Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Nie odnajdziesz celu, dopóki nie wyruszysz w podróż życia
Maksymilian, młody pisarz, nie może nigdzie zagrzać miejsca. Pieniądze się go nie trzymają, ale zawsze może liczyć na schronienie w Arce – domu w lesie zamieszkiwanym przez kilku nietypowych mężczyzn i jedną młodą wiedźmę, Lukrecję. Któregoś dnia książka autorstwa Maksymiliana wpada w ręce Łucji, królowej siedmiu krain kontynentu, nad którym ciąży okrutna klątwa…
Jedynym ratunkiem dla przeklętych ziem jest dotarcie do wydającego owoce nieśmiertelności Drzewa Życia. Nikt jednak nie wie, gdzie ono rośnie. Królowa Łucja wysyła na misję Maksymiliana, któremu obiecuje rękę i tron. Młody wędrowiec formuje drużynę i rusza w najniebezpieczniejszą i najbardziej niezwykłą
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 545
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
3 kwietnia 1856, miasto Trydent, cztery minuty przed południem
Nad kontynentem ciążyła klątwa. Ludzie żyli w strachu i cierpieniu. Każdy, kogo dopadła, zasypiał magicznym snem, a jego skóra siniała i zmieniała kolor na niebieski. Nikt nie potrafił odpowiedzieć na pytanie, skąd owa zaraza się wzięła, ale pewne było to, że ma charakter magiczny. Dlatego też całą winę zrzucono na magów i wiedźmy. Ponieważ nikomu nie udało się znaleźć sposobu na jej odwrócenie, mieszkańcy miast i wsi zaczęli mścić się na każdym, kto miał cokolwiek wspólnego z praktyką magiczną. W wielu przypadkach po prostu wymierzano najwyższą karę – śmierć. Tylko to wielu mściwym ludziom dawało chwilowe poczucie, że walczą z klątwą. Jednak to było za mało. Przez jakiś czas nadzieję pokładano w królewskiej parze czuwającej nad dobrem wszystkich krain kontynentu. Król Grzegorz i jego małżonka, mieszkający w Trydencie, poświęcali dużo energii i czasu na szukanie ratunku u wielu uczonych, mędrców i kaznodziejów. Niestety z czasem i oni ulegli mocy złego uroku, a wtedy nadzieja podwładnych zaczęła gasnąć. Nie dlatego, że zabrakło pomysłów czy ludzi chętnych do walki z problemem. Nikt nie chciał zaufać następcy tronu, którym była córka monarchów.
Kiedy korona spoczęła na głowie królowej Łucji, wszyscy zgromadzeni w zamkowej sali tronowej zaczęli klaskać i wiwatować, ale ani w ich oklaskach, ani w okrzykach nie było entuzjazmu. Choć na wielu twarzach pojawiały się uśmiechy, większość z nich była fałszywa. Niektórzy nie mieli zamiaru ukrywać swoich prawdziwych emocji. Ci stali wręcz oburzeni, z założonymi rękami. Przez ostatnie siedem lat służyli królowi Grzegorzowi, silnemu i zdecydowanemu władcy, a teraz, od dnia koronacji, mieli spełniać wolę jego niedorosłej córki. Dla pewnej części podwładnych było to gorsze niż klątwa. Takie jednak były prawa dziedziczenia tronu. Ponieważ królewska para nie doczekała się syna, korona przypadła jedynej córce króla i królowej.
Wśród niezadowolonych byli między innymi dwaj królewscy doradcy. Obaj nosili jednakowe, długie i cienkie wąsiki, jednak jeden był chudy i wysoki, a drugi niski i otyły. Po złożeniu władczyni przesadnych gratulacji taką odbyli ze sobą rozmowę na osobności:
– Widzisz, Francisie, w jakich czasach przyszło nam żyć? – powiedział niski jegomość z lekką nadwagą. – Dziewczyna na królewskim tronie. Straszne. Możemy stracić wiele wpływów w pozostałych sześciu krainach. Ba! Może nawet wybuchnie bunt albo wojna domowa.
– Nie bój się, Bastianie – odpowiedział mu wysoki, chudy lord Francis. – Musimy ją wyswatać i będzie po sprawie. Już o tym rozmawialiśmy. – Chwilę pomyślał. – Kontynent potrzebuje króla. Załatwimy to jak najszybciej.
– Kto byłby twoim zdaniem dobrym kandydatem?
– Lord… Jak mu tam… Nikolas Heart.
– Dlaczego pomyślałeś akurat o nim?
– Przystojny rycerz na białym koniu. Łatwo będzie ją do niego przekonać, a i na niego nie będzie nam trudno wpłynąć.
– Rozumiem twój punkt widzenia – uśmiechnął się złowieszczo Bastian. – Oby się to nam udało.
W czasie trwania przyjęcia z okazji koronacji Łucja wyczuwała fałsz i niechęć wobec swojej osoby. W pewnym momencie opuściła salę tronową, po czym uciekła do najbliższego miejsca, w którym czuła się bezpieczna: do królewskiej biblioteki znajdującej się piętro niżej. Zapłakała, przechodząc pomiędzy wysokimi regałami pełnymi książek. Ostatecznie usiadła w kącie przy otwartym oknie i starała się powstrzymać łzy. Po niecałym kwadransie, kiedy udało jej się trochę opanować, usłyszała krakanie jakiegoś ptaka, a później odgłos upadającego przedmiotu. Postanowiła sprawdzić źródło dźwięku. Nie usłyszała już ptaka, ale w jednej z alejek zauważyła leżącą na podłodze książkę. Podeszła do niej i wzięła ją do rąk. Nosiła tytuł „Moja pierwsza wyprawa”, a była pióra niejakiego Maksymiliana.
