Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Droga wiodła przez Narwik — powieść Ksawerego Pruszyńskiego, wzbogacona o elementy reportażu i publicystyki — mówi o losach żołnierzy Samodzielnej Brygady Strzelców Podhalańskich, która brała udział w kampanii norweskiej 1940 roku. Centralną oś tej historii stanowi bitwa o tytułowy Narwik.
Książka pokazuje brutalny realizm wojny, jej bezkompromisowe oblicze, widziane oczami bezpośredniego świadka. Autor przedstawia zarazem złożone relacje pomiędzy uczestnikami wydarzeń — żołnierzami Brygady Podhalańskiej, wywodzącymi się z różnych środowisk, młodymi przeważnie ludźmi o zupełnie odmiennych doświadczeniach i motywacjach. To właśnie w ich konfrontacji i współpracy Pruszyński widzi zaczyn przyszłej, powojennej Polski.
Książkę polecają Wolne Lektury — najpopularniejsza biblioteka on-line.
Ksawery Pruszyński
Droga wiodła przez Narwik
Epoka: Dwudziestolecie międzywojenne Rodzaj: Epika Gatunek: Reportaż
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 296
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Ta lektura, podobnie jak tysiące innych, jest dostępna on-line na stronie wolnelektury.pl.
Utwór opracowany został w ramach projektu Wolne Lektury przez fundację Wolne Lektury.
ISBN-978-83-288-6384-2
Poświęcam to wspomnienie 12. drużynie 2. kompanii II baonu1 Brygady Strzelców Podhalańskich2, z którą razem przebyłem kampanię norweską3.
Nie jest to ani historia, ani kronika, ani pamiętnik, ani reportaż. Jest to opowieść. Dlatego nie należy w niej szukać obrazu ani konkretnych sytuacji, ani konkretnych postaci. Wspomnienia osobiste z frontu musiały się tu niejednokrotnie przetopić i odlać w formie nowej w fabule opowieści.
Bardziej niż prawdę ścisłą działań wojennych pragnęła owa opowieść oddać prawdę najściślejszą procesów myśli, przemian duchowych, nastrojów, jakie narosły w huku armat na dalekiej północy. Wzięła sobie za zadanie wypowiedzenie na teraz i na potem tego, co myślało, czym się trapiło, o co walczyło, nad czym bolało, w czym pokładało nadzieje owo młode pokolenie, które do tej armii poszło poprzez granice, góry i lasy, owi ludzie z Francji, żołnierze. Chciałbym, aby na tych kartach i w tych rozmowach ukazali swe najbardziej ważkie myśli. Wtedy bowiem opowieść spełniłaby swoje zadanie.
Mapa okolic Narwiku i Ankenes
Skala 1:100 000. Odległość między warstwicami 30 m.
Mapa niniejsza jest mapą szczegółową akcji powieści, mapą okolic Ankenes4. Garb górski, wysunięty w morze fiordu, teren dwutygodniowych walk II baonu strzelców podhalańskich. Linia kreskowana i koła białe oznaczają pozycje polskie, linia ciągła i koła czarne — pozycje niemieckie. Koło białe, zamieszczone pomiędzy dwoma czarnymi pozycji niemieckich, zaznacza stanowiska plutonu polskiego, który wyszedł z koty5 405 i dostał się w dwa ognie niemieckie, spod „sosenki” (czarne koło po lewej) i „tarasu” (czarne koło po prawej). Kropkowana droga wiodąca od owego białego koła do koty 405 — to szlak posuwania się Andrzeja Czeczela. Kreskami zaznaczona — kotlinka.
Daleko, w białym mroku przed nimi, w białym mroku nocy polarnych, poczęły bić gdzieś armaty rytmem rozespanym, przerywanym co chwila, a potem opadającym na nowo, ciężko, miarowo, dokładnie. Po kompanii, z plutonu na pluton, z drużyny na drużynę, przeszedł dreszcz ożywienia nagłego i szept, jakby się bano spłoszyć tamten huk:
— Anglicy zaczęli...
— To z morza...
— Nie: od tego Narwiku6...
— Ojejej, Stalica zawsze wie lepiej: wiadomo, jak z morza, to spod Narwiku.
— A nieprawda, bo może być z tamtej strony...
— Z tamtej strony czego?
— Fiordu, pieronie, fiordu. A ty myślałeś, że Wisły?
— Czemu Wisły?
— Bo jest takie śpiewanie, une chanson, quoi7: „Z tamtej strony Wisły kąpała się wrona...”8T’as jamais entendu?9
— Ben, comment qu’tu veux?10
— O Wiśle mówita, a po polsku nie umieta — wyrwał się trzeci.
— Kukurutz będzie nas uczył...
Andrzej uświadomił sobie właśnie, że ten huk armat, który przerwał ciszę górską nocnego marszu, był kojący, uspokajający, wzmacniał. „To dziwne — pomyślał — rok temu nie rozróżniało się, czy to nasze biją czy nie nasze; przechodziły przez ciało jednakowym skurczem niepokoju. Tak: wojnę w wojsku czuje się inaczej. Łatwiej? Czy łatwiej, to się zobaczy. Inaczej. Jak? Ten mały Kettler bierze ją jak polowanie; czyści swój erkaem11 jak rok temu dubeltówkę12 w Morgach. Kukurutz — jak pracę na kopalni, w trudnej szychcie13. Dla mnie, dla Ciemiora, dla Bończy, dla Riedla, Bocheńskiego, Rostworowskiego to albo Wielka Przygoda, albo dzień, dzień przez duże D. Dla oficerów? Czym jest wojna dla oficerów?”.
Droga coraz węższa, coraz mniej uczęszczana; pewno, gdy ma się fiordy, nie trzeba szos. Śnieg firnowy14, gruzłowaty, górski. Po prawej stronie drogi, ze wzgórz zasłaniających fiord, poprzez brzeźniak ugrzęzły w zaspach spłynęli: jeden, drugi, trzeci, w białych kapturowych wiatrówkach. Za nimi cała tyraliera15 na nartach: trzy śmigające pomiędzy drzewami patrole w jasnozielonkawych mundurach feldgrau16. Andrzej odtworzył w swojej pamięci chwilę sprzed paru godzin: w szkole, w Bejsjoern17, godz. 21.30, ostatnia odprawa. Kapitan wrócił właśnie ze sztabu batalionu, są dowódcy plutonów, zastępcy, podoficerowie. Stoją. Powoli, jakby wykładał, kapitan mówi:
— Kompania nasza posuwać się będzie, jako odwód batalionu, drogą, którąśmy przyszli tu rano z portu, przez góry.
