Drogi donikąd - Przemysław Duda - ebook

Drogi donikąd ebook

Przemysław Duda

3,3

Opis

Wojna pochłonęła północ. Kiedy uczepione górskich stoków Aren-Din stara się przetrwać nawałę, przez Hildórien przetaczają się ostatnie echa planu Więźnia Oswobodzonego. Wydaje się, że każda decyzja dawno już została podjęta, a drogi zbiegają się ku wyznaczonemu celowi. Namiestnik cesarskiego tronu, oczekując zwycięstwa na dalekiej północy, przygotowuje się do ostatniej bitwy, jaką zamierza stoczyć. Wierząc w swoją wizję zjednoczenia wszystkich pięciu krain kontynentu, Winrael zaczyna rozumieć, że w swoich dążeniach jest osamotniony. Obawa przed najgorszym popycha go do ostateczności… działania zgodnie z planem.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 460

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,3 (4 oceny)
0
2
1
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




KSIĘGA PIĄTA.SAMOZWANIEC

ROZDZIAŁ 1

Fale wód zatoki coraz mocniej kołysały łódkami w dokach Saulos, których burty, raz po raz, zderzały się ze sobą głucho. Rzucane z lewa na prawo wiosła szurały o belki pokładu. Perliste bałwany roztrzaskiwały się o pale nabrzeża, pokrywając piaszczysty brzeg pianą.

Na szczycie latarni płonął ogień. Górująca nad okolicą wieża, wyniesiona z wcinającego się w zatokę klinem fragmentu murów nadmorskiej twierdzy, roztaczała nad niegdysiejszą sautańską stolicą blask bijący od drgających na wietrze płomieni.

Wichura rozgoniła kłębiące się od wieczora chmury, odsłaniając rozgwieżdżone niebo. Noc była jasna, a wtórujące latarni światło księżyca rodziło długie cienie wystrzeliwujące spod stóp patrolu na mokrym piasku.

– Oczy otwarte, chłopcy. – Dowódca uniósł wyżej płonącą żagiew. – To gdzieś tutaj.

Żołnierze rozpierzchli się, przeczesując płyciznę.

– Keldalońscy maruderzy? – spytał jeden z wojowników.

– Lub, co gorsza, ich zwiadowca… – rzucił inny, ciaśniej oplatając palce wokół rękojeści swojego miecza.

– Keldalończycy odeszli – uciął krótko dowódca. – I nie wyglądali, jakby mieli tu wrócić. Niemniej… lepiej dmuchać na zimne.

– Pewnie morze wyrzuciło kawał drewna albo topielca…

– Dmuchaj na zimne…! – uniósł się tamten. – I módl się, żebyś miał rację.

– Mam! Tam jest!

Chlupot biegnących po kostki w wodzie żołnierzy wypełnił powietrze, a mężczyzna, który podniósł alarm, przykucnął obok omywanego przez morskie fale ciała.

Zwłoki leżały na brzuchu z twarzą wbitą w piasek. Były owinięte w postrzępione pozostałości tego, co kiedyś było peleryną lub płaszczem, spod których wystawały odbijające światło żagwi elementy zbroi.

Krąg żołnierzy patrolu zacieśnił się wokół znaleziska.

– Obróć go – rzucił dowódca.

Ten najbliżej topielca chwycił go za ramię, szarpnął i przewrócił na plecy.

Rozległ się syk gasnącej pochodni, kiedy jeden z żołnierzy upuścił swoją ku nadciągającej fali. Wszyscy cofnęli się o krok, a światło latarni zdawało się ginąć.

– Leć po zaprzęg… – powiedział półszeptem mężczyzna.

Pozostali nie poruszyli się. Wzrok wszystkich utkwiony był w zniszczonej, lecz wciąż rozpoznawalnej, twarzy ciała wyrzuconego przez morze.

– Głuchy jesteś? Leć, kurwa, po zaprzęg!

ROZDZIAŁ 2

Sala Tronowa Pałacu Cesarskiego tonęła w blasku popołudniowego słońca, a spowite czarnym materiałem posągi członków rodu Filiana rzucały długie cienie na wypolerowaną posadzkę.

Namiestnik Winrael gładził niezadbany zarost na policzku, stojąc oparty bokiem o chłodną kolumnę nieopodal tronu. Przyglądał się przygarbionemu starcowi, który rozstawił tuż przed nim trójnożną sztalugę, zdjął z barku zwiniętą płachtę pergaminu i rozwiesił ją na stelażu. Nadworny herold wygładził ręką materiał, poprawił na nosie binokle i wyciągnął z kieszeni kamizelki oprawiony w drewno węgielek. Sprawdził opuszką palca naostrzenie rysika i z wyczekiwaniem spojrzał na swojego władcę.

– Zatem, mój panie… – wychrypiał. – Cóż to ma być?

– Jedność. – Winrael wpatrywał się w pusty pergamin przed sobą. – Wspólnota. Pokój.

– Wybacz starcowi zuchwałość, namiestniku, ale którego z tych przymiotów brakuje godłu Cesarstwa…?

– Cesarstwa? – Ten obrócił ku niemu głowę. – Nie, nie Cesarstwa… Hildórien.

Brwi herolda zbiegły się.

– Panie…? Nie wiem, czy to dobry pomysł, aby…

– Masz stworzyć godło zjednoczonego Hildórien! – Namiestnik uniósł się. – Zjednoczonego przeciwko wspólnemu wrogowi, zjednoczonego w bólu i rozpaczy wszystkich tych, których bliscy polegli, zjednoczonego wizją nadziei na wspólną przyszłość, zjednoczonego… przeze mnie! Sprostasz poleceniu swojego władcy czy oprócz starych map będę musiał wkrótce przewietrzyć i dworskie urzędy?

Starzec skłonił się nisko, nerwowo obracając w palcach swój rysik.

– Służę, mój panie…

Winrael wrócił do skubania zarostu na brodzie, na powrót skupiając wzrok na płachcie materiału przed sobą.

– To ma być prosta tarcza – powiedział. – Bez zbędnych ozdobników. Żadnych klejnotów, hełmów czy orderów.

– Ile pól?

– Pięć.

Herold uniósł drżącą dłoń i powoli i starannie naszkicował obrys klasycznej tarczy, którą podzielił na cztery równe fragmenty, u których zbiegu zaznaczył piąte pole.

– Proponuję tarczę dzieloną na cztery w krzyż… z polem sercowym.

– Dobrze. Pole pierwsze… – Namiestnik zamknął oko i głośno wypuścił powietrze. – Sautański orzeł, dumny i silny, na czerwonym tle. Pole drugie… – Słowom Winraela towarzyszył odgłos skrobiącego o pergamin węgielka, wiedzionego pewnymi ruchami starego dworzanina. – Pole drugie… Tak, keldalońskie drzewo z bujną, rozłożystą koroną i grubymi korzeniami. Potem…

– Pozwól, że przerwę, namiestniku, ale keldalońskie godło ma dwie figury… Morską falę na pierwszym i połowę drzewa na drugim polu…

– Dawno nie żyją już ludzie pamiętający suchy i stepowy Keldalon. Zuchwałością króla Ranadala Keldalończycy zasłużyli sobie na pełne drzewo w swoich mobiliach.

Starzec skinął i wrócił do rysowania.

– Ale Aren-Aria… – Winrael zamyślił się. – Znamy ich heraldykę?

– Za początku rządów Asamira był to czarny orzeł na szarym tle lub odwrotnie, obie wersje spotykano. Jeżeli coś się zmieniło, to nasze źródła tego nie odnotowują…

– Mamy już orła, czcigodny. – Namiestnik bacznie lustrował szkic. – Niech będzie skrzydło na czarnym tle. Pole czwarte zaś to złote słońce starej Wirty.

– A środek?

– Cesarska gwiazda, której ramiona zachodzą na pozostałe pola.

Koścista i naznaczona plamami ręka herolda cięła powietrze stanowczymi i precyzyjnymi ruchami, kiedy ten kończył przelewać na pergamin wizję namiestnika i dopracowywał ostatnie szczegóły.

– Kolory dodam już u siebie, mój panie – stwierdził po chwili. – Jeżeli akceptujesz wzór, namiestniku, odpraw mnie, a resztą zajmę się w swojej pracowni.

Starzec odsunął się o krok, a oku Winraela ukazał się obraz, który w jego głowie krystalizował się od kilku dni. Wszystkie krainy Hildórien na jednej tarczy z cesarską siedmioramienną gwiazdą na pierwszym planie, której strzeliste ramiona zdawały się kryć inne pola godła przed nadciągającymi niebezpieczeństwami.

– Spisałeś się. – Namiestnik uśmiechnął się. – Jak tylko przedstawisz mi gotowy projekt, przedłożę Senatowi stosowne decyzje. Możesz odejść.

Herold skłonił się, złożył stelaż, chwycił go pod pachę i ruszył w stronę wrót Sali Tronowej. Te uchyliły się i wpuściły do środka Turta, który szybkim krokiem minął starca i z głębokim ukłonem stanął przed namiestnikiem.

– Panie mój! Senat przybył.

– Rychło w czas – rzucił Winrael. – Zaproś ich i przynieś rozporządzenia, które dziś sporządziłem.

Turt skłonił się i puścił biegiem w kierunku, z którego przed chwilą przybył. Po raz drugi wyprzedził coraz bardziej zdezorientowanego herolda, dopadł skrzydła wrót i wpuścił do Sali Tarkira i Ur’grana.

Númenorejczycy przystanęli z boku, z życzliwym uśmiechem przepuszczając w drzwiach nerwowo przebierającego szpotawymi nogami starca, na którego czole zaczął perlić się pot. Zamknęli za nim i ruszyli ku tronowi, gdzie, u jego podestu, czekał na nich Winrael.

