Tytuł dostępny bezpłatnie w ofercie wypożyczalni Depozytu Bibliotecznego.
Historia Williama „Skipa” Sandsa, agenta CIA, który pod dowództwem wuja, pułkownika Sandsa, wziął udział w tajnej operacji o kryptonimie „Drzewo dymu”. Jej celem było przekonanie władz Wietnamu Północnego o tym, że Stany Zjednoczone planują atak nuklearny. To opowieść o braciach: Billu i Jamesie Houston, którzy z pustyni w Arizonie trafili w sam środek wojny, by szybko się przekonać, jak cienka potrafi być granica między dezinformacją a złudzeniem. „Drzewo dymu” to wreszcie niezwykły portret amerykańskich żołnierzy, Wietnamczyków i pracowników organizacji humanitarnych, których oczami dostrzeże czytelnik bezsens wojny i prowadzonych przez wywiady działań.
Wizja ludzkiego szaleństwa, jaką przedstawia w swej powieści Johnson, sprawia, że nie sposób porównać tej książki do jakiejkolwiek wcześniejszej pozycji w literaturze amerykańskiej. Jej unikatowość i świeżość w podejściu do tematu szybko dostrzegli krytycy, honorując „Drzewo dymu” prestiżową National Book Award. Niedługo potem magazyn „The New York Times” umieścił ją w gronie dziesięciu najlepszych powieści roku 2008, a w ślad poszły kolejne tytuły prasowe, wśród nich: „Time”, „The Washington Post”, „The Boston Globe”, „Chicago Tribune” czy „San Francisco Chronicle”.
Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego.
Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych.
Książka dostępna w zasobach:
Biblioteka Publiczna m. st. Warszawy w Dzielnicy Żoliborz
Miejska Biblioteka Publiczna w Mszanie Dolnej
Miejska Biblioteka Publiczna im. Jana Pawła II w Opolu (3)
Biblioteka Publiczna im. H. Święcickiego w Śremie
Powiatowa i Miejska Biblioteka Publiczna w Kole
Gminna Bibliotek Publiczna im. Marii Dąbrowskiej w Komorowie
Gminna Biblioteka Publiczna w Lesznowoli (2)
Biblioteka Publiczna w Piasecznie (4)
Biblioteka Publiczna Miasta i Gminy Pobiedziska im. Łukasza Opalińskiego
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 909
Rok wydania: 2009
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
DENIS
JOHNSON
DRZEWO
DYMU
Z języka angielskiego przełożyła
Alina Siewior-Kuś
Tytuł oryginału:
TREE OF SMOKE
Copyright © 2007 by Denis Johnson
Published by arrangement with Farrar, Straus and Giroux, LLC, New York
Copyright © 2009 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga
Copyright © 2009 for the Polish translation by Wydawnictwo Sonia Draga
Projekt okładki: Wydawnictwo Sonia Draga
Zdjęcie na okładce: CORBIS
Redakcja: Ewa Penksyk-Kluczkowska
Korekta: Anna Rzędowska, Iwona Wyrwisz
ISBN: 978-83-7508-139-8
Sprzedaż wysyłkowa:
www.merlin.com.pl
www.empik.com
www.soniadraga.pl
WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o. o.
Pl. Grunwaldzki 8-10, 40-950 Katowice
tel. (32) 782 64 77, fax (32) 253 77 28
e-mail: [email protected]
www.soniadraga.pl
Skład i łamanie:
DT Studio s.c., tel. 032 720 28 78, fax 032 209 82 25
Katowice 2009. Wydanie I
Drukarnia:
Perfekt S.A.
Mam wielką przyjemność złożyć podziękowania osobom i organizacjom, których zachęty oraz uprzejma pomoc umożliwiły napisanie tej książki.
Są to: Fundacje Lannana, Whittinga i Guggenheima; Ośrodek Bellagio Fundacji Rockefellera; Texas State University - San Marcos Department of English; Bob Cornfield, Robert Jones i Will Blythe; Rob Hollister, Ida Miller, Nick Hoover, Margaret, Michael i French Fry, William F. X. Band III; piękna Cindy Lee.
Szczegóły początków kariery wojskowej pułkownika Sandsa autor zawdzięcza pamiętnikom Williama F. X. Banda Warriors Who Ride the Wind (Castle Books Inc., 1993).
Raz jeszcze dla H. P. i...
Wczoraj o trzeciej nad ranem zamordowano prezydenta Kennedy’ego. Marynarz Houston i dwaj inni rekruci spali, kiedy pierwsze relacje obiegały świat. Dowiedzieli się o tym od dwóch marines, którzy prowadzili jedyny nocny lokal na wyspie, zrujnowany bar z wielkimi kręcącymi się pod sufitem wentylatorami i flipperem. Marines obudzili Houstona i jego kolegów, żeby im powiedzieć, co się stało z prezydentem. Siedzieli potem w piątkę na pryczach w baraku dla przerzucanych żołnierzy, patrzyli, jak woda z klimatyzatora kapie do puszki z kawą, i pili piwo. Wojskowe służby łącznościowe dla obszaru zatoki Subic pracowały całą noc, nadając wiadomości o niewiarygodnej zbrodni.
Teraz był późny ranek i starszy marynarz William Houston Junior zaczynał trzeźwieć, chodząc po dżungli na Grandę Island z pożyczonym karabinem kaliber 22. Podobno dziki grasowały na terenie ośrodka wojskowego, jedynej na razie części Filipin, którą Houston widział. Nie miał pojęcia, co myśleć o tym kraju, chciał tylko urządzić sobie polowanie w dżungli. Podobno były tu dziki.
Stawiał ostrożnie kroki, pamiętając o wężach i starając się zachowywać cicho, żeby usłyszeć dziki, zanim go zaatakują. Zdawał sobie sprawę, że jest strasznie niespokojny. Dobiegało go dziesięć tysięcy odgłosów dżungli oraz wołania mew i szum odległych fal. Jeśli na minutę nieruchomiał, słyszał także pulsowanie krwi we własnym ciele i spływające krople potu. Po kilku dalszych sekundach odnajdywały go owady i rojem wirowały mu wokół głowy.
Oparł karabin o bananowiec karłowaty, zdjął z włosów opaskę, wykręcił ją i wytarł sobie twarz. Stał przez chwilę, odganiając moskity i z roztargnieniem drapiąc się w krocze. W pobliżu mewa zdawała się kłócić sama ze sobą; serii protestujących pisków sprzeciwiały się niższe pohukiwania, które brzmiały jak „Hu! Hu! Hu!”. Uwagę marynarza Houstona zwróciło coś przeskakującego z drzewa na drzewo.
Nie odrywając wzroku od miejsca, w którym to zobaczył, ujął broń w rękę. Znowu dostrzegł ruch. Teraz widział, że to jakaś małpa, niewiele większa od psa chihuahua. Nie był to co prawda dzik, ale małpa stanowiła przynajmniej obiekt, któremu można się było przyglądać: czepiając się lewą ręką i obiema nogami pnia drzewa, szarpała cienką korę z jakimś rozpaczliwym pośpiechem. Marynarz Houston wziął drobne plecy małpki na cel. Uniósł lufę i w jego polu widzenia pojawiła się głowa zwierzęcia. Nie myśląc właściwie o niczym, nacisnął spust.
Małpa rozpłaszczyła się na pniu, entuzjastycznie rozkładając kończyny, a potem uniosła ręce, jakby chciała podrapać się w głowę, i bezwładnie spadła na ziemię. Marynarz Houston z przerażeniem patrzył, jak zwierzę zwija się w konwulsjach. Podpierając się na jednej ręce, podniosło się z ziemi i usiadło oparte o drzewo z rozrzuconymi nogami, jak ktoś odpoczywający po ciężkiej harówce.
Marynarz Houston zrobił kilka kroków i z odległości metra zobaczył, że błyszczące futro małpki wraz z poruszeniami liści mieni się, w cieniu przybierając kolor henny, w świetle barwę złota. Małpka wodziła oczami na boki i gwałtownie łykała powietrze. Przy każdym oddechu jej brzuch nadymał się jak balon. Kula trafiła nisko, w żołądek.
Houston miał wrażenie, że jego brzuch rozrywa się na dwoje.