— Po naszej prawej, brzegiem fiordu, przejdzie 3. pluton kompanii 3. porucznika Dolińskiego.
— Potem my.
— Po naszej lewej — batalion Legii Cudzoziemskiej18.
— Dalej, ku lewej, Norwedzy na nartach; pamiętać, że kolor mundurów taki sam jak niemieckich. Żeby mi który nie otworzył ognia.
Tymczasem Norwedzy spłynęli, popędzili dalej, przodem. Są smukli i wysocy jak ci na Hinnoy19, wtedy po wylądowaniu. Kompania wydłużonymi drużynami wydreptuje żmudnie śnieg zawianej drogi. Przed nimi, od wschodu, niebo rumieni się powoli bladym brzaskiem północnych poranków: zza gór przed nimi, białych jak wszystko, dolatywać zaczyna terkot karabinów maszynowych, huk armat. Karabiny maszynowe to dowód, że nasi natrafili na pierwszy opór.
— Godz. 5.05 — powiada podchorąży Stecki z plutonu karabinów maszynowych — tak samo o godz. 5.00 nad ranem dn. 6 października 1939 r. rozpoczęło się w lasach Włodawy20 ostatnie natarcie polskie na siły niemieckie...
I idą z Andrzejem obok siebie. Te karabiny maszynowe, grające za wzgórzami przed nimi, podniecają, niepokoją, drażnią. Trzeba się usunąć na ścieżce kopnej, żeby przepuścić sanitariuszy z noszami. Żołnierze ustępują z drogi, patrzą na puste długie nosze nieufnie, milcząco. Andrzej patrzy z żalem na wysokiego drągala Steckiego, który już go wyminął ze swoją drużyną karabinów maszynowych: nic do siebie nie mówili przez te pół godziny wspólnego marszu, poza tym wspomnieniem z Włodawy, z kampanii wrześniowej, i poza opowiadaniem, jak w 3. plutonie wybuchł wczoraj wieczorem granat, a jednak ten wielki chłopiec z niebieskimi niezdarnymi oczami krótkowidza, inteligent o długiej, śmiesznie chudziutkiej szyi, w okularach z grubego szkła, był mu właśnie teraz potrzebny. „Szkoda, że nie jestem z nimi w karabinach maszynowych — przechodzi mu przez głowę. — Właściwie jestem sam” — myśli.
Nowy odpoczynek, milczący, w śniegu, z odłożonymi na bok hełmami, oparci plecami o plecaki. Jest coraz jaśniej, wątek myśli snuje się dalej. „Jestem sam — powiada do siebie Andrzej. — Co mnie łączy z tym oficerem, dla którego to wszystko jest rzemiosłem odrabianym rzeczowo, zawodowo, jak siedzenie w biurze, jak urzędowanie na poczcie? Co mnie łączy z tym Stalicą, Michałkiem, Kukurutzem, których wojna wywlokła z fermy pod Arcis21, z kopalni w Marly-les-Mines22? Tamci lepiej ode mnie robią wojnę; ci posłuszniej przyjmują śmierć...”
Wojsko się rozgwarza.
— ...To ten nowy komisarz batalionu to był swój chłopak... nawet z Rawy Ruskiej23... Tylko we Francji był niemało lat. To on, jak my przez te skałki za Navas del Marques24...
*
— Któż to zna Navas del Marques?
Andrzej nie odwrócił się, pytając. Leżąc w śniegu, oparty plecami o ciężki plecak, był unieruchomiony. Pytanie padło w milczenie, zakłopotania pełne. Obsunął więc rzemienie plecaka, wstał. Strzelcy leżeli grupkami jak stado kuropatw.
— Kto był w Navas del Marques? — powtórzył.
— A ja — odpowiedział któryś zadziornie.
Podchorąży popatrzał. Był to niski i krępy chłop, kapral Gruda. „Aha — przypomniał sobie — gdy przyszedłem do kompanii, mówił kapitan: »Będzie tu jeszcze jeden Hiszpan dla pana, taki, co w Hiszpanii po stronie czerwonej walczył«. Więc to był Gruda?”. Patrzył teraz nieufnie i wyzywająco, jakby zaczepiano tę jego Hiszpanię.
Podchorąży uśmiechnął się:
— Bo ja też przecie, i wtedy właśnie, byłem w Navas del Marques, w Valdemorillo25...
— Gdzie te czołgi italiańskie wyszły?
— I skąd nie wróciły, prawda?
Zaśmiali się śmiechem tym samym, porozumiewawczym, konspiracyjnym. I jakby coś zagadać chcieli. Ale w tej samej chwili po drodze, po szeregach odpoczynkiem rozbitych na skupiska, poszła, podawana z ust do ust jak manierka26 z rumem, rozśpiewana jak wołanie na pastwisku, komenda:
— Powstaaań!
Żołnierze podnoszą się ze śniegu ociężale, z lenistwem bydlęcym. Ciężkie plecaki garbią. Michałek oddaje Kettlerowi erkaem.
— Ty poniesiesz.
Za chwilę podawany po linii rozkaz:
— Maszerować!