– Namiestniku. – Przybyli skłonili się mu.

– Wysoki Senacie. – Ten przywitał ich. – Wezwałem was, ponieważ chciałbym, aby Konsylium przegłosowało pewne sprawy, które, po prawdzie, powinny być załatwione już jakiś czas temu. Ale, sami rozumiecie, okoliczności były niesprzyjające.

– Naturalnie – odparł Tarkir. – Zwołam kworum tak szybko, jak to tylko będzie możliwe…

– To nie będzie konieczne, przyjacielu. – Winrael machnął ręką, a drugą wyciągnął w stronę Turta, który pojawił się obok niego z naręczem zapisanego papieru. Odnalazł właściwą kartkę i podał ją namiestnikowi. – To protokół z dzisiejszego zebrania Senatu. Stwierdza, że posiedzenie miało kworum, więc możemy kontynuować.

Starszy graf odebrał od niego dokument i przebiegł po nim wzrokiem.

– Mój panie, nie sygnowałeś go… – zaczął.

– Owszem. – Namiestnik przejrzał nowy zestaw kartek. – Po opróżnieniu cesarskiego tronu zwykliście nazywać mnie namiestnikiem, jednak fakty są takie, że nie zostało to nigdzie zapisane. Jeszcze ktoś byłby gotów nazwać mnie uzurpatorem… Wychodząc naprzeciw tym obawom, Senat podjął uchwałę o powołaniu mnie na ten urząd.

Kolejny dokument powędrował na ręce Tarkira.

– Następstwem tego było zrzeczenie się przeze mnie urzędu arcygrafa, które to oświadczenie podpisałem. Nie podlega ono głosowaniu – mówił dalej Winrael. Mina starszego grafa tężała coraz bardziej, kiedy otrzymał następny świstek. – Senat tym samym pozostał bez przewodniczącego, lecz już na tym samym posiedzeniu obrał nowego arcygrafa…

Tym razem namiestnik skierował protokół z głosowania w stronę Ur’grana, na którego naznaczonej bliznami i zrostami twarzy malował się niepokój.

– …obrał Ur’grana, grafa Konsylium Cesarskiego, na arcygrafa Senatu Cesarstwa Filiana… Arcygraf elekt przyjął nominację… – Ostatnie zdanie Númenorejczyk przeczytał głośniej, jakby pragnąc upewnić się w decyzji, której nie podjął. – Namiestniku…

– Twoja ostatnia kadencja pokazała wszystkim twoją determinację i skuteczność na tym stanowisku. Nie dziwię się, że Senat tak postanowił – powiedział Winrael.

Ur’gran nie odpowiedział. Skłonił się i odebrał od Tarkira plik kartek.

– Niezwłocznie podpiszę wszystkie uchwały – powiedział.

– Dziękuję, arcygrafie. – Winrael uśmiechnął się. – Jeszcze dziś przekażę ci wszystkie insygnia twojego urzędu. Co nam jeszcze zostało? – zwrócił się do asystującego mu Turta.

– Te trzy, mój panie – odparł tamten.

– A, tak. Te akty wykonawcze podjął Senat na wniosek namiestnika. Po pierwsze, Senat powołał komisję elekcyjną, a na jej członków wyznaczył starszego grafa Tarkira, arcygrafa Ur’grana oraz mnie. Moi drodzy, naszym zadaniem będzie upewnienie się, że żaden żyjący członek dynastii Filiana nie zgłosi swoich pretensji do cesarskiego tronu. I choćby miałby to być pociotek bękarta bocznej linii dynastii, musimy zadbać o to, aby nie był w stanie zająć swojego miejsca w sukcesji. Liczę, że należycie się tym zajmiecie.

Númenorejczycy skinęli pokornie.

– Po drugie – kontynuował namiestnik. – Powołałem Straż Namiestnikowską, której zadaniem będzie pilnowanie porządku na terenie Adragov, w obydwu Okręgach. Teraz, kiedy cesarskie siły są skupione na północy, stolica potrzebuje tarczy, która będzie dość silna, by jej bronić. Członków Straży powołam osobiście.

– Wybacz mi, namiestniku… – nieśmiało zaczął Ur’gran. – Ale przed kim planujesz bronić Adragov? Aż po Klin nie ma armii, która mogłaby zagrozić miastu.

– Jeszcze nie ma. – Winrael zamknął oko i westchnął. – Niektórzy mogą nie zrozumieć, że to, co robię, służy dobru Hildórien. Graniczniki mają pełną obsadę, ale małe grupy rewolucyjne zawiązane w Wircie czy Guberni mogą skutecznie przeniknąć do Cesarstwa. Poza tym w Aetermos wciąż są Ocaleńcy. Nie jestem przekonany, czy możemy ufać ich intencjom, a nie mam tam Oka. Vertega jest na północy. I, cóż… jest jeszcze Yalsh.

– Yalsh, panie…? – Brwi Tarkira się zbiegły.

– Yalsh. – Namiestnik skinął. – Z niewiadomych powodów porzucił naszą sprawę, a jego zamiary znane są jedynie jemu. To dość, by być ostrożnym. Dlatego też niezwłocznie wydam nakaz jego aresztowania. Jeżeli tylko przekroczy Orman, ma być pochwycony. Ten rozkaz przekażę zarówno armii i Straży, jak i wam, Númenorejczycy.

– Jest jednym z nas… – Starszy graf posmutniał. – Nie chcę przelewać krwi moich ludzi…

– Coś wymyślicie – uciął Winrael. – Poradziliście sobie z Neyi, to poradzicie sobie i z Yalshem.

– Panie…?

Namiestnik utkwił wzrok w towarzyszu, a na jego twarzy nie drgnął żaden mięsień.

– Skąd wiesz o Neyi, panie? – spytał Tarkir, a jego nozdrza rozszerzyły się, gwałtownie wciągając powietrze.

Ur’gran cofnął się o pół kroku, a starszy graf zmierzył namiestnika wyczekującym spojrzeniem.

Winrael nie odpowiedział. Czekał, aż Tarkir odwróci wzrok.

– Mój panie, wybacz zuchwałość mojego towarzysza. – Ur’gran zgiął kark, kładąc dłoń na ramieniu Tarkira.

– O Neyi opowiedział mi sam Yalsh. – Namiestnik nie mrugnął, kiedy z satysfakcją obserwował kurczącego się grafa. – Pokazał mi swoje wspomnienia. Nie wiem, co insynuowałeś, ale nie życzę sobie, by się to powtórzyło.

Númenorejczyk skłonił się najniżej, jak tylko potrafił.

– Po trzecie – kontynuował Winrael. – Obywatele zjednoczonego Hildórien zasługują na to, by ukoić ich nerwy i uspokoić ich. By powiedzieć, że ich życie, dobytek i plony nie są już zagrożone. Że żyją w bezpiecznym miejscu. Ponadto ludzie mają prawo wiedzieć, komu ten pokój zawdzięczają. Dlatego napiszę list otwarty, który chciałbym, aby był odczytany w każdym większym miasteczku. Ale oprócz tego w głównych miastach swoje orędzie wygłoszę osobiście. W Adragov, na Wysokim Klifie, w Terinst, w Trogan, w Mâdrulot i w Aetermos. Tam się udam.

– Czy twój wyjazd, namiestniku, to aby najlepszy pomysł? – spytał Ur’gran. – Teraz, kiedy jesteśmy w przededniu bitwy o Aren-Din, cała twoja uwaga powinna być skupiona na północy, mój panie.

– Bez obaw. Północ tak skutecznie spędza mi sen z powiek, że nie sposób o niej zapomnieć. Ja nie oddaję pola. Nigdy.

Grafowie skinęli, a Winrael dał znak dłonią, żeby odeszli.

– Z całym szacunkiem, mój panie – zaczął milczący dotąd Turt. – Ale po Númenorejczykach spodziewałem się większego entuzjazmu…

– Dlatego moja Straż jest tym bardziej potrzebna. Dzięki niej Númenorejczycy wrócą tam, gdzie ich miejsce… gdyby zabrakło im wiary i lojalności.

Turt odwrócił wzrok i spuścił głowę.

– Namiestniku, jest coś, o czym musisz wiedzieć… – spróbował.

– Tak, mianowicie, kiedy cesarz podpisał ostatni wyrok śmierci? – spytał Winrael.

Mężczyzna umilkł na chwilę zdziwiony pytaniem.

– Wystarczająco dawno, bym nie pamiętał dokładnie – odpowiedział.

– Zatem tutejsze cele pewnikiem nie świecą pustkami. To dobrze. Wezwij gwardzistów, niech mój konwój na mnie czeka. Pojedziesz ze mną, weź ze sobą pergamin i cesarską pieczęć.

– Jak rozkażesz, panie. – Turt skłonił się i obrócił na pięcie. – Ale… dokąd jedziemy?

– Zawiązać Straż Namiestnikowską, mój chłopcze.

***

Grafowie szli w milczeniu długim holem Pałacu Cesarskiego. Strażnicy jego wrót stanęli na baczność, kiedy Númenorejczycy opuścili gmach i schodząc po białych stopniach, ruszyli przez zazieleniony Dziedziniec Wewnętrzny.

Nadkładając nieco drogi, zbliżyli się do tryskającej głośno fontanny, a drobinki wody uderzyły ich w twarze, kiedy poniósł je przyjemny, ciepły wiatr.

– Co myśmy najlepszego zrobili… – jęknął Ur’gran.

– Wpadliśmy pod rynnę, ot co. – Tarkir przetarł czoło. – Pod wielką, rzygającą szambem rynnę…

– Yalsh nie powiedziałby nikomu o tym, co się stało z Neyi…

– Wiem.

– A to znaczy, że…

– Wiem, co to znaczy! – uniósł się Tarkir.