- Jezu Chryste! - krzyknął na małpkę, jakby mogła coś poradzić na swój kłopotliwy i okropny stan. Myślał, że głowa mu pęknie, jeśli przedpołudniowe słońce nadal będzie zmieniało dżunglę w piec, mewy nie zaprzestaną swoich krzyków, a małpka wciąż będzie się rozglądać, kręcąc ostrożnie łebkiem i wodząc czarnymi oczami z boku na bok, jak ktoś, kto śledzi rozwój rozmowy, debaty, walki, którą dżungla - poranek - chwila - prowadzi sama ze sobą. Marynarz Houston podszedł do małpki. Odłożył karabin i uniósł zwierzątko, jedną ręką chwytając za tyłek, drugą za głowę. Z fascynacją, a potem z odrazą uświadomił sobie, że małpka płacze. Szlochała gwałtownie, a kiedy mrugała, z kącików jej oczu płynęły łzy. Rozglądała się na boki i sprawiała wrażenie, że mężczyzna nie budzi w niej większego zainteresowania niż reszta otoczenia.
- Hej - powiedział Houston, ale małpka nie zareagowała.
Serce przestało jej bić. Houston potrząsnął małpką, choć wiedział, że nic to nie da. Ogarnęło go poczucie, że sam wszystkiemu jest winien, a ponieważ nikogo wokół nie było, rozpłakał się jak dziecko. Miał osiemnaście lat.
Kiedy Houston wrócił do klubu nad wodą, zobaczył, że fala wyrzuciła na szarą plażę ławicę fioletowo zabarwionych meduz. Były ich setki, każda wielkości ludzkiej głowy, przezroczysta i kurcząca się w promieniach słońca. Mały port był pusty. Nie przybijały tu żadne statki poza promem z bazy morskiej po drugiej stronie zatoki Subic.
Kilka metrów dalej nad pasem piasku pod okazałymi drzewami, które obsypywały dachy purpurowymi kwiatami, stało kilka bambusowych chat. Z jednej dobiegły krzyki pary uprawiającej seks; marynarz Houston uznał, że to kurwa i żołnierz. Przykucnął w cieniu i słuchał, wreszcie głosy ucichły, ucichły oddechy, a pod okapem odezwała się jaszczurka: obwieściła swoją obecność krótkim świergotem, po którym nastąpiły ostre, krótkie chichoty - ge-ko, ge-ko, ge-ko...
Po chwili z chaty wyszedł mężczyzna, krótko ostrzyżony, po czterdziestce, z białym ręcznikiem pod brzuchem i papierosem w zębach. Stanął na rozstawionych nogach, jedną ręką przytrzymywał ręcznik na biodrach i kołysał się na boki, wpatrzony w jakiś bliski, acz niewidzialny obiekt. Prawdopodobnie oficer. Ujął papierosa kciukiem i palcem wskazującym, zaciągnął się i wypuścił kłąb dymu.
Drzwi sąsiedniej chaty otworzyły się i naga Filipinka, ręką zasłaniając krocze, powiedziała:
W progu stanął drobny Azjata w mundurze polowym.
Houston zamierzał się stąd zwinąć. Dopiero teraz uświadomił sobie, że o tym zapomniał i że oficer mówi do niego. Oficer wolną dłonią wyrzucił niedopałek i odsunął ręcznik. Ulżył sobie, kierując pieniący się strumień moczu prosto na niedopałek, który rozpadał się w kałuży, i dodał:
Czując się jak głupiec, Houston wszedł do klubu, gdzie dwie młode Filipinki w jaskrawych kwiecistych sukniach grały na flipperze i pod wirującymi wentylatorami terkotały z taką szybkością, że marynarzowi Houstonowi zakręciło się w głowie. Sam, jeden z marines, stał za barem.
Napił się lodowatej wody i słuchał radia, ale głowa tak go bolała, że nie był w stanie rozróżnić słów.
Po chwili do klubu wszedł tamten oficer, teraz ubrany w gigantyczną hawajską koszulę. Towarzyszył mu młody Azjata.
Houston pomyślał, że najpierw widział, jak ten oficer sika na ziemię, a teraz widzi go płaczącego.
Kapitan odwrócił się od Amerykanina, ułożył w myślach zdania i przećwiczył je, po czym spojrzał na Sama i powiedział:
Chłopak zmarszczył czoło, przybrał tajemniczą minę i odparł:
Wszyscy się roześmiali.
Nagle Sam spojrzał na młodego marynarza Houstona, jakby dopiero teraz go rozpoznał.
Przez ułamek sekundy Houston nie miał pojęcia, o czym Sam mówi, potem zaklął:
Musiał wracać do dżungli. Panował ten sam wilgotny żar, te same zwierzęta wydawały te same odgłosy, sytuacja była tak samo okropna, Houston znajdował się daleko od miejsc, które pamiętał, marynarka miała nad nim władzę jeszcze przez dwa lata, a prezydent, prezydent jego kraju wciąż był martwy - za to małpka zniknęła. Karabin Sama leżał w krzakach, gdzie Houston go zostawił, a małpki nie było. Zabrało ją jakieś inne zwierzę.
Houston przygotowany był, że znowu ją zobaczy, więc wracał do klubu ogarnięty ulgą, że nie musiał patrzeć na to, co zrobił. Bez większego strachu czy niepokoju rozumiał jednak, że ten widok nie będzie mu oszczędzony na zawsze.
Marynarz Houston raz dostał awans, a potem go zdegradowano. Odwiedził niektóre z wielkich stolic Azji Południowo-Wschodniej, w duszne noce wędrował ulicami, gdzie latarnie chwiały się od powiewów stęchłego wiatru, nigdy jednak nie spędził na lądzie dość czasu, by pozbyć się marynarskiego kroku, zawsze wystarczało go tylko na zamęt w myślach, widok rozkołysanych twarzy, odgłos udręczonego śmiechu. Kiedy dwuletnia tura dobiegła końca, zaciągnął się po raz drugi, zauroczony nade wszystko mocą budowania swego losu samym tylko podpisem.
Houston miał dwóch młodszych braci. Bliższy mu wiekiem James zaciągnął się do piechoty i wysłano go do Wietnamu; niedługo przed zakończeniem drugiej rury Houston pojechał pociągiem z bazy marynarki wojennej w Yokosuka do Yokohamy, gdzie umówił się z Jamesem w Peanut Bar. Był rok 1967, od zamordowania Johna F. Kennedy’ego minęły ponad trzy lata.
W wagonie Houston czuł się olbrzymem, kiedy spoglądał ponad czarnymi jak sadza głowami. Mali Japończycy patrzyli na niego bez rozbawienia, bez współczucia, bez wstydu, i w końcu miał wrażenie, że gardło mu się skręca. Wysiadł i przez wieczorną mżawkę mokrymi torami tramwajowymi szedł do Peanut Bar. Nie mógł się doczekać, kiedy powie coś po angielsku.
Peanut Bar był wielkim lokalem, zatłoczonym marynarzami i schludnie wyszorowanymi chłopcami ze statków handlowych, głosy dudniły Houstonowi w głowie, dym wypełniał płuca.
Znalazł Jamesa pod sceną. Podszedł do niego z wyciągniętą do uścisku dłonią.
Jego słowa zagłuszył zespół, kwartet japońskich naśladowców Beatlesów w oślepiająco białych strojach zdobionych frędzlami. Ubrany po cywilnemu James siedział przy stoliku i gapił się na nich, nieświadom niczego poza przedstawieniem. Bill strzelił orzeszkiem w jego otwarte usta.
James wskazał muzyków.
Bill Houston ze zdziwieniem stwierdził, że jego brat nie jest już małym chłopcem. James miał krótko ostrzyżone włosy, które nadawały jego szczęce wygląd mocnej i szerokiej, siedział wyprostowany, nie wiercił się. Nawet w cywilnym ubraniu wyglądał na żołnierza.
Zamówili dzban piwa i uzgodnili, że poza kilkoma dziwnymi rzeczami w rodzaju Peanut Bar obaj lubią Japonię - chociaż James na razie spędził w tym kraju sześć godzin, a rano wsiadał w samolot do Wietnamu - i tak czy owak mają uznanie dla Japończyków.
-Taa?
Bracia równocześnie napili się piwa, potem każdy z osobna poszukał w myślach tematu do rozmowy.
- Ja?