I czarny wąż wojska wydłuża się znowu. Karabiny maszynowe, które tam gdzieś przed nimi przestały na chwilę grać, znowu odszczekują się krótkim jazgotem. Ale tym razem nie elektryzują oddziału. Rzędem wyciągniętych drużyn, plutonów, kompanii, przepływa, jakby podawana od strzelca do strzelca, senna ciężkość zmęczenia. „Odpoczynek źle zrobił — myśli Andrzej i wylicza: — przedwczoraj — noc w pogotowiu, po południu — odmarsz, 21 km z obciążeniem, wczoraj — noc druga na kutrze, w niewygodzie, potem — marsz 9 km do Bejsjoern i wreszcie ten wymarsz, na skos przez góry, o 1.00 nad ranem. Najgorsze te plecaki; żołnierz jest zmęczony, nim przyjdzie do natarcia. Zamiast być właśnie wtedy wypoczęty, świeży, pełen sił, zmarnował dziewięćdziesiąt procent swej energii na dźwiganie mnóstwa rzeczy zupełnie niepotrzebnych do boju. Zatem po co? Czy jest to tylko rutyna wojskowa, dawny nawyk marszów, jeszcze napoleoński, nic więcej, czy może właśnie trzeba wydobywać z żołnierza aż do ostatka siły, by umiał znieść najgorsze? Czy mamy rację my, którzy chcemy zmieniać, czy oni, którzy chcą zachować?”.
Od czoła plutonu idzie okrzyk:
— Podchorąży Czeczel, do pana porucznika!
Andrzej wysuwa się przed drużynę, schodzi z drogi, brnie w kopnym śniegu, wymijając strzelców.
— Podchorąży Banaś, do pana porucznika!
Porucznik idzie o jakieś pięćdziesiąt kroków przed oddziałem, przy kapitanie. Jest przy nich — znak niedobry — sierżant Ziemiański, drylowaty27 wobec żołnierzy, układny z oficerami, wszystko wietrzący28 kancelaryjny spryciarz.
— Drużyny pobrały granaty? — pyta porucznik.
— Tak jest, panie poruczniku — wyrzuca silnie, koszarowo Banaś, mówi miękcej Czeczel.
— Ile?
— Po dwa zaczepne; obronnych trzy na drużynę.
Znowu odpowiedź Banasia wypada twardziej, służbiściej. Porucznik zapytuje, ale teraz już tylko Andrzeja:
— A nie zapomniał pan czasem naostrzyć?
— Nie, panie poruczniku.
— Gdzie pan je nosi? — wtrąca się kapitan.
— W chlebaku.
— W chlebaku?
— Przepisowo, panie kapitanie: wedle francuskiego regulaminu...
— Aa, wedle francuskiego regulaminu...
— Tak jest, panie kapitanie.
Chwilę potem obaj odchodzą do drużyn.
— Tylko nas dwóch wezwał porucznik — mruga znacząco Banaś. — Nikogo z tamtych drużynowych, rozumiesz?
— Rozumiem — uśmiecha się Andrzej — my jesteśmy podchorążowie z Francji.
I uśmiechają się nadal, w wietrze, który teraz, gdy dzień już nastał zupełny, nawiewa rzadki, grudkowaty śnieg. Wiedzą, że w oczach oficerów zawodowych nie są wojskiem poważnym, tylko czymś pogardliwie cywilnym, przypętanym pomiędzy podoficerów, odbijającym od reszty, jak mundur z sukna o innym odcieniu odbija już z daleka w szeregu. Co innego podchorążowie z Polski: ci szli do wojska z powołania, przechodzili zwykłe wyszkolenie polskich oficerów. Taki zastępca dowódcy plutonu, podchorąży Wolski... „Ale my, Banaś, Płużański, Stecki, ja — myśli Andrzej — tak, my jesteśmy podchorążowie z Francji”.
Teraz idzie z powrotem na czele drużyny, pierwszy przed Michałkiem, który odebrał właśnie od Kettlera swój erkaem. Jest jeszcze podrażniony: u nikogo nie sprawdzali, czy pobrano granaty czy nie, tylko u nich dwóch. A jakby nie pobrali, to cóż by teraz, w górach, zaradzono? A zresztą, czyż nie można by raz zrozumieć, że jeśli u nich „z Francji” szwankuje to, co jest koszarami, wojskiem w pokoju, służbą, to wszystko, co dotyczy wojny, jest właśnie opatrzone tym staranniej, tym pilniej? Dlatego właśnie, że oni odbyli swoją szkołę podchorążacką już w czasie wojny i już we Francji, że nigdy dawniej nie chcieli być w wojsku, zanim nie przyszedł Wrzesień29.
Podchorąży Wolski, którego przed chwilą mijał wracając Andrzej, przechodzi teraz koło niego, jak przedtem Stecki. Zamieniają ze sobą parę słów, najbardziej konwencjonalnych, jakie można w takiej chwili zamienić; kiedyś Andrzej będzie się starał daremnie przypomnieć sobie, o czym wtedy mówili na tej drodze zaśnieżonej, w brzeźniakach, przed Bejsfiord30. I nigdy już tego nie odtworzy. Andrzej odczuwa głęboką, zaskórnie tajoną, zamaskowaną, jak maskuje się stanowiska bojowe przed okiem nieprzyjaciela, obcość. Niechęć, zazdrość? Skąd płynącą? Tamten raz, gdy na rynku w St. Renan31 mylił się w komendzie musztry i napotkał z boku niewyraźny półuśmieszek? Wtedy, gdy podchorąży prowadził gry i zabawy na boisku, sam najlepiej goniąc „lisa”32, a Andrzejowi na oczach całego plutonu się nie powiodło? Andrzej pamięta jeszcze jeden uśmieszek Wolskiego: to wtedy, na pokładzie „Chenonceau”33, gdy on i Banaś ustąpili ze swych kabin i spali na dnie statku, pokotem przy plutonie, dzieląc dolę żołnierską i zaduch. Pamięta, jak przybrał wreszcie wobec tamtego przesadzoną służbistą poprawność, którą często starszy podwładny przybiera wobec młodszego zwierzchnika, jak się odciął od wszelkich rozmów, nie podniósł żadnej dyskusji.
W tej chwili są już na szczycie lekkiej falistości porosłej gęstszym lasem. Dwa dni temu wyrzucono stąd Niemców; widać przysypane świeżym śniegiem i nieodkopane już potem stanowiska erkaemów, wytyczone na drogę, którą się wił właśnie ich podhalański pochód. Za stanowiskami jakieś puszki od konserw, porzucony bagnet, ruda plama zamarzłej na śniegu krwi. Pierwsze stanowisko nieprzyjacielskie, jakie widzą żołnierze, pierwsze ślady podkutych krągłymi gwoździami niemieckich butów. Drużyny, przechodzące kolejno, patrzą się na szczątki zwalniając w pochodzie. Jak konie, gdy je coś w rowie przydrożnym zaniepokoi znienacka.
