Pięć pustych tronów - Przemysław Duda - ebook

Pięć pustych tronów ebook

Przemysław Duda

3,5

Opis

Plan Więźnia Oswobodzonego działa. Wprawiony w ruch mechanizm spisku wplątuje całe Hildórien w bezwzględny konflikt, a wzbierająca na północy burza skutecznie oddala wizję spokojnej przyszłości. Przepełniony wątpliwościami Winrael dostrzega, że w brutalnej rozgrywce, w środku której się znalazł, granice pomiędzy tym, co dobre, a tym, co konieczne, by odzyskać odebrany mu siłą dom, dawno się zatarły. Narastający w nim lęk przed nadciągającym starciem sprawia, że zaczyna rozumieć, iż zwycięstwo w czekającej go wojnie zależy od granic, które on sam przekroczy.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 428

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,5 (2 oceny)
0
1
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




KSIĘGA TRZECIA.ARCYGRAF

ROZDZIAŁ 1

Zdawało mu się, że śni. Śni wyjątkowo dziwny sen, nad którym nie miał władzy. Ból wklatce piersiowej znikł, jakby go wogóle nie było, aśmiertelna rana, jaką otrzymał na szczycie Ilirei, wydawała się ledwie zadrapaniem, niewartym większej uwagi skaleczeniem.

Nie mógł się poruszyć. Jego członki zwisały swobodnie, aon sam dryfował wprzestworzach. Wzniósł się ponad świat. Nad nim po nieboskłonie leniwie płynęły gwiazdy, ana dole majaczyła różnobarwna ziemia, raz po raz zmieniająca swe krajobrazy, poprzecinane gdzieniegdzie srebrnymi wstęgami rzek.

Stracił poczucie czasu. Nie wiedział, kiedy zamiast lądu pod nim pojawił się wielki błękitny ocean, rozlany wzdłuż całego widnokręgu. Przemieszczał się nad nim minuty, godziny ilata, gdy na zachodzie zza horyzontu wyłonił się górski mur. Mur zbudowany zwysokich, stromych igładkich szczytów nie do zdobycia. Zrozumiał, że jest na Prostej Drodze.

Lecąc, trwał wnieprzemijającym zachwycie. Dostrzegł ostrą zatokę wbijającą się klinem włańcuch górski iwyspę otoczoną jej wodami. Nie to było najwspanialsze. Tym, od czego nie mógł oderwać wzroku, była potężna samotna góra wystrzeliwująca ponad wszystko dokoła. Jej ogrom był niewyobrażalny. Samotny kolos, którego rozmiarów nie mógł omieść jednym tylko spojrzeniem, twór, jakiego nie dosięgała ludzka wyobraźnia. Jej szczyt niknął na wysokościach za gęstą zasłoną chmur.

Merydar nie zmierzał ku niej. Niesiony przez wiatr skierował się na zachód, gdzie zaczął zbliżać się do owego łańcucha, uktórego podstaw, na niewielkim skrawku wybrzeża tuż nad brzegiem wielkiego morza jaśniało białym światłem cudowne portowe miasto. Nawet ztej wysokości był wstanie dostrzec srebrnomaszte statki iokręty przycumowane do lśniących doków.

Przemknął nad miastem, wzniósł się ponad szczyty ijego oczom ukazała się rozległa równina, której granice wyznaczały góry otaczające ją kamiennym pierścieniem.

Mknął dalej. Zaczął opadać wchwili, gdy upodnóża zataczającego krąg łańcucha zobaczył ogromny wspaniały pałac. Wielopiętrowy dwór ostrzelistych basztach iwysokich oknach. Cud świata, który nie wyszedł spod ręki żadnego zDzieci Ilúvatara. Jego spadzisty dach, kryty glinianą dachówką, zdawał się wnikać wgładką powierzchnię skał, aniezliczona liczba pokoi isal ciągnęła się dalej wpodziemiach.

Po chwili lotu znalazł się przed wielką wspaniałą bramą, której dwa szeroko rozpostarte skrzydła zapraszały do środka. Unosząc się zaledwie parę cali nad powierzchnią gruntu, minął próg pięknego pałacu. Pochłonął go półmrok iowiał chłód, którego się nie spodziewał. Mimo zdobionych witrażami okien do ogromnego pomieszczenia nie docierał ani jeden promyk słońca. Było nieprzyjemnie, aon, posuwając się wswej wędrówce dalej, nie dostrzegał dokoła siebie niczego prócz nagich ścian kontrastujących ze wspaniałymi zewnętrznymi zdobieniami.

Bezgłośnie otworzyły się przed nim kolejne drzwi, jedne zwielu, istanąwszy na własnych nogach, odzyskał władzę nad swoim ciałem. Nie widział powodu, by sprzeciwiać się woli, która go tu przyniosła. Posłusznie postąpił kilka kroków naprzód, adrzwi zamknęły się za nim.

Komnata nie umywała się rozmiarem do tej poprzedniej, lecz wprzeciwieństwie do niej tu panowała światłość. Wmetalowych uchwytach przykutych do ścian płonęły weleganckich, rzeźbionych pochodniach niebieskie ogniki, których blask nadawał pomieszczeniu wyraźne kształty.

Przebiegł oczami po komnacie. Prowadziło do niej czworo drzwi, awjednym zjej kątów dostrzegł siedzącego na krześle ze skrzyżowanymi na piersi rękoma starca odługiej, niezadbanej brodzie ikrzaczastych brwiach. Ubrany był wpodarte, wyświechtane łachmany. Siedział wzadumie iświdrował spojrzeniem jeden zniebieskich płomieni, który raz po raz przyjmował różne kształty, niekiedy machającego skrzydłami motyla, innym znów razem ćwiczącego fechtunek rycerza.

Merydar spojrzał na inną żagiew. Jej błękitny ogień płonął nieniepokojony niczyją wolą. Zrozumiał, kto dzielił znim salę wpałacu.

–Klnę się na Nieskończone Schody, że ogień iświatło słuchały posłusznie tylko jednego znas– powiedział, powoli zbliżając się do postaci.– Witaj, Olórinie.

Mężczyzna siedzący na krześle drgnął na dźwięk imienia, odwrócił wzrok od pochodni, aogień wrócił do normalnej postaci. Bardzo powoli, jakby sprawiało mu to ból, podniósł głowę ispojrzał na Merydara.

–Zrządzenie losu… bo właśnie Nieskończone Schody mnie tu przywiodły– rzekł, targając palcami koniuszek brody.– Olórin… Tego imienia nie słyszałem od dwóch tysięcy lat. Mithrandir… Tharkun… Inkanus… Gandalf… ale Olórin… Widzę twą twarz, lecz nic mi ona nie mówi, agdybym cię kiedyś spotkał, zapamiętałbym. Jesteś wszak człowiekiem, czemu nie znasz mnie pod imieniem Gandalfa? Gandalf Szary, tak mnie przecież zwaliście, czyż nie? Ach… Nawet po własnej śmierci zbyt dużo gadam. Krótko zatem, kim jesteś?

–Ależ, Olórinie…– Wzrok Merydara padł na gładko oszlifowaną ścianę ponad głową Gandalfa, wktórej odbijało się jego oblicze, oblicze prężnego młodzieńca.– Przepraszam cię, przyjacielu– powiedział po chwili.

–Jeszcze nie masz za co– odparł Gandalf.– No chyba że nie masz zamiaru odpowiedzieć na moje pytanie iprzedstawić się. Wtedy przeprosiny będą na miejscu.

–Nie gorączkuj się. Daj mi kilka sekund, formuła zaklęcia jest długa.

Merydar stanął na środku komnaty, zamknął oczy, rozpostarł ręce izacisnął pięści. Pochylił głowę, aprzez opadające włosy można było dostrzec, jak bezgłośnie porusza ustami. Pozostał tak przez moment, akiedy Gandalf zaczynał się niecierpliwić, nagle opuścił ręce.

–Ha!– krzyknął Galdalf.

Błękitna szata Merydara zwisała luźniej na chudszym, bardziej kościstym ciele. Gładka skóra pokryła się zmarszczkami, ana twarzy prześwitywały spod niej kości policzkowe. Krótkie, jasne włosy posiwiały izrzedły, podobnie jak brwi. Pod nosem wyrosły długie isiwe wąsy, abroda opadła aż do pasa. Jedynie oczy się nie zmieniły. Kapłan wciągu kilku sekund stał się wyjątkowo podobny do Gandalfa, który poruszył się zdumiały wswej szarej szacie ipowstał jak rażony piorunem.

–Ależ ze mnie stary dureń!– Olórin zaśmiał się.– Od dziś rzucam fajkowe ziele, tłamsi moje zmysły. To wszystko wina tych niziołków…! Pallando, mój stary druhu!– Rozkładając ramiona, obdarzył przyjaciela serdecznym uściskiem.

–Byłbym to uczynił wcześniej– powiedział uśmiechnięty kapłan, odwzajemniając serdeczność.– Ale byłem przekonany, że tutaj, wDomu Umarłych, przybrałem swój właściwy kształt. Mój własny.

–Duch ma taką postać, wjakiej opuścił ciało– wyjaśnił Gandalf.– Ale… Skoro spotykam cię tutaj, to oznacza, że…

–Nie żyję– dokończył za niego Merydar, nazywany Pallandem, dotykając dłonią miejsca, wktóre został rażony.– Jestem martwy, przynajmniej wmniemaniu Ardy. Tak jak ity. Co się stało?

