Narrator rzeczywistości. Autoportret odczytany - Pruszyński Ksawery - ebook

Narrator rzeczywistości. Autoportret odczytany ebook

Pruszyński Ksawery

0,0

Opis

Ksawery Pruszyński – klasyk polskiego reportażu, frapujący prozaik i utalen­towany publicysta – energicznie reagował na gęstniejącą codzienność lat 30., relacjonował wydarzenia wojenne, a później uczestniczył w mozolnej odbudowie świata. Narrator rzeczywistości. Autoportret odczytany to świeże spojrzenie na całość jego zróżnicowanego dorobku. Fragmenty reportaży, wspomnień, artyku­łów czy listów ułożone zostały w chronologiczną opowieść o pierwszej połowie XX wieku. Naziści przejmujący władzę w Niemczech, ulegająca przemianom Pa­lestyna, wojna domowa w Hiszpanii, wybuchy antysemickiej przemocy w Polsce, walki aliantów z siłami Hitlera na frontach II wojny światowej, proces tworzenia nowej rzeczywistości po Zagładzie – Pruszyński wszędzie był, wszystkiego do­świadczył i o wszystkim pisał. Dzieła będące kanonem literatury faktu współ­istnieją tu z tekstami zupełnie zapomnianymi, tworząc mozaikowe świadectwo czasów dawno minionych, ale których echo słyszymy do dziś.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 520

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Ksawery Pruszyński, Narrator rzeczywistości. Autoportret odczytany

© Fundacja Ośrodka KARTA, 2023

WYBÓR FRAGMENTÓW DO DRUKU Karol Płatek

KOORDYNACJA I REDAKCJA Małgorzata Sopyło

OPRACOWANIE PRZYPISÓW Karol Płatek, Małgorzata Sopyło

KONSULTACJA HISTORYCZNA dr hab. Bartosz Kaliski

KOREKTA Hanna Antos

INDEKS NAZWISK Małgorzata Sopyło

KWERENDA IKONOGRAFICZNA Ewa Kwiecińska

REDAKTOR SERII Agnieszka Knyt

ZDJĘCIE NA OKŁADCE Lake Success (USA), 25 października 1947. Ksawery Pruszyński podczas posiedzenia Podkomisji Numer 1 Doraźnego Komitetu ONZ do spraw Problemu Palestyńskiego Fot. UN Photo Library

DOFINANSOWANO ZE ŚRODKÓW

Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego pochodzących z Funduszu Promocji Kultury

Ośrodek KARTAul. Narbutta 29, 02-536 Warszawatel. (48) 22 848-07-12kontakt do wydawnictwa: [email protected]: [email protected]ęgarnia internetowa: ksiegarnia.karta.org.plwww.karta.org.pl

Wydanie I

Warszawa 2023

ISBN 978-83-66707-99-3

WPROWADZENIE

Życie krótkie, ale jak gdyby pomnożone: Ksawery Pruszyński zdążył wcielić się w różne role i poznać kilka odmiennych światów. Zmieniająca się Palestyna, Hiszpania wojny domowej, Niemcy rodzącego się terroru, Francja, Wielka Brytania, Norwegia ogarnięte wojennym ferworem i w końcu Stany Zjednoczone drugiej połowy lat 40. – centrum światowej dyplomacji. Przedwczesna śmierć w 1950 roku sprawiła, że jego twórczość została niejako zbyt pospiesznie zarchiwizowana. Żywa publicystyka, proza fabularna dotycząca przeżyć wojennych, ale przede wszystkim przenikliwe reportaże – dowodzą swojej nieprzemijalnej wartości, w zaskakujący sposób współgrają z naszą rozchwianą współczesnością. Ostrość spojrzenia i umysłowa niezależność Pruszyńskiego zasługują na przypomnienie i odzyskanie należnego miejsca w pejzażu polskiej myśli społecznej i politycznej pierwszej połowy XX wieku.

Wielowarstwowa opowieść umożliwia prześledzenie rozwoju intelektualnego i ewolucję światopoglądu Pruszyńskiego, a także skonfrontowanie się z jego punktem widzenia na najważniejsze wydarzenia lat 30. i 40., które miały istotny wpływ na Polskę, Europę i cały świat. Wejście w jego pisarstwo za pomocą chronologicznej antologii to szansa na odbycie lekcji historii – tej wielkiej i tej pojedynczej, ukazującej nam swoje prawdziwe, niejednorodne oblicze.

To całkowite wejście możliwe jest dzięki poznaniu wszystkich strategii pisarskich, którymi posługiwał się Pruszyński: w reportażach – wędrówka do głębi zjawisk, dotarcie do istoty sprawy, wynikające z potrzeby zobaczenia wszystkiego na własne oczy, bez używania upraszczających teoretycznych filtrów; w artykułach społeczno-politycznych – trafne nazywanie rzeczywistości, odważne i bezkompromisowe wybieganie myślą do przodu, którego nie ogranicza troska o własną pozycję czy koteryjne rozgrywki; w autobiograficznej prozie wojennej – oddanie stanu ducha człowieka w samym środku wrzącej Europy, notowanie na gorąco pędzących zdarzeń z jednoczesnym patrzeniem na nie chłodnym okiem intelektualisty. Zestawienie tych „zewnętrznych” tekstów z osobistymi wspomnieniami i listami przepuszcza świat przez bardzo własny, osobny filtr. Pruszyński rejestruje nie tylko przepływ ideologii czy przyspieszanie procesów społecznych, lecz także – troski pojedynczego człowieka bytującego w konkretnych realiach.

Kompozycja ułożona z tak różnych fragmentów jest odpowiednim narzędziem do opowiedzenia o czasach przełomu, w których przyszło żyć Pruszyńskiemu. Co przy tym zaskakujące: jego reportaże i publicystyka, zestawione obok siebie, nawzajem się dopełniające i oświetlające, współtworzą spójną całość – rzeczy pisane w latach wojennych czy te z czasów odbudowy europejskiego porządku w organiczny sposób wypływają z tekstów powstałych w młodości, gdy jako początkujący dziennikarz mierzył się z gęstniejącą codziennością dwudziestolecia międzywojennego.

Dzięki pisarstwu Ksawerego Pruszyńskiego możemy wniknąć w to, co dawno minione – odnieść wrażenie całkowitego zanurzenia czy przejścia. Doświadczanie tego skracania dystansu między chwilą obecną a przedstawianymi i komentowanymi przez niego wydarzeniami jest jedną z największych korzyści płynących z poznawania tej twórczości; zaraz obok tej najważniejszej – pełniejszego zrozumienia ciągłości kluczowych procesów społeczno-politycznych. Jak gdyby Pruszyński przygotował dla nas most, po którym możemy dostać się do innej epoki.