Zespół zaczął znowu grać. Tym razem piosenkę Kinksów pod tytułem You Really Got Me:
Naprawdę masz mnie
Naprawdę masz mnie
Naprawdę masz mnie
Nie minęło wiele czasu i bracia pokłócili się o nic, a Bill Houston wylał dzban piwa na kolana siedzącej przy sąsiednim stoliku japońskiej dziewczyny, która ze zgarbionymi ramionami wyglądała na smutną i upokorzoną. Była z koleżanką i dwoma Amerykanami, smarkaczami niemającymi pojęcia, jak zareagować.
Piwo kapało ze stołu, James niezgrabnie postawił pusty dzban.
Młoda dziewczyna nie wykonała żadnego ruchu. Wpatrywała się w swoje kolana.
Bill Houston czuł, jak oczy zalewają mu łzy i gardło ściska się od nagłych emocji dotyczących jego życia i tego miejsca, gdzie wszyscy jeżdżą po lewej stronie.
W tamto popołudnie listopadowego dnia roku 1963, nazajutrz po zamachu na Johna F. Kennedy’ego, kapitan Nguyen Minh, młody pilot sił powietrznych Wietnamu, nurkował z maską i rurką niedaleko brzegu Grandę Island. To była nowo odkryta namiętność. Doświadczenie musiało przypominać doznania ptaków unoszących się nad ziemią dzięki pracy własnych mięśni, naprawdę latających, w przeciwieństwie do lotnika prowadzącego samolot. Dzięki płetwom przymocowanym do stóp przecinał wodę mocnymi ruchami, pływając pod wielką ławicą papugoryb żerujących na rafie. Ich małe dziobki bębniły o koral niczym ulewny deszcz. Amerykańscy marynarze lubili nurkować, zdążyli rozedrzeć koral i nastraszyć ryby; gdy podpłynął bliżej, cała ławica w mgnieniu oka zniknęła.
Minh nie należał do dobrych pływaków, a ponieważ był sam, mógł sobie pozwolić na strach.
Poprzednią noc spędził z prostytutką, za którą zapłacił pułkownik. Dziewczyna spała na podłodze, on w łóżku. Nie chciał jej. Nie był pewien Filipińczyków.
Rano przed południem poszli do klubu i tam usłyszeli, że prezydent Stanów Zjednoczonych, prezydent John Fitzgerald Kennedy, został zamordowany. Były z nimi dwie Filipinki, każda ujęła pułkownika pod solidne ramię, jakby kotwicząc go na ziemi, podczas gdy on zmagał się z zaskoczeniem i żalem. Całe rano siedzieli przy stole i słuchali wiadomości.
Po południu pułkownik poweselał, na stole raz po raz lądowało piwo. Minh starał się pić mało, ale że nie chciał być niegrzeczny, solidnie się zamroczył. Dziewczęta zniknęły, potem znowu się pojawiły, pod sufitem wirował wentylator. Przyłączył się do nich bardzo młody marynarz i ktoś zapytał Minha, czy gdzieś w Wietnamie naprawdę toczy się wojna.
Wieczorem pułkownik zaproponował, żeby wymienili się dziewczynami, i Minh postanowił, że tak jak poprzedniej nocy dostosuje się do życzeń pułkownika, przez co wprawi go w dobry humor i okaże mu szczerą wdzięczność. Zresztą i tak ta druga bardziej mu się podobała i lepiej mówiła po angielsku. Ale ona chciała włączyć klimatyzację, on zaś nie. Nic nie słyszał przy pracującej klimatyzacji. Wolał otwarte okna, lubił odgłos owadów odbijających się od siatki. W jego rodzinnym domu w delcie Mekongu ani nawet w domu wuja w Sajgonie nie było takich siatek.
Nadzy, w mroku położyli się obok siebie na podwójnym łóżku i nic nie robili. Minh słyszał, jak w którejś z sąsiednich chat amerykański marynarz głośno rozmawia z przyjacielem, może opowiada mu jakąś historię. Nie rozumiał ani słowa, choć swoją angielszczyznę uważał za niezłą.
-Tydzień albo dwa. - Nie chciał, żeby dotykała jego lędźwi, więc przyciągnął ją do siebie.
Włożyła suknię przez głowę, wsunęła stopy w sandały. Nie nosiła bielizny.
Wyszedł przed chatę. Za plecami słyszał, jak dziewczyna grzebie w torebce, stawia ją na stole. Klasnęła dłońmi i potarła nimi o siebie. Obłok perfum wypłynął przez okno. Minh wciągnął w nozdrza aromat. W uszach mu dzwoniło, łzy przesłaniały widok. Odchrząknął, zwiesił głowę, splunął między stopy. Tęsknił za ojczyzną.
Kiedy wstąpił do lotnictwa i przeniesiono go do Da Nang na szkolenie oficerskie, miał siedemnaście lat i przez kilka tygodni co noc płakał. Zaczął pilotować odrzutowce w wieku dziewiętnastu lat, czyli prawie trzy lata temu. Dwa miesiące temu skończył dwadzieścia dwa lata i mógł się spodziewać przydziału na misje lotnicze, aż w którejś spotka go śmierć.
Usiadł na płóciennym krześle na ganku, łokciami oparty o kolana, i palił - miał jednak paczkę lucky strike’ów - kiedy z klubu wrócił pułkownik, obejmując obie dziewczyny. Dziewczyna Minha niosła paczkę papierosów i machała nią z radością.
Minh nie był pewien, co to znaczy.
-Tunele - powtórzył pułkownik. - Tunele pod całym Wietnamem. Byłeś w którymś z nich?
Pułkownik chyba znowu opłakiwał prezydenta, bo stwierdził:
Minh już wcześniej zauważył, że można długo rozmawiać z pułkownikiem i nie zorientować się, że jest pijany.
Poznał pułkownika kilka dni temu, przed hangarem remontowym helikopterów w bazie Subic, i od tamtej chwili obaj szukali swojego towarzystwa. Nie przedstawiono mu pułkownika - pułkownik sam się przedstawił - i nic nie wskazywało na to, że łączy ich jakaś służbowa zależność. Mieszkali z innymi żołnierzami w koszarach, które według pułkownika zostały zbudowane, a potem szybko porzucone przez CIA.
Minh wiedział, że pułkownik to człowiek, którego należy się trzymać. Minh miał zwyczaj oceniania ludzi i sytuacji w kategoriach szczęścia i pecha. Pił piwo lucky lager, palił lucky strike. Pułkownik nazywał go „Lucky”.
Nguyen Hao, ubrany w spodnie od garnituru i koszulę, z pomadą topniejącą mu na włosach, w okularach przeciwsłonecznych na nosie, dojechał bezpiecznie do świątyni Nowej Gwiazdy na swoim japońskim motocyklu honda 300. Miał do spełnienia smutny obowiązek: jako jedyny reprezentował rodzinę na pogrzebie siostrzeńca jego żony. Żona Hao była przeziębiona, rodzice chłopca nie żyli, a jego jedyny brat brał udział w wojskowych misjach lotniczych.
Hao obejrzał się na miejsce, gdzie podrzucił przyjaciela z młodości imieniem Trung Than, którego wszyscy nazywali Mnichem i który po podziale kraju wyjechał na północ. Dzisiaj po południu Hao zobaczył Mnicha po raz pierwszy od dziesięciu lat, a teraz znowu nigdzie go nie widział. Zeskoczył z motocykla, zdjął sandały i boso ruszył ścieżką.
Przez całą drogę Hao pilnował, by wolno przejeżdżać przez wszystko, co wyglądało jak kałuża, przy ryżowych tarasach z niezwykłą ostrożnością prowadził motor wzdłuż rowów. Musiał mieć czyste ubranie; spędzi tu noc, przypuszczalnie w sali klasowej przyległej do świątyni. Wieś położona była blisko Sajgonu i w lepszych czasach Hao mógłby po zmroku wrócić do domu, ale niebezpieczne strefy ostatnimi czasy bardzo się poszerzyły i po trzeciej po południu jazda bocznymi drogami do trasy dwadzieścia dwa wiązała się ze sporym ryzykiem.
Położył słomiany siennik na klepisku tuż za drzwiami klasy, tak by wieczorem móc bez trudu odnaleźć posłanie.
W otaczających świątynię chatach jedyne przejawy życia stanowiły kury poszukujące ziarenek na podwórzach i nieruchome staruszki widoczne przez otwarte drzwi. Hao odsunął drewniane wieko cementowej studni i spuścił wiadro, żeby z mrocznego wnętrza zaczerpnąć wody. Studnia była głęboka, wydrążona przez maszynę. Nabrawszy w dłonie przejrzystej, chłodnej wody, spryskał sobie twarz.