–Walczyłem.– Olórin spochmurniał.– Ukresu Nieskończonych Schodów, na szczycie Celebdila. Strąciłem wroga, asam poległem zwycieńczenia.

–Kogo?

–To długa historia, ale jak się domyślam, dane ci będzie ją usłyszeć. Nie bez powodu trzymają nas poza Salami Oczekiwań.

Jakby na polecenie Gandalfa jedne zlicznych wrót rozwarły się, wpuszczając do środka majestatyczną postać. Wysoki mężczyzna, odziany wczarny płaszcz utkany zbezgwiezdnej nocy, trzymając dłonie wrękawach szaty, kroczył dumnie przed siebie ze spuszczoną głową. Jego twarz była niewidoczna. Spod ciasno naciągniętego kaptura patrzyła na nich pustka ipróżnia kosmosu.

Pallando wraz zOlórinem odwrócili się wjego stronę ipokłonili.

–Witaj, wielki Námo Mandosie– rzekł Merydar Pallando.

–Cześć ci, bracie Fëanturi.– Olórin Gandalf powoli podniósł oczy na przybyłego mężczyznę.

Námo Mandos nic nie odpowiedział. Skinął lekko głową na powitanie ichoć żaden znich nie widział jego oczu, byli pewni, że Valar bacznie ich obserwuje. Wysunął dłoń zrękawa szaty iwyciągnął ją wkierunku Olórina. Trzymał wniej małe zawiniątko. Gandalf posłusznie rozłożył podarunek, uśmiechnął się na widok wysokiego kapelusza oszerokim rondzie izzadowoleniem nałożył go na głowę.

–Dziękuję.

–Manwë Sulimo oczekuje was– rzekł po chwili igestem nakazał, by poszli za nim.

Poprowadził ich jednym zniezliczonych korytarzy swojego pałacu, który po kilku minutach marszu spędzonego wciszy zaczął podnosić się ipiąć ku górze. Mijali ogromną liczbę drzwi iwrót prowadzących do sal lub kolejnych korytarzy.

Mandos obierał kierunek bez zastanowienia. Znał swój dwór jak własną kieszeń, sprawował nad nim pieczę od samego początku, kiedy Sale Oczekiwania ograniczały się do widocznego zzewnątrz pałacu. Wmiarę upływu czasu, kiedy kolejne Dzieci Ilúvatara zasiedlały świat, Sale rozrastały się izajmowały wydrążone wgórach komory inisze, które ciągle pogłębiane szykowano na przyjęcie kolejnych pokoleń mieszkańców Ardy.

Wszeregu drzwi, jakie bezustannie przesuwały się po obydwu ich stronach, Pallando odnalazł wzrokiem kilka, których skrzydła były otwarte lub uchylone. Mimowolnie odwracał się wich stronę izaglądał.

Pierwsze, do których się zbliżył, stały otwarte na oścież. Przechodząc obok, Merydar Pallando dostrzegł za nimi grupkę spokojnych krasnoludów, którzy, jakby nie zauważywszy tego, że umarli, oddawali się ziemskim uciechom. Palili fajki, gawędzili iśpiewali ciche pieśni wswoim ojczystym języku, pełnym niskich, gardłowych tonów.

Kapłan podążał dalej za Olórinem, prowadzonym pewnie przez gospodarza tego miejsca, Valara Námo, kiedy znalazł się przy drugich szeroko rozwartych wrotach, prowadzących do obszernej sali wypełnionej elfami. Ci, wprzeciwieństwie do swych brodatych sąsiadów, siedzieli wskupieniu izadumie wpatrzeni mętnym wzrokiem wposadzkę. Nic nie mówili inic nie robili, czekając cierpliwie na swoją kolej, by opuścić komnatę.

Tuż za wrotami do elfickiej sali stały wyszczerbione, niezadbane drzwi, zza których dobiegały odgłosy lamentu ipłaczu, przerywane przekleństwami własnej doli. Zajrzawszy tam, Pallando ujrzał garstkę orków, którzy klęcząc, zasłaniali wrozpaczy twarze dłońmi, zza których płynęły łzy. Przeklinali swój los, obiecując poprawę inaprawę własnych błędów. Jęki iwrzaski odbijały się echem od pustych ścian.

Korytarz, jakim podążali, zakręcił niespodziewanie izza ściany ukazały się kolejne otwarte drzwi pomiędzy szeregiem szczelnie zamkniętych. Kapłan zamierzał zerknąć itam, lecz gdy odwracał głowę, wrota zatrzasnęły się nagle zhukiem, wielokrotnie spotęgowanym przez wszechobecne echo.

–Tej tajemnicy nie dane ci odkryć– rzucił Námo Mandos, nie spoglądając nawet na speszonego Pallanda.

–Nawet po śmierci wszędzie wtykasz nos?– szepnął Olórin, karcąc go wzrokiem.

–Za życia nie dane mi tu zajrzeć.

Korytarz zakończył się wysoko sklepioną potężną bramą. Mandos stanął przed nią iotworzył ją, nie wykonując najmniejszego nawet ruchu. Wyprowadziła ich na obszerny taras zawieszony na zboczu góry. Było chłodno, asłońce świeciło prosto wtwarz. Rozciągał się stamtąd widok na piękną równinę Valinoru, od nieosiągalnej wzrokiem wcałości góry Oiolossë po ciemniejące na południu Lasy Oromëgo.

Głęboki cień padł na twarze przybyłych iOlórin wraz zPallandem odruchowo zwrócili spojrzenia na zasłonięte słońce. To, co je zasłoniło, zbliżało się do nich zkażdą sekundą. Po chwili trzy potężne orły, balansując skrzydłami, spowiły cały skraj góry wpółmroku, wylądowawszy na balustradzie tarasu.

–Czas nam ruszać– odezwał się jeden znich, obdarzywszy Námo pełnym gracji skinieniem łba.– Manwë Sulimo nakazał nie zwlekać.

Mandos gestem wskazał na orły, które odwróciwszy się bokiem, nadstawiły rozpostarte skrzydła. Zebrani wsparli się na nich idosiedli. Merydar złapał wdłonie pęk orlich piór.

–Spróbuj wyrwać chociaż jedno– odgrażał się jego orzeł.– Sam Manwë cię nie uratuje.

–Pofolguj, Hortariarze– skarcił go ten, na którym zasiadał Námo Mandos.– Trzymać się mocno, bo jak który spadnie, to nie ma co zbierać.

–Przecież nie umrzemy drugi raz– szepnął Olórin.

Orły podkuliły skrzydła ipochylając się niebezpiecznie nad balustradą tarasu, skoczyły, pikując wzdłuż wyrastającej niemal pionowo zpowierzchni ziemi ściany góry. Gwałtowny podmuch powietrza omało nie zdmuchnął pasażerów wielkich ptaków, kiedy rozpostarłszy skrzydła, wysłańcy Manwëgo wzbili się wpowietrze.

Pallando ze swoją umiejętnością dosiadania gryfa nigdy dotąd nie mknął ztaką prędkością. Wiatr mierzwił im włosy, lecz chociaż kaptur Mandosa poddawał się podmuchom, nie odsłonił jego twarzy. Lecieli tak prędko, że skupienie wzroku na czymkolwiek poniżej zdawało się niemożliwe, gdyż znikało szybko wdali za nimi. Ogromna góra, którą Pallando mijał, lecąc tutaj, Taniquetil, przybliżała się równie szybko jak złote miasto pośrodku równiny na zachód od niej. Strzeliste wieże, wysmukłe iglice izłocisty mur zbliżały się zkażdą sekundą. Kiedy dostrzegli równe baszty na wbudowanych do nich Złotych Wrotach, klin orłów zaczął zwalniać i,szybując, kołować nad niewielkim pagórkiem na południe od miasta.

Orły wylądowały przed wzgórzem pomiędzy dwoma innymi wzniesieniami okolonymi płytkimi, wyschniętymi jeziorkami. Pallando iOlórinowi miejsce to było dobrze znane, miejsce największej krzywdy, jaka kiedykolwiek spotkała Valinor. Na wzgórzu stały uschnięte pnie po dwóch Drzewach Valinoru, Telperionie iLaurelinie, które przebite włócznią Morgotha iskażone jadem Ungolianty straciły blask iumarły. Nie płynęła wnich ani jedna kropla życiodajnej wody tak samo jak wwyschniętych jeziorkach, Studniach Vardy, które pajęczyca Ungolianta wypiła łapczywie.

Mandos wraz ztowarzyszami zręcznie zeskoczyli zorłów, po czym odprawiwszy ptaki skinieniem głowy, ruszyli ścieżką upodnóża Wzgórza Dwóch Drzew, kierując się wstronę miejsca, na którym znajdowały się trony czternastu władców Ardy, Valarów, ustawione wMáhanaxar, Krąg Przeznaczenia.

Gdy znajdowali się parę kroków od marmurowych schodków prowadzących do nich, ziemia skrzypnęła izatrzęsła się, agrudki błota, mchu ispróchniałych gałązek uderzyły ich wtwarze. Zziemi strzeliły ku górze zielone pędy, które rosnąc, poszerzyły się iokryły korą, by na koniec pokryć się szmaragdowymi liśćmi na kształt płaczącej wierzby. Na moment wszystko zamarło, po czym listowie zadrgało iwyłoniły się zniego drobne ręce. Odgarnęły na bok długie witki, niczym włosy, ukazując uśmiechniętą twarz. Ta wysunęła się zokalającego ją pnia drzewa, które pod wpływem jej dotyku zakwitło, iukazała się jako drobna, niska iszczupła kobieta okrótkich, brązowych włosach spiętych na karku, spomiędzy których wyrastały ulistnione łodyżki. Znad brwi wznosiły się nad jej głowę grube gałązki. Nosiła krótką, seledynową suknię sięgającą kolan, ana ziemi, po której stąpała, pojawiały się bujne kwiaty. Wdłoni dzierżyła wysoki kostur zkonara uschłego drzewa.