Karol Płatek

PROLOG

We wspomnieniach

Przyszedłem na świat na rozdrożu światów i czasów, kultur i wiar, mów i ras, warstw i narodów, w grudniowy, śnieżny dzień, kiedy była zadymka, kiedy sanie, wysłane po żydowskiego „cyrulika” – lekarz już był, ale tradycja, no i grzeczność wymagały owego cyrulika – nadjechały w pełni dnia przy świetle kaganka, niesionego na długim jak lanca kiju przez konnego posłańca. W kuchni dworskiej i „ludzkiej”, przy „kancelarii”, „skarbowym” i czeladnej, na ganku od stajen cugowych [z końmi zaprzęgowymi] czekali także od rana chłopi, olbrzymi, czarni chłopi w kożuchach baranich o silnym odorze skóry, łoju i potu.

– A po co oni czekali? – zapytywałem zawsze w tym miejscu rytualnej opowieści, którą znałem w każdym szczególe, bo matka1 moja musiała mi ją opowiadać tysiąc razy; dzieje własnych urodzin wydawały mi się zawsze niezwykle pasjonującym tematem.

– Bo chcieli cię, synku, zobaczyć – mówiła miękko matka.

To uspokajało moją ciekawość i tłumaczyło w sposób dostatecznie, zdaniem moim, zrozumiały zainteresowanie ludu. Ale w odpowiedzi musiało paść z mej strony jeszcze jedno dodatkowe pytanie:

– A jak Miś2 przyszedł na świat, to chłopi też czekali?

– Nie – odpowiadała matka.

– A czemu? – pytałem nieubłaganie.

– Już ci tyle razy mówiłam – słyszałem na to ten sam cierpliwy wywód matki – Miś był drugi, a ty byłeś pierworodny. Nie powinieneś być dumny, ale dawać dobry przykład...

Ten pedagogiczny werset puszczałem zawsze mimo uszu jak źle doklejoną całość, podczas gdy wszystkie złoża ambicji, niczym niehamowanej u dziecka, wyżywały się w rozpamiętywaniu tych urodzin, na które czekali chłopi, w przeżuwaniu tego, że czekali na mnie, a nie spełnili tego obrzędu, gdy chodziło o młodszego brata, bo jemu to nie przysługiwało, bo był mniej ważny. Zapytywałem jeszcze powtórnie, choć matka nigdy nie opuszczała tego szczegółu, czy zadymka rzeczywiście była duża, a na potakującą odpowiedź popadałem zawsze w zamyślenie. Korciło mnie bowiem okropnie w tym właśnie momencie, żeby zapytać jeszcze, czy na urodziny mego biednego brata także była zadymka. Nie pytałem tylko dlatego, że wiedziałem, iż zostanę srodze zgromiony za głupie pytania; mój brat tym jeszcze był bity przeze mnie, że przyszedł na świat w październiku, kiedy w ogóle nie ma zadymki...

– A chłopi, mamusiu, nie chodzą do kościoła?

– Przecież wiesz, że do cerkwi.

– A czemu?

– Bo oni są prawosławni, a my katolicy.

– Ale my też kiedyś, prawda, byliśmy prawosławni?

„My” odnosiło się do określonej grupy, do moich przodków po mieczu i kądzieli. To półlegendarne prawosławie – wcale nie takie pewne, w najlepszym razie bardzo częściowe – wałęsało się po dziecinnym mózgu jak nić jakiejś łączności z tą masą ludzką wokół.

– Byliśmy – odpowiadała zamyślona nad czymś matka.

– To myśmy wtedy byli chłopami? – wnioskowałem logicznie.

– Nie. Myśmy zawsze byli szlachtą.

– To myśmy też kradli? – zapytałem po raz pierwszy wobec tej rewelacji.

– Co ty za głupstwa gadasz, dziecko – oburzyła się matka.

– No bo przecież ta szlachta z Orzechowiec i ta z Leszczyniec kradnie w lesie...

Było to echo stałych skarg leśników, skarg wyłapywanych w przelocie rozmów starszych przez wszystkiego ciekawe dziecko. W ten sposób obraz ludzkości nie rysował mi się ani na moment jeden, nawet najwcześniejszego mego dzieciństwa, w sposób jednolity. W tym kraju była masa jak morze, albo raczej jak step, olbrzymia, chłopska, ta w kożuchach baranich, ta chodząca do cerkwi, potężna, nieruchoma, groźna, ale nie obca. Były w niej, jak intarsje z jakiegoś innego drzewa, wsie, a raczej zaścianki szlacheckie, zarazem bliskie jakieś i jednocześnie inne. Potem byli Żydzi. Była Chasia, trzymająca w arendzie [dzierżawie] wiatrak, wokoło którego pętało się pełno krzykliwych, chudych bachorów, prawie jak w Połonnem lub Starym Konstantynowie, Chasia, przysyłająca – w różnych, ustalonych jak święta liturgii, okazjach rocznych – jakieś szczególne ciasta, w tym i macę. Jedliśmy ją ze smakiem największym, ale jakby uważając, że spożywanie jej należy do takich samych praw świata i przyrody jak owo czekanie chłopów i kradzieże leśne, jak nastawanie wiosny, jak zamarzanie hrybeneńskiego stawu. Dopiero bona (rodem z Warszawy) wniosła pewnego dnia popłoch:

– To przecież jest na krwi chrześcijańskich dzieci; oni zabijają takie dziecko gwoździami!

– Niech pani nie mówi głupstw – przerwała matka.

Utkwiło mi to w głowie, bo nigdy, przenigdy, nie pamiętałem jeszcze, by którąś z moich wychowawczyń zgromiono w taki sposób, i to w mojej obecności. Zdaje się, że owa nieszczęsna bona nie popasała u nas długo. Matka wzięła wtedy, pamiętam, kawałek białej pogiętej macy. Jadła demonstracyjnie, powoli. Po chwili i ja zacząłem jeść na nowo, jeszcze po trosze niepewny i przerażony. Maca smakowała jak przedtem. Z wolna wstrząs wrażenia począł się wygładzać, jak fala na wodzie jeziora. Dopiero w wiele lat później miałem zrozumieć, że przez oburzenie matki przemówił głęboki instynkt mieszanki tych ziem nieszczęsnych.

