Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Wiosną 1945 roku, w obawie przed zbliżającą się Armią Czerwoną, blisko tysiąc mieszkańców niemieckiego miasteczka Demmin popełniło zbiorowe samobójstwo.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 227
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Verena Keßler (ur. 1988 r. w Hamburgu)
Była zatrudniona jako copywriterka, od 2015 roku pracuje jako wolna strzelczyni. W latach 2016–2020 studiowała w Niemieckim Instytucie Literatury w Lipsku. Jej debiutancka powieść Duchy z miasteczka Demmin ukazała się w Niemczech w 2020 roku.
Małgorzata Gralińska
Absolwentka filologii germańskiej na Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza w Poznaniu oraz Szkoły Tłumaczy i Języków Obcych UAM. Leksykografka, tłumaczka przysięgła, tłumaczka literatury. Zdobywczyni wyróżnień w konkursach translatorskich organizowanych w ramach Międzynarodowego Festiwalu Opowiadania (2018) oraz Festiwalu Puls Literatury (2018 i 2019). Dla wydawnictwa Książkowe Klimaty przetłumaczyła Ostatnią podróż Winterberga Jaroslava Rudiša (2021). Mama trzech dziewczynek.
Dla moich wszystkich Rodziców
I tell you loneliness is the thing to master.
Martha Gellhorn
Tutejsza rzeka nazywa się Piana. Sunie leniwie między mulistymi, nieuregulowanymi brzegami, wzdłuż jezior, mokradeł, lasów łęgowych, pośród niemal dziewiczej przyrody. Rybitwy żałobne, kanie oraz czaple białe krążą tu nad stoplamkiem Russowa, pierwiosnkiem omączonym i dziewięciornikiem błotnym. Piana wije się, przepływając przez Demmin, obok Demmina, wokół Demmina, w tym miejscu jeszcze nie ma za sobą długiej drogi. Nikt nie wie, co pamięta rzeka. Czy wciąż niesie w sobie tamte majowe dni, dni, kiedy to setki tutejszych mieszkańców weszły do wody, z kamieniami w kieszeniach, dziećmi przytroczonymi do ciała. Czy sama może się oczyścić, czy też już zawsze będzie chować coś na dnie. Podobnie jak inne rzeki, Piana również płynie do morza. Lecz jej spadek jest tak niewielki, że gdy wiatr wystarczająco mocno dmuchnie w wody zalewu, prąd rzeki zmienia bieg. I wtedy Piana płynie wstecz.
Trzydzieści siedem minut to mój rekord. Tyle udaje mi się zwisać do góry nogami z jabłoni. Niestety, to wciąż daleko od celu, który sobie wyznaczyłam. David Blaine wisiał raz sześćdziesiąt godzin głową w dół w Central Parku. Trzy dni i dwie noce na stalowej linie. Oczy wyskoczyły mu z orbit, mógł nawet oślepnąć. Trudność polega nie tylko na tym, że cała krew spływa do głowy, ale też na tym, że organy naciskają na płuca, co powoduje problemy z oddychaniem. Poza tym na skutek zbyt małej ilości doprowadzanej krwi po jakimś czasie zaczynasz odczuwać mrowienie w nogach. Ogólnie rzecz biorąc, nie jest to zbyt przyjemne. Jasna sprawa, w końcu to jedna z metod tortur. I właśnie dlatego muszę ćwiczyć. Bo to wcale nie takie nieprawdopodobne, że kiedyś w życiu zostanę poddana torturom.
Dziś jest szaro i zimno, na pewno nie ma więcej niż zero stopni. Tiszert zsunął mi się aż do piersi, skóra na brzuchu i na ramionach napięła się, w uszach czuję wiatr, jakbym włożyła za głęboko patyczek kosmetyczny. Ale da się wytrzymać, i o to chodzi: żeby wytrzymać. Kto potrafi wytrzymać, nie musi się niczego bać.