–Witaj, Mandosie– przemówiła barwnym głosem.– Cześć wam, mości Majarowie Heren Istarion, Olórinie iPallando.

Siwobrodzi towarzysze Námo skłonili się wytwornie przed napotkaną Valierą Yavanną.

–Witaj, Yavanno Kementári– przywitali ją.

–Zmierzacie do Kręgu?– zagadnęła.

–Yavanno– przerwał jej Námo, dotykając palcem dopiero co wyrosłego drzewka, ato uschło, zmalało iznikło.– Manwë czeka.– Omijając ją, wszedł na schody istanął na krawędzi Kręgu Przeznaczenia.

Zaraz potem na skraju Kręgu stanęli Pallando iOlórin. Krąg Przeznaczenia był płaską powierzchnią pokrytą kamienną posadzką. Na obrzeżach placu stało czternaście potężnych, rzeźbionych wlitej skale inkrustowanych tronów, pomiędzy którymi pięły się wgórę wysokie kolumny, spięte uszczytu marmurowym okręgiem. Na powierzchni kamiennej posadzki widniał fresk przedstawiający całą Ardę.

Kiedy znaleźli się wewnątrz Kręgu, ziemia zadrżała, ana horyzoncie pojawiły się dwie jasne plamy, przemierzające równiny Valinoru zogromną prędkością. Zbliżały się tak szybko, że po kilku sekundach zlinii widnokręgu przeniosły się pod sam Krąg, okazując się dwójką mężczyzn. Pierwszy był przyodzianym wzwierzęce futra myśliwym ozielonych oczach. Nad jego głową pięły się przytroczone do hełmu potężne łosie rogi, aupasa wisiał róg. Zasiadał na wspaniałym śnieżnobiałym koniu, złukiem przytroczonym do siodła. Drugi był prężnym atletą, wojownikiem odzianym jedynie wskórzane spodnie. Zjego ciała promieniała czerwona aura, atwarz otaczał słoneczny blask. Biegł na własnych nogach za koniem towarzysza.

–Znowu cię przegoniłem.– Biegacz uśmiechnął się, podpierając się ręką obok wierzchowca.

–Żartujesz– oburzył się jeździec.– Wyciągnąłem zNahara siódme poty itym razem byłem szybszy ogłowę.– Wskazał na konia izeskoczył na ziemię.– Biedak zgubił podkowy.

–Pogódź się ztym, przyjacielu. Nie dasz mi rady nawet wdwa konie. Apodkowy… Aulë wykuje ci nowe.

–Piąty raz wtym miesiącu.– Spod ziemi urósł przed nimi trzeci mężczyzna, wprostej przepasce na biodrach iz młotem zaczepionym okółko upasa. Jego skóra opalizowała stalą iwęglem na napiętych mięśniach, agłowa, wmiejscu twarzy, otwierała się jak krater kipiącego wulkanu. Po chwili pustka jego oblicza wypełniła się, zastygła izamknęła wpociągłą twarz ooczach błyszczących jak diamenty.

–Owilku mowa.– Jeździec przystąpił do niego.

–Nigdy mnie nie doceniałeś. Oromë, Tulkasie, witajcie– powitał kolejno jeźdźca iwojownika.– Wstąpmy do Kręgu.

Zgodnie ruszyli przez kolumny, zbliżając się do swych tronów. Wdrodze spostrzegli resztę zebranych wMáhanaxarze postaci iuśmiechnąwszy się, podeszli, by się przywitać.

–Námo, Yavanno.– Oromë skinął wich kierunku, nie nadwerężając karku głębokim pokłonem. Po chwili jego wzrok padł na siwobrodych towarzyszy Valarów.– Olórin? Pallando? Wróciliście ze Śródziemia?

–Przypuszczam, że to przez nas zbiera się Rada.– Olórin westchnął.

–To nie wróży niczego dobrego…

–Spokojnie, przyjacielu– upomniał go Aulë, kładąc dłoń na jego ramieniu.– Skoro zostali wezwani na naszą Radę, to zapewne mają nam sporo do powiedzenia. Lecz wszystko wswoim czasie. Cierpliwości.

–Cierpliwości…– prychnął Oromë.– Manwëgo nie ma. Skorzystajmy izasięgnijmy języka. Są na ziemi jeszcze te lasy, wktórych polowałem wespół zelfami na jelenie?

–Nie słyszałeś, co powiedziałem?– Aulë mocniej zacisnął dłoń na ramieniu Oromëgo iobrócił go ku sobie.– Poczekamy na Manwëgo. On przewodzi ito on ma rozstrzygający głos, będąc namiestnikiem samego Eru. Wszystko, co powiedzą, powinni powiedzieć wjego obecności.

–Przestań mnie moralizować.– Myśliwy gwałtownym ruchem strzepnął dłoń Aulëgo inadstawił rogi swojego hełmu.– Znas wszystkich to ja znam Śródziemie najlepiej. Ja powinienem decydować wtej sprawie.

–Ale nie będziesz.

–Powagi, bracia.– Tulkas stanął pomiędzy kłócącymi się irozkładając swe szerokie ramiona, skutecznie rozdzielił rozgniewanych Valarów.– Dziwicie się, że ludzkie narody mordują się wzajemnie, asami nie potraficie dojść do porozumienia.

–Trafna uwaga.– Cień przemknął nad głowami zebranych, wuszach zatrzepotał wicher, aprzed nimi wylądował Manwë Sulimo.– Dziękuje ci, Tulkasie.

–Do usług, panie.– Tulkas zgiął się wpokłonie iwycofał parę kroków.

Manwë Sulimo, władca wszystkich kręgów świata, lądując, machnął kilkakrotnie ogromnymi orlimi skrzydłami, rozwiewając szaty iwłosy zebranych. Wjego czarnej zbroi odbijało się najsłabsze światło, aupasa wisiał wspaniały miecz. Mleczne pióra jego skrzydeł zdawały się płonąć, agłowę okalał nimb czystego światła. Jego twarz ginęła wblasku. Stanął prosto izakładając ręce za sobą, obdarzył Oromëgo karcącym spojrzeniem.

–Nie chodzi nawet ohierarchię– powiedział spokojnie. Ostatni raz machnął skrzydłami, ate rozpłynęły się na wietrze, podobnie jak jego zbroja imiecz. Blask bijący zjego twarzy zgasł iukazał szlachetne rysy oblicza zpozoru podobnego do elfiego. Jego sięgająca kostek prosta szata falowała wpodmuchach wiatru.– Spójrz na to zpraktycznego punktu widzenia. Raz opowiedzieliby wszystko tobie, apotem to samo mnie. Mimo iż nie jesteśmy już wobrębie Ardy, to czas płynie tu tak samo jak tam, byłoby to więc czyste marnotrawstwo. Asprawa jest nagląca.– Odwrócił się ispoczął na swym tronie, największym ze wszystkich.– Usiądźcie, przyjaciele. Varda posłała po pozostałych. Awy, czcigodni mędrcy.– Spojrzał na Pallanda iOlórina.– Nie będziecie długo czekać.

Gdy wszyscy zebrani zajęli miejsca, Krąg wypełniła lepka, gęsta mgła, zktórej niespodziewanie, znikąd, wyłoniły się trzy postacie, mężczyzna idwie kobiety po jego bokach. Trzymali się za ręce. Mężczyzna odziany był wzwiewny szary płaszcz, aspod okazałego diademu na rozwianych długich, czarnych włosach patrzyły martwe, mleczne oczy. Był to Irmo, zwany Lorienem, młodszy brat Námo Mandosa, po którego prawicy usiadł. Towarzyszące mu panie, Estë iNienna, jego żona isiostra, roztaczały blask. Estë zdawała się stworzona zpłynnego światła, którego krople przelewały się zmiejsca na miejsce. Nienna zaś, przyodziana czarną tuniką iwłosami spływającymi na piersi, roztaczała ciepłą aurę, ajej gorejące żółcią oblicze wlewało pociechę do serc. One także zajęły swoje siedziska imgła, zktórej się wyłoniły, zaczęła powoli znikać. Kiedy na środku Máhanaxaru została niewielka pojedyncza chmurka, pojawił się wniej cień iwyszła zniej machająca energicznie rękoma kobieta. Mgła całkiem znikła. Vairë, małżonka Námo Mandosa, której powłóczysta suknia owielu wcięciach iniezliczonej liczbie wstążek ikoronek była równie czarna co jej męża. Jednak spod niej promieniało światło. Ona także zasiadła obok Námo.

Do Kręgu wkroczyły pozostałe Valiery, Varda, Vána iNessa, które skąpane wblasku bijącym zbłękitnej sukni Vardy, matki gwiazd, kroczyły wpełni majestatu. Przodowała im Varda, spod której delikatnego kaptura zionął bezmiar kosmosu, dalej szła Nessa wbrązowej kapocie io gorejącej twarzy, ana końcu ze spuszczoną głową nieśmiało kroczyła świetlista Vána opustym obliczu.

Manwë, wyprostowawszy się na swoim tronie, zmierzył Krąg władczym spojrzeniem iposmutniał.

–Gdzie jest Ulmo?– zapytał, na co zebrani rozejrzeli się po wzgórzu.– Powiadomiliście Ulma?– skierował pytanie do wszystkich.