Brussla, 24 listopada 1855 roku
Moja Ukochana Greto,
piszę do Ciebie ten list, gdyż minęło zbyt wiele czasu od naszego rozstania, a ja tak bardzo za Tobą tęsknię. Kiedyś powiedziałaś mi, że razem będziemy żyć na wieki. Jednak życie nie jest bajką mającą zawsze dobry koniec. Ponieważ nie potrafię pogodzić się z Twoim odejściem, uznałem, że odnajdę Cię, by móc znów być przy Tobie. Obiecuję, Najdroższa, że przybędę do Ciebie, choćbym miał przejść przez samo piekło! Jednak zanim to zrobię, muszę załatwić tutaj pewne sprawy, niemogące pozostać niedokończonymi. Ponadto winny Ci jestem wyjawić pewną tajemnicę, którą skrywałem przed Tobą i światem. Wiem, że nie mieliśmy przed sobą żadnych sekretów, ale tej jednej rzeczy naprawdę nie mogłem Ci wtedy powiedzieć. Dziś uważam, że powinienem był to zrobić. Może wtedy byś ode mnie nie odeszła… Może wciąż bylibyśmy razem?
Tajemnica, którą ukrywałem, to świadomość mającej nadejść klątwy. Dziś jako jedyny na świecie wiem, jak do niej doszło, i właśnie to chcę Ci wyjawić w moich listach. Mam nadzieję, że zrozumiesz i mi wybaczysz.
Wszystko zaczęło się 3 lipca poprzedniego roku. Tamtej nocy upajałem się winem w swojej sypialni w towarzystwie młodych kobiet. W swojej przeszłości byłem złym i głupim draniem. Dziś okropnie wstydzę się o tym pisać, ale owej nocy istotnie spędzałem czas bardzo nieprzyzwoicie. Starałem się w ten sposób zapełnić choć na chwilę próżnię mego serca. Przysięgam ci, że po dziś dzień nie jestem dumny z życia, jakie wtedy prowadziłem. Mieszkając w dużej willi i posiadając dużą sumę pieniędzy, uważałem, że wiele od życia mi się po prostu należy. Mogłem kupić sobie prawie wszystko i prawie każdego. Niestety żadna suma nie była na tyle duża, by kupić miłość. Dopiero Ty nauczyłaś mnie, że miłość to nie towar ze sklepowej półki. Nauczyłaś mnie, że pragnąć kogoś to nie znaczy kochać. Pokazałaś, że prawdziwa miłość polega na poświęcaniu siebie dla drugiej osoby… Och, Greto… Tak tęsknię za twoimi mądrościami i przemyśleniami… Z Tobą, Najdroższa, wszystko było inaczej. Ten mój szary świat w końcu nabrał kolorów.
Tamtej pamiętnej lipcowej nocy ostatecznie znudziłem się towarzystwem dziewcząt i kazałem im się wynosić. Wolałem zostać sam z powodów, których już nie pamiętam. Dopijając wino, patrzyłem przez okno w blask księżyca, zastanawiając się nad sensem życia. Po jakichś trzydziestu minutach Henryk, mój lokaj, zaczął wołać i walić do drzwi mojej sypialni. Wściekłem się i rzuciłem na podłogę pustą już butelkę. Wyszedłem z pomieszczenia i nawrzeszczałem na niego. Ten nieudolny staruch doskonale wiedział, że ma mi nie przeszkadzać o tak późnych godzinach. Przepraszał i przekonywał mnie, że ma dla mnie bardzo ważną informację. Poszedłem do niego i zobaczyłem przerażenie na jego bladej twarzy. Wyjąkał, że przyszedł do mnie pewien dziwaczny jegomość, żądający natychmiastowego spotkania. Kazałem lokajowi wyrzucić za drzwi nieproszonego gościa, ale on błagał mnie, bym zszedł na dół i się z nim spotkał. Nie miałem zamiaru z nikim rozmawiać, ale widząc, jak mój sługa się trzęsie ze strachu, sam musiałem rozprawić się z natrętem. Zawinąwszy pas szlafroka, poszedłem na spotkanie, nie kryjąc swego zdenerwowania. W salonie czekał na mnie wysoki dziwak z poważnym wyrazem twarzy. Jego wyłupiaste oczy, które, jak później zauważyłem, wcale nie mrugały, przyprawiały mnie o dreszcze, tak samo jak jego niezwykle małe źrenice. Ubrany był w drogie, ale bardzo stare, znoszone i dziurawe w wielu miejscach łachy szlachcica. Na głowie miał za to piękny, błyszczący cylinder mieniący się różnymi kolorami niczym brylant. Na jego barku spoczywało czarne ptaszysko. Myślałem, że to wrona, ale po dokładnym obejrzeniu okazało się, że to kruk. W jego obecności czułem się bardzo źle. Chwilami się go bałem, ale starałem się tego w żaden sposób nie okazywać. Niegrzecznie spytałem go o powód zakłócania mojego spokoju. Mężczyzna nie przedstawił mi się z imienia, ale twierdził, że jest alchemikiem i baronem. Bez zbędnych szczegółów opowiedział, iż znalazł mnie za pomocą swojej kryształowej kuli, w której zobaczył także przyszłość świata. Twierdził, że równo po upływie roku czasu od naszego spotkania, na kontynent spadnie przeraźliwa klątwa, która z czasem będzie pochłaniać coraz więcej ofiar. Wyśmiałem go. Nie chciałem wierzyć w ani jedno słowo tego przybłędy, lecz on kontynuował. Twierdził, że nie jest w stanie znaleźć jej źródła, ale zapewniał, że ta tragedia z pewnością się wydarzy. Wtedy mocno posmutniał i powiedział, że może nie być go już na ziemi, by jej zapobiec, gdyż jego kryształowa kula nie pokazuje mu jego przyszłości. Chyba nawet zrobiło mi się go żal na krótki