Ur’gran podniósł rękę do szyi, po czym opuścił ją po piersi, zatrzymując nagle, kiedy wyczuł w dłoni kontur medalionu. Zacisnął na nim palce i pociągnął delikatnie, jakby chciał go zerwać.

– Myślisz, że powinniśmy…

– Nie. – Tarkir przerwał mu stanowczo. – Wtedy będzie wiedział, że coś jest nie tak. Nie bylibyśmy już bezpieczni.

– To co proponujesz zrobić?

– Nic. Po prostu musimy uważać. Sytuacja jest zbyt niestabilna, by teraz podejmować jakiekolwiek kroki. Zadecydujemy, kiedy kurz bitewny na północy opadnie. Do tego czasu… niech bogowie wejrzą na nas.

– Bogowie? – Usta Ur’grana wygięły się w coś na kształt uśmiechu. – Przypominam, że przyczyniliśmy się do upadku tego, którego przed wiekami nasi przodkowie mieli za boga…

– Zatem jesteśmy zgubieni…

***

Zaszczękał zamek, a korytarz więziennego lochu rozświetlił ogień żagwi. Zaskrzypiały koła wtaczanego między cele wózeczka, a ciężkie i długie halabardy strażników zaszurały na nierównej podłodze.

– Wstawać, łajzy! – Jeden z przybyłych szedł żwawo wąskim przejściem, uderzając urękawiczonymi dłońmi w kraty po obu stronach. – Pod ścianę, już!

– Wystawić tył czy może dziś na kolanka, kapitanie? – zarechotał jeden z więźniów.

– Bez spoufalania! – Dowódca mocniej załomotał o pręty celi.

Inny ze strażników chwycił leżącą na wózku chochlę i napełniając ją w przywiezionej beczułce, zaczął uzupełniać wodę w wyszczerbionych dzbanach pod kratami skazańców. Kiedy skończył, połamał bochny czerstwego chleba suszące się na górnej półce wózeczka i począł rzucać nimi pomiędzy prętami w kierunku osadzonych.

– Cip-cip, ptaszki. – Zaśmiał się. – Łapcie swoje okruszki.

– Powtarzasz się – sarknął inny więzień, łapiąc w locie większą pajdę. – Już to słyszałem w tym tygodniu.

– Cisza! – wrzasnął kapitan. – A ty, szujo, wychodzisz.

– Co?! Jak to?! – podniosły się krzyki z pozostałych cel.

– Cisza!!! – wydarł się dowódca, a ostrza broni jego oddziału opadły lekko. – Wyprowadzić go!

Więzienny dozorca przekręcił klucz w zamku izolatki, rygiel drgnął, a po chwili samotny skazaniec ruszył ku wyjściu w asyście czterech żołnierzy. Ogniwa łańcuchów skuwających mu nadgarstki i kostki pobrzękiwały głośno przy każdym jego ruchu.

– Nie skarżę się, ale jeżeli w końcu zdecydowaliście się mnie powiesić, to ta zamówiona przeze mnie kurwa nie przyszła – rzucił spokojnie więzień, mijając dowódcę oddziału.

– To nie jest mój pomysł. – Kapitan stanowczo machnął ręką.

– Zaraz, zaraz! To wy go wieszacie czy wypuszczacie…!? – krzyczał inny osadzony.

– Właśnie! Dokąd go zabieracie!?

– Jeśli nie wróci, mogę dostać jego wiadro do srania? Ma okuty rant, nie to co moje…

– Cisza! – po raz ostatni uniósł się dowódca, po czym obrócił się i wyszedł za pozostałymi. Trzasnęły za nim drzwi.

Szli długim korytarzem, aż dotarli do wąskich schodów bez poręczy. Jeden z żołnierzy z eskorty pociągnął za dwa z pięciu wiszących przy ścianie sznurków, gdzieś zadźwięczał dzwonek, a zapadnia w suficie, otwierająca się jedynie z zewnątrz, powędrowała do góry. Wdrapali się pojedynczo po stromych stopniach i stanęli w kręgu światła rzucanego przez wiele przytroczonych do ścian pochodni. Z drugiego końca pomieszczenia do każdego z wychodzących mierzyło trzech kuszników.

– Jazda – warknął kapitan i konwój ruszył dalej.

Przemierzyli kilka kolejnych strzeżonych pomieszczeń i pokonali następne schody, aż ich twarze oświetlił blask dnia wpadający przez wąskie okna bez szyb. Swoją wędrówkę zakończyli na zamkniętym wewnętrznym placu kompleksu więziennego, gdzie w szeregach, w równych odstępach, ustawiano innych przyprowadzonych tam skazańców. Wszyscy byli odziani w podarte płócienne worki i mieli skute ręce i nogi. Wokół zgromadzonych przechadzali się strażnicy w pełnym rynsztunku.

Kapitan ustawił swojego więźnia na przypisanym mu miejscu i wskazał palcem na grupę ludzi przy wrotach placu.

– Patrzysz się tam i słuchasz namiestnika – powiedział.

– Jakiego namiestnika?

– To nie jest mój pomysł…! – jęknął dowódca i odszedł.

Na tle zamkniętych skrzydeł wrót więzień dostrzegł czworo mężczyzn. Brzuchatego naczelnika oraz ubranego w biel kata znał dobrze, jednak dwójki pozostałych nie rozpoznawał. Jeden z nich był chłopcem przyodzianym w beżową szatę, drugi zaś, niższy i z dłuższymi włosami, nosił opaskę na lewym oku.

Kiedy naczelnik otrzymał znak, że wszyscy wezwani więźniowie zajęli wyznaczone pozycje, wystąpił o krok i złapał się pod boki.

– Pokłon namiestnikowi tronu Cesarstwa Filiana! – krzyknął i wskazał na stojącego tuż obok niego Winraela.

– Komu…? – dało się słyszeć głośniejsze pytanie pochodzące z obrzeży zgromadzenia.

Będący najbliżej pytającego strażnik zareagował natychmiast, zbliżając się do niego i powalając go na kolana szybkim uderzeniem drzewcem swojej halabardy wymierzonym tuż w gołe łydki więźnia.

Naczelnik nadął się i już otwierał usta, by dać wyraz niezadowolenia temu zachowaniu, jednak zaraz uszło z niego powietrze, kiedy dostrzegł uniesioną dłoń idącego między skazańców namiestnika.

– Komu? – powtórzył pytanie Winrael. – Mnie. Namiestnikowi tronu Cesarstwa Filiana. Zwierzchnikowi Wschodniej Guberni. Protektorowi korony królestwa Keldalonu. Władcy na powrót zjednoczonego królestwa starej Wirty. Mnie… – Namiestnik założył ręce za siebie i coraz bardziej zagłębiał się w obracającym za nim głowy tłumie. – Widzę w waszych oczach niepewność. Może dezorientację… Nie dziwię się im. Sporo was ominęło ostatnimi czasy. Być może zastanawiało was, kto był tak bezwzględny, że mimo wydania na was skazujących wyroków wciąż kazał wam żyć w lęku przed każdym kolejnym dniem, który mógł przynieść nakaz egzekucji? Naczelnik mówi, że niektórzy z was tkwią tutaj już czwarty rok. Któż zatem jest temu winien? Los. Lecz ja nie zwykłem zdawać się na los. Turt!

Młodzieniec w beżu ruszył ku namiestnikowi, starając się nie zwracać uwagi na bacznie obserwujących go więźniów. Kiedy dotarł ku swemu władcy, podał mu zapisany zwój.

Winrael rozwinął go i zaczął czytać.

– „Na podstawie przedłożonych mi wyroków skazujących na karę pozbawienia życia ja, Winrael, namiestnik tronu…” i tak dalej „nakazuję przeprowadzenie egzekucji poprzez powieszenie na niżej wymienionych. Egzekucje nakazuję przeprowadzić natychmiast”. – Namiestnik podniósł wysoko rozwinięty pergamin, aby każdy mógł dostrzec długą listę imion skazanych na szubienicę.

– Nie masz prawa! – Jeden ze skazańców zaczął zbliżać się do Winraela, wygrażając mu palcem spętanych rąk. – Tylko cesarz może nakazać egzekucję! Jestem przestępcą, znam prawo!

– Cesarz nie żyje – uciął Winrael.

Mężczyzna uniósł wysoko brwi i cofnął się o krok.

– Mordercy, gwałciciele, podpalacze, złodzieje recydywiści… i zdrajcy… – Namiestnik westchnął i ruszył dalej. – Kto by pomyślał, że obejdzie was śmierć cesarza… Ja. Pewnikiem nie wiecie, ale podczas waszego odosobnienia wybuchło kilka wojen, z których jedna trwa do dziś. Umarło kilku władców, a niektórych zabito, jak Fitriona. Po nieodżałowanym cesarzu kierowanie Cesarstwem powierzono mnie. Cele, które sobie obrałem, są proste i oczywiste. Chcę zakończyć wojnę i w czasie pokoju obrać nową dynastię. Ale teraz, kiedy nasze wojska są daleko na północy, muszę także zadbać o bezpieczeństwo tutaj, w Adragov. Lecz kto mógłby chronić wolności tego wspaniałego miasta i życia jego mieszkańców, kiedy nasza armia jest tak daleko…? – Zawiesił na chwilę głos. – Otóż ci, którzy znają cenę wolności, bo im ją odebrano. Otóż ci, którzy znają cenę życia, bo wiedzą, że ich dni są policzone… Turt!

Ten prędko znalazł się przy namiestniku i wręczył mu kolejny, dużo mniejszy, zwój.