–Ja to zrobiłem.– Irmo poruszył się.– Odnalazłem go we śnie iprzekazałem wszystko, jak kazałeś, Manwë.

–Czy Ulmo przybędzie, Mandosie?– Manwë obrócił się ku Námo, który splótłszy palce pod brodą, zdawał się wpatrzony wnicość.

–Widzę nas wszystkich– odpowiedział.

–Musimy zaczekać– wtrąciła Nessa.– Jak zwykle.

–Nie możemy!– Nienna powstała.– Tylko wielkie ciemności mogły przywieść tu zpowrotem tych szlachetnych mędrców. Ateraz są one tam, wŚródziemiu, inie ma kto ich powstrzymać. Musimy działać.

Przez chwilę panowała cisza, później głos zabrał Manwë, przewodniczący zebraniu.

–Nienna ma rację. Ja znam pokrótce waszą opowieść, czcigodni, gdyż wraz zVardą obserwowałem was ze szczytu Taniquetilu, lecz proszę was, byście szczegółowo opowiedzieli nam wszystkim, co się wydarzyło.

Kiedy Olórin miał wyrzec pierwsze słowo, niebo przecięła samotna błyskawica, azciemnej chmury, która pojawiła się na nieboskłonie, spadła jedna kropla deszczu. Spadając dokładnie na środek Kręgu, chlupnęła cicho okamienną mapę na posadzce wmiejscu Wielkiego Morza. Chmura na niebie rozproszyła się, apo kilku sekundach fresk przedstawiający wodę zaczął rytmicznie pulsować izmienił się wnajprawdziwsze morze. Pallando iOlórin wyskoczyli poza obręb oceanu, wktórym stali przed Valarami, iusytuowali się na równinach Ardy, awoda, bulgocząc, spieniła się izaczęła gromadzić na środku mapy, gdzie piętrząc się, wystrzeliła wysoko iuformowała wpostać rosłego, muskularnego mężczyzny wwojennym hełmie iłuskowej zbroi, dzierżącego wprawicy złotą włócznię. Ujego pasa wisiała wysadzana perłami trąba, acałą postać spowijała granatowa peleryna. Na jego surowej twarzy zagościł gniew. Woda znikła, aocean na mapie skamieniał.

–Poczekać to już nie łaska?– burknął izasiadł na tronie.

–Ulmo– rzucił Manwë.– Spóźniłeś się.

–Spóźniłem– odwarknął władca mórz.– Proszę, teraz możecie zaczynać.

–Tak.– Wtonie Manwëgo zagościł smutek.– Słuchamy, co was tu sprowadza, mędrcy.

–Władca Pierścieni– odparł Olórin.

–Więzień Oswobodzony– powiedział Pallando.

–Wiemy– wtrącił Námo Mandos.

–Kontynuujcie.– Manwë wykonał czytelny gest dłonią.

–Wszystko zaczęło się dość dawno.– Olórin zaczął po skinieniu Pallanda.– Zgoła siedemdziesiąt lat temu, kiedy to niziołek Bilbo Baggins, mój druh, znalazł tajemniczy pierścień wjaskiniach Gór Mglistych, gdy towarzyszyliśmy garstce krasnoludów pod przewodem Thorina Dębowej Tarczy wwyprawie pod Samotną Górę. Lecz nie ten fakt jest istotny, ale ów pierścień.

–Wiemy– znów wtrącił Mandos.

–Był to bowiem Jedyny Pierścień, ten, który Sauron wykuł wewnątrz Orodruiny, tuż po powstaniu Trzech Wielkich Pierścieni, czego dowiedziałem się po latach badań iposzukiwań, które miotały mną wnajróżniejsze zakątki Śródziemia. Ale do rzeczy. Gdy tylko poznałem prawdę, postanowiłem niezwłocznie zacząć działać. Pierścień należało na jakiś czas ukryć, gdyż szukało go już Dziewięciu, którzy wychynęli zciemności swych grobowców, adocelowo unicestwić, awraz znim samego Saurona, gdyż ten znów zaczął działać iwysuwał swoje macki ze swej twierdzy Barad-dûr, wMordorze, bowiem wraz zocaleniem Pierścienia ocalał isam Sauron. Nie mógł uczynić tego Bilbo, gdyż postarzał się, aPierścień zdążył naznaczyć go już swoim piętnem. Podążając za moją radą, Bilbo zrzekł się Pierścienia iprzekazał go swojemu krewnemu Frodowi. Dokładnego stopnia pokrewieństwa nie jestem wstanie przytoczyć… Bilbo pewnie by mi nagadał.

–Był to syn wnuka brata jego dziadka.– Mandos przerwał po raz trzeci.– Itak, nagadałby. Wiemy.

–Być może– ciągnął Olórin.– Pomińmy to. Poleciłem za pośrednictwem mojego przyjaciela Aragorna, syna Arathorna, Dúnedaina, następcy tronu Gondoru, kraju spuścizny Númenoru, aby ten skierował się do Rivendell itam zaczerpnął mądrości Elronda Półelfa. Ja byłem wtenczas więziony przez Curuma, zwanego Sarumanem, gdyż ten, wiedziony chytrością, zdradził nas już dawno temu izapragnął posiąść Pierścień tylko dla siebie. Nie dostrzegłem tego zawczasu. Zoków uwolnił mnie Gwaihir, twój wierny sługa, potężny Manwë, iwkrótce także znalazłem się wRivendell, gdzie stworzono Drużynę Pierścienia, która miała pomóc powiernikowi, Frodowi, donieść Pierścień bezpiecznie do samej Góry Przeznaczenia, gdzie miano go zniszczyć. Jednak nasza podróż już na początku okazała się trudna iniebezpieczna. Musieliśmy jakoś przedostać się przez Góry Mgliste, aprzez Wrota Rohanu droga była zamknięta, gdyż wiodła za blisko Isengardu, miejsca przebywania Curuma Sarumana, aprzełęczy Caradhrasu strzegł on we własnej osobie. Postanowiliśmy więc przejść pod górami, kopalniami Morii. Lecz itam zastał nas wróg, achroniąc pozostałych przed najgroźniejszym znich, Balrogiem, ostatnim ognistym demonem Morgotha, poległem ztrudów stoczonej bitwy, pokonując bestię na szczycie Zirak-zigil, zwanej Celebdilem.

–Przedostatnim.– Mandos znów przerwał.– Wiemy.

–Teraz twoja opowieść, Pallando Błękitny.– Manwë wskazał na Merydara.

–Cóż.– Merydar Pallando westchnął.– Moja opowieść nie jest ani tak długa, ani treściwa, lecz jest równie poważna. Los chce, że zawsze gdy staję przed waszym obliczem, towarzyszy mi wielkie zło. Powiem krótko. Uciekł wam więzień.

Przez Krąg przebiegł dreszcz poruszenia iszepty Valarów. Wszyscy patrzyli po sobie, lecz wkońcu spojrzenia skupiły się na osobie Manwëgo, który wyprostowawszy się na tronie, wbił wzrok wPallanda.

–Okim mówisz?– spytał niepewnie.

–Otwym bracie, panie– odrzekł prędko.– OMelkorze Przeklętym, oMorgocie.

Powietrze zadrgało.

–Czy jesteś pewny tego, co mówisz?

–Jak widać.– Pallando rozpostarł ręce.– Poświęciłem za to życie.

–Jak się dowiedziałeś?– dopytywał Manwë.

–Sam mi powiedział. Przybywam zpogrążonego wwojnie Hildórien.

–Wiemy– powtórzył się Námo Mandos.

–Wraz zAlatarem, zwanym tam Makadosem, od jakiegoś czasu podejrzewaliśmy, że za wojną stoi ktoś znaszego bractwa, odkąd do Ilirei przybyli nieznajomi wędrowcy zzachodu, awświetle tego, co mówił Olórin, podejrzewam, że zsamego Mordoru. Sauron dał znać mistrzowi, że pora działać. Szukałem wraz zAlatarem Makadosem zdrajcy wnaszych szeregach, lecz nadaremnie. Miałem też inne obowiązki. Służąc królowi Sauty, zobowiązałem się do dowodzenia jego oddziałami wbitwie wzatoce. Sam król dowodził na innym froncie. Podczas bitwy miałem widzenie, wktórym król ginął, więc pragnąc go ocalić, poleciałem ku jego wojskom iwydarłem go śmiertelnie rannego spod katowskiego miecza orków. Orkowie to kolejny dowód. Przybyli na wezwanie swojego pana.

–Wiemy– wytrwale wtrącał Mandos.

–Rannego króla przewiozłem do Ilirei, gdzie zamierzałem mu pomóc, lecz miasto zastałem wzgliszczach. Ze wspomnień przyjaciela wiem, że Ilirea padła pod atakiem orków pod dowództwem Morgotha, tytułującego się Więźniem Oswobodzonym. Odnalazłem go, chcąc bronić Alatara, który zapewne ciągle przebywał wmieście, lecz obezwładniono mnie ipostawiono przed Jego obliczem. Potem powiedział mi, kim jest.

–Może kłamał?– zauważył Tulkas.

–Mówił ofaktach, które znam tylko ja ion.

–Jakich?– dopytywała Varda.

–Omojej służbie uniego uzarania dziejów.

–Jest tylko jeden sposób, by się przekonać, czy przyszedł czas Dagor Dagorath.– Manwë powstał iszeroko rozpostarł ręce. Przestrzeń za granicą Kręgu zawirowała iznikła, ustępując napierającej zewsząd pustce iciemności.