moment, ale nie obchodziła mnie wcale ta opowieść. Zapytałem, dlaczego do mnie przyszedł i po co mi to wszystko opowiedział. Starał się mnie zapewnić, że ja mógłbym być wybawicielem milionów ludzi. Podobno widział mnie desperacko szukającego rozwiązania na ludzkie nieszczęście. Zaproponował, że będzie mnie uczył swych tajemnic alchemii i magii, abym umiał w przyszłości znaleźć lekarstwo dla cierpiących. Chciałem natychmiast pochwycić go za fraki i wyrzucić na zbity pysk. Byłem pewny, że jest to jakaś sztuczka ulicznego oszusta, by dobrać się do części mojego majątku. Niestety, zanim zdążyłem położyć na nim swoje ręce, kruk z jego ramienia zaatakował mnie, rzucając się dziobem i szponami na moją twarz. Upadłem na podłogę. Szybko wstałem, podbiegłem do kominka, by chwycić pogrzebacz. Groziłem mu tym prętem i kazałem się wynosić. Stojący przy drzwiach wyjściowych Henryk otworzył mu je. Uwierz lub nie, Moja Droga, ale po otwarciu drzwi natychmiast same się zatrzasnęły. W wygaszonym kominku zapłonął wielki ogień, a głos przybysza zabrzmiał głośniej i potężniej. Książki, wazony, krzesła zaczęły wirować po pokoju, jakby zawładnęła nimi magiczna moc. Choć czuję się z tym tak niemęsko, to przyznaję, że wystraszyłem się tak bardzo, że zgodziłem się na wszystko, czego żądał. Powiedział, że nie przyszedł mnie prosić o pomoc. Przyszedł nakazać mi powstrzymania nadchodzącego zła. Następnie ucichł, ogień zgasł, lewitujące przedmioty opadły z hukiem na podłogę, a drzwi się otworzyły. Wyszedł, obiecując powrót za kilka dni, by mnie szkolić. Bałem się podobnie jak mój lokaj ukrywający się pod stołem. Wiedziałem, że już nic nie będzie takie samo.
Istotnie od tamtej nocy zmieniło się całe moje życie. Nieznajomy całkowicie mi je zniszczył. Dopiero po roku zrozumiałem, że był to oszust znający wiele magicznych trików, w które na początku wierzyłem niczym dziecko. Pozbawił mnie majątku, zdrowia i przez niego straciłem Ciebie, moja Greto. To wszystko jego wina! Przyszedł do mnie, udając wybawiciela ludzkości, kiedy to sam sprowadził klątwę. Obiecuję, że opiszę Ci wszystko bardzo dokładnie. Mam szczerą nadzieję, że zrozumiesz i wybaczysz mi moją naiwność i porzucenie Cię w tak istotnym dniu. W głębi mojego serca liczę, że znów będziemy razem… Na zawsze.
Zrobiło się bardzo późno. Przepraszam, ale muszę odpocząć i przygotować się do jutrzejszego dnia, ponieważ czeka mnie bardzo ważna wizyta w domu pewnego sędziego. W następnym liście opiszę ci dalsze moje losy. Tymczasem śpij dobrze, moja Miłości.
Twój Edward Iron
23 kwietnia 1857, zachodni trakt handlowy, okolice Scylli, około wpół do piątej rano
Słońce leniwie wychylało się zza horyzontu, zmieniając powoli ciemne barwy nocy na różowe i błękitne. Chłodne, lecz rześkie powietrze budziło ptaki, a te zaczynały swój wiosenny koncert, budząc inne leśne stworzenia. Rzeka mknąca przez las do miejscowości Scylla nigdy nie spała. Zimna i niezwykle czysta sprawiała wrażenie, jakby wiecznie się gdzieś spieszyła. Cały ten obraz widziany z kwiecistej łąki zdawał się tworzyć idealny ład i harmonię natury. Jednak tamtego ranka nie wszystko było idealne. Tuż przy drewnianym mostku nad rzeczką, stał namiot, w którym spał pewien podróżnik. Nazywał się Maksymilian. Leżąc pod cienkim kocem, wiercił się mocno, wydając z siebie nikłe jęki. Męczył go zły sen, w którym słyszał krzyki przerażonych ludzi i dźwięk dzwonu bijącego na alarm. Młody mężczyzna wyglądał, jakby chciał się natychmiast wyzwolić z koszmaru, ale coś mu na to nie pozwalało. Dopiero usłyszane w głowie słowa dziewczynki – „uratuj mnie” – otworzyły mu oczy.
– Aaaaaaa! – Obudził się zlany zimnym potem.
Natychmiast rozejrzał się i zastanowił, czy aby na pewno jest sam, czy na pewno jest bezpieczny. Zdając sobie sprawę, że jest w swoim namiocie, zaczął się uspokajać, choć ręce mu drżały przez kilka kolejnych minut. Usiadł przy mostku, by poddać się medytacji przy dźwiękach szumiącej rzeki i śpiewu ptaków. Szybko się uspokoił, ale przewidział, że już nie zaśnie. Postanowił na nowo rozpalić wygasłe ognisko i przygotować na nim śniadanie. Sucha kora brzozowa doskonale nadawała się na rozpałkę, jak i podłożone pod nią sianko. Na nich zostały ułożone mniejsze patyczki, a na nich coraz większe i większe. Jedna zapałka i kilka podmuchów wystarczyły, by wzniecić ogień. Maksymilian ustawił przy nim puszkę fasoli i metalowy kubek z wodą przeznaczoną na herbatę. Zanim śniadanie się podgrzało, młody mężczyzna wydobył z plecaka zeszyt i kałamarz. W jego czarnym, stożkowatym kapeluszu z szerokim rondem i zagiętym czubkiem tkwiło wbite duże, pomarańczowe pióro. Właśnie nim się posługiwał, kiedy zapisywał kolejne strony grubego zeszytu.