– „Na mocy dekretu namiestnika tronu Cesarstwa Filiana powołuje się do służby Straż Namiestnikowską – odczytał Winrael. – Straż podlega jedynie namiestnikowi, a także osobom bezpośrednio wskazanym przez namiestnika i wykonuje jedynie ich rozkazy. Rolą Straży będzie zapewnienie bezpieczeństwa namiestnikowi i wskazanym przez niego osobom oraz zabezpieczenie i ochrona miejsc przebywania namiestnika. Członków Straży mianuje jedynie namiestnik i tylko on może zwolnić ich ze służby. Namiestnik stosuje prawo łaski dla wszystkich mianowanych członków Straży, jeżeli ciąży na nich skazujący wyrok”.

Winrael skończył, złożył pergamin i wetknął go sobie za pazuchę. Milczał przez moment, po czym podniósł wysoko głowę i rozejrzał się po wszystkich zebranych, którzy nie spuszczali go z oczu.

– Daję wam wybór! – zaczął głośno i szeroko rozpostarł ramiona w zapraszającym geście. – Życie i służba albo śmierć! Prościej nie potrafię tego ująć! Zaczniecie od nowa, wasze wyroki pójdą w niepamięć, dostaniecie własne kwatery i regularny żołd! Jedyne, czego wymagam, to wierność i oddanie! Wierność wolności! Wierność Hildórien! Wierność Cesarstwu! Wierność mnie! Lecz ostrzegam… Jeżeli zejdziecie z obranej wam przeze mnie drogi… Będziecie błagać, żeby darowane wam wyroki wykonać czym prędzej.

Przebiegł wzrokiem po bladych, zarośniętych, zaniedbanych i zmęczonych twarzach więźniów. Miesiące i lata w podziemiach lochu odcisnęły na nich niezmywalne piętno, jednak w ich oczach na powrót gościło życie.

– Drugiej szansy nie będzie. – Namiestnik zniżył głos. – Niech Straż odda cześć namiestnikowi!

Otaczający Winraela las głów znikł nagle, kiedy wszystkie karki zgięły się tyle, ile pozwalały im na to pętające ich łańcuchy.

– Powstań, Namiestnikowska Straży!

***

– Genialna przemowa, ekscelencjo.

Turt zrównał swojego wierzchowca z jadącym tuż za gwardzistami Winraelem. Przemierzali Północny Trakt w drodze do Okręgu Wewnętrznego, którego kopuła zbliżała się z każdą minutą.

– Ekscelencjo? – Namiestnik skrzywił się. – Co to ma znaczyć?

– Jeśli ci się nie podoba, wybacz mi, mój panie… – Młodzieniec skłonił się nerwowo w siodle. – Pomyślałem, że skoro oficjalnie zostałeś namiestnikiem, to potrzebujesz także oficjalnego tytułu, panie. Zwracanie się do ciebie „wasza wysokość” byłoby nie na miejscu, bo, z całym szacunkiem, mój panie, ale nie jesteś królem ani cesarzem. Z kolei zwroty, takie jak „wasza lordowska mość”, nie w pełni oddają zaszczyt, jakim należy obdarzyć pierwszą osobę w państwie. Stąd ekscelencja. Jeśli cię uraziłem…

– Turt… – Winrael przerwał mu gestem. – Zostaw to. Nie dbam o to, jak ludzie będą do mnie mówić.

– Kiedy to ważne, ekscelencjo. Słowa mają dużą moc. Wszak większość tego, co uczyniłeś w Adragov, uczyniłeś właśnie słowem.

– Tak, słowem Więźnia, Kruka i Aarnana… Mój głos wybrzmiewa od niedawna.

– Tym bardziej powinieneś…

– Turt!

– Daruj, panie…

Dworzanin zamilkł i spuścił głowę. Jego koń parsknął niezadowolony, kiedy pięty Turta mocniej wbiły się w jego boki.

– Od rana jesteś jakiś nieswój – powiedział Winrael. – Nie zamierzam tego tolerować. Moi doradcy muszą być ze mną szczerzy, a nie się dąsać. Powiedz mi, o co chodzi, chłopcze. Zrobiłem coś, czego nie pochwalasz?

– Nie, ekscelencjo… – odpowiedział Turt, a namiestnik westchnął głośno na dźwięk swojego nowego tytułu, którego, jak przypuszczał, nie uda mu się wyperswadować młodemu słudze. – Jak sam zauważyłeś, panie, doradcy muszą być szczerzy. Gdybym uznał, że jedna z twoich decyzji, ekscelencjo, jest niekorzystna, powiedziałbym. Znasz mnie przecież, od czasów Konsulatów nic się nie zmieniło.

– O co więc chodzi?

– Może będzie lepiej, jeśli ci pokażę…

Całą dalszą drogę Turt nie odezwał się już ani razu. Do Okręgu Wewnętrznego wjechali jego bramą północną i zatrzymali się na pustym placyku z samotnym kontuarem pośrodku. Miejsce Odźwiernego zajął szeregowy sługa pałacowy, który skrupulatnie odnotował powrót namiestnika i jego towarzyszy do Okręgu.

– Pozwól za mną, panie.

Turt nie patrzył na Winraela, a jego oczy zdawały się błyszczeć bardziej niż zwykle. Wskazał namiestnikowi kierunek i ruszył pierwszy, prowadząc go do jednych z licznych schodów biorących początek z placu.

Szli w dół ku poziomom Okręgu Wewnętrznego znajdującym się poniżej gruntu. Turt pewnie obierał drogę w gąszczu korytarzy, rozwidleń i kolejnych schodów, a blask trzymanej przez niego żagwi z coraz większym trudem przebijał się przez mrok panujący w tunelach.

– Opowiadałem ci kiedyś, jak trafiłem do Adragov, ekscelencjo? – spytał młodzieniec, przerywając trwającą od kilkunastu minut ciszę.

– Nie – odpowiedział Winrael. – Mówiłeś tylko, że byłeś Ilirejczykiem i że uczyłeś się historii.

– I sztuki, zgadza się – potwierdził. – To było tamtego dnia… Kiedy Ilirea spłonęła… – Zatrzymał się przed ciężkimi drzwiami i oparł barkiem o zimną ścianę korytarza. W świetle pochodni zabłyszczała łza spływająca po jego policzku. – Więzień wyrżnął całe miasto… Ja i kilku pozostałych wdrapaliśmy się na szczyt Wieży Wielkiego Mistrza, by tam chronić jego apartamentów. Byliśmy bez szans…

Winrael bacznie wpatrywał się w twarz swego sługi.

– Nie czekaliśmy długo. – Ten podjął po chwili. – Pojawiło się mrowie orków… a potem i on sam. Więzień… w swojej krwistej pelerynie… i siedmiozębnej koronie… Wraz z nim szła śmierć…

– Zdradziłeś ich – szepnął namiestnik.

– Tak…! – krzyknął Turt i załkał. – Ale przeżyłem. I musiałem spłacić ten dług.

– Co chcesz mi pokazać…?

Turt wyciągnął z wewnętrznej kieszeni ciężki klucz i otworzył nim drzwi, przed którymi się zatrzymali. Przez moment stał w przejściu ze spuszczoną głową, potem wziął głęboki wdech i wszedł do pomieszczenia. Za nim niepewnie próg przekroczył Winrael.

Z początku nie dostrzegał nic, jednak kiedy Turt uniósł pochodnię wyżej, zorientował się, że znaleźli się w wąskiej, długiej na kilkadziesiąt jardów komnacie. Z pozoru wydawała się pusta, jednak kiedy wzrok namiestnika przywykł do większych niż na zewnątrz ciemności, zauważył, że kilkanaście kroków od wejścia ustawione są beczki, jedna na drugiej, od posadzki po strop, których rzędy ciągnęły się wzdłuż całego pomieszczenia.

– Co to takiego? – spytał Winrael.

Młodzieniec nie odpowiedział, oddał tylko namiestnikowi swoją żagiew, a sam podszedł do najbliższej beczki, wydobył zza paska krótkie ostrze i podważył nim wieko. Ostrożnie i powoli zanurzył sztylet w środku beczki i wydobył na płazie odrobinę jej zawartości, którą przesypał na wieko. Chwycił je oburącz i małymi krokami wyminął Winraela, wychodząc z powrotem na korytarz.

– Tu będzie bezpieczniej – powiedział.

– Powiesz mi, o co tu chodzi? – spytał zniecierpliwiony namiestnik.

Turt położył wieko na kamiennej posadzce i odebrał od Winraela pochodnię.

– Więzień kazał mi przybyć do Adragov i znaleźć alchemika, który potrafiłby stworzyć to. – Wskazał na kupkę czarnego proszku u ich stóp.

– A co to jest?

Dworzanin spojrzał pełen lęku na płomień żagwi, wstrzymał oddech i uginając kolana, przyłożył ogień do substancji na wieku od beczki.

Ich uszu doszło krótkie, głośne syknięcie, z czarnego proszku buchnął żar, korytarz rozświetlił się na krótką chwilę, a w powietrze wzniósł się kłąb gęstego dymu.

Kiedy Turt otworzył oczy, spostrzegł, że namiestnik cofnął się o kilka kroków i opierał plecami o ścianę tunelu.

– Turt… Czy mógłbyś…

– Tak, ekscelencjo… – Sługa przetarł czoło i otrzepał szatę z resztek pyłu. – Ten proszek to w języku krasnoludów FOHRASHATHÛR, czyli ognista chmura…

– Krasnoludzki? – Winrael podszedł do osmalonego wieka i podniósł położony obok sztylet. Przejechał palcem po jego ostrzu, rozprowadził resztki zebranego proszku między opuszkami i powąchał. – Siarka… Kazałeś stworzyć tę substancję krasnoludom z Brodatej Baby?

– Nie kazałem… zamówiłem ją. Otrzymali za to wynagrodzenie z cesarskiego skarbca. Zrozum, panie, proszę… Wszystko robiłem zgodnie z rozkazami Więźnia. Zabiłby mnie, gdybym się sprzeciwił… Pierwszy opis tego proszku sporządził krasnal Hafringar, którego uczniem był…

– Moździerz… – dokończył za niego Winrael.