Pallandowi iOlórinowi zdawało się, że trwają zawieszeni wpróżni, kiedy wysoko nad ich głowami pojawił się zarys czegoś, co zbliżało się do nich lub też oni zbliżali się ku temu. Gdy byli dostatecznie blisko, spostrzegli, iż kształt to zawieszone wprzestrzeni drzwi, oprawione wkamienną framugę. Drzwi powoli znalazły się wewnątrz Kręgu idelikatnie opadły na kamienną posadzkę wpionie, gotowe do użycia. Drzwi niczym szczególnym się nie wyróżniały, nie miały skomplikowanego zamka, brakowało dziurki od klucza, anad miejscem, wktórym powinna się znajdować, widniała najzwyklejsza żeliwna klamka otopornym kształcie.

Manwë wstał ipowoli, jakby coś go przed tym powstrzymywało, zbliżył się ku wrotom, które wswej surowości iprostocie zdawały się przerażające. Podszedł ku nim istanowczo nacisnął klamkę.

–Jeśli zdjął was lęk iboicie się towarzyszyć mi wtej podróży, zrozumiem– zwrócił się ku starcom, otwierając drzwi igestem ręki zapraszając do środka.

Ani Pallando, ani Olórin nie zawahali się przy podejmowaniu decyzji. Równocześnie postąpili naprzód izjasności pochodni Kręgu zanurzyli się wnieprzeniknionych ciemnościach panujących po drugiej stronie wrót. Zaraz po nich przez drzwi przestąpił Manwë, ate zatrzasnęły się same, pozbawiając ich jedynego źródła jasności, które biło od strony Máhanaxaru.

Przez chwilę znajdowali się wkompletnych ciemnościach, lecz po kilku sekundach rozległ się trzask iza ich plecami zapłonęły dwa ogienki. Odwróciwszy się, spostrzegli, iż płomienie, leciutko buchające wkamiennych misach, umiejscowione były na wysokości, wyniesione wgórę na dwóch sękatych postumentach po obu stronach drzwi, które mimo iż ztamtej strony zawieszone wprzestrzeni, tutaj wmurowane były wniknący wcieniu długi skalny mur. Ponad nimi górowało bezgwiezdne, czarne niebo lub to, co było nad nim. Przybyli stali na wąskim pasmie ziemi, októre rytmicznie uderzały fale oceanu, gdzie, wjego głębinach, świeciły ibłyskały najróżniejsze gwiazdy zebrane wkonstelacje, adaleko przed nimi jaśniał wodmętach malejący po pełni księżyc. Nieopodal nich czekała przycumowana do brzegu niewielka łódka.

–Chodźmy.– Manwë zręcznie przeskoczył ponad burtą izasiadł na dziobie.– Nie traćmy czasu.

Jego siwobrodzi towarzysze pośpiesznie uczynili to samo, sadowiąc się na przeciągniętych wpoprzek pokładu ławkach, gdzie zazwyczaj siadali wioślarze. Wtej łodzi wiosła były zbędne. Lina cumująca sama bezszelestnie opadła zdziobu, astatek odbił od brzegu, leniwie sunąc po bezmiarze niebomorza.

Brzeg znikł im zoczu. Nikt nic nie mówił, awMerydarze Pallando wzbierała ciekawość, podobnie jak wpałacu Mandosa. Ostrożnie opuścił dłoń za burtę izanurzył ją wtym, po czym płynęli. Ku jego zdumieniu substancja nie była chłodna, jak się spodziewał, nie była nawet mokra. Najbardziej przypominała mu delikatny letni wiatr przyjemnie uderzający ociało.

–Wiecie, gdzie jesteśmy?– zagadnął Manwë, widząc zaciekawienie na twarzy Pallanda.

–Wnajdalszej dali– odparł Olórin.– Na granicy nicości itworu.

–Tak.– Valar uśmiechnął się.– To ostatnia sfera Ardy. Dalej nie ma już nic. Eä się kończy. Ato– wskazał na przestrzeń pod nimi– to jest niebo.

–Jak to możliwe?– Pallando zdawał się nie dowierzać.

–Ciekawość już raz nieomal cię zgubiła, Pallando. Ale skoro nie możesz uwierzyć, to doświadcz tego.– Manwë wstał ipowoli przysunął się do Merydara.

–Panie…?– Merydar Pallando cofnął się na siedzisku, kiedy Manwë wyciągnął ku niemu ręce.– Co chcesz zrobić…?

–Sprawić, byś uwierzył.– Chwycił kapłana za poły szaty izwielką siłą cisnął nim za burtę.

Do ich uszu doleciał wrzask przerażenia spadającego Pallanda, aOlórin, krzyknąwszy krótko, rzucił się ku burcie iwyjrzał zza niej, śledząc wzrokiem niknącą pod nimi postać. Gdy dostrzegł jasny punkt mozolnie zbliżający się ku nim, przerażenie na jego twarzy ustąpiło miejsca szczeremu uśmiechowi.

–Gil-Estel?– spytał, spoglądając na Manwëgo. Ten skinął głową.

Merydar spadał tak długo, że po pewnym czasie przestał krzyczeć. Odgarnął zoczu długą brodę, którą nawiał mu na twarz pęd powietrza, irozejrzał się wkoło. Wszędzie wokół niego oddalone owielkie odległości migotały srebrzyste gwiazdy. Nigdzie nie mógł dostrzec najmniejszego choćby skrawka stałego lądu. Nie potrafił wyobrazić sobie, jak wysoko musiał się znajdować.

Monotonny iniezmienny krajobraz wypełnił nagle silny błysk, który uderzył Merydara wtwarz. Był na tyle jaskrawy, że nawet gdy mędrzec zamknął oczy izasłonił je dłońmi, ciągle prześwitywał przez zaciśnięte powieki. Usłyszał łopotanie, po czym wylądował na czymś miękkim igładkim, ześlizgując się iuderzając plecami otwardą powierzchnię. Zwciąż zamkniętymi oczami usiadł izaczął rozmasowywać sobie bolący bark, kiedy do jego uszu doleciał odgłos zbliżających się kroków.

–Witamy na pokładzie statku rejsowego Vingilótë!– odezwał się męski głos.– Prosimy rozgościć się na pokładzie ipodziwiając rozpościerające się zewsząd gwiazdozbiory, oczekiwać na podanie napojów. Życzymy miłego rejsu… albo lotu… Sam już nie wiem.

–Wolne żarty.– Merydar rozpoznał głos, stanął na równe nogi iuśmiechnął się.– Warunki są karygodne. Którą ja klasą płynę?

–Ha! Jedyną wswoim rodzaju!

Blask zmalał izamienił się wledwie dostrzegalny promyk światła, dzięki czemu Merydar mógł otworzyć oczy ispojrzeć na swego rozmówcę. Był to wysoki mężczyzna wżeglarskim odzieniu pod szerokim płaszczem koloru morskiego. Twarz miał przyjazną, krótką brodę przystrzyżoną, aciemne, krótkie włosy przepasane skórzaną opaską, na której środku, dokładnie pośrodku czoła, widniał wspaniały przezroczysty brylant, zktórego bił niewyobrażalny blask, teraz lekko przyćmiony.

–Nieczęsto miewam gości na swoim statku. Ciebie też się nie spodziewałem, ale witam zcałego serca, Pallando.

–Eärendil!– Merydar uścisnął przyjaciela.– Może ty mnie nie, ale ja często śledziłem twój okręt na niebie. Twa gwiazda napawa otuchą strudzone serce.

–Ja także często kierowałem spojrzenie na Śródziemie– odparł Eärendil.– Wiem, co sprowadza was tutaj, mości czarodzieju, ciebie iOlórina. Wasza łódka zaraz powinna dobić do brzegu. Pozwolisz się podwieźć?

–Zwielką przyjemnością.

Eärendil odwrócił się iskierował ku rufie swego statku, ku sterowi, aMerydar żwawo podążył za nim.

Okręt Eärendila zwanego Półelfem, Vingilótë, był jedną zniewielu wspaniałości świata, która przetrwała zprzedwieków. Ongiś statek żeglarza, teraz piękna osrebrzona jednostka dowodzona przez kapitana, który chociaż zrodzony człowiekiem, władał teraz jej sterem jako elf zBerenowym Silmarilem na czole. Razem przemierzali nieboskłon jako gwiazda, zwana przez ludzi Gil-Estel.

Sam Vingilótë zadziwiał budową. Wyniesiony dawno temu na szczyt niebios przez Valarów, został przez swojego kapitana przysposobiony do nowej funkcji. Był to trójmasztowy okręt oszerokim, ale ipłytkim pokładzie, pod którym znajdowały się niewielkie ładownie. Kotwice wykonane ze szczerego złota przymocowano na stałe po obu stronach dziobu jako ozdobę. Mimo iż trójmasztowy, to nad pokładem wznosiły się dwa maszty. Trzeci, leżący dokładnie wtej samej linii co pierwszy, znajdował się pod statkiem, aich osie, maszty fokmasztu pokładowego ipodpokładowego, zdawały się przebijać okręt niczym olbrzymia włócznia. Miały symetryczne omasztowanie iożaglowanie, fok rozpięty między bomem agaflem irejowy fokbramsel ukrańców drzewca masztu, które wraz zpodwójnymi latawcami, bomkliwrami, kliwrami isztafokami rozpiętymi między fokmasztami adługim bukszprytem wyglądały jak wysoka piętrowa chmura. Rzeźbiony bukszpryt przedstawiał łabędzia wlocie, aza obiema burtami szczerym złotem mieniły się wiosła.