Pisanie, zjedzenie śniadania i sprzątnięcie po sobie zajęło Maksymilianowi ponad dwie godziny. Kilkanaście minut po godzinie szóstej, spakowany w duży plecak, ruszył w kierunku południowo-wschodnim.
Maksymilian, zwany przez wielu łazikiem, był podróżnikiem i poszukiwaczem przygód. Nie miał własnego domu, prócz namiotu przypiętego do plecaka. Nosił sięgający do kolan płaszcz i stożkowy kapelusz. Wszystko, co miał na sobie, było w kolorze głębokiej czerni i być może dlatego jego błękitne oczy tak bardzo się odznaczały na bladej cerze pod brązowymi, sianowatymi włosami. Ten dwudziestosiedmiolatek nie lubił przywiązywać się zbyt długo do jednego miejsca. Maszerował od miasta do miasta i od wsi do wsi. Poznawał przy tym wielu ciekawych i dobrodusznych ludzi, którzy pomagali mu w podróży, dając schronienie, dzieląc się posiłkiem czy zwykłą rozmową i wskazaniem drogi. Nowe i stare znajomości były bardzo ważnym elementem dla łazika. Uważał on, że każdy ma do opowiedzenia jakąś historię, będącą wspaniałym źródłem wiedzy, a ta z kolei pozwalała mu przetrwać najtrudniejsze sytuacje. Podczas swych wypraw poznawał ludzi dobrych i złych, bogatych i biednych, inteligentnych i głupich. Jednakowo lubił wszystkich i nigdy nikogo nie oceniał z góry. Sam był ubogi. Nigdy nie miał zbyt wiele pieniędzy. Zarabiał przy pracach dorywczych. Gdzieś pomagał farmerom w żniwach, gdzie indziej nosił cegły przy budowie domu, zimą odśnieżał miejskie drogi. Nie bał się żadnej pracy. Życie, jakie prowadził, dawało mu niesamowite poczucie wolności i radości. O wielu ze swoich przygód pisał w zeszytach, które po ukończeniu sprzedawał do różnych redakcji, by zostały opublikowane i wydane w książkach. Nigdy jednak nie zgłosił się po swoją należność ze sprzedaży. Nie zależało mu na niej. Bardziej pragnął pobudzić w ludziach chęć podróżowania i nawiązywania nowych znajomości. Chciał pokazać w swojej książce, że prawdziwa radość z życia to „być”, a nie „mieć”.
Kilka minut przed godziną dziewiętnastą Maksymilianowi ukazała się miejscowość zwana Scyllą. Zobaczył ją w dolinie, do której musiał zejść po piaszczystej, lecz twardej drodze. Kiedy ta po kilkudziesięciu następnych krokach zamieniła się w brukowaną, zauważył szyld osadzony na słupie i napis: „Wiedźmy i magowie PRECZ”. Na ten widok przybysz pokręcił głową i westchnął. Od kiedy na kontynent spadła klątwa, wszystko się zmieniło. Niegdyś szanowani, niczym prawdziwi mędrcy i doradcy, magowie byli pożądani w społeczeństwie. Szukano u nich porad lekarskich, miłosnych, wróżbiarskich i matematycznych. W zależności od specjalizacji byli nauczycielami historii, geografii, astronomii i samej magii. Jednak wystarczyła jedna informacja o klątwie wywołanej przez magiczne moce, by zmienić zdanie o czarodziejach. Ścigani i osądzani za najdrobniejsze wykroczenia zostawali następnie ścinani lub paleni żywcem na stosie. Nie miało to większego znaczenia, czy mag był kobietą czy mężczyzną. Z rzadka nawet dzieci mogły źle skoczyć, kiedy przebierały się dla zwykłej zabawy w czarodziejów, udając, że mają magiczne moce. Te jednak były tylko karcone przez swoich rodziców. Nikt nie wierzył, że mogłyby naprawdę posiąść tajemną moc.
Łazik przełknął ślinę w zdenerwowaniu, zanim jeszcze minął wrogi napis. Wyglądał na lekko zaniepokojonego, choć sam nie był przecież magiem ani nie miał żadnych mocy. Wkroczył do miasta niepewnie, rozglądając się na wszystkie strony. Scylla nie była duża, bo liczyła mniej niż piętnaście tysięcy mieszkańców. Była jednak dobrze znana z ciasnych, kwadratowych domów z czerwonymi, skośnymi dachami i małymi oknami. Większość z nich została zbudowana z białej, chropowatej cegły. Ciekawie wybudowane struktury jednak nie satysfakcjonowały oka tak bardzo, jak starannie, równo wybrukowane ulice, liczne fontanny formowane na kształty morskich stworzeń czy ogrodzone, mocno zielone parki. Właśnie jeden z nich wędrowiec wybrał, by odpocząć i dokładnie przyjrzeć się mapie. Mieszczanie chodzili w różne strony, pozdrawiając się wzajemnie, jakby zapomnieli o kontynentalnym nieszczęściu. Widocznie Scylla należała do tych nielicznych miejscowości, które nie przejmowały się klątwą. Być może ta nie dotknęła jej tak bardzo? W końcu ile można się umartwiać? Minęły prawie dwa lata od stwierdzenia tragedii i wszyscy chcieli już żyć normalnie.