– Tak. Było więc oczywiste, że to jego wybrałem do tego zadania. I sprostał mu. Są tam setki beczek wypełnione po brzegi tym czymś. Widziałeś efekt podpalenia szczypty tego proszku. Pomyśl, co się stanie, kiedy ogień dotknie większych ilości…

– Dlaczego nikt mi nie doniósł, że to diabelstwo jest tutaj składowane?

– Bo nikt nie wiedział, ekscelencjo… – Turt wszedł do komnaty i wskazał na jej niedostrzegalny w ciemności drugi koniec. – Jest tam fałszywa ściana, za którą jest tunel ciągnący się aż do podziemi Brodatej Baby. Moździerz dostarczał je tym właśnie przejściem. Nikt miał nie wiedzieć…

– Nie rozumiesz… – warknął namiestnik, zbliżając się do poddanego. – Dlaczego ty mi o tym nie doniosłeś?!

– Nie mogłem! Panie, błagam, zrozum… Nie przeżyłbym, nikt, nawet ty, nie zdołałby mnie ocalić, gdybym sprzeciwił się jego woli! Proszę, ekscelencjo… Jestem ci oddany… Dlatego teraz, kiedy Więzień odszedł, naprawdę przepadł, wiedziałem, że muszę ci o tym powiedzieć!

Winrael położył wolną dłoń na ramieniu Turta. Ten załkał, kurcząc się pod dotykiem swego władcy. We wzroku namiestnika był gniew.

– Błagam… – zapłakał dworzanin.

– Po co Więzień kazał to stworzyć?

– Nie wiem dokładnie… Powiedział tylko… Powiedział, że to coś pozwoli pozbyć się tych, którzy będą zbędni, kiedy… kiedy cię posiądzie. I że pozwoli wysłać Númenorejczyków tam, gdzie ich miejsce…

– A gdzie jest ich miejsce? – Palce ręki Winraela mocniej zacisnęły się na barku Turta.

– W czeluści…

– Ach tak… – przytaknął. – Jak widzisz, nie posiadł mnie. Został zniszczony.

– Widzę, panie… Proszę, wybacz mi to i pozwól sobie służyć…

– Powiedz mi, kto jeszcze wie o tym wszystkim? – Namiestnik utkwił spojrzenie w zapłakanych oczach Turta.

– Nikt! Ja, ty, mój panie, Moździerz i Więzień… A skoro Więzień, to pewnie wiedział i Kruk… Więcej nikt, zapewniam…!

– Bardzo dobrze, mój chłopcze. Bardzo dobrze. – Namiestnik skinął. – Tak ma zostać, rozumiesz? Nie możesz nikomu powiedzieć.

– Oczywiście, ekscelencjo! – Turt ożywił się. – Jestem ci całkowicie oddany! Nie zawie…

Urwał w pół słowa i zakrztusił się, kiedy jego brzuch przebiło jego własne ostrze wiedzione ręką namiestnika. Zacisnął mocno powieki, a po twarzy popłynęły ostatnie łzy. Przez chwilę próbował jeszcze rozpaczliwie łapać każdy oddech, potem z jego ust wychynęła strużka krwi i padł u stóp namiestnika.

– Teraz mam pewność, że słowa dotrzymasz – szepnął Winrael.

Schylił się, wyjął z kieszeni chłopaka klucz, kopnął wciąż płonącą żagiew na korytarz i wyszedł, zamykając za sobą komnatę na głucho.

ROZDZIAŁ 3

Tarkir westchnął, a płomyk na wpół wypalonej świecy zadrgał w powiewie powietrza. Pożółkłe stronice pocztu filiańskich cesarzy, nad którymi zasiadł po skromnym posiłku, od dłuższej chwili nie przykuwały jego uwagi. Kolejne próby skoncentrowania się nad odnalezieniem żyjących potomków wstępnych Fitriona spełzały na niczym, a myśli starszego grafa nieprzerwanie krążyły wokół Yalsha, Neyi i wiedzy Winraela na ich temat.

Númenorejczyk wiedział, że identyczne obawy kłębią się także w głowie Ur’grana. Mimo szczerych chęci uspokojenia nerwów towarzysza ten nie zdawał się odetchnąć, kiedy widzieli się po raz ostatni, co więcej, sam Tarkir zamartwiał się coraz bardziej, widząc, że jego lęk nie jest nieuzasadniony.

Podparł nos na pięści i przejechał kciukiem po szorstkim policzku.

Poczuł w umyśle gorączkową próbę kontaktu.

– Tarkir…! – usłyszał w głowie, a medalion na jego piersi zawibrował.

– Everleht? – powiedział i podniósł głowę, mrużąc powieki, na dźwięk głosu towarzysza, którego, po wysłaniu do Keldalonu, nie widział od kilkunastu miesięcy. – Miło cię słyszeć.

– Daruj sobie te kurtuazje… – odparł. – Synowie Throngla tu są!

– Co? Gdzie?

– Tu! Na dworze Trogan…!

– Zamilcz! – Tarkir wstał gwałtownie, przesuwając po gładkiej podłodze popchnięty kolanami stolik. – Nic nie mów…!

– Stało się coś…?

–Tutaj zawsze coś się dzieje. On może słuchać, Everlehcie…

– Kto?

– Nic nie mów. Jesteś bezpieczny?

– Tak. Wszyscy jesteśmy bezpieczni.– Głos zmienił się. Zmartwiony tembr ustąpił młodszemu, zdecydowanie bardziej zadowolonemu z siebie. – Nie przelałem dziś ani jednej kropli krwi, Tarkirze. Witaj, choć podejrzewam, że nie tęskniłeś.

–Aarnan? Podobno nie żyjesz…

– Nie żyję…? Hm… Chyba wiem, jaki duch rozpowszechnił tę wieść, niemniej… niech tak będzie. Aarnan nie żyje. Jestem Treygon, Númenorejczyku.

–Nic już nie mów! Ani ty, ani Everleht. Skoro nikt tam nie trwa z nożem na gardle, to odejdźcie. Skontaktuję się z wami, kiedy nasza rozmowa będzie bezpieczna.

Został sam. Obecne w jego umyśle obce świadomości odeszły, a ich miejsce zajął jeszcze bardziej spotęgowany lęk.

Zamknął oczy i cofnął się o krok, próbując nie myśleć o tym, co zdążył powiedzieć mu Everleht. Tylko spokój mógł skutecznie ukryć nowe wieści z północy w zakamarkach pamięci, czyniąc je niedostępnymi dla niepożądanych gości.

Dźwignął oburącz ciężką księgę z wizerunkami cesarzy i ruszył przed siebie. Minął drzwi swojego gabinetu, skręcił w lewo i szybkim krokiem podążył ku widocznym na końcu korytarza szerokim schodom. Skierował się w dół, pośpiesznie stawiając każdy kolejny krok, a kiedy pokonał jedną kondygnację i wyszedł na taki sam jak piętro wyżej korytarz na parterze, przystanął, opanował coraz płytszy oddech i powolniejszym już tempem odnalazł służbowe pomieszczenie arcygrafa. Budynek administracyjny Senatu, w przeciwieństwie do gmachu Senatu, nie spłonął i to tu Tarkir spodziewał się odnaleźć ponownie mianowanego na przewodniczącego Senatu towarzysza.

Drzwi pokoju były uchylone i słyszał dobiegające stamtąd dwa męskie głosy, zapukał więc, pchnął skrzydło i wszedł do środka.

Ur’gran siedział zamyślony za pokaźnym biurkiem, rozmasowując sobie wybujałą bliznę przy prawym oku. Tuż za nim czaił się jego asystent, drzewiej osobisty tłumacz, Nekhelter.

– Tak…? – rzucił wyrwany z zadumy arcygraf.

– Dzięki bogom, zastałem was obu… – odparł ciężko Tarkir. – Tak, tak, Nekhelterze, jesteś nam niezbędny, mnie i Ur’granowi, choć Ur’gran jeszcze nie wie czemu.

Podszedł do młodego Númenorejczyka i zrzucił ze swoich rąk ciężar pożółkłej księgi z postrzępioną skórzaną obwolutą. Mężczyzna jęknął i wygiął się w tył, aby utrzymać równowagę, kiedy inkunabuł spoczął na jego wyciągniętych przedramionach.

– Co robisz? – spytał zdezorientowany Ur’gran.

Starszy graf machnął jedynie ręką.

– Arcygraf i ja musimy porozmawiać prywatnie – zaczął tłumaczyć Tarkir, kiedy Nekhelter spoglądał na niego niepewnie. – Wkrótce zapewne i ty dowiesz się o czym, ale o tym nie teraz. Chcę, żebyś zajął namiestnika tym oto woluminem i pobieżną, ale jakże czasochłonną, analizą losów dynastii nieodżałowanej pamięci Fitriona. Niech to i tylko to zaprząta mu umysł przez najbliższy czas.

– Ale… co mamy osiągnąć? – zapytał mężczyzna.

– Nic. – Tarkir pokręcił głową. – Absolutnie nic. Winrael ma po prostu nie mieć czasu, siły ni chęci, by zechcieć sięgnąć przez medalion do kogokolwiek z nas.

Nekhelter rzucił ukradkowe spojrzenie na milczącego w wyczekiwaniu arcygrafa, na co ten skinął tylko i wskazał na drzwi.

– Dostałeś zadanie. Do roboty – powiedział.

Mężczyzna zgiął kark przed dwoma starszymi towarzyszami i przytłoczony wagą zarówno zadania, jak i narzędzia jego wykonania, które mocno przyciskał do piersi, wyszedł z gabinetu.

– Coś się stało? – spytał Ur’gran, na co Tarkir jedynie bezgłośnie poruszył ustami, z których arcygraf wyczytał „Poczekaj”. – Coś się stało – stwierdził krótko.