Merydar podziwiał statek, zmierzając za Eärendilem na podest steru. Schyliwszy głowę przed bomem grota, zaczął ostrożnie stąpać po impregnowanym drewnie stopni mostka. Żeglarz już tam był. Stał dumny iwyprostowany, dzierżąc pręty koła steru inadając okrętowi kierunek.

–Podziwiaj wspaniałość mojego szkunera!– krzyknął ku niemu ipodniósł głowę wstronę gafla grotu.– Zrzucić żagle na fokmaszcie górnym! Żagle staw na dolnym! Luzować grota! Wynurzamy się!

Coś zatrzeszczało istatek zaczął spełniać polecenia swego kapitana, opuszczając reje igafel fokmasztu górnego, adrzewce żagla grotmasztu zakołysały się lekko na wietrze. Materiał foka ifokbramsla na maszcie dolnym wydął się mocno, aokręt uniósł dziób do góry izaczął wynurzać się zmorza powietrza.

–Wbrew pozorom nie spadłeś zbyt głęboko– zagadnął Eärendil.– Za moment powinniśmy być na powierzchni.

–Jak to niezbyt głęboko?– Merydar zdziwił się.– Przecież leciałem dobre kilka minut.

–Ogromna jest sfera, która oddziela Ardę od Pustki– odparł żeglarz.– Żeby zbliżyć się do ziemi, musiałbyś spadać przez kilka tygodni, anie minut. Rozejrzyj się. Nie ma tu żadnych ptaków. Nawet orły Manwëgo nie latają tak wysoko. Jestem tu tylko ja. Ja igwiazdy. Moja samotnia.

Vingilótë przebił ostatnie warstwy powietrza iopadł na wzburzone wody tafli nieba pośrodku wszechogarniającej ciemności. Wmroku Silmaril na czole Eärendila rozbłysnął silniejszym blaskiem, oświetlając niewielką łódkę opodal.

–Manwë Sulimo. Olórinie.– Żeglarz wytwornie skłonił się nadpływającym postaciom.– Zgubiliście kogoś.– Wskazał na kapłana.

–Teraz wierzysz?– spytał Manwë.

–Otak.– Pallando speszył się.– Na przyszłość będę wierzył na słowo.

–Dobrze więc.– Valar odwrócił od niego spojrzenie iskierował je ku nicości za dziobem swej łódki.– Jesteśmy na miejscu.

Zpoczątku wciemności pojawiły się tańczące ogniki, które wmiarę jak odległość do nich malała, okazały się wetkniętymi wsuchą ziemię pochodniami na małej samotnej wysepce. Ogni było czternaście, okalały kolejne drzwi, jakie wystrzeliwały zpowierzchni spękanego gruntu. Te drzwi nie przypominały tych, przez które wędrowcy już przechodzili. Były zbite zgrubo ciosanych nieheblowanych desek, oprawionych żelaznymi wstęgami, awokół zardzewiałej gałki widniało czternaście starych, dużych dziurek od kluczy. Całość okalał ciężki łańcuch, zbity zgrubych ogniw.

Kiedy statki podpłynęły wystarczająco blisko, by ich pasażerowie mogli zejść na ląd, coś poruszyło się nagle uszczytu drzwi isprawiło, że owijający je łańcuch zabrzęczał. Zaskoczeni odruchowo spojrzeli wtym kierunku. Na drzwiach siedział dziwny pokraczny stwór, mniejszy od człowieka, pazurami stóp wbity we framugę, arękoma przytrzymujący fragment łańcucha, wystającego mu zzaopatrzonej wpokaźne zębiska paszczy. Na głowie sterczała mu korona rogów, zbarków wyrastały dwie pary błoniastych, nietoperzych skrzydeł, adługi ogon rytmicznie podskakiwał we wszystkich kierunkach. Na ich widok znieruchomiał na moment, po czym wrzasnął przeciągle iwypluwając żelastwo zgęby, sfrunął wpanice zdrzwi izniknął wciemnościach.

–Co to takiego?– Olórin niepewnie spoglądał na Manwëgo, podczas gdy Eärendil, podbiegłszy do luźno zwisającego kawałka łańcucha, zaczął lustrować go wprawnym wzrokiem.

–Prawie przegryziony– powiedział, pokazując pozostałym uszkodzone ogniwo.

–Wogromnej Pustce, która nas otacza, wciąż kryją się liczni zwolennicy ipoplecznicy mojego brata, którzy zbiegli tu po jego ostatecznym obaleniu.– Manwë wciąż wpatrywał się wmiejsce, wktórym znikła kreatura.– To musiał być jeden znich.

–Ico ztym teraz zrobimy?– zapytał Merydar Pallando.

–Teraz to nieistotne.– Manwë podszedł ku drzwiom.– Jeżeli wśrodku nie ma nikogo, to mamy poważniejszy problem niż pilnowanie pustego więzienia.– Silnym pociągnięciem zerwał resztki łańcucha zdrzwi. Wmroku zalśniły jego skrzydła, on wyprostował prawe ichwyciwszy je dłońmi, wyrwał zniego jedno długie, śnieżnobiałe pióro. Machnął skrzydłami, aone znikły.

Złapawszy wyrwane pióro za dutkę, wyciągnął drugą dłoń iobjął palcami zardzewiałą gałkę. Zbliżył pióro do zamka, jakby zamierzał użyć go zamiast klucza. Nie wsunął go wżadną zczternastu dziurek dokoła, tylko przejechawszy kciukiem po czubku trzymanej gałki, odsłonił kolejną, piętnastą, skrywaną za metalową klapką dziurkę. Pchnął wnią pióro ipo chwili cała stosina zanurzyła się wmechanizmie. Przekręcił wlewo trzymaną wpalcach dutkę, azamek zaskrzypiał, zatrzeszczał iustąpił. Manwë pchnął gałkę, adrzwi otworzyły się do wewnątrz.

–Musisz tu poczekać– rzucił do Eärendila iprzepuścił wprzejściu nadchodzących Olórina iPallanda, po czym sam zniknął po drugiej stronie wrót izatrzasnął je za sobą.

Zpoczątku panowały tam nieprzebyte ciemności, rozproszone po chwili samorozniecającymi się na żagwiach płomieniami. Rozglądnąwszy się dokoła, zobaczyli nie za dużą okrągłą komnatę, wktórej ścianach wmurowane były kolejne pary zamkniętych drzwi. Czternaściorga drzwi, jak zdołał zliczyć Merydar, nie wliczając wto tych, którymi przybyli. Oprócz drzwi sala była kompletnie pusta.

–Nikogo tu nie ma– stwierdził Gandalf Olórin.

–Nie trać nadziei.– Podczas gdy towarzyszący Manwëmu mędrcy rozpierzchli się po komnacie wposzukiwaniach więzionej tu osoby, Valar nie zrobił ani kroku, wciąż trzymając wdłoni gałkę zatrzaśniętych za sobą drzwi.– To dopiero przedsionek. Teraz trzeba wybrać odpowiednie wrota, by znaleźć tego, którego nie wolno szukać.

–Ale tu jest ich aż czternaścioro.– Kapłanowi opadły ręce.– Anas jest tylko trzech.

–Czternaścioro?– Manwë zdziwił się.– Na pewno?

Merydar jeszcze raz przebiegł oczami po ścianie iprzeliczył znajdujące się tu drzwi.

–Jakkolwiek bym liczył, wychodzi czternaście.

–Nie liczysz wszystkich.– Olórin podszedł do niego ipołożył mu rękę na ramieniu.– Wraz ztymi, którymi tu przyszliśmy, jest ich piętnaścioro. To właśnie wte piętnaste powinniśmy teraz wejść, prawda?

–Żeby wrócić tam, skąd przybywamy?– Pallando obstawał przy swoim.

–Czasem nie wszystko jest tym, na co wygląda.– Manwë ponownie otworzył drzwi, te same, którymi tu przyszli, ido komnaty wlało się zielonkawe światło.– Inie zawsze działa tak, jak nam się wydaje.

Rozwarłszy drzwi na oścież, prędko znalazł się po ich drugiej stronie icierpliwie zaczekał, aż Olórin iPallando, wymieniwszy znacząco spojrzenia, dołączą do niego. Tym razem wrota zamknęły się za nimi same.

–Co jest za resztą tamtych drzwi?– spytał kapłan.

–Niekończąca się sieć labiryntów– odparł Valar.– Tunele, kanały ikorytarze, które wijąc się irozgałęziając, nie prowadzą nigdzie, przecinając się same ze sobą wnieskończonej liczbie miejsc najeżonych pułapkami. Ten, kto by tam wszedł, nie wydostałby się stamtąd ani żywy, ani umarły.

–To skąd wiadomo, co jest wśrodku?– dociekał Merydar Pallando, lecz zaraz poczuł szturchnięcie, jakim obdarzył go Olórin Gandalf, uznając to widocznie za zbytnią ironię.

Manwë, przeszedłszy kilkanaście kroków, uniósł lekko ręce izatrzymał swych towarzyszy.

–To tutaj.

Korytarz, którym zmierzali, rozszerzył się iprzeszedł wokrągłą salę, na której środku spoczywał potężny kamienny sarkofag, oświetlony łuną zielonego światła wpadającego przez kratkę wsuficie.

Olórin jako pierwszy odważył się zrobić krok iobszedłszy grobowiec dokoła, spochmurniał.

–Nie ma ani jednej ryski– powiedział.– Nawet najmniejszej szparki znaczącej wieko. To lita skała, obsydian. Jak sprawdzimy, czy ktoś jest wśrodku?