Teraz schodzą w dół, w dół. Przez brzeźniak, monotonnie obsiadły na wzgórzach norweskich, widać taflę fiordu siną, siną, od śniegu odbijającą. Na ten widok w drużynie Banasia ktoś naraz zaczyna śpiewać:
I tak się widać cni35 ludziom po kilkugodzinnym marszu, że głosem automatycznym, znudzonym i kalwaryjskim36 podchwytują inni:
Szosa — leśna droga jest z powrotem szosą — wyziera teraz coraz częściej spod śniegu rudą gliną, ilastym łupkiem. Zakręt po zakręcie, tupot nóg na twardej nawierzchni. Szybciej, szybciej. Z góry schodzi się prędko. Zaczyna grzać słońce. Tam za fiordem, który teraz w dzień połyskuje stalowo, głęboko, widać szarogranatowy stromy masyw gór. I naraz, za nowym zakrętem, widzą werżnięty głęboko w wody, wysunięty jak Półwysep Helski, cypel lądu. Obrasta go zielony naparstek38 chojniaków, sponad których wytryskują kolorowe, białe, żółtawe, rudawe, wysokie kryształki — domy zgęszczone, tłoczone wobec braku miejsca na owym cyplu, oblane morzem z trzech stron, strzeliste kamienicami miasto:
Narwik.
— O, miasto.
— Gdzie, gdzie?
— Tam: za morzem.
— Narwik!
— To Narwik?
— Narwik, Narwik.
„Stecki pewno w tej chwili myśli sobie: »Tak samo Grecy Ksenofonta39 wołali thalatta, thalatta40, gdy z gór anatolijskich ujrzeli Morze Czarne« — mówi do siebie Andrzej. — Płużański, którego batalion musiał tu być wcześniej, pewno wpatruje się w siny błękit tego fiordu, jak ciemnieje w miarę blasku dnia, jak wypławia się w godziny zmierzchu. Tak to widzi wojnę historyk, tak malarz...”.
Marsz z góry, w słońcu, na oczach tego Narwiku, który wygląda jak gród Graala41 zza morza, osłonięty kępami choin, wrysowujący się biało w tło górskie, staje się żwawszy, szybszy. Schodzą w dolinę: most potrzaskany nad wodospadem trzeba obejść dołem, po kamieniach szumiących wodą. Na drodze porzucony samochód ze znakami armii niemieckiej. Ciężki niemiecki hełm. I odpięte, rzucone na drogę, kilkanaście par nart: to te patrole norweskie, które przybiegły tu pierwsze, rzuciły sprzęt bezużyteczny w dolinie, gdzie śnieg już taje wielkimi łatami, w modre kałuże rozmaka.
W dolinę spływają drogi, dróżki, dwie szosy. Porucznik patrzy przez szkła polowe, ale i tak doskonale widać. Z gór, tych samych, z których ścieka właśnie kompania Andrzeja, schodzą takie same wydłużone węże innych pochodów: widać odstępy utrzymane między drużynami w marszu. Dolina spłaszcza się pod nimi w podługowatą nieckę: drugi skraj tej zanurzył się w morzu zatoki. U brzegów porozrzucane domki norweskie, takie same jak w Soervik42, na Hinnoy. Drewniane, malowane barwnie, niezwykle barwnie, tak, jakby chciały wnieść coś żywego w ten krajobraz biały od śniegów, szary od granitów górskich, stalowy od morza. Domki żółte, czerwone, domki zielone, kremowobiałe: śmieszne, krasnoludkowe domki. Szary dym się wlecze od osiedla. Gdy dobiegają do skrzyżowania dróg, dopala się właśnie sczerniałymi głowniami w śniegu dom, którego nie ratuje nikt.
Kompania rozrzuca się w plutony, rozwija w drużyny szeroką tyralierą po obu stronach drogi. Na polach śnieg jeszcze leży tając albo nogi brną w torfowej, krótkiej trawie. „Tundra” — myśli Andrzej. I naraz drużyna, jaka w pochodzie ogólnym, idąc tuż za nim, oddzieliła się od jego myśli, na powrót w nie wrasta. Andrzej rozpołowia ją jeszcze na dwie wyraźne, oddzielne grupy. Posuwa je szybkim, krótkim krokiem: marsz, marsz. Michałek, celowniczy, trzyma teraz swój karabin maszynowy oburącz przed sobą, ładownik założony, widełki nóg opuszczone na dół. Ale po wsi przed nimi, małej rybackiej wiosce, widać już patrole khaki43.
Ludzie, którzy z tych domów powychodzili na drogę, rozmawiają z żołnierzami patrolu. Dziewczyna w czerwonym swetrze pokazuje ręką na wschód, ku tamtym domom za laskiem, skąd jeszcze czasem odezwie się krótki strzał pojedynczy albo zaterkocze urwanie seria erkaemu. Kilometr, może dwa. Z chaty ku drodze wychodzi chłop z błyszczącą matowo blaszanką: właśnie leje z niej mleko do kubków żołnierskich, gdy na czele drużyny nadchodzi Andrzej z Michałkiem. Dziewczyna uśmiecha się i mówi coś po norwesku; Andrzej zatrzymuje się i patrzy, jak kolejno pije drużyna, jak mleko plami sukno mundurów, jak dziewczyna uśmiecha się śmiało, naturalnie, prosto.
Marsz, marsz. Tamto przed nimi to już Bejsfiord, bombardowany tej nocy przez krążowniki44 angielskie; widać molo drewniane rybackiego portu, opadające w połowie do wody zwęglonymi belkami. Idą wsią, po obu stronach rozmokłej drogi. W górach jeszcze śnieg trzyma, ale tu jest już odwilż, przedwiośnie. „Przedwiośnie...” — powtarza sobie Andrzej i naraz znowu wstają w pamięci jakieś dalekie wspomnienia, dziwne skojarzenia z przeszłości. Jakiś tłum w pochodzie przez wielkie aleje miasta, jakiś kordon wojska zamykający drogę, za kordonem krata żelazna i biały kolumnowy pałac... Gdzie to było? Kiedy? Przedwiośnie?...