Wreszcie byli Rosjanie. Byli to policjanci i drobni urzędnicy, którym dawano jeść w kancelarii, dokąd szła wtedy herbata i konfitury smorodinowe [z czarnej porzeczki]. Owe konfitury o nieładnej nazwie degradowały prestiżowo ich spożywców; nawet w długie lata później, we Francji, gdy widziałem Francuzów zapijających się aperitifem z cassis, który był właśnie ową smorodiną, było mi nieprzyjemnie. Uważało się ich za ludzi obcych, śmiesznych, czasem nie najgorszych, ale przede wszystkim nieskończenie niższych. Był jeszcze inny świat rosyjski, dostrzegany przez dziecko z bardzo daleka, świat wielkiej administracji, miast, guberni, czasem ziemiaństwa. Wreszcie jadąc do kościoła w niedzielę, mijało się brzydkie długie koszary, „kazarmy”, jak je nazywano [...]. Z wysokiej drogi i z wysokości powozu widać było sołdatów ćwiczących posępnie salutowanie w miejscu i paradny krok. Dolatywała czasem dziwna, hukliwa piosenka, zawleczona tutaj chyba znad Oki czy Jeniseju, bezmiernie smutna i krajowi temu obca. Czasem sołdat, mijany po drodze, patrzył twarzą bezmyślną, zwierzęcą, azjatycką i smętną. Czasem przecwałował oficer na wspaniałym koniu, w łosiowych rękawiczkach, z kosmykiem włosów wystającym spod czapki. Wyglądał jakby na poły gwardzista brytyjski, a na poły watażka. I w rzeczy samej był nieudanym połączeniem połapanych naprędce cech Zachodu z niezmienioną wschodniością natury. Piotr Wielki unosił się za nim na owym wołyńskim trakcie.

Wreszcie dojeżdżało się do kościoła. Było to w miasteczku historycznym, drzemiącym snem spokojnego zaniku. Stary kościół Dominikanów, gdzie były groby rodzinne rodziny, po której odziedziczyliśmy większość naszej w tych stronach krescencji3, oszpeciły już od dawna zielone banie cerkiewne soboru. Ale biały, przytulny kościołek ojców kapucynów był polski. Celebrował nabożeństwa ostatni staruszek z tego zakonu, białobrody ojciec Cyrjak Truszkowski. Łączył on rubaszną bezpośredniość kwestarzy osiemnastowiecznych z patriotyzmem naszych księży z 1863 roku. Kiedy po raz pierwszy usłyszałem opowieść o księdzu Marku z konfederacji barskiej4, stanął mi w oczach ksiądz Cyrjak jak żywy.

Poza tym wszystkim nienawidził możnych tego świata. Na widok ziemian okolicznych, podczas kazania palił od razu orację pod ich adresem, wytykając z osobistymi, dziennikarskimi aluzjami, właściwe danym osobom grzechy, co przy kresowej naturze delikwentów, ich zamożności i nieskrępowaniu, nastręczało olbrzymie możliwości barwnego ilustrowania grzechów głównych i przykazań Bożych. Toteż mój ojciec5 z góry rezygnował z miejsca blisko ołtarza. Pozostawiał tam matkę, sam przemykał się ku bocznej nawie. Słuchał z tym większą radością, jak jego biedny brat Jan, który właśnie dostarczył księdzu do kościoła desek sosnowych zamiast dębowych, a siadł niebacznie w prezbiterium, słyszał takie kazanie o skąpstwie:

– I myśli sobie skąpiec: „Po co mam dawać na kościół do nowych drzwi deski dębowe, kiedy i sośnina wystarczy? Może ksiądz, stary już, nie zauważy, nie dostrzeże...”. Ale mylisz się, mój Jasiu, mylisz, kochaneczku – grzmiał Cyrjak, rękę karzącą wyciągając niby to w przestrzeń, właściwie ponad biednego grzesznika. – Księdza może oszukasz! Ale Boga nie oszukasz! On sośninę od dębu rozpozna. Umrzesz, Jasiu, umrzesz – wołał jeszcze głośniej – a twoich dębów semerynieckich, choć takie piękne, na tamten świat nie zabierzesz!

Tu, przypomniawszy sobie, że Semerynki nie są majątkiem leśnym i że dęby stryjowskie rosły w sąsiednich Werborodyńcach, dodawał nieubłaganie, by poprawić ów ważny lapsus i zgnieść grzesznika do reszty:

– I werborodynieckie dęby zostawisz na tym świecie, zostawisz. Przed sąd Boży straszliwy ze sobą ich nie zabierzesz!

I schodził z kazalnicy, lokalny Skarga, ostatni z pokoleń owych księży-patriotów powstańczych, zsyłanych na Sybiry, wleczonych po turmach [więzieniach]. Wlókł się za nim jakiś rankor [gniew] do groszorobów szlacheckich, do epoki pozytywizmu uherbionego, kupowanych hrabiowskich tytułów i pogodzonych z „nowymi czasami” wnuków kasztelańskich.

Po czym wszyscy zgodnie śpieszyli do plebanii na kawę. (Herbata była uważana przez księdza za „trunek moskiewski”). Dwa wielkie, oczywiście żydowskie, „zajazdy”, w jednej połowie poświęcone gościom, w drugiej ich pojazdom, dawały pomieszczenie okolicznemu ziemiaństwu. Właścicielami ich byli Szomstein i Gorenstein; zajazd Gorensteina, o ile pamiętam, był (z nieznanej mi bliżej racji) uważany za szykowniejszy. Moja matka stawała z nami u Szomsteinowej. Kiedyś, wiele lat potem, miałem w noc, w zadymkę, niepoznany, zawitać do Starego Konstantynowa. Zapytany o owe zajazdy, nocny przechodzień popatrzył na mnie jak na człowieka z tamtego świata.

– Szomstein, Gorenstein? Czto wy? Kogda ich nietu! Ich pierestroili. Tiepier’ jest tolko gostinica Krasnogo Kriesta i Krasnogo Wietierana. [Szomstein, Gorenstein? No co pan? Ich tu już nie ma! Przebudowali. Teraz jest tylko hotel Czerwonego Krzyża i Czerwonego Weterana].

I właściwie wtedy dopiero odkryłem cały ogrom przemian światowych tej ziemi, dopiero wtedy, w owym grudniu 1933, zrozumiałem, że po raz pierwszy w moim życiu świat, z którego wyrosłem, zawalił się bez śladu. Trzeba było rozejrzeć się baczniej, aby przekonać się, że i owe „gostinice”, symbol innego ładu, są tak samo przejściowym zjawiskiem, narosłym na wewnętrznej ławie owej ziemi...

[...]

Szlachta kresowa negocjowała, handlowała, przeprowadzała transakcje z pasją niezwykłą. Posiadała do tego zamiłowanie olbrzymie, nieznane zupełnie szlachcie ówczesnego Królestwa, gdzie synowie ziemiańscy zajmowali się handlem chyba tylko po ostatecznym wyjściu z majątku, lub Galicji, gdzie nawet i tego nie było, bo zbankrutowany ziemianin biegł truchtem na urzędniczą posadę. Na odwrót, jeśli w Królestwie i Galicji Żyd był postacią nielubianą, nawet uważaną w wielu kołach za wroga narodowego (co nie przeszkadzało mu być jednocześnie ogólnym handlowym powiernikiem ziemiańskim) – to na tej olbrzymiej połaci ziem, narodowo, religijnie i rasowo mieszanych, gdzie antysemityzm przeradzałby się fatalnie w pogrom, pogrom – w anarchię, anarchia – w ruinę, było zupełnie inaczej. Żydostwo nie dyskwalifikowało. Natomiast Żydzi nie mieli wcale tego monopolu handlowego i finansowego, jaki zdobyli w bardziej antysemickich częściach dawnej Polski. Wielkie cukrownie, wielkie młyny, wielkie interesy zbożowe i leśne były w bardzo wysokim stopniu właśnie w ręku polskim. Natomiast wszędzie splatały się ze współpracą żydowską, tym choćby zrozumiałą, że obok Polaków (odliczywszy nieliczną warstwę rdzennej inteligencji rosyjskiej w jeszcze bardziej nielicznych miastach) Żydzi stanowili jedyny bardziej oświecony element. Zmysł handlowy naszej warstwy niejednokrotnie wprawiał w przerażony podziw Żydów z innych dzielnic, mniej do tego zjawiska w Polsce nawykłych.

