzać, jak czasoprzestrzeń – nowe życia się rodzą, są adoptowane, przychodzą, wpadają, dryfują albo wskakują z radosnym okrzykiem. Łatwo do niej dołączyć i trudno z niej odejść, jak od religii. Ale w przeciwieństwie do religii ta trudność nie wynika z przymusu, poczucia winy ani kosztu apostazji, lecz z tego, że nikt nigdy nie potrzebuje odchodzić. Gdy wejdziesz do Hopelandii, przez całe życie możesz podróżować po tej ludzkiej konstelacji, nawiązując, zrywając i odnawiając relacje, i nigdy nie dotrzesz do końca miłości.
Przecinają Tamizę, święty strumień, przy brzękliwych afrykańskich gitarach Diamonds on the Soles of her Shoes, pędzą Commercial Street, prosto w Fournier Street. Żuraw już rozstawia boczne podpory. Zeszło się całe Spitalfields, od właścicielki pubu Ten Bells, po imama z meczetu na rogu Brick Lane. Jest Tracey Emin, Dan Cruickshank, Gilbert i George2. Na dźwig zawsze jest fajnie popatrzeć.
Lisi, bardzo oficjalna w odblaskowej żółtej kamizelce, odgania gapiów i przestawia pachołki. Kieruje Raisę obok żurawia.
– Zaraz ją ude… – szepcze Amon.
Lisi wali w maskę, volvo staje dęba. Chuj z parkowaniem. Patrzcie. Patrzcie!
Cewka Tesli lśni na drewnianej palecie na pace ciężarówki.
– Nie bierzesz kluczyków?
Raisa unosi oskarżycielsko dłoń. Dosyć, tweedziaku. Cewka już ją przyciąga, jakby jej moc była magnetyczna, a nie elektryczna. Błysk miedzi, połysk pierwotnego uzwojenia. Politura, mahoń, steampunkowy mosiądz. Cewka z Soho to stwór z przedwiecznych czasów, powstała długo przed tym, zanim trafiła do konstelacji Hopelandii, zanim Elektromancerzy zebrali się na poddaszu u hugenockiego tkacza na Fournier Street. Karageorge twierdził, że pochodzi z Belgradu i jest nawinięta rękoma samego Tesli, ale on, kuglarz i cyrkowiec, był notorycznym ściemniaczem. Raisa wspina się na ciężarówkę i przesuwa rękoma po złotej żołędzi wtórnego uzwojenia. Krzyczy, cofa dłonie. Tracey Emin, Dan Cruickshank, Gilbert i George, imam meczetu, właścicielka Ten Bells syczą skonsternowani.
Porażenie.
Nie elektryczne. Tego by nie przeżyła, nie z tej wielkości cewki. Jakieś cienie pól wpadły w rezonans z elektrolitami w jej krwi. Woda do wody, sole do soli. Błyskawica do błyskawicy. Jak w środku, tak na zewnątrz.
– Nic mi nie jest – mówi ekipie. – Podnosić.
Operatorzy żurawia opuszczają i przysuwają wysięgnik, mocują pasy. Raisa wskakuje na paletę i owija ramię wokół jednego z pasów.
– BHP – mruczy kierowca ciężarówki.
Reszta ekipy wytrzeszcza na niego oczy. Tracey Emin, Dan Cruickshank, Gilbert i George, imam, właścicielka, reszta gapiów na Fournier Street wytrzeszcza oczy. On nie jest Hopelandem.
Unosi rękę. Wycie silnika, wybieranie luzu w pasach; potem cewka Tesli z Raisą uczepioną pasów unosi się ponad wiwatującym tłumem. Dziewczyna macha ręką, uśmiecha się, przesyła całusy, gdy dźwig unosi ją wysoko, wyżej, najwyżej ponad dachowe światełka Domu Iskromagów.
Wniebowstąpienie Raisy.
***
– Chodź do nas – mówi Amonowi Lisi, a on ma wrażenie, że powtarzają mu to wszyscy z tej rodziny/konstelacji/sekty/sabatu, odkąd Raisa zagadała do niego w zaułku Crumble na Soho.