Gdy zauważam, że powoli tracę czucie w nogach, robię parę razy zamach i odbijam się. Przy spadaniu trzeba wykonać półobrót, żeby nie skręcić sobie karku albo nie wylądować na czworakach jak jakiś kompletny idiota. Czasami przed odbiciem podciągam się na gałąź, staję na niej, a potem zeskakuję, robiąc salto w tył. Łatwizna. Tyle że nie wszyscy tak sądzą. Kiedy raz chciałam wykonać coś takiego na wuefie, z najwyższego szczebla drabinki, nauczyciel strasznie się zdenerwował. Zrobił się na twarzy czerwony jak burak, mniej więcej w kolorze swoich śmiesznych spodenek, i zaczął wrzeszczeć, że mam natychmiast – ALE TO NATYCHMIAST, MOJA PANNO – schodzić. Czy chcę na nas wszystkich sprowadzić nieszczęście. Zupełna przesada. Robiłam to już u nas w ogrodzie pewnie z tysiąc razy i nikogo tym nie unieszczęśliwiłam. W porządku, szczęśliwy też nikt nie był, ale kto w tym mieście jest szczęśliwy.
– Larissa!
Moja matka mnie woła. Tylko ona tak na mnie mówi. Pozostałych nauczyłam, by zwracali się do mnie Larry. Problem tkwi tutaj: Larissa rymuje się z Pisia. No, matka znów nie pomyślała. Myślenie w ogóle nie jest jej najmocniejszą stroną. Jasne, że ją o to pytałam, dlaczego zdecydowali się akurat na takie imię, jak w ogóle na nie wpadli, czy może znali kogoś o takim imieniu i jakie inne warianty brali pod uwagę. W końcu dobrze jest znać przyczyny. Powiedziała jednak, że nie może sobie przypomnieć. Zawsze tak mówi, gdy nie chce odpowiedzieć na jakieś pytanie.
– Już nie pamiętam.
Albo:
– To było tak dawno temu.
– Laaariiissaaa!
Gdy chce, żebym wróciła do domu, krzyczy. Nigdy nie zadałaby sobie trudu, by otworzyć drzwi do ogrodu, wyjść na zewnątrz i uprzejmie poprosić. Woli zedrzeć sobie gardło. Robię zamach, przez chwilę jeszcze się bujam. Pewnie nie minęło nawet dwadzieścia pięć minut. Jeden. Przerwać w tym momencie to zmarnować kawałek życia. Dwa. Nie mam jednak najmniejszej ochoty zadzierać z matką. Trzeba wiedzieć, o co warto się kłócić. Trzy. Zeskok. Ląduję na stopach, pod butami chrzęści trawa pokryta szronem. Przez krótką chwilę robi mi się ciemno przed oczami, widzę mroczki, czuję, że miękną mi kolana. Udaje mi się jednak szybko pozbierać, kwestia wprawy.
– L-A-R-I-S-S-A!!!
Zatrzymuję stoper: dwadzieścia cztery minuty pięćdziesiąt sześć sekund.