–Nie sprawdzimy– odparł Manwë.– Nawet ja nie mam takiej mocy, by rozłupać ten kamień wpojedynkę.

–Więc jak zamierzasz…

–Powiedziałem, że nie rozłupię głazu.– Valar przerwał mu.– Lecz znam drogę do kolejnej celi.

–Ta cela jest fałszywa?– wnioskował Merydar.– Jak tamte czternaścioro drzwi? Musimy znaleźć piętnastą celę, mam rację?

–Nie.– Manwë przerwał wywód mędrca.– Cel jest czternaście, ale Morgoth nie jest zamknięty tylko wjednej znich.

–Jak to?

–Jest zamknięty we wszystkich czternastu.

–Kawałek po kawałku?– Pallando nie dowierzał.

–Nie dosłownie, oczywiście– wyjaśniał Manwë.– Jego zewnętrzna powłoka, coś na kształt ciała, rozpadła się, kiedy przywlekliśmy go do Valinoru na sąd. Pozostał jako duch, podświadome wyobrażenie samego siebie, psychika pozbawiona cielesnej osnowy. To właśnie ten duch, stanowiąc całość jego wnętrza, jest jednocześnie podzielony na czternaście kawałków, jak to nazwałeś. Iżadna ztych części nie może istnieć bez pozostałych, chociaż każda znich uosabia wsobie każdą inną. Więc nawet jeśli komuś udałoby się dotrzeć do jednej zcel, itak nie uwolni więzionego tu ducha.

–To gdzie są te pozostałe cele?– zapytał zniecierpliwiony Olórin.

–Tutaj.– Manwë wskazał dłonią na komnatę zsarkofagiem, tę, wktórej się znajdowali.

–Nie rozumiem.

–Bardzo trudno rozerwać duszę, nawet jak się jest Przedwiecznym Duchem.– Valar kontynuował.– Podzielić ją na kawałki to co innego, ale odseparować je od siebie, niemalże niemożliwe. Więc podzieliwszy ducha Morgotha na czternaście części, każdą znich zamknęliśmy winnej celi, ale że jego dusza dalej pozostała nierozczłonkowana, to komnaty, wktórych złożono owe części, także zaczęły się przenikać iwkońcu nałożyły się na siebie. Oto jedna znich.– Omiótł spojrzeniem pomieszczenie.

–To jak przejdziemy do kolejnej?– dopytywał Merydar Pallando.

–Nicość nie może istnieć bez materii.– Valar spoważniał.– Tak samo jak nie ma dobra bez zła. Dusza pragnie ciała.

–Co to znaczy?

–Że musimy jej je dać.– Manwë włożył rękę za skraj szaty na piersi iwyciągnął krótkie, zdobione ostrze. Chwycił klingę gołą dłonią ipociągnąwszy nożem, pozostawił na niej obficie krwawiący ślad, głęboką ranę. Następnie, podszedłszy pośpiesznie do kamiennego sarkofagu, przyłożył krwawiącą dłoń do zimnego głazu.

Ciężkie powietrze zadrżało wewnątrz celi, akontury ścian, grobowca iwszystkiego, co było wkomnacie, zamazały się lekko izaczęły znikać. Jedynie Manwë, Olórin iPallando pozostali wyraźnymi kształtami wewnątrz nieładu.

Na miejscu poprzedniej celi pojawiła się nowa, oidentycznych kształtach, lecz innym wnętrzu. Zamiast kamiennego grobowca wposadzce ziała wypełniona wrzącą magmą fosa przeciągnięta wpoprzek komnaty, od której biła krwistoczerwona łuna gorącego powietrza. Za fosą, skąpany wpalących oparach, wisiał rozciągnięty pomiędzy dwoma marmurowymi kolumnami wijący się człowiek. Wrak człowieka. Pozbawiony odzienia, które zapewne się spaliło, podobnie jak włosy, przeraźliwie wychudzony iwynędzniały człowiek, spod którego poparzonej idoszczętnie spalonej wwielu miejscach szarej skóry prześwitywała każda najmniejsza kość. Jego powieki zapadły się na oczodołach izrosły, wypełniając miejsce po wydłubanych oczach, azbezzębnych ust wydobywał się wrzask niewyobrażalnego bólu. Stopy miał ucięte, ana twarzy widniały rzucające się woczy trzy podłużne blizny, biegnące od kącika czoła do czubka brody. Widok napawający odrazą iobrzydzeniem. Merydar zatkał usta dłonią.

–Wszystko wporządku, przyjacielu?– spytał Manwë, widząc reakcję Pallanda.

–Wypuść mnie stąd!– zażądał kapłan, nie odsuwając dłoni od ust.

–Oczywiście.– Upewniwszy się, że krew bijąca od jego świeżej rany nie zdążyła jeszcze skrzepnąć, Manwë energicznie ukląkł iuderzył płaską dłonią wspopieloną posadzkę.

Sceny powtórzyły się, najpierw wszystko się zamazało, apotem zciemności wyłoniła się zupełnie nowa, dalej okrągła cela.

Przeszył ich chłód. Wrząca lawa znikła, podłoga znów stała się jednolicie płaska, apośrodku, zamiast kamiennego sarkofagu, wznosiła się lodowa góra, wewnątrz której wpowykręcanej pozycji widniał także nagi mężczyzna, teraz już wyglądający normalnie.

–Lepiej ci?– Manwë objął trzymającego się za brzuch Merydara.– Każda ztych cel została zaprojektowana przez innego Valara. Ta pierwsza to dzieło Aulego. Ta, którą teraz opuściliśmy, to twór Tulkasa, najwyraźniej on nie miał skrupułów. Natomiast ta to wymysł Ulma, niezbyt oryginalna, ale praktyczna. Pozwólcie, że pokaże wam tę, którą wykonałem ja.

Manwë ponownie schylił się idotknął otwartą dłonią posadzki. Otoczenie zawirowało, lecz tym razem zchaosu wyłonił się mało spodziewany widok. Wszędzie były książki, całe mnóstwo ksiąg. Zbudowane znich były ściany, posadzka, sufit oraz podtrzymujące go kolumny. Gdziekolwiek by spojrzeć, tam wznosiły się stosy iusypiska zprzeczytanych już lektur. Pod tylną ścianą ustawiony był stolik, ana krześle za nim siedział ze wzrokiem utkwionym wliterach mężczyzna. Kiedy spostrzegł, że ma gości, podniósł głowę iuśmiechnął się. Był przystojny, gładko ogolony, zzadbanymi, długimi, czarnymi włosami opadającymi na piersi iniebieskimi oczami. Szpeciły go tylko trzy podłużne blizny wpoprzek twarzy, aOlórin zauważył, że wnętrze dłoni miał czarne, poparzone.

–Spóźniliście się– powiedział, świdrując ich wzrokiem.– Spodziewałem się was wcześniej, ale cóż. Lepiej późno niż nigdy, prawda? Wybaczcie, że nie zaparzyłem herbaty, ale czajnika zksiążki nie udało mi się skonstruować… Czemu nic nie mówicie? Co uciebie słychać, braciszku, opowiadaj, wszak nie widzieliśmy się od dobrych paru tysięcy lat. Amoże powinienem powiedzieć od paru milionów książek, co? Ach, ta twoja łaskawość. Inni mnie torturują, podpalają, zamykają wkamieniu, aty pozwalasz mi czytać. Nie potrafię tego pojąć, czyżbyś miał wyrzuty sumienia? No proszę… Jest iPallando. Witaj, stary druhu. Iprzyprowadziłeś kolegów.– Skinął wstronę Olórina.– Powiedz, przyjacielu, doniosłeś już mojemu braciszkowi otym, co stało się wHildórien? Na pewno doniosłeś. Przecież teraz jesteś na każde ich skinienie, pałasz żądzą poprawy, parobku. Ico teraz zrobicie, hm? Macie problem.

Jego pytanie uleciało weter, nikt nie śmiał się odezwać, awoczy spoglądał mu tylko Manwë.

–Więzień jest na miejscu– powiedział po chwili.– Możemy wracać.

Odwróciwszy się na pięcie, zaczął zpowrotem zmierzać wkierunku drzwi. Za nim podążyli posłusznie Olórin iPallando.

–Zżera cię ciekawość, prawda?– rzucił po kilku sekundach, kiedy przybysze dotarli do wąskiego korytarza, który przyprowadził ich do celi. Manwë zatrzymał się nagle, lecz nie odwrócił.– Wiem, czuję to. Wtwojej głowie kłębi się mnóstwo pytań, ato, które dręczy cię najbardziej, brzmi: „Jak on to zrobił? Jak zdołał się wydostać?”. Hm…? Cóż, prawda jest taka, że nie musiał. Odpowiedzi na twoje pytania są bliżej, niż myślisz.

Manwë nie słuchał go. Ponownie ruszył przed siebie iznalazłszy się przy drzwiach, chwycił za gałkę.

–Powiedz coś!– wrzasnął Morgoth. Uderzył pięściami odrewniany stolik, przy którym siedział, aten przełamał się na pół pod siłą uderzenia. Jak poparzony zerwał się zkrzesła ichwyciwszy resztki stołu wręce, roztrzaskał je, rzucając nimi ościany. Stał chwilę na nogach, akiedy spróbował ruszyć wich kierunku zwyciągniętą dłonią, zwalił się na kolana niezdolny do ruchu. Nie miał stóp.– Powiedz coś! Powiedz, że się boisz! Że nie wiesz, co teraz zrobić! Że jesteś bezradny! Powiedz cokolwiek! Ukorz się przede mną! Przyznaj moją wyższość!