— Koguty pieją — zauważa Michałek.
— O, gnój po polu rozrzuca — powiada Kukurutz.
Aż przystanęli, zapatrzyli się. Istotnie, płowowłosy Norweg roztrząsa na polu kupy nawozu.
— Co stoicie? Gnoju nie widzieli? — przynagla kapral.
Odchodzą wolniej, miększym krokiem. Woda w kałużach chlupie. Coś rozmarzyło drużynę.
— Widłami rozrzucał — powiada jeden — jak u nas...
— Jak u nas — powtarza Kettler.
Jesteśmy od przedwczoraj w południe nad Bejsfiordem, który jest odnogą, jedną z odnóg, wielkiego narwickiego fiordu. Wieś nazywa się tak samo. Jest rozrzucona półkolisto nad niewielką zatoką; nasza kompania zajęła lewy skraj tej wioski, dalej jest grupa spalonych domów, potem dowództwo batalionu, kompania 3., kaemy45. Do Steckiego i Różańskiego mam prawie kilometr drogi; gdy nie wypada na nas służba, można się przejść aż do nich. Ale przez cały dzień wczorajszy było pogotowie marszowe: mają nas, podobno, przesunąć bliżej Narwiku czy też, jak dowiedział się wczoraj Banaś, przewieźć kutrami przez fiord aż na drugą stronę ku Ankenes dla zluzowania Anglików. Trzeba nie wydalać się poza drużynę i trzymać strzelców przy miejscu postoju. Na stryszku naszego domu jest mały pokoik. Poszedłem się tam przespać, no i piszę.
Kiedyś może, gdy trzeba będzie opowiadać o tym wszystkim, ludzie nie zrozumieją, jakeśmy widzieli tę Norwegię. Może nawet będą się dziwili, że mieliśmy czas na nią patrzeć, my, ludzie wojenni, że mogliśmy zapamiętać jej białawe niebo, czarne ściany skał, przekrojone siklawą46 strumieni, zimne roztocze fiordów, lud jasnowłosy, smukły i ufny, barwione domy drewniane, kępy choin karłowatych na piasku, rozchwiane na wietrze gaje brzóz. Ale żeby się temu dziwić, trzeba nie znać samemu wojny, okopów, natarć. Trzeba nie wiedzieć, że cała wojna to jedna nierówność tempa. Po dniach stłoczonych w wydarzenia, nabrzmiałych nieludzkim wysiłkiem, trudem strasznym, przychodzi naraz zanik wszystkiego, co możemy nazwać działaniem. Rozprostowują się wtedy zmęczone członki, powracają do spokoju nerwy. Jest się w jakiejś dziurze wojskowej, gdzieś w okopach, w jakimś lasku, sterczy się na miejscu bezczynnie i myśli sennie, powoli, o sprawach niezwiązanych ani z wojną, ani nawet z życiem. Jestem pewny, że ci, co byli przed nami, ci z Ypres47, Kostiuchnówki48, Piave49, także musieli tak myśleć, tak się zapamiętywać i patrzeć. Tak samo musiała im się rysować z całą precyzją poleska surowość wsi wołyńskiej, nurt zmętniały lombardzkiej rzeki, cegła miasteczek flandryjskich. Wojna to nie tylko przeżycia wojenne. To wykrojony na chybił trafił wycinek jakiegoś kraju; ekran, po którym biegnie obrazami film.
Z okien tej mansardy drewnianego rybackiego domu widać właśnie taki wycinek. Jest rozkosznie martwo i cicho. Kilkadziesiąt metrów przede mną rozsychają się przekrzywione na bok brzuchate łodzie rybackie; obok brązowawe sieci, porozwieszane na kołkach; dalej w morzu wrak jakiejś olbrzymiej, niezgrabnej barki, poobdzieranej, rudawej od rdzy, osiadłej ciężko na dnie. Wygląda niekształtnie, jak jaki potwór głębinowy, który ostatkiem sił doczołgał się tutaj, aby zemrzeć w spokoju przystani, u progów stałego lądu. Fala mętnawa, zielonkawa obiega go białymi wężykami piany, a potem odchodzi spłukiwać płowy piasek wybrzeża. Pomiędzy domkami rozrzuconej wsi rybackiej, poznaczona czarnymi głazami jakichś lawin, które odeszły, ciągnie się pagórkowata łąka. Właśnie od przedwczoraj zaczyna zmieniać barwę. Jej jesienna, wyżółkła płowość zielenieje coraz świeżej i coraz soczyściej. Owce o zabrudzonej zimą wełnie sennie drepczą u naszych okien.
Ludzie tu są cisi i mili, prości i nic nierozumiejący. Od setek lat żyli życiem wegetatywnym, spokojnym, rozsądnym. Dawno zapomnieli o zdobywczych szaleństwach Wikingów, którzy z takich fiordów północnych na płaskich łodziach żaglowych spływali w ujścia Sekwany i Dźwiny, Tamizy i Wisły, by burzyć i zakładać państwa. Dawno stali się narodem wielkich trustów50 rybackich, mleczarskich kooperatyw, uniwersytetów ludowych i szkół jasnych, widnych, czystych, właścicielami domów drewnianych, tandetnych, nietrwałych chyba tak jak japońskie domki z bambusu i papieru i jak one czyściutkich, przytulnych, swojskich. Gdzieś daleko, na dole globusu, w owej wielkiej Europie, od której trzymali się z dala, wyładowywały się pioruny wojen i orkany rewolucji, kłębiły olbrzymie osiedla ludzkie, było niespokojnie i ciasno. U tych ludzi przezornych, osiadłych na chłodnym przedmieściu kontynentu, panował niezmącony spokój pustynnych gór i jeszcze większa przestronność milczącego morza. Tu było wszystko inaczej. Chłopi z Polesia i Bretanii łatwiej odnajdą wspólny język, niż ci ludzie, którzy naprawdę nie mają pojęcia o nędzy, choć żyją w kraju skał i wody, o przewrotach, choć rządzą nimi socjaliści, o wojnie, choć są ludźmi z planety Ziemia. Wszędzie indziej na świecie słowo „wojna” ludzi przeraża; tu ono najpierw dziwi, jak zło, o którym nie ma się jeszcze pojęcia, o którym pamięć zaginęła zupełnie, jak zacierają się napisy na starych runicznych nagrobkach, jak zatraca się nawet w baśni ludowej dalekie wspomnienie o wymarłych potworach, które trapiły i nękały naszych praszczurów w zapomnianej erze potopu. Patrzą się tedy51 zdziwieni na nas, którzyśmy przyszli im pomagać, na Niemców, którzy naraz, we mgle nocnej marca, wylegli na ten brzeg. Jest to zdziwienie saren hodowanych w zwierzyńcach, które nagle opadnie zły pies lub weźmie na cel zły człowiek. Dopiero potem, gdy pierwsze wrażenie przejdzie, poczynają rozumieć wojnę, współbronić się, współwalczyć.