[...]

Więź rodzinna, zanikająca zupełnie w wielkich miastach, nikła wśród tak zwanej inteligencji zawodowej, słaba na ogół wśród proletariatu miejskiego lub zubożałego włościaństwa, natomiast bardzo silna u górali, u zamożniejszych chłopów, w handlowym patrycjacie miejskim, tam, na szerokich kresach od bałtyckiej Połągi do czarnomorskiego Akermanu, była rzeczą ogromnie, wprost nieprawdopodobnie, silną.

Staroszlachecki snobizm rodowy, kilka pokoleń spokoju i zamożności, warunkujące, jak wiadomo, powstanie tradycji, atawizmy i dziedziczenie majątkowe, robiły swoje. Wyrosłem, jak tylu innych synów tej warstwy i owego kraju, w dokładnej znajomości dziejów mojej rodziny od co najmniej stu pięćdziesięciu lat, w świecie, gdzie sama w sobie tworzyła jeszcze jeden, osobny i ściślejszy, świat. Była to rodzina stara, ale poza dwoma kasztelanami i jednym stolnikiem koronnym niczym w dawnej Rzeczpospolitej niewsławiona, wojennych wydarzeń, jako rzecz wtedy naturalną, nie licząc. Gdzieś koło króla Stasia wyszła ze swoich prahistorycznych błot owruckich (wsławionych tym, że szlachta tego powiatu opowiedziała się w roku 1649 nie za królem, ale za Chmielnickim6) i pierwszymi mariażami wkręciła się w bogaty powiat starokonstantynowski. [...] Jak talenty handlowe szlachty kresowej są na ogół w Polsce niedocenione, tak samo nie wie się i tego, że znakomitość rodzin dawnej Rzeczpospolitej miała swe podstawy istotne nie w tytułach, rzadkich wówczas i mało znaczących, nie w żadnej tam starożytności, którą lada jezuicki panegirysta bez wielkich kłopotów wyprowadzał od Lecha i Palemona7, ale w solidnym, burżujskim trzosie. Rodziny trzos w Polsce uświetniał, rodziny obalał. Pruszyńscy, szeregiem mariaży, w których majętność stanowiła główny powab, wybili się, jak tylu innych, lepszych i gorszych. Majętności ich nie zrujnowało nawet wielokrotne piastowanie godności, wielce sobie cenionej po rozbiorach przez szlachtę tych ziem, mianowicie marszałków szlacheckich. Wybieralny marszałek posiadał zadania minimalne, funkcje nikłe, ale rolę społeczną, towarzyską, nawet polityczną, ogromną. W kraju i w epoce, kiedy społeczeństwem było jedynie ziemiaństwo, wodził rej, urabiał umysły, przewodził. Wybory szlacheckie były ostatnim przedłużeniem owych sejmików, w których wyżywał się ongi temperament narodu i zatonęło dziedzictwo Jagiellonów. Podejmowanie kosztowało wiele, a spadało na barki marszałka, bo wynalazku „funduszy reprezentacyjnych” nie znano jeszcze! Ale dla Pruszyńskich myśl, że marszałkiem gubernialnym szlachty wołyńskiej może być nie Pruszyński, wydawała się już ogromnie przykra, a sam przebłysk, żeby wspaniałym, najzamożniejszym na owym Wołyniu powiatem starokonstantynowskim rządził choć przez jedną kadencję jakiś nie Pruszyński – kataklizmem nie do zniesienia. [...]

Dzieje owej rodziny, której miałem być w jej zamysłach jedynie jednym słojem więcej, zawdzięczały swą pomyślność innej [...] cnocie. Pruszyńscy byli skąpi, skąpi, arcyskąpi.

Wyda się komuś dziwne, że podkreślam tę cechę, ani nie tak ostatecznie rzadką w owych czasach i w owej warstwie, ani nie tak wspaniałą. Nie piszę tu jednak gloryfikacji, tylko daję obraz. Otóż skąpstwo Pruszyńskich – które słynęło naprawdę od Odessy po Rygę – było czymś innym niż zwykłą paskudną przywarą. To było coś jak z ową znaną namiestnikowską rodziną Galicji, o której członkach powiadano we Lwowie (nie bez podziwu), że są impotentami od dziewięciu pokoleń. Pierwsi Pruszyńscy, których skąpstwo zapisali pamiętnikarze kresowi, żyli jeszcze w wieku XVIII. Dosłownie za króla Sasa. Od nich, w sposób nieprzerwany, ciągnęły się pokolenia wielkich skąpców, którzy ze skąpstwa zrobili metodę, system, zasadę, cnotę i dewizę rodową. Nie niczym, niestety, nieuzasadnione „una lex voluntas”8, ale jakże trafniejsze „bądź skąpy” powinno wić się wstęgą wymyślną pod tarczą z panną na niedźwiedziu. Bywali Pruszyńscy rozrzutni. Nieskąpych nie było. Z przykazań Bożych niewątpliwie za najistotniejsze uważali te, które dotyczyły nietrwonienia darów Bożych. Ze wskazań narodowych poczytywali za najroztropniejsze te, które karciły trwonienie fortun, sprzedawanie ziemi Moskalom i „kurczenie” stanu posiadania. Wypłacanie posagu siostrom stanowiło operację tak dotkliwą, że woleli je nakłaniać do poświęcenia się na wieczność Bogu, albo lepiej panieństwu, bo z Bogiem za pośrednictwem klasztoru szły jednak targi, w których co prawda klasztor wychodził nieco tak jak ksiądz Cyrjak na owych deskach sosnowych. Jeśli już wychodziły za mąż, to wyposażenie je w ziemię wydawało im się nieszczęściem, któremu trzeba było na gwałt zapobiec. Wypłacali posag w złocie, odkupywali majątek posażny, robili wszystko, byle ziemi nie dać. Ziemia była dla nich takim samym pożądanym skarbem, dobrem jedynym, miarą potęgi, jak dla chłopów z wielkich, po jarach się wlokących wsi ruskich.