Idąc w stronę parku, Maksymilian spotkał na swojej drodze dwie grupki nietypowych ludzi. Przeciętni scyllianie wyglądali na spokojnych, inteligentnych i bardzo nudnych ludzi, ale ci, którzy stali na jego drodze, wcale ich nie przypominali. Kłócili się ze sobą, głośno przy tym krzycząc. Wyglądali, jakby mieli się zaraz na siebie rzucić z pięściami. Okazało się, że były to dwie różne partie polityczne. Gołębie Pokoju awanturowały się z Prawdą i Harmonią. Widocznie w Scylli zbliżały się wybory i z tego powodu jedni starali się przekonać drugich do swoich racji.
– Dziwny jest ten świat – powiedział sam do siebie wędrowiec, widząc kłótnię. – Nawet w obliczu światowego zagrożenia niektórzy wciąż wolą się dzielić niż jednoczyć.
– Dzień dobry. – Ni stąd, ni zowąd przed włóczykijem pojawił się pewien niski człowiek z dużymi okularami na nosie. – Czy poprzesz naszą kampanię, młody człowieku? Gołębie Pokoju bardzo przyczyniły się do rozwoju naszego miasta w ubiegłym roku, a teraz mamy na celu pomóc ludziom w kryzysie związanym z klątwą. Mamy zamiar uczynić to miasto lepszym. Jeśli będziesz łaskaw spojrzeć na nasz plan i złożyć swój podpis na tym dokumencie… Chwileczkę! Dokąd odchodzisz?
– Macie zamiar zmienić miasto poprzez kłótnie i wyzwiska? To chyba nie dla mnie.
– Cóż… – Niski człowiek się zmieszał. – Czasem trzeba stanąć do walki z przeciwnikiem, który dąży do upadku tego, co budujemy.
– Doprawdy? – Łazik zrobił znudzoną minę. – Ja uważam, że aby zmienić ludzi dookoła, należy pokazać im dobroć i uczciwość. Ja staram się tak czynić każdego dnia poprzez drobne dobre uczynki.
– Głupie i naiwne jest takie podejście – zbulwersował się okularnik. – Śmiem twierdzić, że czasem trzeba przelać krew, by uzyskać dobrobyt! Im szybciej wypleni się zło, tym szybciej zazna się spokoju.
– Zatem obaj reprezentujemy coś innego – uśmiechnął się łazik. – Życzę dobrego dnia i dobrego życia.
Nie mając ochoty na dalszą rozmowę, Maksymilian odszedł, kierując swe kroki do parku. Będąc już na miejscu, usiadł na ławce stojącej przed równo przystrzyżonym żywopłotem. Z zewnętrznej kieszeni plecaka wyciągnął poskładany kawałek papieru. Rozwinął go i szukał na nim Scylli. Miał zamiar dojść do miejscowości zwanej Lwia Brama, gdzie przy skraju lasu mieszkali jego przyjaciele. Na jego drodze były takie miasta, jak Garda, Malno, Trydent i Bryln. Usłyszał radosny śmiech. Podniósł na chwilę wzrok, by ujrzeć wesołą parę, która akurat przechodziła obok niego. Młodzi ludzie wyglądali na bardzo zakochanych, sądząc po tym, jak mocno chłopak przytulał roześmianą dziewczynę. Maksymilian obserwował ich dyskretnie przez jakiś czas. Westchnął. Sam nigdy nie miał nikogo tak bliskiego. Zastanowił się, jak by to było podróżować po dalekich krainach w towarzystwie kogoś, komu można było bezgranicznie ufać.
Kilkadziesiąt metrów dalej zauważył coś jeszcze. Nieopodal muru pokrytego bluszczem przy kilku stołach siedzieli jacyś ludzie. Poprawnie odgadł, myśląc, że w coś grają. Postanowił do nich podejść. Okazało się, że pary grają w szachy. Wędrowiec liczył na to, że zobaczy ciekawą partię, gdyż sam bardzo lubił tę grę. Pierwszy stół zdradzał, że dwie staruszki dobrze się orientowały, jak korzystać z figur i pionków, ale zbyt długo zastanawiały się nad ruchami. Drugi stół ukazywał, że młodzi panowie chyba dopiero uczyli się grać, gdyż ich posunięcia były kompletnie nieprzemyślane. Przy trzecim stole siedzieli jacyś chłopcy, którzy grali zapewne w warcaby szachowymi figurami. Czwarty stół był pusty, tak jak i piąty. Przy szóstym – ostatnim – głowili się panowie. Można było łatwo ocenić po ich cylindrach i płaszczach, że z pewnością nie brakowało im pieniędzy. Maksymilian nieczęsto przebywał w towarzystwie takich osobników, ale dopiero oni wykazali się oczekiwanym przez niego poziomem gry. Zapytał grzecznie, czy mógłby się przyjrzeć. Nie otrzymał żadnej odpowiedzi, tylko dziwne spojrzenie jednego z nich. Postanowił zatem zostać i skupić się na szachownicy.
Niski, łysawy i siwy jegomość z bulwiastym nosem wyglądał na bardzo pewnego siebie za każdym razem, kiedy wykonywał ruch. Przy tej czynności spoglądał też na swego przeciwnika, jakby chciał odczytać jego myśli. Wysoki i szczupły dżentelmen, z długim wąsem i okrągłymi okularami wydawał się nie być do końca pewny własnej taktyki. Zdarzało mu się chwycić za konia lub gońca, jakby chciał przenieść je na inne miejsce, ale po czasie odkładał figury. Ostatecznie wszystkie jego ruchy były bardzo dobre. W którymś momencie jednak zastanawiał się bardzo długo nad kolejnym posunięciem. Nie mogąc nic wymyślić, był gotów się poddać i uścisnąć dłoń rywalowi.
– Proszę zaczekać! – krzyknął Maksymilian. – To jeszcze nie jest przegrana.