Dziś rano, podczas czyszczenia broni (bardzo łatwo rdzewieje tu metal: muszę zajść do batalionu po smary), rozmawialiśmy w drużynie o tym wszystkim. Bardzo podoba się naszym ta Norwegia. To nie są ani brudy bretońskie, ani nędza naszej wsi. Zaszedł Stecki i mówił nam o historii Norwegii bardzo ciekawie; okazuje się, że sprawowały tu rządy nasze Piastówny52. Żołnierzy to bardzo zajęło. Zdaje się, że tylko w rozumieniu naszych inteligentów chłop polski czy emigrant nie interesuje się historią. Mówiliśmy potem, jak oni umieli się zagospodarować, jak wyzyskali morze, jak wodospady górskie dają im energię świetlną. Michałek, który jest z fermy, kręci głową z zachwytu nad mlecznością krów. Człowiek, u którego mieszkamy, jest „zwyczajnym chłopem”, ale ma w szafce przy radiu cztery półki książek. Moi towarzysze pytali dużo o Norwegię: Stecki musiał dużo odpowiadać. Nadszedł nawet porucznik, posłuchał, o czym mówimy, ale znudziło go to, więc wyszedł.
Kula bzyknęła niespodzianie, długo, zdradziecko. Łączka w kotlinie przed nimi, górski maliniak porosły krzakami, wydłużony płasko upłaz53 — wszystko to było dalej najzupełniej milczące. Na całej przestrzeni górskiej nic się nie poruszyło, nie drgnęło nawet. Strzał był oddany przez niewidzialnego człowieka, niewidzialnym ruchem, z niewidzialnego kierunku.
— Leżąc widziałby pan równie dobrze — powiedział Czeczel.
O mało co nie użył zwrotu: „leżąc jak ja”, ale powstrzymał się szczęśliwie. Raz jeszcze był w stosunku do zastępcy dowódcy plutonu poprawny, arcypoprawny.
— Chciałem wiedzieć, skąd oni strzelają — odpowiedział nie ruszając się Wolski.
Andrzej pomyślał, że podchorąży ani drgnął, ani się ruszył, i mimowiednie54 pozazdrościł mu opanowania. Wbrew temu, co sam mówił, podczołgał się wyżej i uniósł na łokciach. Było piękne, słoneczne popołudnie, niebo ogromnie jasne, prawie wiosenne powietrze.
— Miał pan rację: istotnie widać stąd wszystko, nawet Narwik.
— Tylko ich nie widać.
— To także się zobaczy. Parę drobnych patroli w sile jeden do dwóch, jeden do trzech, tej nocy, następnej nocy. Trochę takich pojedynczych strzałów jak tamte dwa przed chwilą...
Wolski się jakby zawahał:
— Szkoda, że nie pomyślałem, żeby przez pana wypytać tych Anglików, nim odeszli. Siedzieli tu tyle czasu, musieli wiedzieć...
„Co za poprawność — pomyślał Czeczel nie odwracając głowy — nie powie: »Czemu pan nie zapytał tych Anglików?«”. Poczuł nagle sympatię do tamtego, tym większą, że mógł odpowiedzieć szczerze:
— Kiedy ja nie umiem po angielsku.
— Jakże to? Tyle pan się napodróżował.
Andrzej lubił, gdy mówiono w ten sposób o jego obieżyświactwie, a poza tym wydało mu się, że był pewien podziw młodszego dla starszego w tym powiedzeniu. Odparł więc:
— Widzi pan, każdy sobie życie obiera. Pan wybrał wojsko; ja co prawda jestem w wojsku, ale wybrałem przedtem co innego. Zresztą teraz role się pozmieniały: ja wprawdzie podróżuję, ale jestem w wojsku jak pan, pan jest w wojsku, a podróżuje jak dawniej ja. I już umie pan po norwesku...
— Bardzo mało...
— Na dziesięć dni, to wcale nie tak mało. Wojna potrwa, my pojeździmy po świecie. Wróciwszy do Polski, będzie pan władał językiem francuskim, angielskim, norweskim, lapońskim...
— Jakoś sobie tego nie wyobrażam...
Wolski powiedział te słowa tak niepewnie i dziwnie, że Andrzej odwrócił się ku niemu. Ale zastępca dowódcy plutonu patrzył teraz, jak przedtem Andrzej, przed siebie, ku ukrytym w górskich zaroślach pozycjom niemieckim. Andrzeja uderzyła tylko, jak już dwukrotnie przedtem, młodocianość jego twarzy.
— Czego pan sobie nie wyobraża?
— Ja? Niczego.
— Jak to niczego? Nigdy sobie pan nie wyobrażał przyszłości?
— Owszem. Dawniej — tak.
— No, i cóż pan sobie wtedy wyobrażał?
Bezwiednie Andrzej stawał się jeszcze starszy od swego dowódcy, niż był nim naprawdę, i pytał natarczywie, spowiadająco, lekarsko.
Wolski, dalej nie odwracając głowy, odpowiadał zupełnie ulegle:
— Różne rzeczy. Co będzie po maturze. Że pójdę do wojska na zawodowego. Kiedy dostanę podporucznika. Kiedy...