Zanim zdąży zaprotestować, Lisi porywa go przez dziwacznie skośne drzwi frontowe, w górę zakrzywioną klatką schodową, kolejnymi schodami i jeszcze jednymi, poprzez wysokie laboratorium, w górę następnymi schodami do biblioteki, jeszcze wyżej do kolejnego laboratorium, tym razem obwieszonego miedzianymi kulami i szklanymi bąblami, aż wreszcie, gdy wydaje się, że dom nie ma już więcej pięter, na niebezpieczną kładkę prowadzącą do drzwi wychodzących na światło, powietrze i widoki, od których Amonowi zapiera dech. Ostatnie piętro domu przy Fournier Street, dawna tkalnia na poddaszu, ma strop i ściany ze szkła. Może się tylko zachwycić. Od północy georgiańskie szyby wychodzą na zacieniony ogród, Shoreditch oraz żurawie i wieże parku olimpijskiego. Od południa na niebie dominuje wielki nagrobek kościoła Chrystusa Króla oraz sterczące banały City. Od zachodu – czeka ciotka Margolis w wysokim drewnianym fotelu.
– Witamy w Domu Iskromagów – mówi. Ma na sobie luźne jedwabne spodnie i pelerynę. Ciężkie miedziane bransolety. Amon nie ma pojęcia, jakie reguły stroju obowiązują Wielką Transformatorkę, ale ona wygląda dokładnie jak trzeba. Wstaje sztywno z fotela. – Niech to szlag. – Idzie przez pokój do korby w ścianie, przez którą przeszli Lisi i Amon. – Trzeba będzie coś zrobić z tymi schodami. – Kopie w korbę. – Za ciężka dla mnie. Albo ja jestem za lekka.
Lisi podchodzi do identycznej korby po długiej przekątnej pokoju.
– Na raz!
Pociągają jednocześnie z Amonem. Korba Amona ze skrzypieniem porusza się o milimetr. Napiera na nią całą swą siłą. Koło zaczyna się obracać. Łańcuchy wybierają luz, przekręcają tryby i ślimaki. Z góry sypie się płatkami farba, gdy dach rozdziela się od dziobu po rufę. Żebra na zawiasach składają szyby równiutko, jak sklepową markizę. Chwila oporu – to załącza się nowy mechanizm, odsuwają się płyty w podłodze, dach zsuwa się równo ze szklanymi ścianami i schodzi w ukryte szczeliny. W powietrzu pachnie starą farbą i rumiankiem, co Amon zawsze uznawał za zapach okien. Mechanizm dokręca się do końca, szczękają szyby. Nad Amonem rozpościera się niebo. Namaszcza go miejskie słońce. Śpiew ptaków, syreny, silniki samolotów, łoskot pociągów. Spowija go to wszystko. Jest wysoko, choć kościelna wieża i wysięgnik żurawia wznoszą się wyżej.
Na odblaskowej kamizelce Lisi skrzeczy krótkofalówka.
– Jedzie.
– Uważaj – ostrzega Amona ciotka Margolis, gdy ten spogląda przez krawędź domu na Fournier Street, na zadarte ku górze twarze.
– Nic mi nie będzie, ja mam szczęście.
Przypomina sobie film z Beatlesami grającymi na dachu wytwórni Apple Records na Savile Row. Auberon twierdzi, że tam był, na przymiarkach u krawca. Ale jego stryjeczny dziadek Auberon twierdzi, że był w wielu kluczowych momentach zeszłego wieku. Beatlesi byli zmęczeni, mieli już siebie dość. A Apple oznaczało wtedy muzykę.
Raisa wznosi się ku niemu, macha ręką. Leci wysoko nad Spitalfields. Operator dźwigu delikatnie porusza wysięgnikiem, uważając, żeby nie rozkołysać ładunku. Raisa nadpływa nad dachem na środek podłogi.
– Dobra, stop – rozkazuje Lisi przez radio. – Opuszczaj.
Raisa schodzi z opadającej cewki, jak archanioł dotykający stopą Ziemi. Podbiega do krawędzi od Fournier Street i unosi ręce. Witają ją owacje. Z pomocą drążków we czwórkę ostrożnie podnoszą cewkę Tesli z palety i sadowią w gnieździe piorunowego salonu. Lisi odsyła paletę na dół, razem z Amonem zasuwają ściany i dach nad lśniącym stworem, nasyconym złotem słońca.
Na Soho cewka była schowana, ukryta w architekturze jak zakapturzony sokół. Na Spitalfields wieńczy dom, tworzy geomantyczną trójcę z tytanowym minaretem meczetu na Brick Lane i wieżą kościoła Chrystusa Króla. Kobiety sprawdzają cewkę, ostrożnymi palcami wodzą po przewodach, testują połączenia. Raisa podpina ją do steampunkowych kabli zasilających domostwa. Amon wyobraża sobie, że słyszy tubalne westchnienie – cewki, domu, Iskromagów czy ulicy Fournier Street? A może Emanacji, tych istot przemykających przez lustra?