W świątyni panowała cisza, mistrz zapewne drzemał. Hao wprowadził motocykl do środka: ściany z surowego drewna, dach pokryty dachówką ceramiczną, podłoga z ubitej ziemi mniej więcej piętnaście na piętnaście metrów, czyli pomieszczenie niewiele większe niż parter domu Hao w Sajgonie. Nie chcąc przeszkadzać mistrzowi, Hao wyszedł, zanim jeszcze oczy przywykły mu do mroku, choć stęchlizna podłogi i aromat kadzidełek obudziły wspomnienia z dzieciństwa, kiedy przez kilka lat służył w tutejszej świątyni. Ogarnęła go nostalgia za tamtymi czasami, nić łącząca się ze smutkiem, który zasadniczo pozostawał w uśpieniu i szybko pozwalał o sobie zapomnieć. Tak wiele spraw zdarzyło się później.
Dręczyła go także dziwna śmierć siostrzeńca. Nie do wiary. Kiedy się o tym dowiedział, założył, że chłopak zginął w przypadkowym pożarze. Tymczasem sam spalił się żywcem, tak jak ostatnio zrobiło to kilku mnichów. Tylko że tamci popełnili spektakularne samobójstwa na ulicach Sajgonu, żeby zaprotestować przeciwko powszechnemu chaosowi. I byli starzy. Thu miał dopiero dwadzieścia lat. W samotności podpalił się w zaroślach za wsią. Nie do pojęcia, szalone.
Kiedy mistrz obudził się i wyszedł, nie miał na sobie odświętnych szat, ale ubranie robocze. Hao wstał i skłonił się. Mistrz odpowiedział mu głębokim ukłonem. Był to drobny człowieczek o szerokiej klatce piersiowej i cienkich jak patyki kończynach, z głową pokrytą szczeciną; Hao pomyślał, że pewnie golił go Thu. Biedny martwy Thu.
Usiedli na ganku, prowadząc uprzejmą rozmowę. Kiedy lunął deszcz, weszli do środka. Mistrz najwyraźniej uznał, że szum deszczu sprzyja luźnej pogawędce, bo gdy przestało padać, natychmiast zaczął mówić o śmierci Thu. Przyznał, że jej nie rozumie.
Mistrz poczęstował go kawałkiem champooy, ale Hao odmówił. Starzec wrzucił do ust pikantny suszony owoc i zaczął energicznie ssać, krzywiąc się przy tym.
-Jego oddech cuchnie mięsem bydła, cygarami i alkoholem. A ty? Ćwiczysz oddech?
Hao nie odpowiedział.
-Nie.
Mistrz wypluł pestkę. Chudy jak szkielet szczeniak wyskoczył spod ganku i trzęsąc się na całym ciele, szybko ją połknął, po czym zniknął.
Mistrz bacznie mu się przyglądał.
Hao domyślał się, że mistrz musiał mieć wiadomości od Trunga.
-Jakiś cel, za który nie będzie można cię potępić.
Hao czuł, jak jutrzejsza poranna mgła zaczyna się tworzyć niemal w tej samej chwili, gdy słońce schowało się za najbliższe wzgórze na zachodzie, zwane Górą Szczęśliwego Trafu. Jednakże losy góry uległy zmianie. Oddziały amerykańskiej armii budowały tam obóz, ludzie podejrzewali, że będzie to stałe lądowisko dla helikopterów. Do Hao dotarła wiadomość, że planują rozrzucić wzdłuż dróg numer jeden i dwadzieścia dwa mieszanki, które zabiją tam całą roślinność. Pozbawienie partyzantów możliwości tworzenia zasadzek uważał za dobry pomysł. Z drugiej zaś strony to najśliczniejsza ziemia na świecie. Teraz panują tu smutek i wojna, ale choroba rozpaczy nigdy wcześniej nie drążyła samej ziemi. Hao nie chciałby widzieć jej zatrutej.
Ze względu na możliwy przyjazd amerykańskiego pułkownika czekali z uroczystością pogrzebową, ale minęła czwarta, a pułkownik się nie pojawił, uznali więc, że teraz ryzyko zasadzki z pewnością powstrzymuje go od wyruszenia w drogę, i zaczęli bez niego. Ceremonia odbywała się w świątyni. W pogrzebie brało udział ośmiu wieśniaków, siedmiu starców i wnuk jednego z nich, siedzieli w świetle świec wokół głównego miejsca świątyni, gdzie nie było zwłok, tylko liczne, głównie drewniane i pozłacane figury Buddy. Całości dopełniała migotliwa dekoracja na baterie, jaką znaleźć można w wojskowych barach: kula, na której ruchome pasy światła obracały się zgodnie z ruchem wskazówek zegara. Mistrz mówił głośno, jak do uczniów. Jakby ktoś kiedykolwiek czegoś się nauczył.
Amerykanie przyjechali tuż przed zapadnięciem zmroku w otwartym dżipie. Albo nie bali się zasadzek na drogach, albo biwakowali z wojskową grupą budowlaną na Górze Szczęśliwego Trafu. Krzepki pułkownik, jak zawsze ubrany po cywilnemu, prowadził z karabinem wetkniętym między kolana i cygarem w ustach. Towarzyszyli mu żołnierz piechoty oraz Wietnamka w białej bluzce i szarej spódnicy. Przedstawił ją jako panią Van, pracownicę Służb Informacyjnych Stanów Zjednoczonych.
Przywieźli projektor oraz składany ekran, jako że zamierzali wyświetlić mieszkańcom wioski godzinny film.
Pułkownik Sands skłonił się przed mistrzem, po czym amerykańskim zwyczajem energicznie uścisnęli sobie dłonie.
Hao spełnił prośbę. Powiedział pułkownikowi, że mistrz nie widzi żadnych przeszkód. Młody żołnierz przygotował sprzęt, kable i cztery płócienne składane krzesła - „dla starszyzny”, jak powiedział pułkownik - a także mały generator, który włączony kilka metrów za drewnianymi ścianami świątyni napełnił dolinę warkotem i odorem spalin. Hao wyjaśnił, że razem z mistrzem muszą odwiedzić chorego wieśniaka, ale chyba wrócą na drugą część filmu. Pułkownik odparł, że rozumie, chociaż Hao wcale nie był tego taki pewien. Zapadł zmierzch, potem noc i kiedy stało się jasne, że absolutnie nikt nie przyjdzie, pułkownik Sands kazał wyświetlić film dla siebie. Projektor uruchomiony przez hałaśliwy generator napełnił świątynię migotliwym światłem, niskim dudniącym głosem i ostrą muzyką. Film zatytułowany Setki błyskawic, jeden grzmot, przedstawiał krótki, tragiczny, heroiczny okres życia prezydenta Johna F. Kennedy ego. Oglądali go także amerykański żołnierz i pani Van, która miała tłumaczyć narrację widzom, choć naturalnie takiej potrzeby nie było. Pułkownik powiedział, że film trwa pięćdziesiąt pięć minut, tak więc na pięć minut przed końcem Hao i mistrz ukradkiem wśliznęli się do sali. Mistrz usiadł na swojej poduszce za przenośnym ekranem, skąd w gruncie rzeczy nic nie widział, a Hao na krześle obok młodego żołnierza. Pani Van, która zajmowała miejsce za pułkownikiem, spojrzała na Hao, ale najwidoczniej uznała, że sam sobie może tłumaczyć. To nie była prawda. Aby zrozumieć angielski, Hao musiał widzieć twarze i gesty, poza tym pułkownik, który siedział z założonymi rękoma, zagłuszał lektora, gorzkim tonem mówiąc do siebie. Film przy wtórze podniosłej muzyki kończył się zbliżeniem na wieczny płomień na grobie Johna F. Kennedy’ego, solidną pochodnię, która zgodnie z zamierzeniami Amerykanów miała nigdy nie zgasnąć.