Mijały kolejne minuty, które Númenorejczycy spędzili w ciszy. Starszy graf oparł się plecami o ścianę wykuszu, nerwowo mnąc materiał swej szaty nad ukrytym pod nim wisiorem. Ur’gran zaś opadł swobodnie na swój obszyty materiałem fotel, z rosnącym zaciekawieniem poprzeplatanym miejscami niepokojem przyglądając się obliczu swojego towarzysza. Na pobladłej twarzy starszego grafa malowało się przejęcie, a niewidzący wzrok utkwiony miał w pustce.

Ledwie zauważalne liźnięcie świadomości Nekheltera dotknęło ich obu, a na wyszeptane w ich umysłach „już” spojrzenia trwających w wyczekiwaniu mężczyzn się spotkały. Czoło Ur’grana przeszyła samotna zmarszczka, co Tarkir odebrał jako odpowiednik uniesionych w zniecierpliwieniu brwi, których arcygraf nie miał.

– Mów – pośpieszył go.

– Doskonale wiesz, co mi zaprząta głowę – odburknął Tarkir.

– W przenośni… i dosłownie. Wiem… Cały czas zastanawiam się, czy Yalsh byłby w stanie powiedzieć o tym, co zaszło na zachód od Orocarni, Winraelowi? To nie jest tak, że uważam, że znam Yalsha najlepiej spośród nas wszystkich, niemniej… poznałem go wystarczająco, by mieć uzasadnione przypuszczenie, że nie.

– Nie znałeś go przed naszą wyprawą, a ja owszem. – Starszy graf mówił ściszonym głosem, jakby w obawie, że ktoś może usłyszeć ich rozmowę. – To, co stało się tam, w lesie… zmieniło go. To nie jest ten sam człowiek co kiedyś. To, co go spotkało, było tak intymne, a jednocześnie tak upokarzające, że…

– Że skutecznie ukrywa to sam przed sobą – dokończył zań Ur’gran.

– Nie powiedziałby mu.

Zamilkli na chwilę, pozwalając sobie na stłumienie emocji.

– Jeżeli jest tak, jak sugerujesz – podjął arcygraf – to namiestnik potrafi inwigilować nasze wspomnienia…

– Pytanie, czy zrobił to tak nieumiejętnie, że Yalsh sam to odkrył, czy może Yalsh dowiedział się przypadkiem, a sam Winrael jest niezauważalny.

– Nie wiem, czy stać nas na to, by czekać i się przekonać. – Ur’gran wstał i podszedłszy do Tarkira, wyjrzał tęsknie za okno. – Musimy pozbyć się medalionów.

– Nie możemy…

– Tylko tak będziemy bezpieczni!

– Nieprawda! – Tarkir podniósł głos. – Wyrzucisz wisior i co? Namiestnik spróbuje cię odnaleźć, ale mu się nie uda. Pośle po ciebie i co mu powiesz, kiedy spyta, dlaczego pozbyłeś się tak potężnego narzędzia, które, w dodatku, tak bardzo mu się przysłużyło? Nie jest głupi. Bywa nierozważny, ale nie jest głupi. Będzie wiedział, że straciłeś doń zaufanie. A teraz, kiedy zawiązał tę swoją armijkę degeneratów, pozbycie się kogokolwiek nie będzie dla niego problemem…

– Czyli chcesz to tak zostawić?

– Nie. Ale nie wiem, co mamy zrobić…

Gałęzie widocznych zza szybek drzew wygięły się nagle w podmuchu wiatru, a samo okno zadrgało, wydając nieprzyjemne skrzypnięcie.

– Zawias się poluzował – mruknął Tarkir. – Trzeba dokręcić.

– Poprzedni arcygraf nie dbał o takie szczegóły… – parsknął Ur’gran. – Może powinniśmy… porozmawiać z Krukiem?

Tarkir obrócił się stanowczo i utkwił spojrzenie w oczach towarzysza.

– Nawet nie wiesz, jak się cieszę, że nie ja musiałem to powiedzieć – westchnął. – Ale nie możemy pójść do niego z pustymi rękoma.

Ur’gran nie zdążył otworzyć ust, kiedy towarzysz uciszył go gestem i położył mu dłoń na ramieniu. Arcygraf westchnął i skupił się w oczekiwaniu na obecność w swoim umyśle.

– Everlehcie? – powiedział Tarkir.

– Everleht…? – szepnął Ur’gran, na co starszy graf przycisnął jedynie palec do warg i potrząsnął głową.

– Chwilę to trwało – usłyszeli głos. – Powiesz mi, co to za podchody, Tarkirze?

– Jeszcze nie, ale zapewne wkrótce – odpowiedział. – Jest ze mną Ur’gran.

– Dziwne, nie wyczuwam go.

– Czuwa. Jedynie słucha za moim pośrednictwem.

– Mhm… Podchodów ciąg dalszy…

– To ostrożność. – Tarkir sapnął z dezaprobatą. – Zmniejszamy ryzyko zauważenia naszej aktywności.

– Przez kogo?

– W swoim czasie, Everlehcie. Powiedz nam teraz dokładnie to, co chciałeś powiedzieć mi wcześniej.

– Nie mam nic więcej do dodania. Wody zatoki przyniosły do Trogan keldalońską armię, która… cóż, zajęła Trogan… i, wsumie, Keldalon też… i, co więcej, to znalazł się dziedzic Throngla… atak po prawdzie to nawet dwóch. No i, tak jakby, nie miałem jak zareagować, bo złamany puklerz się tu nawet nie ostał, odkąd namiestnik wezwał oddziały pod Aren-Din!– Everleht nie ukrywał zirytowania.

– Nawet nie podjąłeś obrony?

– Ja iktóra armia? Zostało tu kilkuset gwardzistów, aich były tysiące. Poza tym kiedy rozniosła się wieść, że keldalońskie książęta powróciły na ojcowiznę, mieszczanie zagrozili buntem isami poddali miasto, otwierając jego bramy na oścież.

–Dobrze, że przeżyłeś.

– Ja? Wszyscy przeżyli. Wspaniałomyślny Aarnan przecież sam ci oświadczył, że nie przelał niczyjej krwi.

–Aarnan…?– W świadomości Tarkira odezwało się echo cichego pytania Ur’grana.

– Tak, Aarnan żyje, niespodzianka.

–Jak zrozumiałem wcześniej, to nie jedyna? – wybąkał starszy graf. – Wszak powiedziałeś „książęta”.

– Tak. Okazuje się, że brat księcia Treyona przeżył i, co gorsza, ma się całkiem dobrze.

–Aarnan to zaginiony Treygon…?– zapytał Ur’gran, tym razem głośniej i wyraźniej.

– Tak twierdzi Treyon isam Aarnan.

–Możemy z nim porozmawiać?

– Zksięciem? To niemożliwe. Ich wysokości nie zabawiły wstolicy. Obsadzili garnizon, powołali protektora tronu, ku mojemu rozczarowaniu nie mnie, iwyruszyli na zachód.

–Pod Aren-Din… – szepnął Tarkir.

– Pod Aren-Din– powtórzył Everleht.

– Powiedz mi… – Graf potarł czoło. – Byłeś w Keldalonie od samego początku. Po czyjej stronie stoją liczby?

– Filiańczyków jest więcej, ale co komu po liczbach, kiedy nie potrafi się liczyć? Cesarscy będą walczyć na dwóch frontach, linia zwarcia może być bardzo rozwleczona, azKeldalończykami będzie zaskoczenie. Musimy ostrzec naszych.

–Musimy – przytaknął Tarkir. – Dziękuję, Everlehcie. W obecnej sytuacji powinieneś dostać nowe rozkazy, ale… Skoro jesteś bezpieczny, to zostań, gdzie jesteś, i czekaj na wytyczne. Albo… jeśli zechcesz, możesz połączyć się z naszymi pod Aren-Din… lub ruszyć na południe, tutaj.

– Nie ma to jak jasny iprosty rozkaz– sarknął Everleht. – Poinformujcie mnie, kiedy postanowicie ujawnić swoje tajemnice. Uważajcie na siebie.

Númenorejczyk zerwał połączenie, a Tarkir puścił ramię Ur’grana.

Mężczyźni nie patrzyli na siebie. Arcygraf westchnął, splótł ręce na piersi i wrócił na swoje wysiedziane krzesło. Pomimo szpecących jego twarz blizn i poparzeń, odczłowieczających go i pozbawiających wyrazu, jego mina była wyraźnie zatroskana i przepełniona obawą przed decyzjami, które, co podejrzewał, będzie musiał wkrótce podjąć.

Tarkir podszedł doń kilka kroków.

– Naprawdę musimy? – uprzedził go Ur’gran.

– W pewien dziwny sposób, ale pociesza mnie, że i ty masz takie wątpliwości.

– Mam ich mnóstwo, z chęcią się podzielę… – Arcygraf zmierzył go wzrokiem. – Przypominam, że namiestnik zamierza wkrótce wyruszyć przez Hildórien z dobrą nowiną, a, co nie dziwi, do Terinst planował udać się w swojej własnej osobie. Obawiam się, zważywszy na wojskową przeszłość naszego władcy, że jego uwagi może nie ujść brak wielotysięcznej armii na ziemiach Guberni i w samym mieście. Doskonale pamiętasz, jaki był wściekły, kiedy nie udało nam się pochwycić Treyona… powiąże to i będzie wiedział, czego może się spodziewać na północy.