***
Trzy kobiety patrzą po sobie.
– Próba?
– Próba.
– Próba.
I Raisa zrzuca z siebie bluzkę, wyskakuje z butów i spodni. Pod uniformem do transportowania cewek ma sportowy strój, obcisły, o gładkich szwach.
– Naciesz się widokiem, póki możesz, tweedziaku.
Amon czerwieni się, próbując ukryć podtweedową erekcję. Lisi otwiera skrzynię i rozdaje stare skórzane okulary spawalnicze, Raisa otwiera zaś drzwiczki na ścianie i pociąga za łańcuch. Z dołu unosi się manekin ubrany w kolczugę. Ciotka Margolis zakłada lśniące czarne okulary. Raisa ubiera się w zbroję, buty, zakrywa głowę kolczugą, podczas gdy słońce zachodzi za wieżowce wśród pokonanych karminowych proporców i flag. Gogle na oczy.
– Włączam pierwotne – mówi Raisa.
Nadeptuje podłogowy włącznik w żółto-czarne zygzaki. Wszystkie włoski na bladych ramionach Amona stają dęba. Mrowi go czaszka, mrówki chodzą po skórze. W powietrzu pachnie festynem. Dom buzuje elektrycznością, od piwnicy po komin. Na żelaznych słupkach balustrady i mosiężnych prętach poręczy pełgają ognie świętego Elma.
Lisi zsuwa Amonowi gogle na oczy.
– UV – szepcze.
– Wtórne – mówi Raisa i wdeptuje zielony przycisk w podłodze.
Cewka odpala. Energia rozjarza się koroną wokół kuli z brązu. Amon łapie się na tym, że wstrzymuje oddech. Właśnie przywołano moce wszechświata. Raisa podchodzi do cewki i unosi rękę. Energia przeskakuje jej na czubki palców. Elektryczność się sroży – bucząca cewka próbuje ją uwięzić w klatce z błyskawic. Łapie łuki w dłonie i zwraca je wnętrzem do siebie. Łączy je oślepiająco niebieski słup elektryczności. Składa dłonie razem. Pomiędzy nimi rozbłyska piorun kulisty, zaraz jednak traci nad nim kontrolę. Rozwiera ręce, błyskawice zygzakiem idą ku rozmigotanej koronie. Kopie w żółto-czarny wyłącznik. Energia znika, cewka stygnie. Raisa zrywa z siebie pancerny kaptur.
– Kurwa, nawet pioruna kulistego nie umiem zrobić! – Rozkłada zbrojne w kolczugę dłonie. – Finn potrafi żonglować pięcioma takimi.
– On się uczył na tej cewce – mówi ciotka Margolis. – Zna ją na wylot. A ty nie. Każda ma swoje harmoniczne.
Harmoniczne.
– Możesz ją włączyć jeszcze raz? – pyta Amon.
– Jeszcze raz?
– Proszę.
Ciotka Margolis kiwa głową. Raisa wbija się w zbroję i kopie nogą włącznik. Cewka budzi się, pulsując mocą, tak że trzęsie się cała ulica od Commercial Street po Brick Lane. Amon unosi telefon. Ultrafiolet smali mu twarz, czuje słono-słoneczną opaleniznę na własnej skórze.
– Po co ja to robię? – krzyczy Raisa z kaskady iskier.
– B – odkrzykuje Amon. Gestem kieruje ją naprzód, przez elektryczny wodospad. Tańczy w błyskawicach. – G. E, kiedy rozkładasz ręce. Potem D-dur. – Wrzuca telefon do wewnętrznej kieszeni. – Dobra, tyle wystarczy.
– Nagrywałeś… – woła Raisa.
– Muzykę cewki. Gdy się poruszasz, zmienia się dźwięk. We wszystkim jest muzyka. – Kręci głową. – No nie, inaczej. Wszystko jest muzyką.
– Muzyka cewek – mówi Raisa.
Przerzuca wyłącznik. Amon mruga, odganiając powidoki.
– Dobrze by było mieć więcej, ale na początek wystarczy.
– Lisi, Pokój Volty – oświadcza ciotka Margolis, zsuwając gogle UV. – Ty zostajesz.