Andrzej wyczuł lekkie wahanie w głosie, jak penitent55 trwoży się przy spowiedzi, gdy ma mówić o grzechach najbardziej tajonych; jak pacjent poczyna się mieszać wobec lekarza, gdy mówi o sprawach wstydliwych. „Aha — pomyślał — chłopak zakochał się jeszcze w gimnazjum, młodocianie, sentymentalnie, chciał się żenić. Mógł to zrobić tylko wtedy, gdyby możliwie szybko zdobył sobie chleb. Kariera wojskowa dawała mu te możliwości stosunkowo najprędzej. Czyżby zatem dlatego?...”.
A ponieważ Wolski zamilkł, jakby był zapatrzony w tamte zarośla przed nimi niżej, więc zapytał:
— Czegóż pan sobie nie może wyobrazić? Dalszej wojny? Powrotu do Polski?
Wolski milczał chwilę, aż zaczął znowu:
— Kiedy właśnie w tym cała trudność, że w ogóle niczego. Zawsze robiłem sobie jakieś wyobrażenie przyszłości. Choćby mylne. Choćby najbliższej, parodniowej. Dopiero jakeśmy odjechali z Bretanii, wszystko mi się zaczęło zacierać. Nie. Nie mogę sobie wyobrazić, że wracam do nas, do domu. Nie mogę sobie wyobrazić, że odbywam wojnę, że bierzemy Oslo, że rozszerza się to na Szwecję, że wkraczamy do Niemiec. To znaczy, mogę sobie wyobrazić, że to wszystko gdzieś będzie, ale, uważa pan, siebie w tym wszystkim nie widzę. Ja tego może nie potrafię wyrazić, mimo że to jest właściwie zupełnie proste, choć i dziwne. Nagle człowiek traci wyobrażenie przyszłości. Ściślej — wyobrażenie swojej przyszłości. Jest dalej Miechów56, matka i siostry, ale mnie tam nie ma. Jest wojna dalej i wojsko polskie, i Brygada Podhalańska, jest porucznik i pan, i strzelcy, ale także tam mnie nie ma. Ja dalej nie wiem, czy tłumaczę się dość jasno? Przypuśćmy, że pan wyobraża sobie swój powrót do Lwowa albo zobaczenie ludzi bliskich, albo to, że będzie pan pił kawę w zdobytym Narwiku, albo że pójdzie pan jutro do Haakviku57, do dowództwa półbrygady. To ostatecznie nie takie trudne. Otóż ja sobie nic z tego wyobrazić już nie mogę. Stopniowy zanik autowyobraźni, jakby powiedział mój ojciec, lekarz. Stopniowy, bo z początku zatraciłem możność wyobrażania sobie rzeczy dalekich, jak Polska, jak koniec wojny, potem — coraz bliższych. W miarę jakeśmy się zbliżali do Norwegii. Teraz doszło to już do tego, że dziś nie mogę sobie w ogóle wyobrazić, żebym mógł być gdzie indziej niż tu, na tych górach, w tym karłowatym lesie, nad tą kotlinką przed nami, na wprost tych stanowisk niemieckich. Prawda, że to ciekawe uczucie?
— Dziwne...
— Nawet, powiedziałbym, nieprzyjemne. Na statku, potem na Hinnoy, to mnie jakby dręczyło. Rozumie pan, głupie uczucie człowieka, któremu przed nosem wyrosła wielka biała ściana i ta ściana wszystko mu zagradza. Jeśli pan nigdy niczego takiego nie doznał w życiu — nie? nic? — nie pojmie pan w całej pełni, jak bardzo potrafi to być dręczące. Człowiek, przestawszy myśleć o tym, co będzie z nim w przyszłości, stara się tylko o to, by mu teraz było dobrze, było wygodnie. Byłem dawniej zawsze oszczędny, a teraz wydawałem wszystko, co miałem. Nie chciało mi się nic przedsięwziąć na dalszą metę. Czy pan uwierzy — nawet dać zdjęcia do wywołania w Harstad58? Byłyby za dwa tygodnie najdalej.
— A na przykład listy?
— Co, listy?
— No, przecież pan pisywał w ostatnich czasach listy. Dużo listów, prawda?
— Skąd pan wie, że dużo?
— Mówił mi podoficer pocztowy baonu — odpowiedział Andrzej najnaturalniej w świecie.
— A... a czemu pan tak naraz zapytał o listy? Czy to ma jaki związek?
— No, jeśli pan pisze listy, spodziewa się pan odpowiedzi?
— To prawda. Ale nie. Istotnie pisałem teraz dużo listów. Mogło to nawet zwrócić uwagę. Pisałem, bo czułem potrzebę pisania, nawet silniejszą niż zwykle.
— Silniejszą niż zwykle?
— O, znacznie silniejszą. Ale to nie znaczy, żebym czuł też potrzebę otrzymywania odpowiedzi. Przeciwnie. I to jest dziwne, że pisałem, jakby te odpowiedzi nigdy nie miały nadejść, jakby ich nikt nie miał napisać...
— I pisał pan, prawda, do wielu osób? Nawet do mało znajomych?
— Tak, jak na mnie, to nawet do bardzo wielu... Pan widział moje listy?
— Skądże?
Andrzej wytrzymał na swej twarzy długie spojrzenie Wolskiego, nie widząc, udając, że nie czuje, patrząc wciąż przed siebie, na kotlinkę pod nimi, daleki upłaz, fiord. W milczeniu, jakie zapanowało, słychać było dochodzące z tyłu, zza stanowisk, głosy strzelców grających w karty. Andrzej zapragnął nagle odejść, zmienić temat rozmowy, rozstać się z Wolskim. Ale ten miał niespodziewaną potrzebę wynurzeń:
— Wielka biała ściana, która zagradza wszystko... To było mniej więcej tak właśnie. Aż dopiero teraz przestało to być dręczące. Oswoiłem się z tym.
— Kiedy się pan oswoił? Tu?
— Tu.
— Patrząc na tamto tam?
— Patrząc na tamto tam.
— I pan patrzy może na... na tamto tam, jakby pan to już kiedyś w życiu widział?
— Nie. Co za literackie określenie... Ale swoją drogą jak na coś, co jest takie dziwnie nieobce.