Zaczął pełznąć wich stronę, kiedy Manwë przepuszczał wprzejściu swych towarzyszy. Wtedy Morgoth zerwał się, skoczył do przodu ilecąc zrękoma wyciągniętymi przed siebie, prawie dopadł Manwëgo, kiedy ten błyskawicznie opuścił celę izatrzasnął za sobą drzwi. Wsekundę potem coś uderzyło ozamknięte wrota, te zatrzęsły się wzawiasach, awpowietrze uniósł się ogromny tuman kurzu.

–Więzień jest na miejscu– powtórzył Valar.– Możemy wracać.

Ponownie otworzył drzwi, atym razem, zamiast do celi, wyprowadziły ich na otwartą przestrzeń, na małą wysepkę, na której czekał Eärendil.

–Ico?– dopytywał zniecierpliwiony żeglarz.– Jest tam?

–Tak– odparł Olórin.– Po wiekach spędzonych wsamotności icierpieniu nic anic się nie zmienił.

–Chwała Jedynemu.– Eärendil odetchnął.– Co teraz?

–Zostaniesz tutaj– polecił mu Manwë.– Będziesz patrolował tę wysepkę na pokładzie Vingilótë. Nikogo do niej nie dopuszczaj. Ostrożności nigdy za wiele. Oczekuj mojego herolda zdalszymi rozkazami. Żegnaj.

Eärendil skłonił się wytwornie, apo chwili wszyscy siedzieli na pokładach okrętów, Eärendil na swym szkunerze, aManwë wraz zmędrcami na swojej malutkiej łódeczce.

Drogę powrotną przebyli wmilczeniu inim się spostrzegli, dobijali do wąskiego pasma wybrzeża ustóp kamiennego muru. Pośpiesznie opuścili swój środek transportu idotarłszy do drzwi, wkrótce stali zpowrotem na środku Kręgu, czując na karkach spojrzenia pozostałych Valarów.

–Więzień jest na miejscu– oznajmił po raz trzeci Manwë, kiedy zasiadł na swym tronie.

–Wiemy.– Mandos powrócił do swego rytuału.

–To skoro tak wszystko wiemy, to może mi powiesz, jak może być jednocześnie wnaszym więzieniu iwŚródziemiu?– Ulmo sfrustrował się.

–Tego nie wiemy.

–Ajak się go pozbędziemy ze Śródziemia?– ciągnął Valar.

–Tego też nie wiemy.

–To może zdejmij te szmatę zoczu, to cię olśni, czarnowidzu!– krzyknął ze swojego tronu Ulmo, uderzając włócznią oposadzkę.

–Nie dane mu widzieć wszystko!– Irmo oburzył się, waląc pięścią opodłokietnik.

–To zacznijmy działać woparciu oto, co wiemy, anie oto, co widzimy czy nie widzimy– rzucił Ulmo.

–Racja!– krzyknął Tulkas.– Awiemy wystarczająco dużo, by zacząć działać. Pokonaliśmy go raz, pokonamy idrugi!

–Nie wolno nam osobiście działać na terenie Ardy.– Manwë upomniał go.– Już nie.

–Więc co proponujesz?– odezwała się Varda.

–Morgoth nie uciekł zwięzienia– odparł po chwili.– Nie czas więc na Dagor Dagorath. Azatem nie wolno nam działać. Ale wam owszem.– Spojrzał na Olórina iPallanda.

–Nie!– zakrzyknęli jednocześnie, cofając się okrok.

–Dlaczegóż to?

–Nie chciałem udać się do Śródziemia już dwa tysiące lat temu, kiedy wysyłaliście tam naszą piątkę– mówił Olórin.– Mówiłem wam, że jestem za słaby. Ateraz jestem tu. Czyż nie miałem racji? Nie dam rady przeciwstawić się Sauronowi!

–Cóż ja mam powiedzieć?– zaczął Pallando.– Nie czuję się na siłach, by stawić czoła Sauronowi, aco dopiero samemu Morgothowi. Boję się go. Poza tym byłbym chyba niebezpiecznym kandydatem do tej misji, uwzględniając moją przeszłość. Tam potrzeba kogoś, kto dorówna mu potęgą, tam potrzeba Valara!

–Wiemy.– Mandos powstał.

–To po co to wszystko?– Merydar Pallando obruszył się.– Po co nas tu wzywaliście, po co kazaliście to wszystko mówić, po co dopytujecie się, dlaczego nie chcemy wrócić do Śródziemia, skoro to wszystko wiecie!

–Bo ważne jest, czy wy sami to wiecie.– Mandos wstał izbliżył się do nich.– Bowiem kto nie wie, czego chce, kończy zazwyczaj tam, gdzie nie chciał, ażaden wiatr nie wieje we właściwym kierunku dla statku, który nie ma portu przeznaczenia. Mówisz, Olórinie, że jesteś za słaby, ajednak wierzysz wto, że ktoś może pokonać Saurona. Każdy ma dość siły, by urzeczywistnić to, oczym jest przekonany. Musisz pamiętać, że największym złem, na które cierpi ten świat, nie jest siła tych złych, lecz słabość tych dobrych. Ty zostałeś pokonany wwalce, poległeś, jesteś zwyciężony, lecz jeśli nie ugniesz się inie ulegniesz, to mimo to zwyciężysz. Dalej obwiniasz się za to, że powierzyłeś Pierścień temu niziołkowi, aprzecież to nie ty uczyniłeś go powiernikiem. On sam to zrobił. Skoro ty nie znajdujesz siły wsobie, pomóż jemu ją odnaleźć. Mówisz, Pallando, że obawiasz się swego dawnego pana, ajednak my ci ufamy. Nie ma takiej chwili wnaszym życiu, wktórej nie moglibyśmy rozpocząć nowej drogi, aaby stać się lepszym, nie musisz czekać na lepszy świat. Ten, który zamierza czynić dobro, nie może oczekiwać, iż ludzie będą usuwać mu kamienie zdrogi, ale musi być przygotowany na to, że mu je będą rzucać pod nogi. Umiejętność żeglowania polega na tym, że żeglarz potrafi płynąć również pod wiatr. Aod wiatru uchronić się nie można, ale przecież można budować wiatraki. Dlatego wy będziecie tą siłą, októrą rozbije się potęga zła bez względu na jej postać. Zwoli Rady Valarów zostajecie odesłani do Śródziemia, aby dokończyć swoje zadanie. Olórin, zwany Gandalfem Szarym, uda się na zachód, by przeciwstawić się Sauronowi, natomiast Pallando, zwany Merydarem Błękitnym, powędruje na wschód, by uchronić te ziemie przed złem Morgotha. Taka jest nasza wola.– Mandos, skończywszy przemowę, zpowrotem zasiadł na tronie.

Przez moment nikt nie ośmielił się mącić ciszy, jaka zapanowała po mowie Námo Mandosa, lecz po chwili Pallando wraz zOlórinem skłonili się wytwornie przed Valarami.

–Skoro taka jest wasza wola, nie nam się jej sprzeciwiać– powiedział Olórin.

–Dziękujemy.– Manwë zgiął kark.– Ale nie myślcie, że zostawimy was bez pomocy. Oto wasze nowe różdżki.– Machnął ręką, azpodłogi po prawicach mędrców wyrosły wysokie rzeźbione kostury, które czarodzieje chwycili pewnie wdłonie.– Od dziś jesteście Białymi Czarodziejami zakonu Heren Istarion. Niech wasza nowa moc okaże się wam pomocna. Zawierzajcie przyjaciołom, bowiem oni są waszą ostatnią nadzieją.

–Jak wrócimy na ziemię?– spytał nieśmiało Pallando.

–Musicie wyruszyć natychmiast– odparł Manwë.– Wświetle faktów, októrych mówiliście, uznaliśmy, że sprawa Pallanda jest pilniejsza ibardziej niecierpiąca zwłoki od twojej, Olórinie.

–To oczywiste– rzekł Olórin.

–Dlatego ty, Pallando, wrócisz na Ardę wraz zTilionem, Kierującym Księżycem, który dostarczy cię do Hildórien wmiarę szybko. Natomiast ty, Olórinie, normalnie byłbyś przewożony przez Eärendila, lecz wzaistniałej sytuacji jest to niestety niemożliwe, dlatego będziesz zmuszony do długiej wyprawy po Prostej Drodze. Dostaniesz przewodnika, lecz nie dotrzesz do Śródziemia prędko. Musisz to zrozumieć.

–Rozumiem, panie.– Olórin skłonił się.– Nie żywię urazy.

–Dziękuję. Nie obawiajcie się, poruszymy niebo, byle tylko jakoś wam pomóc. Morgoth nie uciekł zwięzienia. Wydaje mi się, że przebywa wHildórien tylko duchem, opętawszy jakiegoś człowieka. Dlatego też walka znim nie będzie aż tak trudna, lecz mimo to nie lekceważcie go. Ze swym ciałem czy bez niego jest śmiertelnie niebezpieczny. Idźcie już. Wasze łodzie już czekają. Inie traćcie nadziei, bowiem po każdej, najmroczniejszej nawet, nocy zawsze nastaje nowy dzień. Powodzenia.

***

Nad ziemią zapadał zmierzch. Po kilkudniowym biegu bez minuty wytchnienia zbiedzy z Aren-Din rozbili obóz na skraju mrocznego lasu. Tuż obok zatrzeszczały gałęzie zniesione przez Treyona na ognisko. Merydar ocknął się ze snu.