– Chłopcze, przypatrz się dokładnie. Moja pozycja jest beznadziejna. – Pokręcił głową mężczyzna z wąsem. – Trzy z moich figur są atakowane. Nie ma…
– Królowa na g6 – przerwał mu zafascynowany Maksymilian.
Gracze spojrzeli na szachownicę, wyobrażając sobie dalszy przebieg gry, jeśli biała królowa spoczęłaby rzeczywiście na polu g6. Wąsacz poprawił na nosie okulary i z wrogim spojrzeniem odpowiedział:
– Co to za bzdura? Czy ty kiedykolwiek grałeś w szachy? Moja królowa już jest atakowana przez konia, po cóż miałbym ją przesunąć na pole g6, skoro i tam zostanie zbita.
Maksymilian spoglądał z uwagą w twarz swego rozmówcy. Pewny siebie z lekkim uśmiechem powtórzył:
– Królowa na g6. Pionek z f7 zbija królową na g6, pionek z h5 zbija pionka na g6, szach. Czarny król ucieka na g7, wieża ląduje na h7… Szach-mat. Pan wygrywa.
Mężczyźni przez kolejną dłuższą chwilę byli wpatrzeni w Maksymiliana jak w muzealny eksponat. Następnie przenieśli wzrok na planszę. Okularnik usłuchał rady i przesunął swoją królową na pole g6. Kolejne ruchy zostały wymuszone i potoczyły się dokładnie tak, jak przewidział przybysz.
– Wygląda na to, że miał pan rację. – Okularnik zawstydził się lekko. – Kolejność ruchów, które pan przewidział, okazała się trafna. Mimo mojej beznadziejnej pozycji wygrałem. Pozwoli pan, że przedstawię mojego kolegę i samego siebie. To jest doktor Schwartz, a ja jestem Alonso Peroni. Obaj pracujemy w dziedzinie medycyny. – Zawiesił się, jakby nie wiedział, co ma dalej powiedzieć. – To było naprawdę fascynujące… To, co pan zrobił. Rozumiem, że często grywa pan w szachy?
– Miło panów poznać. Nazywam się Maksymilian i owszem, bardzo lubię tę grę. Niejednokrotnie zdarzyło mi się nawet grywać ze znanymi szachistami.
– Wierzę panu. Widać, że ma pan doskonałe szachowe wyczucie, skoro zauważył pan taki finisz.
– Podróżuje pan na piechotę? – zapytał doktor Schwartz, spoglądając na plecak Maksymiliana. – Sądząc po ubiorze, już długo jest pan w drodze.
– Od kilku lat. Staram się dowiedzieć jak najwięcej o otaczającym nas świecie i ludziach go zamieszkujących.
– Czy zatem pracuje pan jako geograf lub może kartograf? – starał się odgadnąć.
– Nie. Po prostu podróżuję.
Panowie zdziwili się usłyszaną odpowiedzią. Nie rozumieli, jak można tak po prostu podróżować. Trzeba przecież czymś się w życiu zajmować. Czymś, co przynosi zyski. Nie głowiąc się nad tym, zaproponowali nowo poznanemu młodzieńcowi rozpoczęcie partii. Ten chętnie się zgodził. Miał zagrać przeciwko Alonso Peroniemu, ale doktor Schwartz stał tuż przy swoim przyjacielu i podpowiadał mu w niektórych przypadkach. Podczas gry trzej mężczyźni odbyli ze sobą rozmowę na kilka tematów. Zamożni panowie w mig pojęli, że mają do czynienia z bardzo inteligentnym człowiekiem. Byli zachwyceni jego myśleniem na poszczególne tematy, jak i jego ruchami szachowymi. Obaj grali przeciw niemu czarnymi figurami i, mimo że mieli przewagę dwóch na jednego, przegrali w dwudziestu dziewięciu ruchach. Z chwilą, kiedy wędrowiec przesunął swego gońca na pole c5, matując przeciwników, ci patrzyli, jakby nie dowierzali, ale ustawienie figur nie kłamało. Alonso Peroni wyciągnął rękę na drugą stronę stołu, gratulując młodzieńcowi:
– Gra pan świetnie i nadzwyczaj logicznie. Proszę opowiedzieć, skąd w ogóle wzięła się u pana pasja do tej wspaniałej gry?
– Najbardziej lubię w niej to, że doskonale odzwierciedla życie.
– Pod jakim względem? – zainteresowali się obaj.
– Proszę tylko spojrzeć. Wszyscy jesteśmy jak pionki lub figury. Każdy z nas pełni jakąś funkcję, jest odpowiedzialny za coś innego. Proszę pomyśleć, figury są ważniejsze niż pionki, mogą poruszać się po całej długości i szerokości planszy, w zależności od funkcji. Tymczasem zwykłe pionki są zmuszone iść bezmyślnie do przodu, nie mając możliwości skręcić czy choćby się cofnąć. Są zmuszone iść na, powiedziałbym, samobójczą walkę, by przedrzeć się przez linię wroga i dostać się na koniec planszy, gdzie czeka je sukces. Wtedy zmienią się w figurę, staną się znaczące, ważniejsze. Niestety tylko nielicznym to się udaje. Zdecydowana większość zostaje tym, kim była, do końca gry lub jest z niej wybijana. Z ludźmi jest tak samo. Gonią za sukcesem, wierząc, że kiedyś go osiągną. Idą naprzód przez życie pełne wyzwań, wrogów i konfliktów. Mało komu udaje się wytrwać w trudnościach i dojść do końca wyznaczonej drogi.
– Niezwykle ciekawe porównanie. – Potaknął głową doktor bardzo zainteresowany nowo poznaną osobą. – Jeżeli można… Nie zdradził nam pan jeszcze swojego nazwiska.
– Jestem po prostu Maksymilian. Nie mam nazwiska.