– Wbrew pozorom wybór jest oczywisty – stwierdził Tarkir. – Winrael dowie się, że ktoś po cichu i niepostrzeżenie przerzucił… Czterdzieści? Pięćdziesiąt tysięcy żołnierzy przez wody zatoki? Nie wiem, ilu książęta zostawili w Guberni. O ile namiestnik nie zapomniał geografii terenu, zrozumie, że stracił Keldalon. Pierwszą rzeczą, którą wtedy zrobi, będzie zabicie nas wszystkich, bo przecież w Trogan zostali nasi ludzie i zapewne raportowali o zbliżającej się armii, a mimo to nikt z nas mu o tym nie doniósł… Potem, dla bezpieczeństwa, zabije wszystkich Númenorejczyków pod Aren-Din, zostawiając przy życiu jedynie biednego Nerdana, jedynego spoza naszych, który nosi medalion… Albo też, co wcale nie jest weselszą perspektywą, powstrzymamy jakoś namiestnika przed osobistą wizytą w Terinst. Wtedy zobaczyłby to, co sami chcielibyśmy mu pokazać. Migracja wojsk pozostałaby ukryta, tak samo jak utrata Keldalonu. Największym plusem tej sytuacji wydaje się pozostanie naszych głów na naszych karkach, choć równie dobrze można by uznać to za karę… Cóż, wtedy też nie moglibyśmy ostrzec namiestnika przed ścigającą go ze wschodu keldalońską falą… ale moglibyśmy ostrzec naszych. Uratowaliby skóry…

– Poświęcisz życie tysięcy ludzi w imię przetrwania naszego zapomnianego plemienia?

– Cóż innego nam pozostało, jeśli nie przetrwanie? – Tarkir rozłożył bezradnie ręce.

– Właśnie o tym mówię, bracie. – Ur’gran powstał. – Skoro nie mamy już do stracenia nic ponad przetrwanie… to może warto spróbować znów wziąć swój los w swoje ręce?

– Czy my rozmawiamy o przewrocie?

– Sam powiedziałeś, że wybór jest oczywisty – skwitował arcygraf.

– A Kruk?

– Porozmawiam z Vertegą, żeby spróbował nawiązać z nim kontakt. Koniec końców Kruk jest jednym z nas. A co do powstrzymania namiestnika przed osobistą podróżą do Terinst… cóż, czy przewrót może odbyć się bezkrwawo?

– Ur’granie…?

– Spokojnie, Tarkirze, namiestnikowi włos z głowy nie spadnie… Nie może spaść, dopóki członków jego straży jest w Adragov więcej niż nas.

– Co zatem planujesz?

– Zaufaj mi. Jestem młodszy, lepiej to zniosę. Nekhelter mi pomoże… i oby sam przeżył.

***

– Przygotowaliśmy wszystko – sprawozdawał kapitan Aival, gładząc palcami bażancie pióro sterczące z trzymanej pod pachą czapy. – Osobiście dopilnowałem każdej sprawy.

Kruk przechadzał się z wolna tam i z powrotem po Sali Tronowej pałacu Aren-Din, wspierając głowę na zaciśniętej pięści. Nozdrza jego poszarpanego pazurami nosa rozszerzyły się, kiedy westchnął, a czoło przeszyła zmarszczka.

– Nie można dopilnować wszystkiego… – rzuciła siedząca na poręczy tronu Neyi, na co dowódca parsknął z dezaprobatą. – Sam Więzień tego nie dokonał.

– Wybacz, proszę, zuchwałość mojej służby, kapitanie. – Kruk się uśmiechnął. – Niemniej tej uwadze nie sposób odmówić słuszności.

– Ależ, mój panie… – Dowódca się poruszył. – Miasto jest samowystarczalne. Zapasów wystarczy nam na lata oblężenia! Każdy żołnierz został zmobilizowany, a garnizony są w pełni obsadzone. W zbrojowniach nie znajdziesz pustej przestrzeni, panie, płatnerze i kowale pracują bez przerwy, a głazów do machin mamy tyle, że zdołamy zasypać wyschnięte koryto Ortilii!

Symeon odwrócił się, przymrużył oczy i zmierzył kapitana Aivala zaciekawionym spojrzeniem, jednak po chwili pokiwał przecząco głową i ruszył ku drzwiom z boku pomieszczenia.

– Na to ostatnie nie wyrażam zgody – rzekł i wskazał, by pozostali ruszyli za nim.

Dowódca założył swoją czapę i wraz z Neyi podążyli w ślad za Krukiem. Ten prowadził ich wąskimi, krętymi schodami, które otwierały się niewielkim przesmykiem na kamienny balkon kilkanaście jardów nad szczytem drugiego muru. Oparł się o balustradę, a jego blada skóra zdawała się błyszczeć w promieniach zachodzącego słońca. Jego brwi zbiegły się, kiedy obserwował horyzont.

Wyschnięte koryto Ortilii, doskonale widoczne ze stoków Aren-Din, zdawało się oddzielać od siebie dwa zupełnie różne krajobrazy. Jego lewy brzeg otaczał skalistym meandrem martwą równinę leżącą między twierdzą a korytem, za prawym zaś wyrósł las powiewających sztandarów i proporców. Siedmioramienne gwiazdy na błękitnym polu łopotały na wysokich masztach sterczących ze szczytów namiotów, spomiędzy których leniwie unosiły się smużki dymu z płonących ognisk. Po wielekroć dziesięciotysięczne zastępy Cesarstwa rozbiły swój obóz odpowiednio daleko od miasta, by czuć się bezpiecznie, jednak wystarczająco blisko, by skutecznie nękać myśli Arenaryjczyków groźbą szybkiego ataku.

– Ortilia to opoka, o którą musimy się oprzeć, aby nie polec. – Kruk nie spuszczał z oczu wstęgi wyschniętego koryta.

– Wybacz, panie – zaczął Aival. – Ale ta twierdza jest nie do zdobycia. Mieszkańcy miasta po zachodniej stronie łańcucha być może nawet nie spostrzegą, że Aren-Din jest oblegane. Linia naszych umocnień jest zbyt potężna, byśmy dodatkowo musieli zdawać się na rzeźbę terenu. To ostateczna granica dla każdej armii, która tu zawita.

– Granica… – powtórzył cicho Kruk. – Nie ma takiej granicy, której nie dałoby się przekroczyć.

– Musieliby…

– Sam widzisz – przerwał stanowczo kapitanowi Symeon. – Czyli jednak można. Powiedz mi, drogi Aivalu, na jaką odległość mogą miotać trebusze trzeciego muru?

– Dziewięćset jardów, może tysiąc – odpowiedział.

– A ile dzieli bramę twierdzy od koryta?

– Drugie tyle… może dwa i pół.

– Dokładnie. – Kruk skinął. – Katapulty drugiego muru mają jeszcze mniejszy zasięg, a balisty i baranie łby mają chronić samego muru. Ta armia – wskazał palcem – przybyła tu z Keldalonu, który podbiła pod czujnym okiem generała Quarga, świetnego stratega. Potem doglądał jej i przywiódł ją tutaj kapitan Bruka, młody, bystry i zdolny taktyk, który, cóż, jest tam i teraz… razem z dziesiątką innych Númenorejczyków, którzy przeżyli spotkanie z Więźniem. To nie nowicjusze. Nie przybyli z pustymi rękoma. Mają swoich inżynierów, a wraz z nimi własne drabiny, własne katapulty, może własne wieże… Co zrobimy, kiedy tu z nimi podejdą? Czy wystrzelamy wszystkie wieże? Pewnie tak. Czy zniszczymy wszystkie katapulty? Niewykluczone. Czy odeprzemy wszystkie drabiny? Co do jednej? Być może nie… A wystarczy jedna drabina i jeden ich człowiek wiedzący, co robić z mieczem, aby stracić garnizon. Jard po jardzie będą zajmować kolejne części muru. Czy wtedy pomoże nam twoja… potężna linia umocnień? Mam nadzieję, że tak, Aivalu… Ale jeśli nie… – Kruk zawiesił głos i spuścił głowę. – Dlatego nie można dopuścić, aby cesarscy przebyli koryto i przegrupowali się na naszym brzegu… gdzie nie sięgną ich głazy naszych trebuszy. Poza tym tam, gdzie są teraz, ich tyły są bezbronne. Przeprawiwszy się przez wyschniętą rzekę, zyskają gwarancję bezpieczeństwa od wschodu.

– Bezpieczeństwa przed kim…? – spytał dowódca.

Kruk przymknął powieki.

– Przed nieprzewidzianym.

Kapitan Aival westchnął ciężko, wsadził palce pod futrzane oszycie swojej czapy i podrapał się po skroni. Milczał przez moment, tępo wpatrując się w spękany tynk balustrady tarasu, po czym wypiął pierś spod kontusza i zacisnął pięść na rękojeści swej szabli.

– Ufam ci, panie – rzekł.

Kruk podniósł wzrok na swego rozmówcę i skinął mu.

– Czy hrabia Yarekh powiedział ci kiedyś, co mu obiecałem? – zapytał, na co Aival zaprzeczył. – Rozumiem. Nie będziesz zawiedziony. A tymczasem chcę widzieć areńską jazdę patrolującą teren wzdłuż pierwszego muru… dzień i noc. Filiańczycy przybyli z daleka, nie zaatakują, nie odzyskawszy sił. Mamy więc kilka dni… kilka dni snu spędzonego z powiek. Nasza szarża ma być gotowa do natychmiastowej reakcji.

Aival zgiął się w głębokim ukłonie i zniknął w wąskim przejściu prowadzącym do Sali Tronowej.

Neyi zaśmiała się cicho i stanęła u boku Kruka.

– Ufa ci. – Uśmiechnęła się.

– Nie on pierwszy. – Twarz mężczyzny stężała. – I oby nie ostatni.

– Czas płynie, świat się zmienia, ludzie umierają, sojusze są zrywane, na ich miejsce powstają nowe. Wielcy przychodzą i odchodzą… a Kruk dalej mówi. A inni dalej robią to, co zechce.