Nieświadoma czy podświadoma polityka rozrodcza łączyła się z owymi ambicjami rodowymi, z których wypływało i owo, prowadzące ich zdaniem do bogactwa, skąpstwo. Rozrodzenie się Pruszyńskich stało się niebezpieczeństwem, któremu moja linia postanowiła energicznie zapobiec. Albo się nie rozradzała, albo nie żeniła. Inne lekkomyślne linie, dużo dalsze, nie zawsze – z wyjątkiem galicyjskiej i Pustomyt – trzymały się tych zasad. Przeciwnie, rosły jak samosiejki, rozradzały się jak pnącze. Dwa pokolenia, trzy – i zamożność malała, a z nią stopień kultury, poloru, znaczenia. Była to, oczywiście, ta sama najprawdopodobniej rodzina, też wyległa z poleskiego Owrucza na bogaty Wołyń, pszeniczne Podole, czarnoziemną Kijowszczyznę. Ambicje wodzirejskie moich Pruszyńskich, wzgląd na głosy szlacheckie w elekcji marszałka, sprawiały, że podtrzymywano najdalsze pokrewieństwa z uboższą bracią szlachtą, z mniejszym ziemiaństwem, gorzej mówiącym po francusku, zadłużonym. Wystarczyło jednak, aby taki właśnie ziemianin nazywał się nie Pawski, ale Pruszyński, aby nie utrzymywano z nim w ogóle, albo tak jakby w ogóle, stosunków. O jednych mi znanych, i zresztą wcale zamożnych, wynaleziono, jakoby ich ojciec narodził się przed legalnym ślubem swych rodziców. O innej linii twierdzono na odmianę, że przyszli na świat w dziewięć lat po śmierci swego ojca. O jeszcze innych – że są naturalnymi, usynowionymi dziećmi (czy potomkami dzieci) owego lekkomyślnego Erazma, po którym jako po wolterianinie, wolnomularzu (a nawet ponoć nie tak bardzo skąpym), można się było przecież i tego spodziewać... Biedacy, których zapewne główną winą była zbyt królicza rozrodczość i mniejsza od naszej inklinacja do cnót oszczędności, trzymali się tym bardziej z dala, że istotnie, jeśli byli krewni, to jednak naprawdę bardzo dalecy. „Splendid isolation”9od wszelkich innych, z małymi wyjątkami, imienników, rosła z roku na rok, jak procenty w banku.

Aż wraz z tymi procentami miała ulec zupełnej katastrofie.

Polityka bowiem ograniczonej rozrodczości, starokawalerstwa i staropanieństwa doprowadziła do odmiennego kryzysu. Oto naraz Pruszyńscy stanęli przed widmem braku męskiego potomstwa. Mój brat przyrodni10, żonaty, nie rokował żadnych w tym kierunku nadziei. Moi stryjowie, bliżsi i dalsi, zapleśnieli w starokawalerstwie, jak wino w lochu. Potentaci na skalę powiatu stanęli zatem wobec nowego niebezpieczeństwa, w które wpędzili się sami. Kto miał dziedziczyć dęby semerynieckie stryja Jana i jego dęby werborodynieckie, kto miał dziedziczyć posagi Czeczelówien, Iwanowskich, Czarneckich, zbierane co pokolenia, a przechowywane z pietyzmem godnym Tartuffe’a?

[...]

Perspektywa, że pszczela praca paru pokoleń pójdzie na korzyść krewnym innego herbu i nazwiska, że inni będą tuczyli się ich miodami, jak oni sami tuczyli się mieniem Czeczelówien i Iwanowskich, spędzała im sen z powiek. Aż naraz mój ojciec, niemal już w Jagiellonowym wieku11, szaławiła, bałaguła [hulaka], człowiek o dziwnym uroku i, niestety, nieodziedziczonym po nim przeze mnie szczęściu do ludzi i kobiet – ożenił się.

– W tym wieku! – próbowali stękać gotowi do skoku krewniacy.

Ale, niestety, kawalerskość bycia i życia mego ojca była zaprzeczeniem metryki. Stryjowie, wiekiem podeszli, przysiedli w ciszy i w napięciu oczekiwania. Mój ojciec, tylekroć karcony przez tych sensatów za lekkomyślność, nikłe objawy rodzinnej naszej cnoty, skłonność do grzechów głównych i zupełny brak poczucia rodowej wielkości, zadający się ze wszystkimi na świecie, a za to powszechnie popularny popularnością inną niż wspaniali marszałkowie szlachty, stał się naraz, syn i brat marnotrawny, ultima spes familiae12.

I pewnego grudniowego dnia nie tylko chłopi woliccy czekali na zaśnieżonym ganku, w dzień zadymki, przy stajniach i izbach. Czekał dziwak stryj Jan w Semerynkach, czekał stary stryj Bronisław w Rześniówce, czekali dalsi, ale równie bezdzietni, stryjowie z Brażyniec i Largi.

Telegram, wtręt nowych czasów, przyniósł wiadomość. Pewnie jeszcze w ową zadymkę:

„Syn!”

[...]

Wieś, w której w ową grudniową zadymkę przyszedłem na świat, w której w dwadzieścia lat później, w pełni Sowietów, w podobną grudniową zadymkę pojawiłem się powtórnie, jak widmo czasów co przeszły, nosiła nazwę, której wykładnia etymologiczna pociągała mnie zawsze, wydając się wprost symboliczna. Łamali sobie na niej zęby wszyscy spisywacze ewidencyjni; niech się potrudzą czytelnicy.

Nazywała się nazwą podwójną: Wolica Kierekieszyna.

Nazywała się Wolica – i dla każdego, kto zna choć trochę dzieje polskiego osadnictwa na wsi, ta nazwa mówi wszystko, nie ukrywa żadnych tajemnic. Wolami, Wólkami, a na kresach ruskich szerzej, groźniej, Wolicami, nazywały się wsie zakładane ongi na pustoszach jeszcze bezludnych, w borze, na stepie. Przychodził pan tej ziemi, może szlachcic przez króla obdarowany, może kniazik ruski, może starosta królewski, zatykał wiechy i pale i ogłaszał w tym miejscu „wolę”. Wola oznaczała, że kto się tam osiedli, będzie zwolniony od podatków na tyle i tyle lat, od świadczeń, od danin, od posług i podwód, i ile ich tam znało średniowiecze. Powstawała tak osada, rodziła się wieś. Na olbrzymich ziemiach wschodnich poszedł siew takich właśnie, niezliczonych jak piasek w morzu, jak gwiazdy na niebie, jak bodiaki [osty] na stepie – darujcie, że słowami ludowej pieśni to ujmę – takich właśnie Wolic. Przeszły Berezynę, Sieniuchę i Dniepr, podeszły pod Połtawę, obiegły Smoleńsk. Jak podberlińska Nowawes – Nowa Wieś, jak wsie o słowiańskich nazwach pod Szczecinem i Dreznem, tak samo owe Wolice, zagubione dziś i zapomniane na stepie olbrzymiej Rosji, świadczą o dawnym zasięgu imperium, któremu było na imię: Rzeczpospolita.