Łaska wierci się w nim i kręci.
***
Amon wychował się w pokojach mających nazwy, więc wie, że zachowują one cząstkę każdego życia, które się przez nie przewinęło. Zapach, niewygodę, wklęśnięcie w łóżku, startą farbę, unoszącą się aurę radości. Pokój Volty zajmuje drugie piętro domu od strony Fournier Street. Po płytkich drewnianych szufladach zapełniających ścianę naprzeciwko łoża z wygiętymi jak sanie wezgłowiami Amon domyśla się, że kiedyś służył do czegoś innego, ale robi za sypialnię wystarczająco długo, by nazbierać osadów – zakrętka od pasty do zębów. Kabelki USB. Grzebień o długich zębach. Sportowy stanik. Ilustrowany egzemplarz książki markiza de Sade.
„Konstelacje”, powiedziała.
Jak w tym pokoju w domu na Soho – i jak w jego własnym, utraconym domu, Brightbourne – ściany pełne są zdjęć. Ciotka Margolis ze swoją cewką na wyścigach na jedną czwartą mili. Na płaskim dachu, z grzybkowatymi betonowymi pagodami w tle, gdzieś na dziwnym wschodnim wybrzeżu Anglii. Raisa, młoda, androgyniczna, przybrudzona, między dwoma policjantami; Raisa, starsza, w obcisłym srebrnym skafandrze kosmicznym i bąblowatym hełmie, ledwie mieszczącym jej włosy, pozująca ze srebrnym plastikowym blasterem. Ciotka Margolis pod kopułą Millennium Dome. Amon idzie za zdjęciami, aż dochodzi do drewnianych drzwi. Oczywiście je otwiera i trafia do biblioteki (jednej z wielu, to bardzo możliwe, że Dom Iskromagów ma wiele bibliotek w wielu wymiarach). Starszy pan, czarny, żylasty, ze schludną bródką i głową przyprószoną siwizną unosi wzrok znad zasłanego dokumentami stołu.
– Oj, przepraszam – jąka się Amon.
Tamten się rozpromienia. Ma okulary w grubych oprawkach i żółty odblaskowy tabard z logo lotniska London City.
– Nic nie szkodzi. – Wyciąga rękę, Amon ją ściska. – Nie kopiesz. Czyli nie jesteś paduanem.
– Jestem muzykiem. Amon Brightbourne.
Unosi brwi za grubymi oprawkami.
– Ach. Wsparcie z góry dla Raisy.
– Raczej z dołu.
– Griffith-George Rigel. Znany jako Skarbiec. – Wskazuje gestem dębowe regały, drabinkę jeżdżącą po spatynowanych mosiężnych szynach. – Historyk Hopelandii, Archiwista Niemożliwości. Piszemy historię szybciej, niż nadążam ją archiwizować.
– Widzę, że sporo tego jest.
– To? To nawet nie jest cała historia Elektromancerów. A oni stanowią zaledwie jedną malutką konstelację. Na Beckton mam dwanaście lokali magazynowych wypełnionych po sufit.
– To pan tu nie mieszka?
– Koligacie, ja mam rozrusznik serca. Ja nawet pracować tu nie powinienem. Za każdym razem, jak odpalają to ustrojstwo, myślę, że to już koniec. Ale muszę opracować materiały o Karageorge’u, zanim ten dom na Soho się sprzeda.
– Ooo – odzywa się Amon. Spędził pod szklaną kopułą tylko jedną noc, ale na wieść o tym, że dom jest na sprzedaż, ma wrażenie, że traci jeden z cudów świata. To jak zawalenie Kolosa Rodyjskiego. Śmierć ostatniego samca goryla. Jak Tadź Mahal przerobione na KFC.
– Londyn jest potwornie drogi, koligacie. Nawet te tanie miejsca, gdzie się lokujemy.
– Ale malunki Brangwyna…
Skarbiec unosi wzrok znad papierów i się uśmiecha.
– Dasz sobie radę. – Bierze naręcze papierów i wtyka je do harmonijkowej teczki. – No tak, murale to będzie kolejne zmartwienie na głowie Griffith-George’a. O archiwiście nikt nie pomyśli, ale ja tu jestem strażnikiem dusz, koligacie. – Wtyka harmonijkową teczkę pod pachę. – Przesiedzę nad tym całą noc, jutro będę niewyspany. Chcesz coś wiedzieć, to pytaj. Jedno słowo ostrzeżenia. – Patrzy znad okularów. – Nie zakochuj się w mojej rodzinie.