Ta dziewczyna znowu wisi na drzewie – myśli i kręci na ten widok głową, leciutko, dostrzegalnie tylko dla samej siebie. Nie należy do osób, które wtrącałyby się w sprawy innych, nawet jeśli z okna swojej sypialni może dostrzec ogród sąsiadów, nawet jeśli dziewczyna wisi tam z gołym brzuchem, i to na takim zimnie, niemal dotykając włosami brudnej ziemi. Dziwi się, dlaczego matka nic na to nie mówi, chyba jest w domu, samochód jak zwykle stoi na podjeździe. Odkąd jej mąż się wyprowadził, przestała parkować w garażu. Odszedł wieki temu, dziewczynka była jeszcze całkiem mała. Czuje ukłucie w krzyżu, zastanawia się, jak długo stoi już przy oknie. Właściwie poszła na górę, żeby na chwilę się położyć, odpocząć. Chciała zamknąć okno i zaciągnąć zasłony, odgrodzić się od dnia. Lecz wtedy zauważyła, że dziewczyna znów wisi. W pierwszej chwili się przestraszyła, znów przyszła jej na myśl stara Kastnerowa, choć ona nie wisiała przecież na tym drzewie, tylko w ogródku z przodu domu, a poza tym od tamtej pory upłynęło całe życie. Kręci głową, tym razem z powodu samej siebie, uświadamia sobie bowiem, że w myślach wciąż nazywa ją starą Kastnerową. A przecież od dawna sama jest już starsza niż Kastnerowa w chwili śmierci, skończyła dziewięćdziesiąt lat. Niekiedy nie może w to uwierzyć, innym razem zaś nie potrafi temu zaprzeczyć. Niedawno nawet, przed dwoma tygodniami, spadła z ostatnich trzech stopni schodów w swoim domu. Straciła na chwilę równowagę, kolana po prostu się ugięły i – wnet – leżała, niefortunnie przekręcona, ze stłuczonym biodrem, nie mogąc się ruszyć. Nie wie, co by się stało, gdyby Steffan jej nie znalazł. Gdyby akurat tego dnia nie wpadł, by sprawdzić, co się dzieje z odpływem w kuchni. Wyrzucał jej, co też ona wyprawia, i to akurat on, który sam wyprawia różne rzeczy i, w przeciwieństwie do niej, robi to umyślnie. Znów potrząsa głową. W ogóle nie będzie o tym myśleć, postanowiła sobie, że nie będzie się mieszać.
Następnego dnia zaproponował przeprowadzkę. Przyszedł specjalnie kolejny raz i przyniósł ze sobą trzy broszury, jakby nie znała tutejszych domów dla seniorów.
– Nie ma mowy – odpowiedziała i dodała, że wyjdzie z tego domu tylko nogami do przodu, potem wrzuciła ulotki do makulatury i więcej o tym nie myślała – do czasu, aż kilka dni później przydarzyło się jej to kolejny raz. Tym razem wpadła na mały szklany stolik.
Dziewczyna zaczyna się teraz huśtać, kołysze się tam i z powrotem, coraz szybciej, kolana nie odmawiają jej posłuszeństwa, trzymają ciało, które w końcu mocnym ruchem odrywa się od gałęzi i po wykonaniu półobrotu ląduje pewnie na stopach. Szybko zasuwa zasłonę. Idzie do łóżka, musi odpocząć, na chwilę położyć wyżej nogi. Kiedy zamyka oczy, znów się pojawiają. Obrazy. Przez całe lata ich nie było, teraz wracają, coraz częściej, przepływają z szumem wody. Zwłoki w rzece.
Mama siedzi pośrodku salonu na pufie. Kolorowej, okrągłej poduszce, którą zamówiła w internecie, gdy miała fazę na medytację. Każdego ranka siadała wówczas po turecku z zamkniętymi oczami i w skupieniu robiła wdechy i wydechy. Teraz siada na pufie tylko wtedy, gdy maluje paznokcie u nóg.
– Gdzie byłaś? – pyta, nie podnosząc wzroku.
– Na dworze.
– W samym tiszercie?
Nie będę już odpowiadać na głupie pytania. Tak sobie ostatnio postanowiłam. Szkoda tylko, że matka jeszcze tego nie zauważyła.
– Jak zachorujesz, i tak pójdziesz do szkoły.
Ze skupioną miną pochyla się nad dużym palcem i małym pędzelkiem przeciąga po paznokciu.
– O co chodzi?
Czasem po prostu zapomina, po co mnie wołała. Nienawidzę tego. W końcu mam inne rzeczy do roboty.
– Czy mogłabyś zrobić dziś zakupy? Ja nie zdążę.
Jasne. Właśnie widać. Ile tu się dzieje.
– Co mam kupić?
– No to, na co masz ochotę.
– Też będziesz jadła?