Powiat starokonstantynowski leżał jednak na tak zwanym czarnym szlaku. Trzy wiodły na Polskę szlaki wypraw tatarskich; najważniejszy był właśnie ów czarny. Wytryskał z Dzikich Pól, opływał Kamieniec Podolski pana Wołodyjowskiego, spadał na Stary Konstantynów i jego klasztorne fortalicje, gdzie Jarema Wiśniowiecki pokonał Krzywonosa, gnał aż pod Krzemieniec. Toteż powiat obwarowano silnym osadnictwem.

Wolic było w nim ni mniej, ni więcej tylko jedenaście.

Każda, dla odróżnienia, posiadała nazwę. Nasza zwała się właśnie Kierekieszyną.

Albowiem jej najstarszy pamiętny właściciel, srogi pan, którego portret wisiał w cerkwi wiejskiej, nazywał się Kierekiesza. Był zaś z pochodzenia Tatarem, jak tylu innych Tatarów wiernych Rzeczpospolitej. Kiedyś przyniesiono ów portret. Patrzyła z niego przybrana w czerwony kontusz, podgolona z sarmacka, twarz wschodnia, mongolska, o kościach policzkowych wystających i oczach skośnych. „Terribilis facies”13 – pisali na ich widok przerażeni kronikarze dolnej Austrii, Śląska i Panonii w wieku XIII. „Wygląda jak Azja Tuhajbejowicz” – powiedziała oczytana w Sienkiewiczu kuzynka. Ja patrzyłem na pierwszego pana na Wolicy jak na kogoś nieobcego zupełnie, a nawet po trosze swojskiego. Może dlatego, że nic i nikt z tej ziemi, nic, co się na jej historię złożyło, nie było mi obce. Może dlatego, że wiedziałem już wtedy, że w moich dziecinnych, nieuformowanych rysach jest już ten sam stygmat wschodni i kałmucki. I otóż owa nazwa podwójna, Wolicy Kierekieszynej, splata mi się zawsze w pamięci, jak powiązanie Wschodu i Zachodu, Polski i stepu, Europy i Azji, łaciny i jarłyku14, szyszaka i buńczuka. Kiedy w naszych kościołach widziałem krzyże zawsze stawiane na półksiężycu, rozumiałem historyczne powstanie tego znaku lepiej może niż religijne. Dla mnie stał się on już znakiem podwójnym, zlał z dwóch w jedno, był jednym. Jak pas lity szlachecki, w którym dziergają się motywy wersalskie i arabskie...

[...]

Mieszkaliśmy w dużym, szerokim i niskim dworze, rozsiadłym na grzbiecie wzgórza, który szedł garbem czarnoziemu, nosząc na sobie, jak słoń palankin15, olbrzymi – dla dziecka przynajmniej – ogród. Nie był to znowu, a przynajmniej w przeważającej części, ogród pełen szpalerów, trawników, perspektyw i pseudo-Wersalu. Ginęły one w gęstwie przypominającej las i sad, w niesamowitych zaroślach, polankach, ścieżkach i drogach. Wiosna rozbielała się tu wiśniami jak morze różowej białości, podpływającej pod okna zapachem i kwiatem, orgią. Jesień pachniała złotymi berami [gruszami] i olbrzymimi „gruszkami-funtówkami”, brązowiała orzechem, osypywała się bursztynem ogromnych renklod, rozpękała się w ciszy południa kasztanami. Nigdy, nigdy więcej nie widziałem, żeby coś w naszym europejskim klimacie polskim rosło z taką jurnością natury, z taką zmysłowością zieleni, wyuzdanością zapachu, zuchwalstwem urodzaju. Była to dżungla niesforna i żywiołowa, w której od dziecka ginęliśmy przed okiem francuskich guwernantek, uciekając się do ukraińskich, wiejskich Indianiąt. Dopiero zimą przychodziło opamiętanie śniegowe. Wszystko zasypywał śnieg biały, puszysty, wysoki. Drzewa, bezradnie gołe, grzęzły w jego edredonach16. Pod oknem pokoju mojej matki, niskim oknem, chwiał się tylko melancholijnie dziwny stwór w miejscu, gdzie latem kwitły róże „Maréchal Niel”. Miał słomiany kadłub i jakby krótkie łapy.

– Chochoł – mówiła matka zamyślona nad czymś – jak w Wyspiańskim...

Tajemniczość zawsze wrywa się najsilniej w pamięć dziecka. Pamiętam właśnie tajemniczość i zagadkowość owych słów: „Chochoł” i „Wyspiański”. Były dla mnie tysiąckroć bardziej egzotyczne od Tatara, właściciela Wolicy, od cerkwi wiejskiej, od dalekich wspomnień o wolnomularskim Erazmie. Był to niewątpliwie świat obcy zupełnie, inny. Przez matkę, która pochodziła z rodziny o jednym z najbardziej wojennych nazwisk dawnej Rzeczpospolitej, ale zbiedniałej, a za to o tyleż młodszej, wychowanej w nowszym świecie pojęć, padał tak powiew nowy, jak wiatr, który w zimowe wieczory zapędzał się w kominy poświstem niepokojącym. Chochoł zaglądał w okno i wartował, czuło się jego obecność wieczorami, kiedy ociężała i powolna Mania rozczesywała z miękkim szelestem długie, czarne włosy matki. Ojciec już nie żył i tamta część domu była pusta. Skrzypiały w niej deski posadzek, opowiadano w czeladnej o czarnym psie, który leży i warczy. (Ten dom bez tradycji był widocznie za mało stary na przyzwoite ludzkie duchy: musiał kontentować się psim widmem). Mania, która żegnała się za skrzypnięciem w wielkim stołowym lub za poświstem w kominie wieczorną porą, pochodziła właśnie z jednego z zaścianków szlacheckich. Nuciła cicho, wstydliwie, piosenkę starą, o dziwnie melodyjnej nucie, śpiewaną w jej zaścianku, ale wyśmiewaną po trosze we dworze. W kraju dumek ruskich była to pewno pierwsza piosenka polska, jaka kołysała moje dzieciństwo. Były w niej niezupełnie zrozumiałe słowa o jakimś „zmienniku Filonie” i bardziej zrozumiałe o tym, że „psy się pośpiły” i że ktoś tam „klaszcze za borem”. „Za borem? – myślałem. – Pewno za dąbrową ku Leszczyńcom”. Piosenka śpiewała, że „księżyc zaszedł” i mówiła o jakimś „umówionym jaworze”.