Szmer za plecami odwraca uwagę Amona. Kiedy zerka z powrotem, Skarbca już nie ma. Do biblioteki zagląda Raisa.
– A cześć.
– Spotkałem…
– Skarbca. No tak, tak. Tweedziaku, słuchaj – oświadcza Raisa. – Wieczór taki ładny, a ja za bardzo nakręcona, żeby spać. Co powiesz na kolejną przygodę na dachach miasta?
Szatan miał swojego architekta, który nazywał się Nicholas Hawksmoor.
Urodzony w roku 1661. Prawdopodobnie. East Drayton w Nottinghamshire. A może Ragnall. Wykształcony – nie wiadomo gdzie, choć niewątpliwie wykształcony i na tyle zdolny, by zatrudniono go jako pisarza w sądzie w Yorkshire, potem, w Londynie, został uczniem Christophera Wrena.
Niepewne fakty – luźne połączenia w biografii, w które może się wsączyć legenda.
Pewne fakty – że był najzdolniejszym i najambitniejszym spośród czeladników Wrena.
Że w roku 1711 dostał od królowej Anny zlecenie na nadzorowanie budowy pięćdziesięciu nowych londyńskich kościołów.
Że zbudowano z nich tylko dwanaście i tylko sześć w całości według koncepcji Wrena.
Że te sześć kościołów jest nietypowych dla angielskiej architektury – i architektury kościelnej. Są agresywnie klasycystyczne i bulwersująco formalne. Przecinające się sześciany, pozagnieżdżane złote podziały, kolumny, wykusze i galerie tworzą ciągi zgodne z numerologicznymi rezonansami. Niektórzy twierdzą, że fundamenty jego architektury sięgają o wiele głębiej niż Grecja, do dionizyjskich architektów, którzy zaprojektowali świątynię Salomona z jej hermeneutyczną urodą – i że Bóg, którego chwalą, to nie Jezus Chrystus, lecz któryś ze starszych, mroczniejszych i straszniejszych bogów. Nad kościołem Świętego Jerzego na Bloomsbury wznosi się schodkowa piramida inspirowana Mauzoleum w Halikarnasie. Na szczycie nie ma chrystusowego krzyża, lecz króla Jerzego I jako klasycznego herosa, zdobywcę świata. Kościół Świętego Łukasza na Old Street wieńczy egipski obelisk; nad prostym pudłem nieistniejącego kościoła Świętego Jana na Horsleydown stała zwężająca się kolumna, ukoronowana wiatrowskazem w kształcie komety. Na dziedzińcu kościoła Świętej Anny na Limehouse wznosi się piramida z wyrzeźbionym Okiem Opatrzności. Stań na schodach kościoła Chrystusa Króla na Spitalfields – największego dzieła Hawksmoora – a twoja dusza będzie się kulić, ogarnięta zawrotami głowy, jakby potężna fasada miała upaść i cię zniszczyć. Hawksmoor mówił, że chce tworzyć architekturę Bojaźni i Wyniosłości.
I to mu się udało. Bóg umarł, obwieszczają jego kościoły. Wieczysta prawda to zimne buczenie entropii, brzęczenie wszechświata osuwającego się ku równowadze termodynamicznej. Bóg kosmologów.
Kościół Świętego Jana na Horsleydown spalił się podczas Blitzu. Wiatrowskaz w kształcie komety ocalał i jest eksponatem w Muzeum Londynu. Przez lata znaczną liczbę odwiedzających, stojących przed tą kometą, ogarniało uczucie przerażenia, lęku, strachu. Nikt nie ma pojęcia dlaczego.
Architektura i emocje. Miejsce i dusza. W szczelinę między niepewnym a niesamowitym wkrada się mit.
Iain Sinclair, Bard Hackney, jest pierwszym psychogeografem Hawksmoorlandii. Jego esej3 z roku 1975 zatytułowany Nicholas Hawksmoor, ze zbioru Lud Heat: A Book of the Dead Hamlets, ujawnia ukryte w tych kościołach przesłanie. Ich układy, orientacje, położenie. Opozycje i kontrasty architektoniczne. Wzory. Połączone kropki. Tu trójkąt, tam gwiazda. Nowe konstelacje wykreślone na planie Londynu – pieczęć Seta, egipskiego boga chaosu, nieładu, burz. Pustyń i przemocy. Obcych i cudzoziemców.