– Jeszcze nie wiem. Muszę coś załatwić, mogę wrócić późno. Kup po prostu trochę więcej.
Chwyta swoją prawą stopę, przyciąga ją prawie pod brodę i zaczyna dmuchać, żeby lakier wysechł.
– Pieniądze?
– Torebka leży na moim łóżku.
Nasz dom nie jest właściwie prawdziwym domem, to raczej mieszkanie, które przypadkiem stoi na oddzielnej posesji. Mamy tylko jedno piętro, trzy pokoje, ani strychu, ani piwnicy, za to nieproporcjonalnie duży garaż, w którym znajduje się dosłownie wszystko z wyjątkiem naszego samochodu. Sypialnia mojej matki to najmniejszy pokój, lecz moim zdaniem najładniejszy. Szafa, komoda i łóżko są białe, pościel – też zawsze biała. Tylko zasłony są granatowe, bo mama nie znosi nawet odrobiny światła w nocy. Jeśli rozsunie się zasłony, z okna jest naprawdę dobry widok na ogród. To znaczy: widać przynajmniej jabłoń, a to w końcu główna atrakcja. Moje okno wychodzi na ulicę. A ponieważ nie mamy z przodu żadnego porządnego ogródka, jedynie wąski pasek trawy pomiędzy domem i ogrodzeniem, przechodzący tędy ludzie zawsze gapią się do środka. Czasem do nich macham, wtedy szybko odwracają wzrok.
Wyjmuję z torebki ciężki portfel. W środku dwie dwudziestki, jedna dziesiątka, dwie piątki i z tysiąc paragonów. Moja matka je przechowuje.
– W razie gdyby trzeba było coś wymienić.
Na rzeczy, które z chęcią bym wymieniła, nie dają, niestety, paragonów. Wyjmuję trzydzieści pięć euro. Raczej nie będę potrzebować więcej niż trzydzieści. Reszta to napiwek.
Kiedy wkładam buty, słyszę dobiegający z łazienki dźwięk potrząsanego pojemnika, a potem syczenie. Gdy wrócę do domu, zapach lakieru do włosów wciąż będzie unosić się w powietrzu, jednak mojej matki już nie będzie. To, czy wróci na kolację, zależy od tego, jak jej pójdzie. Nie umiem tego teraz przewidzieć, mam zbyt mało danych. A mogłaby mi po prostu powiedzieć, że idzie na randkę.
Do Netto mam tylko siedem minut. Pójdę tam jednak dopiero później. Najpierw rundka schylania. Tak nazywam moją robotę na cmentarzu. Raz, dwa razy w tygodniu sprzątam z grobów śmieci i liście, wyrzucam na kompost zwiędłe kwiaty albo, jeśli wyjątkowo nie pada, podlewam rośliny. Dostaję za to dychę od pani Ratzlow, administratorki cmentarza. Ma prawie siedemdziesiąt lat i dawno mogłaby już pójść na emeryturę, myślę sobie jednak, że ona boi się zamienić stronami.
Sobota to najlepszy dzień na zrobienie rundki. Wtedy przychodzą też wdowy. To znaczy te, które jeszcze mogą. Przynoszą świeże kwiaty, zapalają znicze, widzą, jak się krzątam, i po chwili wyciągają banknot. Lub przynajmniej miedziaki. Następnie dziękują, bo zagrabiłam grządkę, kiedy ostatnio były w szpitalu, znowu biodro albo kolano, w końcu człowiek nie robi się młodszy, a wtedy na mojej twarzy pojawia się najpiękniejszy uśmiech pod tytułem „ależ nie ma za co”. Wiem, jak postępować ze starszymi ludźmi, lubią mnie. Może to dlatego, że nic o mnie nie wiedzą, tylko po prostu sami sobie coś dośpiewują. Miła blond dziewuszka z konewką.