Hao rozumiał intencję pułkownika i pragnął przyznać mu rację. Tak, wszystko to strumienie łączące się z coraz większymi morzami, a uratować nas może tylko to, co robimy w tej chwili... Zasób słownictwa pozwolił mu powiedzieć:
Uwagę obu mężczyzn przyciągnęło jakieś zwierzątko, mały szczur albo żaba, które bezczelnie wskoczyło do sali przez otwarte drzwi. Pułkownik zareagował gwałtownie, ku zdumieniu Hao rzucając się na niego całym ciałem i przewracając go z krzesłem na plecy. W rezultacie Hao uderzył potylicą o twardą podłogę i ból przeszył mu oczy niczym eksplozja lodowatych igieł. Odzyskał jasność widzenia, kiedy przedmiot, bo to był przedmiot, a nie gryzoń, zatrzymał się o metr przed jego twarzą, i pojął, że to chyba granat, że to jego śmierć. Żołnierz przykrył granat hełmem, po czym wolno, z jakimś ociąganiem w ruchach położył się na hełmie, wpatrzony najpierw w podłogę, potem prosto w twarz Hao oddaloną o kilkanaście centymetrów, przez co ten widział wyraźnie oczy Amerykanina ogarniętego bez reszty przerażeniem. W pełnym ech milczeniu minęło kilka sekund.
Cisza trwała przez kilka następnych długich sekund. Twarz żołnierza nie uległa zmianie, wciąż nie oddychał, ale w jego oczy powróciła dusza i spoglądał na Hao z niejakim zrozumieniem.
Hao uświadomił sobie, że pułkownik leży mu na piersiach, że rzucił się na niego w tej samej chwili, w której żołnierz rzucił się na hełm. Uświadomił sobie ból w łydkach i w głowie, a także ciężar potężnego amerykańskiego pułkownika. Z trudem oddychał, dusił się. Wreszcie żołnierz wypuścił długo wstrzymywane powietrze i Hao czuł, jak oddech tamtego owiewa mu twarz. Pułkownik położył dłonie na podłodze, podniósł się na kolana i Hao mógł napełnić płuca.
Pułkownik wstał jak bardzo stary człowiek i pochylił się, łapiąc żołnierza za ramię.
Pozostali poszli za nim, co być może było nierozsądne. Pani Van zajmowała się żołnierzem, szybko mówiąc po angielsku, otrzepując mu koszule i spodnie ruchami energicznymi, niemal histerycznymi, jakby dusiła płomienie. Skończywszy z żołnierzem, zaczęła czyścić koszulę Hao.
Mistrz wyszedł ze świątyni. Ze swego miejsca za ekranem niemal nic nie widział. Kiedy Hao powiedział mu o granacie, dwoma wielkimi susami odsunął się od studni.
Hao przetłumaczył przeprosiny pułkownika i odpowiedź mistrza:
W odpowiedzi Hao ściągnął usta.
Stał obok uprzejmie, podczas gdy goście spakowali sprzęty i przez radio połączyli się z obozem na Górze Szczęśliwego Trafu.
W ciągu kilku minut pojawił się patrol składający się z trzech dżipów i wielu żołnierzy. Po krótkim czasie konwój z rykiem odjechał w noc.
Hao po cichu wszedł do sali szkolnej i po omacku poszukał na ścianie gwoździa. Rozebrał się, powiesił koszulę i spodnie, po czym dłońmi wygładził słomiankę i rozwinął kawałek lnu, który miał chronić go przed moskitami. Mistrz usłyszał go przez ścianę, ze świątyni, i życzył mu dobrej nocy. Hao cicho odpowiedział i w kompletnej ciemności położył się na macie, ubrany tylko w bieliznę.
Ten pułkownik - Hao nigdy nie widział go w mundurze. To wydawało się właściwe. Jakimś sposobem o wszystkich Amerykanach myślał jak o cywilach, aczkolwiek w całym swoim życiu widywał jedynie Amerykanów z rządu, Amerykanów z armii i nielicznych amerykańskich misjonarzy. Mimo to myślał o Amerykanach jak o kowbojach. Zdumiała go odwaga młodego żołnierza. Może to dobrze, że przyjechali do Wietnamu.
Chociaż rozdzielała ich ściana, wyczuwał, że mistrz jest zły na siebie z powodu konszachtów z pułkownikiem. Amerykanin był atrakcyjny, fascynujący, ale w ostatecznym rozrachunku Amerykanie to tylko kolejna horda aktorów pociągających za sznurki w teatrze kukiełkowym. Kurtyna spada, kończąc przedstawienie Francuzów, kurtyna się podnosi dla marionetek poruszanych przez Amerykanów. Ale czasy niewolników i marionetek minęły. Tysiąc lat pod panowaniem Chin, potem dominacja francuska - wszystko to skończone. Teraz nadchodzi wolność.
Hao przemawiał cicho do mistrza. Życzył mu szczęśliwych snów. Sam nie potrafił zasnąć. Wnętrzności płonęły mu ze strachu. A jeśli następny granat potoczy się ku niemu z mroku nocy? Nasłuchując, czy nie zbliżają się mordercy, uzmysłowił sobie męczące życie dżungli, ryk owadów tak głośny jak miejskie hałasy w środku dnia. Na wszystkim ciąży klątwa. Jego żona jest chora, siostrzeniec martwy, wojny nigdy się nie kończą. Stopami odnalazł sandały, wyszedł na dwór do studni, w ciemności napił się z wiadra i odzyskał panowanie nad sobą. Nic nie jest w stanie go zranić. Żył, poznał miłość, spotkał się z wielką dobrocią. Szczęśliwe życie!
Wrzuciwszy granat do świątyni, Trung odwrócił się i za chatami cicho pobiegł w stronę szlaku. Po kilku metrach zwolnił. Usłyszał głosy, poruszenia, ale wybuch nie nastąpił.
Minęła minuta, dwie minuty. Nawet gdyby doszło do eksplozji, mógłby jej nie usłyszeć, bo krew tak dudniła mu w żyłach.
Stał na środku wąskiej ścieżki, trzymając się za brzuch. Ogarniał go żal. Nie spodziewał się, że ci głupcy usiądą obok Amerykanów. Od lat nie płakał.
Gdybym naprawdę ich zabił, pewnie mniej bym płakał.
Szloch dobrze mu zrobił. Stare kobiety powiadają: Lej łzy, są korzystne dla zbiorów. W młodości płakał z wielu powodów. Później nie tak często.
Ruszył ścieżką. W Sajgonie dali mu tylko jeden granat. No dobrze.
Powiedzieli mu, żeby czekał na amerykańskiego cywila, który przywiezie projektor filmowy. Konkretny cel. Nie zapytał, dlaczego nie posłali dobrego strzelca z karabinem. Przypuszczał, że śmierć Amerykanina miała wyglądać na przypadkową.
Musiał zejść do strumienia, żeby okrążyć wioskę z hałaśliwymi psami. Wzdłuż brzegu dotarł do domu szefa regionu. Wszyscy już spali. Trung przysiadł pod drzewem w miniaturowym ogródku za domem, owinął głowę szmatą i oparł twarz o kolana. Odpoczywał przez dwie godziny.
Nie miał pojęcia, dlaczego poprosił starego przyjaciela Hao o fundusze. Instrukcje nie przewidywały nawiązywania kontaktów. Nie sądził, by rzeczą słuszną było bliższe badanie własnych motywów.
Natychmiast po drugim pianiu koguta obudził szefa i zdał raport ze swojej porażki. Przydzielono mu chiński karabin typ 56 i dwa magazynki po trzydzieści nabojów oraz rozkazano wrócić do obozu wykolejonych chłopców nad rzeką Van Co Dong, „zagubionej komendy” partyzantów Hoa-hao. Zadeklarowali gotowość do zmiany miejsca i poddania się indoktrynacji.
Rzeka wezbrała. Trung musiał dojść do brodu wysoko ponad obozem, przejść na drugi brzeg i zawrócić, w sumie miał do pokonania pięć, sześć kilometrów.
Koło budki strażnika zbudowanej z liści banana i bambusa dał sygnał, ale nikt nie odpowiedział.
Ścieżka prowadziła do czarnego, pobrużdżonego placu nad rzeką, gdzie dawniej był targ. Ludzi wypędziła stąd zaraza, a później uzdrowiciel kazał spalić wszystkie zabudowania w zabobonnej ceremonii. Zachowała się tylko stodoła, która obecnie służyła jako koszary.
Młodzieńcy zebrali się przed nią, by pogrzebać jednego z towarzyszy. Wyjaśnili, że wykończył go dwutygodniowy atak malarii. Rozebrali nieboszczyka, wsypali ziarna ryżu do jego otwartych ust. Nagie ciało bez trumny złożyli do głębokiego na metr grobu i przykryli je wilgotnymi, żółtawymi grudami ziemi.