Później życie zagubiło dla mnie ową piosenkę. Długo, długo później, kiedy już dawno nie byłem dzieckiem, miałem odnaleźć piosenkę w historii literatury polskiej profesora [Ignacego] Chrzanowskiego. Miałem dowiedzieć się, że napisał ją Franciszek Karpiński, że słowami i nutą tej piosenki kochał się młody porucznik Tadeusz Bonawentura Kościuszko w hetmańskiej córce, Ludwice Sosnowskiej, i w panience z mego powiatu, Tekli Żurowskiej. Śpiewały ją jako młode panienki różne Radziwiłłówny i Potockie, i Maria Walewska, i Joanna Grudzińska, na najwytworniejszych salach wielkiego świata. Potem piosenka schodziła na dół, opadała społecznie, jak suknie donaszane przez pokojówki po jaśnie pani, jak modlitewniki średniowieczne królewien, które po stuleciach odnajdują się w przedruku na odpustowych kramikach. Aż zeszła nawet nie do dworu, ale do zaścianka, i tam przetrwała najdłużej, dotrzymano jej wiary najwierniej. Wiatr hulał na owym garbie wzgórza, na którym nisko osiadł nasz dom, nieładny, nieforemny, ale wygodny i przytulny, huczało za okiennicami po nocy, świece paliły się ciemno. Stara mademoiselle Marie kładła nas do snu, mówiąc po francusku, dziewczyny przynoszące wodę gorącą w dzbanku odpowiadały po ukraińsku, a myśmy klękali do pacierza wieczornego, jednej z rzadkich chwil w domach tych czasów i kraju, gdzie wyłącznie trwał język polski. Zasypiając, patrzyłem na szparę niedomkniętych drzwi pokoju matki, a w załomach myślenia, jak ćmy wkoło lampy, błąkały się uporczywe owe słowa niezrozumiałe o Chochole i nieznajomym Wyspiańskim, i owa, także niezrozumiana, piosenka, echo dalekie z dawnej, dawnej Rzeczpospolitej. Kto wie; może byłem ostatni, co ją słyszał śpiewaną, jak są ludzie, którzy ostatni zasłyszeli, w początkach XIX wieku, ostatki mowy dawnych Prusów spod Królewca, wytępionych przez Niemców?

Dwie Polski, w takie wieczory zimowe, unosiły się nad domem dzieciństwa, miękkim skrzydłem piosenki, wielkim wiewem proroctw Wyspiańskiego. Ta pierwsza, na każdym miejscu w owym kraju wspomnieniem przytomna, Polska przeszłości, Polska Wolicy Kierekieszynej, tego Tatara i tej wiejskiej cerkwi, tysiąca rozsypanych osiedli od morza jednego do morza. Ta druga, której ponowne nadejście wieściło słowo niepolskie Wernyhory i w której dla mego kraju lat dziecinnych miało zabraknąć miejsca...

A czasem, kiedy pomyślę o pacyfikacjach Tarnopolszczyzny17, Berezie18 i Łucku19, o cerkwiach chełmskich burzonych w roku 193820, o Hrynkach21 i wielu, wielu innych rzeczach, o których przeciętny Polak nigdy nie dowiedział się nawet części prawdy, to jednak myślę, że lepiej, iż go zabrakło...

[...]

Historia Polski urastała z [...] rodzinnych wspomnień, rozszerzała [się] na całość kraju. Wyrastaliśmy w przekonaniu, że jesteśmy pogrobowcami wielkiej ojczyzny, większej nad wszystko, co mogły uzbierać owe pokolenia skąpców, która trwa, choć podbita, pomiędzy dwoma morzami. Gdyby nam powiedziano, że Gdańsk nie jest polski, zdziwilibyśmy się niezmiernie. Gdyby nam powiedziano, że Kijów nie jest polski, zdumienie nasze byłoby jeszcze większe. Ale gdyby nam powiedziano, że nasza ojczyzna jest jednolita narodowo, obsiada dorzecze Wisły od Karpat do morza, że nie ma w niej miejsca ani dla ruskich chłopów, ani dla cerkwi, ani dla starej Szomsteinowej, to byśmy się zapewne zdziwili najwięcej, my, którzy jednak wyrośli jeszcze, ostatni zapewne Polacy, w świecie idei powstania styczniowego, Polski – Litwy – Rusi, którym opowiadano, że przedstawiciele wszystkich trzech wyznań kroczyli na przedpowstańczym pogrzebie pięciu poległych22...

Prawdopodobnie, gdybyśmy byli nieco starsi, dostrzeglibyśmy to, co dostrzegali już i owi starzy, zupełnie wobec zmian nowych bezsilni. Oto gmach dawnej Rzeczpospolitej, dotąd zalany tylko obcym potopem, zaczynał kruszeć od dna. Szły zaskórne wody społeczne, nabrzmiałe rewolucyjnością przeludnionej wsi. Tryskały utajone nurty odrębnych, narodowych istnień. Rodziła się Litwa, Ukraina, Białoruś. Po raz pierwszy od stu lat niewoli, wielkie stronnictwa polityczne zachodniej Polski – Warszawy, poczęły mówić o Polsce „w granicach etnograficznych”. Po raz pierwszy od paru stuleci ruch ukraińskiej niepodległości poczynał innymi drogami wdrążać się w grunt. Feudalna struktura owych ziem szerokich stawała się zbyt słaba, by podołać tym wszystkim zagadnieniom. Widziała je. Stała niema. Byli ziemianie, którzy wyprowadzając konsekwencje z założenia, że polskie parcie na wschód było „błędem”, przenieśli się do Królestwa. Byli mniej liczni, którzy weszli w ruch narodowy, litewski na północy, ukraiński tutaj, w których żywiej zagrała krew tubylcza... Ogromna większość pozostała jednak bezradna, oszołomiona ogromem wypadków, jakie nadciągały, jak olbrzymia, od wieków tu niespotykana, w legendach o Humaniu i Korsuniu23 przetrwała, zadymka historii. Rewolucja rosyjska miała przynieść kres nie tylko dawnemu państwu carów, ale jeszcze temu, co pomimo rozbiorów pozostało strzępem wielkim dawnej Rzeczpospolitej.

Po latach nie umiałbym powiedzieć, co przetrwało we mnie z owego dzieciństwa, bardziej zbliżonego do przeciętnego dzieciństwa Polaków z XVIII niż z XX wieku. Otóż najpierw, prawdopodobnie, pewien duch dziejów Polski. Pojmowanie Rzeczpospolitej jako wielonarodowego imperium. Nie odraza do innych ludów, ale przeciwnie, pociąg. Nie traktowanie mniejszości narodowych jako „malum necessarium”24, ale jako cennych, poszerzających moją ojczyznę, bogacących wspólny dom składników. Skłonność do szukania syntezy pomiędzy tradycją kozackiego Baturyna a ludźmi Trzeciego Maja, pedagogiczne memento w pacyfikatorskim regimentarzu i w sekretarzu generalnym Targowicy. Dążność do odnajdywania tej wspólnoty, narzuconej nam przez geografię i historię, a przekreślonej w ostatnim okresie szkodliwym wydęciem nacjonalizmów.