Rozmowa urwała się znowu. Patrzyli teraz razem na to nieobce. Niewielki występ, na którym leżeli, wysunięty poza pozycje przejęte tego ranka po Anglikach, zwisał nad kotlinką wydłużoną nieckowato, która sama stanowiła wklęsłość wysokiego, spłaszczonego u grzbietu górskiego garbu. W kotlince leżał jeszcze śnieg grubymi, wielkimi płatami, które tylko gdzieniegdzie zaczynały się przedzielać rudymi plamami mchów lapońskich, zeszłorocznej trawy i pokarlałych drzewek. Paręset metrów dalej kotlinka podnosiła się znowu i przechodziła w długi, podłużny płaskowyż, równoległy zupełnie do linii stanowisk. Dalej w prawo cały garb podnosił się silnie do góry, stawał się mniej porosły lasem, bardziej skalisty i zaśnieżony. To, co widzieli, było raczej bez wyrazu i bez uroku; krzaki wpółprzywalone śniegiem, niewielkie chojniaki, kępy brzezin, usypiska, porosty bagienne — wszystko, co wyrasta na ziemi iłowatej, chudej, kwaśnej, w klimacie wilgotnym i bezsłonecznym. Ale z dwóch stron okolone to było morzem fiordu. O tej godzinie popołudniowej bardzo jasnego dnia morze, widziane z wysokości kilkuset metrów, było silnie błękitne, prawie zielonkawe, jak górskie jeziora oglądane z wysokich przełęczy. Wszystko, co się widziało z bliska, to skarlałe, zmarniałe, ubogie, ujęte było w uchwyt tej wielkiej wodnej roztoczy, sennej, znieruchomiałej, ogromnej. Góry, jakie rysowały się po tamtej stronie fiordu, miały już błękitnawą szarość oddalenia.
Nisko pod nimi, a zarazem przed nimi, zaraz za tą kotlinką i płaskowzgórzem, rysowało się wyraźnie miasto. Między nimi a nim wcisnęła się odnoga fiordu, ale odnoga ta była wąska i z ich pozycji zupełnie niewidoczna. Andrzej przez chwilę oceniał odległość. W linii prostej musiało być tego 3–4 km zaledwie. Może nawet mniej. Widać było wyraźnie bloki wysokich, nowoczesnych kamienic, zarysowane cieniem wąwozy ulic, jakiś wielki plac z czerniejącą plamką pomnika — pusty. Zupełnie pusty. Miasto szerokim wydłużeniem tego placu zbiegało do jakichś hangarów, składów, długich sznurów wagonów; tam zaczynał się zapewne, niewidoczny dla nich, bo przesłonięty zboczem góry, port. To miasto, wyrosłe niespodziewanie w pustkowiu północnych gór, z trzech stron oblane morzem, widziane wciąż, znikąd niedostępne, bielało w dole jak gród tajemniczy z zapomnianej rycerskiej sagi, gniazdo stworów przemyślnych, a złych.
— Panie podchorąży, panie podchorąży!
— Co tam znowu? — zapytał Wolski.
— Jest pan kapitan i pan pułkownik, i pan major. Pan pułkownik kazał pójść po pana podchorążego.
Kapitan? Pułkownik? Popatrzyli na siebie pytająco.
— Coś się chyba zaczyna — powiedział jeszcze Wolski.
— Zapytaj ich pan o straty — mówił pułkownik.
Adiutant, pochylony nad wielkim stołem z nieheblowanych desek, pełnym map, szkiców sytuacyjnych, meldunków, powtarzał pytanie przez telefon. Łączność działała świetnie; głos z pozycji na górze huczał tu w sztabie tak głośno, że wszyscy obecni słyszeli go wyraźnie.
— Do tej pory czterech. Rannych trzech, jeden ciężej, w płuco.
— Co za zabici?
W sztabie zrobiło się ciszej. Telefon chrobotał dalej:
— Jeden podchorąży, jeden sanitariusz, dwóch strzelców.
— Zapytać, co za podchorąży — mówił pułkownik.
— Nazwisko podchorążego? — powtarzał do słuchawki adiutant.
Ale w tej samej chwili telefon się zaciął i odpowiedź przysyłana tam z góry, od linii, dochodziła tylko jako niezrozumiały poszmer dźwięków. Dwukrotnie adiutant powtarzał pytanie i rzucał:
— Nic nie słychać, nic nie słychać.
Szklanka z niedopitą herbatą, odsunięta przez jednego z oficerów, zadźwięczała w tym milczeniu jak gong.
— Pułkownik — zapytuje — co — za — pod — cho — rą — ży? — sylabizował donośnie adiutant.
— O jakiego podchorążego wam chodzi? — odpowiadał telefonista z góry, któremu widocznie pomieszał się wątek pytań.
Znowu wszyscy obecni usłyszeli wyraźnie telefon. Żachnęli się w tym samym odruchu zniecierpliwienia.
— O podchorążego, który zginął na kocie 405, podajcie nam nazwisko podchorążego, który zginął na kocie 405 — sylabizował raz jeszcze adiutant.
— Nazwisko podchorążego? Zaraz zapytam kapitana Dańca.
Teraz już odpowiedź przyszła szybko.
— Wolski. Podchorąży Wolski.
*
Leżą rozsypani półkolem, przywarci do ziemi, wtuleni w gąbczasty mech. „Może by przesunąć bardziej na lewo, o tam, stanowisko małego Kettlera: czy wtedy nie miałby w polu obstrzału tych cholernych brzózek? — Nie. Czy Michałek pilnuje ze swoim erkaemem tych tam pod złamaną sosenką? — Trzeba będzie przesunąć się do Jaskólskiego; czy oni tam czego nie widzą?”. Znowu przegwizdały kule w kierunku na porucznika...
— Z erkaemów nie strzelać bez rozkazu, tylko krótkimi seriami, tylko gdy naprawdę widzicie. Inaczej zmacają nasze stanowiska, wytłuką erkaemy, a wtedy koniec. Nie śmią wymacać erkaemów!
Rozkaz przechodzi w wykład. Strzelcy przylepli do rozpadlin, wczołgani w kępy bagienka, wszyci w zmarniałe górskie chaszcze, słuchają tego, co mówi Andrzej, i patrzą ufniej na dwa karabiny maszynowe wparte nisko w grunt.