Trung obserwował ich z boku, odganiając muchy od ust. Chłopcy w milczeniu stali przy mogile jakąś minutę. Wreszcie jeden powiedział:
Byli bardzo młodzi, wielu jeszcze nie skończyło dwudziestu lat. Ich grupa nigdy nie należała do Viet Minhu. Byli ciemnymi góralami z Ba Den, którzy nie wiedzieli, jak grzebać swoich zmarłych.
Po pogrzebie zebrał ich przed barakiem, żeby do nich przemówić, choć mógł tylko powtórzyć to, co wcześniej powiedzieli inni.
Jesteśmy scentralizowani. Mamy żelazną strukturę. Jesteśmy zamknięci w jednej pięści, która znika w rękawie, kiedy zachodzi taka potrzeba. Naszej woli nic nie złamie. Nasza wola jest naszą bronią. Nie pokonają jej największe armie kolonialistów. Wypędziliśmy Francuzów i wypędzimy Amerykanów, zarżniemy i pogrzebiemy ich marionetki. Twierdzą, że odnoszą zwycięstwa? Niech sobie twierdzą. Najeźdźcy walczą z oceanem. Nieważne, ile fal pokonają, ocean naszej determinacji zawsze tu będzie.
Chcecie być wolni? Wyzwolenie osobiste to wyzwolenie narodowe. Ludzie, którzy dowodzili wami na początku, rozumieli to, nauczyli się tego od Hoa-hao i doprowadzili was aż tutaj. Teraz musicie przyłączyć się do nas, by dojść do końca, a jest nim początek tego, na co wszyscy mamy nadzieję, świt pierwszego dnia naszej wolności narodowej.
Dawno temu przestał chodzić na zajęcia i sam nie wiedział, o czym mówi.
Przysłano go tutaj, ponieważ przez jakiś czas służył w świątyni Nowej Gwiazdy w pobliskiej wiosce, i uznano, że przypuszczalnie zna tych ludzi. Drobne nieporozumienie. Osieroceni chłopcy we wczesnym dzieciństwie zostali zwerbowani - porwani - wysoko w górze rzeki przez partyzantów Hoa-hao, pochodzących wprawdzie z delty Mekongu, ale do wycofania się na wzgórza zmuszonych przez Viet Minh. Przywódcy albo porzucili młodziutkich rekrutów, albo zostali zabici, tymczasem ich rodzinna wioska przestała istnieć, mieszkańcy rozproszyli się, uciekając przed walkami. Przez lata chłopcy wędrowali wzdłuż Van Co Dong, nigdzie nie spotykając się z serdecznym przyjęciem, i wreszcie zatrzymali się w miejscu dobrze znanym w rejonie z wyjątkowo zjadliwej odmiany malarii, zwanej „krwawymi sikami”. Nikt im nie przeszkadzał, gdy jeden po drugim umierali.
Trung powiedział im, że pochodzi z Ben Tre, ale wiele lat spędził na północy. Obecnie, aż do czasu ponownego zjednoczenia, serce Wietnamu znajduje się na północy.
Popatrzcie na siebie, pomyślał, od narodzin do śmierci tylko wygnanie, wędrówka, wojna.
Tak, tak, nic tylko gówno, co za ohyda, przeklinał siebie. Chciał powiedzieć: umierajcie tu, umierajcie tam, tylko trzymajcie się z daleka od kołchozu.
Młodzi bracia, posłuchajcie uważnie. Wszyscy umrzemy. Chcecie umrzeć przez mikroba? Ostateczne zwycięstwo składać się będzie z wielu porażek. Chcecie, by pokonał was mikrob? Im szybciej wyruszymy, tym lepiej.
Patrzyli na niego tak, jakby go nie rozumieli. Pewnie wielu rzeczywiście nie rozumiało, jako że pochodzili z daleka, gdzie mówiono innymi dialektami.
Kiedy się naradzali, Trung stał z boku i nie patrzył na nich. Ten sam mężczyzna, który zaproponował naradę, teraz podszedł i dotknął jego ramienia.
-Jeśli taka jest wasza decyzja, to dobrze - odparł Trung.
Cała grupa poprzednią noc czuwała przy chorym towarzyszu i wszyscy byli zmęczeni. Nie mieli nic do roboty, wystawili więc wartowników, a reszta poszła do baraku. Trung usiadł pod ścianą. Zauważył zgniecione paczki papierosów zakrywające dziury w słomianym suficie. Kilka wychudłych kotów wałęsało się koło nich, wyjadając śmieci z podłogi.
Jednooki chłopak przyniósł naręcze kokosów. Pokazał na siebie.
Dali Trungowi pryczę, a nawet małą poduszkę. Sami rozłożyli się jak na biwaku: na dworze stał wartownik, w środku pięciu grało w karty, jeden kibicował, jeden chrapał. Trung bez powodzenia próbował się zdrzemnąć. Podejrzewał, że chłopcy wiele dni spędzili w taki sposób. Wiatr ucichł, Trung słyszał, jak wezbrana rzeka ociera się o brzegi. Zapadł zmrok. Wartownicy porzucili stanowiska i przyszli na wieczorny posiłek. W sumie było ich kilkunastu, wychudzonych mężczyzn zwiedzionych tym odcinkiem rzeki Van Co Dong. Ochraniali siebie przed wszystkimi, którzy mogą nadejść, nieważne kto to będzie, i najwyraźniej nie zdawali sobie sprawy, że nie nadejdzie nikt.
Przez całą noc utrzymywali kopcący się ogień, by odpędzić moskity. Trung spał z bandaną na nosie i ustach, pozostałym dym chyba nie przeszkadzał.
Deszcz zaczął padać późno w nocy. Mężczyźni przestawiali sprzęty w miejsca, gdzie nie ciekło z dachu, i sami zmieniali pozycje, powtarzając:
Potem znowu się położyli. Nikt nic nie mówił, bo wszystko zagłuszał deszcz lejący się przez dach. W świetle świec Trung widział ich twarze wpatrzone w nicość. Za to wyraźnie poprawił się im nastrój. Rozległy się śmiechy i śpiewy. To byli dobrzy chłopcy. Robili to, co przynosił los. Kiedy deszcz przybrał na sile, wetknęli więcej zgniecionych paczek papierosów w sufit.
O północy do stodoły wsunęły się cztery psy. Trung jako jedyny nie spał; wycelował latarkę w poruszające się bezszelestnie zwierzęta, które wypadły na dwór, kiedy oślepiło je światło. Snop przebił się przez dym z ogniska, igrając na mężczyznach i chłopcach śpiących po dwóch, po trzech. Leżeli obok siebie, obejmowali się wzajemnie albo dotykali w swobodny sposób, jak członkowie rodziny.
O świcie Trung wymknął się na dwór, usiadł po turecku na mokrej ziemi i oczyścił umysł, skupiając uwagę na powietrzu wchodzącym i wychodzącym przez nozdrza; w dzieciństwie robił tak codziennie rano i wieczorem w świątyni Nowej Gwiazdy. Ponad rok temu wrócił do tej praktyki, choć nie miał pojęcia dlaczego. Z jej powodu był marnym komunistą. Prawdę mówiąc, stracił przekonanie, że krew i rewolucja to użyteczne narzędzia zmiany ludzkiego umysłu. Kto to powiedział? - pewnie Konfucjusz: „Nie zdołam wielkim młotem wykuć rzeźby z kamienia, nie zdołam przemocą uwolnić ludzkiej duszy”. Pokój był tu i teraz. Pokój obiecywany w innym miejscu lub czasie był kłamstwem.
Cztery psy zeszłej nocy to były Cztery Szlachetne Prawdy, odpędzające jego kłamstwa w mrok.
Tracił wątek. Świadomie skupił się na oddechu.
Znowu zadał sobie pytanie, dlaczego poprosił Hao o pieniądze.
Twarz Hao, kiedy mnie zobaczył: jak u szczeniaka, którego zbyt brutalnie potraktowałem. Ten malec zaczął się mnie bać. Cudowne uczucie. Ach, nie...
...Wcześniej czy później umysł czepia się myśli i podąża za nią w labirynt, jedna myśl łączy się z drugą. Potem labirynt zamyka się w sobie, a ty stwierdzasz, że jesteś na zewnątrz. Nigdy nie znajdowałeś się w środku, to był sen.
Trung skupił uwagę na oddechu.
Poranek - mgła kryjąca się nad rzeką i chmura złapana na górskich szczytach. Trung słyszał, jak chłopcy zaczynają się ruszać, budząc się do największego ziemskiego triumfu: następnego dnia nie w grobie. Nie całkiem przytomni, owinięci kocami człapali na dwór, żeby się wysikać.