[...] Zapewne takich dzieciństw jak moje już w Polsce nie będzie nigdy. Światy nowe, klasy idące, będą zawsze miały setki sposobności do opisania swoich kolebek! Mój – nie. A jednak sądzę, że w miarę wyżywania się nacjonalistycznych szałów ludzkości, w miarę zastanawiania się Polaków nad wystawieniem narodowi swojemu takiego gmachu, by go nie zmiatały co drugie burze dziejowe, myśl polska, myśl młodych Polaków, podążać będzie, rad szukając, ku owej dalekiej i niedalekiej przeszłości. Będzie starała się odkryć z gruzów i wykopalisk historii, jak wzniesiono gmach tak wielki, który dał tyle wieków spokoju i tylu pokoleniom zapewnił wolność. Będzie próbowała rozpoznać, jakimto spoiwem potrafiła łączyć tak silnie różne cegły, kamienie, bele dębowe, owa budowa. Nasze rodzinne skąpstwo, zachłanność pokoleń zbieraczy, uzbierała i nie roztrwoniła niczego z owej zamarłej przeszłości, przekazała jej zasady. To było dziedzictwo najtrwalsze. Za nie jestem wdzięczny.

Prędzej, później, pójdzie myśl polska uważna i skupiona ku tamtym szlakom i czasom. Wyjdzie na wielkie drogi czarnego szlaku, gdzie dziś wieje zadymka historii. Będzie iść w tej zadymce po wertepach oświecanych słabym kagankiem, potykać się, grzęznąć – i szukać.

[31]

1 Anna Pruszyńska (1880–1962) – pochodziła ze znanej, ale zubożałej rodziny Chodkiewiczów. Na początku XX wieku poślubiła starszego o 35 lat Edwarda Pruszyńskiego. Po śmierci męża samotnie wychowywała synów; autorka tomu wspomnień Między Bohem a Słuczą.

2 Mieczysław Pruszyński (1910–2005) – brat Ksawerego, publicysta, w czasie II wojny światowej nawigator lotniczy, odznaczony Orderem Virtuti Militari; autor kilku książek (m.in. Migawki wspomnień, Mojżesz i Ksawery).

3 Zbiór, plon, urodzaj, tu w znaczeniu: ziemie, dobra.

4 Czyli o Marku Jandołowiczu (ok. 1713–1799), charyzmatycznym kaznodziei, jednym z najważniejszych przywódców duchowych konfederacji barskiej, bohaterze dramatu Juliusza Słowackiego Ksiądz Marek.

5 Edward Pruszyński (1846–1911) – ojciec Ksawerego i Mieczysława, pochodził z majętnej rodziny ziemiańskiej, zginął zastrzelony przez niezidentyfikowanego sprawcę, gdy stał w oknie swojej sypialni.

6 Bohdan Chmielnicki (1595–1657) – hetman zaporoski, przewodził powstaniu kozackiemu, które wybuchło w 1648 r. przeciwko władzy Rzeczpospolitej.

7 Mit palemoński – opowieść o rzekomych rzymskich prapoczątkach Litwy. Książę Palemon miał uciec ze starożytnego Rzymu wraz ze swoją świtą i założyć nową społeczność na terenach późniejszej Litwy.

8 Łac.: prawo wybrane przez strony (właśc.: lex voluntatis).

9 Ang.: wspaniała izolacja.

10 Chodzi o Zygmunta Pruszyńskiego (1871–1937), syna Edwarda Pruszyńskiego z pierwszego małżeństwa.

11 Nawiązanie do Władysława Jagiełły, który swoje trzecie i czwarte małżeństwo zawarł w dojrzałym wieku. Edward Pruszyński w momencie ślubu z Anną Chodkiewicz miał ponad 50 lat.

12 Łac.: ostatnia nadzieja rodziny.

13 Łac.: straszna twarz.

14 Dekret władców mongolskich i tatarskich, zawierający rozkazy dla książąt podbitych terenów; początkowo w języku ujgurskim, później – arabskim. Przenośnie: symbol uzależnienia od władzy Mongołów.

15 Kryta lektyka używana w Indiach i na Dalekim Wschodzie.

16 Edredon – puch kaczki (odznaczający się niezwykłą miękkością).

17 Między 16 września a 30 listopada 1930 doszło do zorganizowanej pacyfikacji Małopolski Wschodniej, przeprowadzonej przez polską policję i wojsko na rozkaz Józefa Piłsudskiego; było to represyjne działanie skierowane przeciwko ludności ukraińskiej i jej organizacjom społecznym, umotywowane walką przeciwko Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów. Akcja objęła co najmniej 450 wsi w 16 powiatach oraz Lwów (ukraińscy badacze określają liczbę objętych pacyfikacją wsi na 750). Polegała na nadgorliwie przeprowadzanych aresztowaniach, zabito od 7 do 35 osób, zamknięto kilka ukraińskich szkół.

18 W l. 1934–39 w Berezie Kartuskiej funkcjonował zorganizowany przez władze II RP obóz, do którego trafiali polityczni przeciwnicy władzy sanacyjnej, m.in. komuniści, socjaliści, działacze ONR, ale też ukraińscy nacjonaliści.

19 W 1934 r. w Łucku miał miejsce proces sądowy, w wyniku którego skazano na więzienie działaczy Komunistycznej Partii Zachodniej Ukrainy (nielegalnej partii działającej w II RP w województwach lwowskim, stanisławowskim, tarnopolskim i wołyńskim) za zdradę stanu na rzecz ZSRS. Większość zatrzymanych twierdziła na rozprawie, że zeznania zostały na nich wymuszone biciem.

20 Wiosną i latem 1938 władza sanacyjna przeprowadziła akcję burzenia cerkwi na Chełmszczyźnie i południowym Podlasiu. Zburzono około stu prawosławnych świątyń, dochodziło również do ich bezczeszczenia.

21 W 1937 r. polskie władze zmusiły całą ludność wsi Hrynki (Hryńki) na Wołyniu do przejścia na katolicyzm.

22 Chodzi o ofiary starć z 27 lutego 1861; wojsko rosyjskie otworzyło ogień do osób biorących udział w patriotycznej demonstracji w Warszawie. Życie stracili: Karol Brendel (robotnik), Filip Adamkiewicz (czeladnik krawiecki), Michał Arcichiewicz (uczeń gimnazjum), Marceli Paweł Karczewski i Zdzisław Rutkowski (ziemianie).

23 Rzeź humańska – 20 lub 21 czerwca 1768 buntujący się Kozacy i chłopi ruscy wymordowali ludzi, przeważnie Polaków i Żydów, szukających schronienia w Humaniu. Bitwa pod Korsuniem – 26 maja 1648, w czasie trwania powstania Chmielnickiego, wojska koronne przegrały z Kozakami zaporoskimi.

24 Łac.: zło konieczne.