Dziś znowu jest jakiś pogrzeb. Z tyłu na polu urnowym stoi niewielka grupka ubranych na czarno ludzi. Nie ma tragedii: im mniej żałobników, tym starszy nieboszczyk. Chyba że był to ktoś naprawdę niesympatyczny, rzecz jasna, tak też może się zdarzyć.
Zawsze zaczynam w tym samym miejscu:
Heinrich Ehrlinger
1927–2001
Życie ma swój kres, lecz miłość nie zna końca.
Na grobach znajdujących się tuż przy murze często leżą śmieci. Ludzie wyrzucają tu po prostu cały syf. Tak mi się przynajmniej wydaje, bo nikogo jeszcze nie złapałam. Nie wiem nawet, czybym wtedy zareagowała, w końcu nie jestem jakimś inspektorem od śmieci. Poza tym dzięki temu właśnie zarabiam, co mam się więc denerwować. Zdejmuję papierek po snickersie z niskiego żywopłotu odgradzającego grób Ehrlingera i pakuję go do worka na śmieci, który ze sobą przyniosłam. Dalej do Eriki Lindmann. Mogłabym wymienić z pamięci wszystkie nazwiska we właściwej kolejności. Wraz z datami urodzin i śmierci. Czasem zastanawiam się, czy nie zaśmiecam sobie w ten sposób mózgownicy.
Po drugiej stronie cmentarza niewielki orszak pogrzebowy rusza z miejsca. Niektórzy serio wyglądają tak, jakby w ogóle im się już nie opłacało wychodzić z cmentarza.
– Ktoś z domu starców. Dziewięćdziesiąt kilka lat. Najwyższy czas!
Odwracam się. Trzy groby dalej stoi pani Nienhoff przy swoim mężu. To znaczy przy jego grobie, rzecz jasna.
– Pani Nienhoff! – mówię i brzmi to trochę jak: „Miło panią widzieć”, a trochę jak: „Proszę okazać więcej szacunku”. Spodobało jej się, śmieje się.
– Kiedyś przyjdzie czas na nas wszystkich.
– I tu ma pani rację.
– No, ty chyba masz jeszcze trochę czasu.
– Pani Nienhoff, pani też.
Znów się śmieje i zaczyna grzebać w wypchanych kieszeniach wiatrówki. W tym czasie schylam się, by podnieść mokrą chusteczkę higieniczną, która zasłania dwie pierwsze litery na nagrobku Ottona Bodego.
– Proszę. Weź. – Wyciąga do mnie rękę, ale nim zdążę do niej podejść, jej palce, jakby same z siebie, nagle się rozprostowują, a pięcioeurowy banknot sfruwa na ziemię. Zauważyłam u niej ten gest już kilka razy. Nie mam pojęcia, co to może być, może po prostu już tak dobrze nie panuje nad ciałem. W każdym razie nie wydaje się, żeby robiła to złośliwie – zawsze gdy tak się dzieje, spogląda ze skruchą.
Szybko podnoszę banknot, łapię ją za dłonie, kościste ręce starej kobiety, i przez chwilę je ściskam.
– Bardzo dziękuję.
– No cóż, i tak nie wiem, na co miałabym je jeszcze wydawać!
Znowu się śmieje, a ja potrząsam surowo głową, pani Nienhoff zbiera się do wyjścia. Mieszka za kościołem, w bloku z wielkiej płyty, jej balkon wychodzi na ulicę, nie raz widziałam, jak na nim siedzi. Jest dumna, że mając ponad osiemdziesiątkę, wciąż daje sobie radę sama. Nawet to rozumiem. Myślę, że dom starców to piekło. Wyobrażam sobie, że to jak wieczne czekanie na autobus, choć nie ma się pewności, czy w ogóle jakiś przyjedzie.