- Młodzi, dopóki żyjecie, uczcie się, jak budzić się z koszmaru - powiedział im Trung. Patrzyli na niego zaspanymi oczami.
Jak co tydzień w poniedziałek wieczorem William „Skip” Sands z CIA testował swoją energię, towarzysząc mieszanemu patrolowi złożonemu z armii i policji filipińskiej w bezowocnym poszukiwaniu niewidzialnych ludzi w mrocznych górskich zakątkach. Tym razem jego przyjaciela, majora Aguinaldo, coś zatrzymało, a nikt poza nim nie miał pojęcia, co począć z Amerykaninem. W milczeniu jeździli po wyboistych drogach hałaśliwym konwojem trzech dżipów, jak zwykle wypatrując śladów partyzantów Huk i jak zwykle żadnych nie znajdując. Tuż przed świtem Sands wrócił do sztabu i stwierdził, że nie ma światła, a klimatyzacja nie działa. Po raz trzeci w tym tygodniu miejscowa elektrownia miała awarię. Otworzywszy drzwi sypialni na dżunglę, spływał potem w łóżku.
Cztery godziny później klimatyzacja ożyła i Sand obudził się w mokrej od potu pościeli. Zaspał, pora śniadania pewnie minęła i będzie musiał opuścić poranne ćwiczenia. Wziął szybki prysznic, ubrał się w spodnie khaki i miejscową obszerną koszulę z gazy zwaną barong tagalog, prezent od filipińskiego przyjaciela majora Aguinaldo.
Na dole zobaczył, że nakryto dla niego przy pustym poza tym mahoniowym stole. W szklance z wodą zdążył się roztopić lód. Obok leżała gazeta, w rzeczywistości wczorajsza, dostarczona przez kuriera z Manili. Służący Sebastian wyszedł z kuchni:
- Dzień dobry, Skip - powiedział. - Będzie fryzjer.
- Kiedy?
- Już jest.
- Gdzie?
- Jest w kuchni. Chcesz najpierw śniadanie? Chcesz jajko?
Sands usiadł przed szerokim oknem, które wychodziło na szaloną scenę przedstawiającą dwudołkowe pole golfowe otoczone przez bujną dżunglę. Ten miniaturowy ośrodek - dom mieszkalny, pomieszczenia dla służby, szopa i warsztat - został zbudowany jako ośrodek wczasowy dla personelu Del Monte Corporation. Sand nie spotkał jeszcze nikogo z Del Monte i teraz przestał się już tego spodziewać. Poza nim mieszkali tu tylko dwaj inni ludzie, jednym był angielski ekspert od moskitów, drugim Niemiec - Sands podejrzewał, że to bardziej ponury specjalista, może strzelec wyborowy.
Bekon i jajka na śniadanie. Maleńkie jajka. Bekon zawsze był smaczny. Ryż, żadnych ziemniaków. Miękki chleb, nikt nie słyszał o tostach. Filipińczycy krzątali się po ośrodku w białych uniformach, mopami i szmatami rozprawiając się z pleśnią i brudem. Młody mężczyzna, ubrany tylko w bokserki, minął wejście do głównej sali, ślizgając się na odwróconych połówkach orzecha kokosowego, którymi polerował drewnianą podłogę.
Sands zajął się lekturą pierwszej strony „Timesa” wydawanego w Manili. Gangster Boy Golden został zamordowany w swoim salonie. Sands przyjrzał się fotografii przedstawiającej trupa w szlafroku, z dziwnie rozrzuconymi kończynami i językiem wystającym spomiędzy zębów.
Pojawił się fryzjer, starzec taszczący drewnianą skrzynkę.
Dzień był pogodny i sprawiał wrażenie łagodnego, ale Skip wciąż bał się nieba. Lało bez przerwy od sześciu tygodni, od chwili gdy w połowie czerwca przyjechał do Manili, a potem pewnego dnia jakby ktoś zakręcił kurek. To była jego pierwsza podróż poza granice Ameryki. Mieszkał w Kansas do dnia, gdy z czerwonopomarańczową walizką wsiadł do autobusu jadącego do Bloomington w Indianie, by podjąć studia na uniwersytecie, choć kilka razy jako dziecko i później nastolatek był z wizytą w Bostonie u rodziny ze strony ojca. Przy ostatniej okazji spędził prawie całe lato z gromadą krewnych, irlandzką bandą gliniarzy i żołnierzy weteranów potężnych jak mastify oraz ich wiecznie zatroskanych żon przypominających pudle. Przytłoczyli go nieświadomą wulgarnością i hałaśliwą towarzyskością, przyjęli do swojego grona, pokochali, przedstawili siebie jako rodzinę, której nigdy nie mógł znaleźć pośród krewniaków matki ze środkowego zachodu, traktujących się wzajemnie jak dalecy znajomi. Ledwo pamiętał ojca, ofiarę Pearl Harbor. Irlandzcy stryjowie z Bostonu pokazali Skipowi jego przyszłość, wyznaczyli kształt, który pewnego dnia jako dorosły mężczyzna miał wypełnić. Nie sądził, by spełnił ich oczekiwania. To tylko dowodziło jego małości.
Teraz ze strony Filipińczyków, tych uroczych miniaturowych Irlandczyków, czuł to samo ciepło i serdeczność. Na Filipinach był od ośmiu tygodni. Lubił tutejszych ludzi, za to nienawidził tutejszego klimatu. Tak rozpoczął piąty rok służby dla Stanów Zjednoczonych jako agent Centralnej Agencji Wywiadowczej. Skip uważał, że zarówno Agencja, jak i cały kraj są wspaniałe.
- Chcę przystrzyc boki - powiedział staruszkowi. Pod wpływem zmarłego prezydenta Kennedy’ego przestał obcinać się na jeża, a niedawno, być może pod wpływem hiszpańskich pozostałości w regionie, zapuścił wąsy.
Kiedy fryzjer szczękał nożyczkami, Sands przeglądał drugą gazetę, manilskiego „Enquirera”; największy artykuł na pierwszej stronie zapowiadał, że jest pierwszym z serii przedstawiającej relacje filipińskich pielgrzymów o niezwykłych cudach, w tym o uleczeniu z astmy, o drewnianym krzyżu, który zmienił się w złoty, o kamiennym krzyżu, który się poruszał, o płaczącym gipsowym posągu i o krwawiącym gipsowym posągu.
Fryzjer podsunął mu niewielkie lustro. Dobrze, że nie musi pokazywać się w tej fryzurze w stolicy. Wąsy istniały tylko jako nadzieja, włosy osiągnęły stan średni, za długie, by przejść niezauważone, za krótkie, by nad nimi zapanować. Ile lat strzygł się na jeża? Osiem, dziewięć - od dnia rozmowy z oficerami Agencji, którzy przyjechali do Bloomington rekrutować studentów. Obaj ubrani byli w garnitury i mieli krótkie włosy, co zaobserwował poprzedniego popołudnia, podpatrując ich przybycie do hotelu dla gości w campusie - przybycie obciętych na jeża oficerów z Centralnej Agencji Wywiadowczej. Spodobał mu się pierwszy człon tej nazwy.
Tutaj, w miejscu oddalonym o dzień jazdy od Manili, nie czuł się w żadnym centrum. Czytał zabobonne gazety. Gapił się na winorośle na gipsowych ścianach, plamy pleśni na ścianach, jaszczurki na ścianach, pryszcze błota na ścianach.
Ze swojego punktu obserwacyjnego na tarasie Sands wyczuwał napięcie w powietrzu, coś w rodzaju powstrzymywanej kłótni między pracownikami w domu - nie lubił nazywać ich służącymi. To podrażniło jego ciekawość. Wychowany w sercu Ameryki, dokładał jednak starań, by unikać osobistych kontrowersji, ignorować dąsy, szanować uniki, odgradzać się od podniesionych głosów dobiegających z innych pomieszczeń.
Na patio wyszedł Sebastian, sprawiający wrażenie zdenerwowanego.
-Kto?
Ale minęło dwadzieścia minut i nikt nie przyszedł.
Po skończonym strzyżeniu Sands wszedł do chłodnego salonu z wypolerowaną drewnianą podłogą. Pusto. W jadalni był tylko Sebastian, który nakrywał stół do lunchu.