Obaj dżentelmeni zaniemówili i lekko pobledli. Z początku cisnęło im się na usta pytanie, czy nie zostali przez Maksymiliana wykpieni, ale powstrzymali się od zadania go. Odnieśli takie wrażenie, ponieważ się nie spodziewali, że ktoś bez nazwiska mógłby być tak świetnym szachistą i myślicielem. Choć każdy wkoło głosił równość, świat podzielony był na dwie klasy. Pierwszą z nich byli ludzie uczeni, wpływowi, zamożni, inteligentni i obeznani w różnych dziedzinach. Ci mogli posiąść nazwisko świadczące o ich statusie w społeczeństwie. Ludzie należący do drugiej klasy nie posiadali nazwiska, gdyż niczym sobie na nie nie zasłużyli, odebrawszy jedynie podstawowe wykształcenie. Trudnili się zatem pracą jako robotnicy w warsztatach, zakładach czy w polu. Podlegali swym pracodawcom.
Zmieszani i zniesmaczeni doktor Schwartz i pan Peroni popatrzyli po sobie i z ukrywanym wstydem pożegnali się z Maksymilianem, tłumacząc, że muszą już wracać do swoich obowiązków. Szybko pozbierali bierki szachowe ze stołu, po czym odeszli, życząc mu dobrego dnia.
Maksymilian poczuł nagle silną potrzebę opuszczenia miasta. Nie znosił, kiedy ktoś oceniał go po jego statusie. Wyszedł z parku i skierował się w ulicę Mleczną, prowadzącą do głównej drogi, na południe. Zegar umiejscowiony na wysokiej, sześciennej wieży w centrum miasta, wybił dwunastą i tyle samo razy uderzył dzwon, którego dźwięk słychać było na odległość wielu kilometrów. Łazik dopiero wtedy zauważył, że puste wcześniej ulice stały się nagle bardzo ruchliwe. Każdy gdzieś pędził na nogach lub korzystał z usług wielu przewoźników poganiających swe konie ciągnące różnego rodzaju wozy pasażerskie.
– Maksymilian? – zabrzmiał znienacka znajomy głos.
Łazik się odwrócił. Ujrzał dawnego znajomego, o którym prawie zapomniał. Szeroki rudzielec z pokaźnym wąsem wyglądał na bardzo zadowolonego, widząc przybysza. Bez wahania przytulił go mocnym uściskiem, co wydało się dziwne Maksymilianowi. Dotychczas twierdził, że rudzielec Morty wcale za nim nie przepada. Kiedyś poznali się w jego barze, gdzie starał się przekonać wędrowca, aby znalazł sobie pracę, zamiast wałęsać się po świecie, co w żaden sposób nie sprzyja gospodarce. W tamtym czasie Maksymilian miał jednak wrażenie, że Morty mu po prostu zazdrości wielu przygód, którymi się z nim dzielił. Sam bał się wyruszyć w wymarzoną samotną podróż. Wolał siedzieć w domu i marzyć, zamiast się po prostu spakować i wyjść. Zbyt trudno było mu pozostawić swoją nieruchomość.
– Nie wierzę, że cię widzę w Scylli, mój drogi. – Istotnie wyglądał na bardzo zaskoczonego. – Skąd tym razem przybywasz?
– Z Gork – odpowiedział podejrzliwie Maksymilian.
– Z Gork? Z tej wyspy? Toż to strasznie daleko. Jadłeś coś? Chodź do mojego baru – zaproponował. – Właśnie idę go otworzyć. Dostaniesz ode mnie lunch i piwo.
Maksymilian nigdy nie gardził darmowym jadłem ani napitkiem. Poszedł więc ze swym znajomym kilka ulic dalej, by znaleźć się w Barze Barwnego Bażanta. Właściciel otworzył lokal i zaprosił swojego gościa do środka. Przez pierwszą godzinę siedzieli sami, nie licząc kucharza krzątającego się po kuchni na zapleczu. Po upływie tego czasu łazik istotnie otrzymał talerz ziemniaków ze średnio wysmażonym stekiem oraz pełny kufel pszenicznego piwa. Zjadł i wypił ze smakiem przy ladzie, za którą Morty pucował szkło, by się błyszczało w rękach jego klientów. Słuchał opowieści swego znajomego o tym, gdzie był i co widział. Słuchał, ale wcale nie wyglądał na zainteresowanego. Mimo to zadawał kolejne pytania dotyczące podróży. Niektóre z nich się powtarzały, co pogłębiało podejrzliwość Maksymiliana. Coś mu nie pasowało w zachowaniu Morty’ego. Po około trzech godzinach od przybycia chciał się pożegnać i wyruszyć w dalszą drogę. Morty bardzo chciał go zatrzymać u siebie, oferując mu pokój na noc. Maksymilian nigdy nie spodziewałby się takiej propozycji od człowieka uchodzącego za skąpego. Darmowe jedzenie mógł zrozumieć, ale do tego darmowy nocleg? Zdecydowanie coś nie grało. Z trudem wytłumaczył, że jednak musi iść i że zależy mu na czasie. Opuścił bar, żałując, że powiedział, w jakim kierunku zmierza. Przeczuwał coś złego. Bardzo niezadowolony Morty uderzył lekko pięścią w ladę. Myślał przez jakiś czas, następnie sięgnął po kartkę i ołówek, po czym napisał króciutki liścik:
Poszukiwany człowiek o imieniu Maksymilian opuścił niedawno mój Bar Barwnego Bażanta. Nie udało mi się zatrzymać go na dłużej. Wyruszył na południowy wschód, do miejscowości Lwia Brama.