– To prawda. – Symeon przytaknął. – Mam na sumieniu kilka sojuszy… i ludzkich istnień. Ale znów masz rację, świat się zmienia… Już nie zawsze wystarcza to, że mówię… Coraz częściej muszę rozmawiać.

– Z maluczkimi nie trzeba rozmawiać. – Neyi przysiadła na murku.

– Z maluczkimi nie. Dla niepiśmiennych są obrazki. Ale to, co pospólstwo zobaczy na tym obrazku, zależy od tego, co ja powiem tym wielkim. A ci wielcy… cóż, chyba wychowałem ich sobie na dobrych przeciwników. Zwłaszcza jednego.

– Przetrwał plany Więźnia, przetrwał twoje plany… – zaczęła kobieta.

– Pytanie, czy my przetrwamy jego… – Kruk skinął.

– Powiesz mi, co zamierzasz, czy dalej chcesz bawić się w te swoje gierki?

– Gierki? – Mężczyzna spojrzał na nią z wyrzutem. – Tym to dla ciebie jest? Gierką było uganianie się za tobą po zachodniej stronie Orocarni, ale to…

– …to jest życie – dokończyła za niego Neyi, śmiejąc się i przechylając niebezpiecznie przez balustradę. – Czymże jest życie, jeśli nie grą, Kruku? I to jaką chcesz, dobrze o tym wiesz. Czasem szukasz, a czasem to ty się chowasz. Czasem oczka na rzuconych kościach zdają się odgadywać te obstawione przez ciebie, a czasem… to ciebie i twoje kości rzucają o ściany, bo nie stać cię na spłatę długu. Czasem to prosta, pijacka przyśpiewka fałszującego szarpidruta, a czasem to istna symfonia. Tak czy owak, to po prostu gra. A ty grałeś na każdym froncie, który kiedykolwiek zawiązał się w Hildórien. Jeszcze zanim Więzień ujawnił się światu, ty już stworzyłeś sobie drogę ucieczki. Śmiem twierdzić, że… zaplanowałeś jego upadek…

– Być może – szepnął mężczyzna. – Do czego zmierzasz?

– Do odpowiedzi na jedno pytanie. Co dalej? Jaką maskę przybierzesz teraz, kogo zagrasz, aby zdobyć wszystko to, czego nie dał rady osiągnąć Więzień? I, co najważniejsze, gdzie w tym twoim nowym porządku będę ja?

– To więcej niż jedno pytanie.

Kruk uśmiechnął się i założył ręce za plecy, lecz Neyi zeskoczyła zręcznie z murku i zmierzyła go wyczekującym spojrzeniem.

– To ty wplątałeś mnie w tę całą historię, ty i twoi Númenorejczycy – powiedziała. – To przez ciebie stałam się kolejnym elementem samospełniającej się przepowiedni, mniejsza, czy Więźnia, czy twojej. To nawet zabawne, bo… byłam wszak przeklęta, a teraz… teraz też jestem, choć zmienił się charakter klątwy. Z obecnego zniewolenia możesz uwolnić mnie ty, ale tamta klątwa… przecież wiesz, że tylko ja mogę ją zdjąć.

Symeon w skupieniu pokiwał głową.

– A więc tak chcesz to skończyć – rzucił.

– On na to zasłużył. Dał mi namiastkę wolności. Namiastkę wolnej woli.

– Zatem na jedno ze swoich pytań odpowiedziałaś sobie sama – powiedział Kruk, a Neyi wydawało się, że na twarzy swojego rozmówcy dostrzegła cień troski i współczucia. – Nie zajmiesz miejsca w… moim nowym porządku. Choć, zapewniam cię, ten porządek nie będzie mój.

Kobieta zdziwiła się i przekrzywiła głowę, a kosmyk włosów opadł jej na czoło i nos.

– Nie dziw się – kontynuował mężczyzna. – Pytałaś, co zrobię, by zagarnąć wszystko to, czego nie udało się zdobyć Więźniowi. Rzecz w tym, że nie mam takich ambicji. Ale cieszę się, że tak właśnie postrzegasz moje dalsze zamierzenia. Jest duża szansa, że inni też tak będą na nie patrzeć.

– Nie rozumiem… To po co to wszystko? Po co ta wielka bitwa, do której przygotowujemy się od tygodni? Po co sprzeniewierzenie się Więźniowi, skoro nie masz takich ambicji? Trzeba było pomóc mu wygrać i trwać u jego boku.

– Bo życie należy przeżyć, a nie tylko przetrwać. Dobrze o tym wiesz, Neyi…

Kruk zbliżył się do niej o krok i położył jej dłoń na ramieniu.

– Trwanie u boku Więźnia, kiedy mój mistrz, Sauron, poległ…? – mówił dalej. – Równie dobrze mógłbym podciąć sobie żyły. Przynajmniej odszedłbym na swoich warunkach. Jedynie potężny zachód gwarantował mnie i moim pobratymcom jako takie bezpieczeństwo. Teraz… należało albo uciekać, albo wziąć sprawy we własne ręce. A Númenorejczycy nie zwykli uciekać… Kiedyś rzuciliśmy wyzwanie samym bogom!

– I jak na tym wyszliście? – zadrwiła Neyi.

– Jak widać. – Kruk rozpostarł ręce i uśmiechnął się cierpko. – Na szczęście uczymy się na błędach i potrafimy wyciągać wnioski… w każdym razie ja potrafię. Więc teraz, kiedy udało mi się pozbyć tych, którzy od dawna nie przynależą już do tego świata, Więźnia i Merydara, zrozumiałem, że aby nie podzielić ich losu, nie mogę działać jak oni. Nie mogę chcieć, w taki czy inny wypaczony sposób, zbawić całego świata…

– Chcesz mi powiedzieć, że wielki Kruk, szara eminencja, dłoń pociągająca za sznurki rozwieszone przez przedwieczne zło, że ten wytrawny szachista, planujący nie kilka ruchów, a kilka partii w przód, że ten podły, bezwzględny manipulator… zadowoli się małą, zimną Aren-Arią…? – kpiła kobieta.

– Nie taką małą, od zachodniej strony łańcucha to ogromne miasto, ale… tak. Pewne… zabiegi, które poczyniłem, zlikwidowały mi tu konkurencję, a mnie posadziły na tronie. Może nie jako króla, ale to kwestia czasu. Powiedz szczerze, moja droga, dlaczego miałbym ryzykować utratę perspektywy monarszego życia aż do końca swoich dni w imię nikłej szansy pokonania Winraela?

– Bo i tak przed tym nie uciekniesz – odpowiedziała powoli Neyi. – Winrael idzie tu po ciebie, a więc jeden z was musi zginąć. Nie można tego skończyć w żaden inny sposób.

– Aby na pewno? – Kruk zmierzył ją wzrokiem. – A czym Winrael różni się od Więźnia? Oprócz tego, że jest człowiekiem, to jest takim samym uzurpatorem, jakim był Więzień. Masz rację, on idzie po mnie. Ale co się stanie, kiedy już mnie dosięgnie? Usunie się w cień? Odda władzę? Nie wierzę w to. I on sam już wie, że jest to niemożliwe. Będzie więc potrzebował kogoś, przed kim wciąż będzie mógł chronić swoje Cesarstwo. Będzie potrzebował tego wielkiego złego… Będzie potrzebował mnie. Tylko ja, palące wspomnienie po upadłym Więźniu, pozwoli mu zachować władzę. Paradoksalnie paranoiczny lęk Winraela przed utratą tego, na co nigdy nie zasłużył, pozwoli mi umrzeć za wiele lat, siedząc na ciepłym i wygodnym tronie Aren-Din.

– W takim razie dlaczego największa armia stąpająca po tym kontynencie lada dzień przystąpi do oblężenia twojej twierdzy?

– Jak to dlaczego? – zadrwił Symeon. – Żeby ją zdobyć. Ale nie po to, by pozbyć się mnie.

– Tak… – Neyi podparła czubek nosa o wyprostowany palec. – Czyli te dwie rzeczy według ciebie nie idą ze sobą w parze. A podobno nie zwykliście uciekać.

– Toteż nie mam tego w zamiarze. Wystarczy, że obronię miasto.

– Ach, tylko tyle, w porządku… – sarknęła. – To, co powiedziałeś Aivalowi…

– To zasadniczo prawda – dokończył za nią Kruk. – Ale to, że forteca jest rzekomo nie do zdobycia, nie oznacza, że zamierzam zdać się na los. Muszę mu dopomóc.

– Dopomóc… lepiej powiedz od razu, kim zamierzasz się tym razem wysłużyć.

Czoło Kruka zmarszczyło się, kiedy ten uniósł wysoko brwi i spojrzał wymownie na rozmówczynię. Początkowe skonfundowanie, które zarysowało się na jego twarzy, szybko ustąpiło miejsca rozbawieniu.

– Czasem zapominam, od jak dawna się znamy… północnico. – Mężczyzna uśmiechnął się. – Zamierzam… posłużyć się rzeką. I jej historią.

– Jej… historią… – Neyi wyraźnie zaakcentowała każdą sylabę.

– Tak. Zaskoczyło mnie to, jak łatwo Winrael uwierzył, że Aarnan nie żyje. To zadziała na naszą korzyść.

– Na twoją korzyść – poprawiła go kobieta. – Myślałam, że jego książęca wysokość, po wewnętrznym oczyszczeniu dzięki odnalezieniu brata, zamierza odebrać ojcowiznę.

– Która przynależy właśnie jego starszemu bratu. Ale to już nie nasz problem. Naszym zmartwieniem jest to, kiedy tu przybędzie.

– Aarnan? Pod Aren-Din? – Kobieta nie dawała wiary.

– Tak, Aarnan, czy też Treygon, dokładnie tu, pod Aren-Din – potwierdził Kruk. – A wraz z nim armia Keldalonu.