Sands usiadł na rattanowym fotelu na tarasie. Tutaj mógł albo czytać gazetę, albo obserwować angielskiego entomologa, człowieka nazwiskiem Anders Pitchfork, który zagrywał kijem trójką piłeczkę golfową pomiędzy dwoma pełnowymiarowymi greenami bardzo małego pola golfowego, zajmującego mniej więcej dwa akry starannie utrzymanego i jednorodnego biologicznie trawnika. Za otaczającym je wysokim łańcuchem roślinność pieniła się bujnie, tworząc mroczny i niezbadany gąszcz. Pitchfork, siwiejący londyńczyk w bermudach i żółtej koszulce polo, ekspert od widliszków, spędzał na polu golfowym poranki, póki nie wygnało go słońce wznoszące się ponad dach budynku. Wówczas szedł do pracy, którą było zlikwidowanie malarii.
Sands widział gościa z Niemiec; w piżamie jadł śniadanie na prywatnym tarasie przed swoim pokojem. Niemiec przyjechał, żeby kogoś zabić - Sand był o tym przekonany, choć rozmawiał z nim tylko dwa razy. Z Manili przywiózł go szef sekcji, a chociaż pozornie celem wizyty było ustalenie spraw z Sandsem, szef cały czas spędził z Niemcem, natomiast Sandsa poinstruował, żeby „był pod ręką i zostawił go samego”.
Co do Pitchforka, faceta od malarii z niezapomnianym nazwiskiem - ten zbierał informacje. Przypuszczalnie miał swoich ludzi w okolicznych wioskach.
Sands lubił domyślać się profesji innych. Ludzie przyjeżdżali i zajmowali się niejasnymi sprawami. W Brytanii miejsce takie jak to pewnie nazwano by „bezpiecznym domem”. Ale w Stanach, w Wirginii, Sandsa nauczono, by żadnego domu nie uważać za bezpieczny. By nie szukać żadnej wyspy na morzu. Pułkownik, który go szkolił, kazał wszystkim swoim podopiecznym nauczyć się na pamięć fragmentu „Brzegu od zawietrznej” z Moby Dicka Melville’a:
„Ale jako że w bezkresności jedynie tkwi prawda najwyższa, bezbrzeżna, nieogarniona jak Bóg - przeto lepiej już iść na zagładę w owej zawierusze nieskończoności, niż zostać ciśniętym na brzeg, choćby ten miał być ratunkiem! O, bowiem natenczas, któż by chciał nikczemnie jak robak wypełznąć na ląd!”1
Pitchfork wybrał z torby kij z wielką główką i z rzutni posłał piłeczkę ponad płotem głęboko w zarośla.
Tymczasem według „Enquirera” piraci na morzu Sulu porwali tankowiec i zabili dwóch członków załogi. W Cebu City brat kandydata na burmistrza zrobił sito z niego i jednego z jego zwolenników. Zabójca popierał w wyborach rywala, którym był ich ojciec. Gubernator prowincji Camiguin zginął z rąk „szaleńca w amoku”, jak napisano w gazecie, który zabił też dwóch innych ludzi, „kiedy ogarnęła go furia”.
A teraz Niemiec ćwiczył strzelanie do kauczukowca z dmuchawki, raczej niebędącej prymitywnym rękodziełem, co Sands wywnioskował z faktu, że składała się z trzech części. W całości miała długość ponad półtora metra, rzutki natomiast, długie na jakieś dwadzieścia centymetrów, były białe, zwężające się na końcach; w gruncie rzeczy przypominały wydłużone golfowe rzutnie. Niemiec posyłał je zręcznie do celu, często przerywając, by chusteczką otrzeć twarz.
Skip umówił się we wsi ze swoim przyjacielem, majorem armii filipińskiej, Eddiem Aguinaldo.
Skip i niemiecki zabójca, który może wcale nie był zabójcą ani nawet Niemcem, zjechali na targ znajdujący się w połowie zbocza. Wzięli klimatyzowany samochód, przez zamknięte okna z tylnego siedzenia oglądając drewniane chaty pokryte słomą, przywiązane kozy, chodzące wolno kury, wałęsające się psy. Kiedy mijali staruszki, które siedząc w kucki na zakurzonych gankach, pluły czerwonym betelem, gromadka małych dzieci odłączyła się od opiekunek i pobiegła za wozem.
Stare kobiety agresywnie rzuciły się za dziećmi, w sposób, jakiego Skip nigdy wcześniej nie widział.
Major Eduardo Aguinaldo w świeżo odprasowanym mundurze polowym czekał na tylnym siedzeniu czarnego mercedesa przed Monte Mayon, restauracją prowadzoną przez Włocha i jego filipińską rodzinę. Włoch Pavese serwował wszystko, co ludzie gotowi byli kupić, a nie było tego wiele. Dla gości przyrządził całkiem smaczne spaghetti po bolońsku z mnóstwem koziej wątroby. Major przywitał się z Niemcem, nalegając, by ten mówił mu po imieniu, i zaproponował wspólny lunch.
Ku zdziwieniu Skipa Niemiec się zgodził. Jadł z apetytem i dużo. Nie był otyły, ale wyglądało na to, że jedzenie to jego druga pasja. Skip nigdy nie widział go tak zadowolonego. Był to misiowaty, brodaty typ w okularach o szerokich brązowych oprawkach. Jego skóra należała do tych, które raczej się przypiekają, niż opalają, wielkie miękkie usta przy mówieniu wilgotniały.
Niemiec nie krył dezorientacji.
Jakby często byli pod ostrzałem. O ile Skip się orientował, nic takiego nigdy się nie zdarzyło. Eddie był jak mały chłopiec, chociaż lubił sprawiać wrażenie groźnego.
Trzy tygodnie temu Sands w Manili oglądał Eddiego w roli Henry’ego Higginsa w spektaklu My Fair Lady i nie mógł wyrzucić z pamięci obrazu przyjaciela majora, który nadmiernie uróżowiony i upudrowany chodził po scenie w smokingu, przystawał, zwracał się do pięknej filipińskiej aktorki i pytał: „Liza, gdzie do diabła są moje papucie?”. Widownia złożona z filipińskich biznesmenów i ich rodzin skręcała się ze śmiechu. Sands także był pod wrażeniem.
-Tak.
Zadał to pytanie, żeby podtrzymać rozmowę, i wstrząśnięty dostrzegł spojrzenie, które wymienili Eddie i zabójca.
Po posiłku wszyscy trzej zamówili espresso w maleńkich filiżankach. Przed przybyciem do tej odległej wioski Sands nigdy nie pił takiej kawy.
Kiedy zjedli i ich towarzysz ruszył w dół zbocza ku torom prowadzącym
do Manili, Skip zapytał:
-Jak rozumiem, mango i banany są dobre o tej porze roku. Jak wszystkie owoce tropikalne.
-Tak.
Wkroczyli na targ przykryty łatanym brezentowym dachem, pod którym unosił się odór krwawej jatki i zgniłych owoców. Niewiarygodnie zdeformowani i okaleczeni żebracy powlekli się za nimi po ubitej ziemi. Pojawiły się też dzieci, ale żebracy na wózkach, z kikutami osłoniętymi łupinami kokosa, z bliznami na twarzach, ślepi i bezzębni, odpędzili je laskami albo obciętymi kończynami, sycząc i przeklinając. Aguinaldo wyciągnął broń i wycelował w kłębiącą się grupę, a ta cofnęła się zgodnie i zniknęła. Potargował się szybko ze staruszką sprzedającą papaje, po czym wrócili na ulicę.
Eddie swoim mercedesem zawiózł Sandsa z powrotem do Del Monte House. Na razie nic ważnego sobie nie powiedzieli. Sands powstrzymywał się od zapytania, czy ich spotkanie miało konkretny cel. Eddie wszedł z nim do środka, ale najpierw otworzył bagażnik i wyjął ciężki obły przedmiot zapakowany w brązowy papier i obwiązany sznurkiem.
Eddie położył paczkę na kolanach i odpakował karabin M1, używany przez komandosów, ze składanym metalowym łożem. Drewniana nasada lufy została wymieniona i pokryta skomplikowanym rytym wzorem. Eddie wręczył broń Skipowi.
Sands obrócił ją w dłoniach. Eddie wycelował latarkę na zdobienia.
-Tutaj, w San Marcos. Prawdę mówiąc, na pewno jest w domu. W domu? Na litość boską. Nie. To żart.