Z głębokim uszanowaniem
Morty Barman
Słowo „Barman” zostało specjalnie dodane po imieniu, by w pierwszej chwili wyglądało jak nazwisko, którego Morty nie posiadał. Wyszedł na zewnątrz i udał się za budynek, gdzie akurat dzieci bawiły się w chowanego. Włożył dwa palce w usta i głośno gwizdnął. Ukrywający się w pękatej beczce chłopiec wyskoczył i przybył na wezwanie.
– Słuchaj mnie uważnie, Tomku. Jest to bardzo ważna wiadomość. – Pokazał dzieciakowi karteczkę, którą włożył w kopertę. Następnie oparł ją o ścianę i napisał na niej adres. – Zanieś ją, gdzie napisałem, najszybciej jak tylko się da, a zarobisz ode mnie miedziaka.
– Naprawdę? – Tomkowi zaświeciły się oczy. – Się rozumie, prze pana. Zaniosę list w podane miejsce. Nie zawiedzie się pan na mnie.
– Wiem, że nie. Teraz masz i idź.
Tomek zwany Szybkim, często odbierał od ludzi różne przesyłki małych gabarytów i doręczał je odbiorcom.
– Mam nadzieję, że ta wiadomość będzie dużo warta – powiedział Morty sam do siebie, obserwując, jak biegnący chłopiec znika z jego listem za płotem.
Brussla, 27 listopada 1855 roku
Moja najdroższa Greto,
nawet nie wiesz, jak cieszę się, że znów mogę chwycić za pióro, zamoczyć je w kałamarzu i napisać do Ciebie, Ukochana. Wydarzenia z ostatnich dni spowodowały we mnie ogromne rozdarcie. Myślałem, że realizacja mojego ostatniego planu przyniesie mi satysfakcję, ale poczułem ją tylko przez moment, po czym ogarnęło mnie uczucie goryczy, które nie chce mnie opuścić aż do dziś. Jednak pozwolę sobie opisać tę sprawę innym razem, gdyż zależy mi, by kontynuować opowieść o klątwie ciążącej na nas za sprawą fałszywego alchemika.
Jeśli pamięć mnie nie myli, ten drań ponownie zapukał do drzwi mojej willi dziewiątego lipca, niecały tydzień od swojej pierwszej wizyty. Ujrzałem go w progu z bardzo dziwnym kufrem w kolorze szkarłatu, którego wieko przypominało smoczą lub diabelską głowę. Nie przywitał się, a natychmiast zażądał miejsca, które mógłby przeznaczyć na warsztat, gdzie miał zamiar uczyć mnie swych tajemnic. Nie zamierzałem wpuszczać go do domu, więc zaproponowałem altanę na narzędzia usytuowaną w ogrodzie. Kazał się tam zaprowadzić. Drewniana klitka była bardzo dobrze posprzątana, Jan, mój ogrodnik, a twój ojciec, zawsze dbał o porządek. Alchemik wszedł do środka, rozglądając się z kwaśną miną. Byłem pewny, że odmówi, ale się zgodził. Ulżyło mi. Zaproponowałem mu, aby Henryk przytaszczył jego kufer, ale ku mojemu zdziwieniu to paskudne pudło już było w środku. Nie wiedziałem, jak to się stało, jednak wyglądało na to, że przemieściło się samo. Zanim zdążyłem zapytać o ten trik, ten bezczelny łachudra kazał mi odejść, mówiąc, że chce przygotować warsztat do nauczania. Opuściłem pomieszczenie, a drzwi same się za mną zatrzasnęły. Zdenerwowany odszedłem do domu napić się kawy z whisky. Tamtego dnia wypiłem dużo alkoholu, non stop wyglądając przez okno na altankę w ogrodzie. Cały poprzedni tydzień denerwowałem się, myśląc, co przyniesie mi wizyta nieznajomego osobnika. Mojemu strachowi towarzyszyło też pewne podniecenie. Miałem przecież poznać tajemnice alchemii. Wyobrażałem sobie, jakie korzyści może mi to przynieść. Dlatego nigdy nie wezwałem milicji, by rozprawiła się z tym draniem. To był błąd.
Z czasem rzuciło mi się w oczy, że kiedy ja obserwowałem altanę z kuchennego okna, sam byłem obserwowany przez czarnego kruka siedzącego na gałęzi mojego drzewa wiśni. To paskudne stworzenie siedziało tam niczym szpieg. Bardzo mnie to złościło.
Chciałbym ci napisać, że tamtego dnia cierpliwie czekałem na to, co przyniesie mi los, ale tak naprawdę upiłem się i spałem do rana…
Przepraszam, Kochanie, ale na tym zakończę swój dzisiejszy list. Naprawdę źle się czuję po wydarzeniach ostatnich dni. Potrzebuję odpoczynku. Tobie też tego życzę, Moja Miła. Odpoczywaj.
Oddany tylko Tobie
Edward Iron
29 kwietnia 1857, zachodni trakt handlowy, okolice Malno, dziewiętnaście minut przed południem
Dalsza część dostępna w wersji pełnej
Drzewo życia
ISBN: 978-83-8313-154-2
© Marcin Słoniec i Wydawnictwo Novae Res 2022
Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt
jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu
wymaga pisemnej zgody wydawnictwa Novae Res.
Redakcja: Wioletta Cyrulik
Korekta: Marta Martynowicz
Okładka: Izabela Surdykowska-Jurek
Ilustracje: Nuria Coma
Wydawnictwo Novae Res należy do grupy wydawniczej Zaczytani.
Zaczytani sp. z o.o. sp. k.
ul. Świętojańska 9/4, 81-368 Gdynia
tel.: 58 716 78 59, e-mail: [email protected]
http://novaeres.pl
Publikacja dostępna jest w księgarni internetowej zaczytani.pl.
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotowała Katarzyna Rek