Obejście wszystkiego zajmuje mi niespełna godzinę. Dużą łąkę zostawiam na koniec. Czasami nawet zupełnie ją pomijam, zbieram tylko największe śmieci na jej obrzeżach. Nie uważam, żeby masowy grób był przerażający, to nie tak. A już bać to w ogóle się nie boję. I tak wszyscy nie żyją. Zawsze jednak wyobrażam sobie, że oni tam pod spodem leżą w poprzek, na skos, czyjeś nogi na twarzy kogoś innego, i wtedy ogarnia mnie takie przytłaczające uczucie, że najchętniej przebiegłabym kawałek tylko dlatego, że mogę to zrobić. Oczywiście tego nie robię, to w końcu cmentarz. Pani Ratzlow zawsze powtarza, że po krytej pływalni i po cmentarzu się nie biega. Raz zapytałam ją, czy to nie dziwne pracować tu codziennie, wiedząc, że wszędzie wokół leżą zwłoki. Popatrzyła na mnie zdumiona i pokręciła zdecydowanie głową:
– Ciała to nic innego jak kompost – stwierdziła. I że zmarli, tak czy owak, pójdą tam, dokąd chcą.
Możliwe, że człowiek trochę dziwaczeje, jeśli pracuje zbyt długo na cmentarzu. Ale i tak lubię panią Ratzlow. Kiedy w tygodniu odbieram od niej zapłatę, najczęściej zostaję jeszcze chwilę w jej biurze. Zawsze ma o czym opowiadać: kto ostatnio umarł, czy były jakieś ekstrawaganckie życzenia dotyczące pochówku, czy uroczystość pogrzebowa była bardziej uroczysta, czy bardziej przygnębiająca Nieraz wyciąga też stare historie, takie z naprawdę dawnych czasów, które sama zna tylko ze słyszenia. A przez te wszystkie lata słyszała niejedno. Powiedziała mi kiedyś, że ludzie przychodzą na cmentarz, żeby wspominać. A jak już wspominają, to chcą też o tym opowiadać.
Zanoszę pełen worek śmieci do pojemnika. Pokrywa przymarzła, muszę się nieźle namocować, by ją podnieść. Obok znajduje się kran, przy którym ludzie napełniają konewki, myję pod nim ręce. Woda jest lodowata. Przyglądam się, jak moja skóra czerwienieje. Właściwie to dobra okazja, by potrenować wytrzymałość na zimno, zakręcam jednak kurek. Muszę coś jeszcze załatwić.
Nieco na uboczu, z tyłu, pod trzema sosnami znajduje się grób numer czterdzieści sześć. Płaski biały kamień nagrobny leży trochę krzywo w ziemi, wokół niego rośnie niewielki różany krzew. Latem, gdy kwitnie, ładnie wygląda. Przykucam, zgarniam kilka brązowych sosnowych igieł, a potem przez moment dłoń spoczywa na złotych literach. Tylko jego imię i nazwisko oraz obie daty, które dzieli tak niewiele, poza tym nic, żadnej sentencji, żadnej miłości, która nie zna końca.
– Dzisiaj nie udało mi się długo wytrzymać – mówię cichutko, tak, by naprawdę słyszał mnie tylko on. – Mama mi przerwała. Ale następnym razem zrobię od razu czterdzieści pięć minut, spokojnie, dam radę, mam dużo silniejsze nogi. Codziennie wieczorem ćwiczę teraz przysiady przy ścianie.
Słyszę kroki na żwirowanej ścieżce i czekam, aż będę sama. Jasne, inni też to robią, rozmawiają ze zmarłymi, wiele razy byłam tego świadkiem, ale nie chcę, żeby ktoś mi przeszkadzał, w końcu to prywatna rozmowa. Kroki milkną, znów jest cicho. Na dzisiaj i tak daję sobie spokój, odpowiednia chwila minęła.
– Nie rób głupstw! – rzucam na pożegnanie, wstaję i kieruję się do Netto.
Dalsza część dostępna w wersji pełnej
Tytuł oryginału: Die Gespenster von Demmin
Redakcja: Marta Syrwid
Korekta: Ilona Klimek, Magdalena Wołoszyn-Cępa
Opieka redakcyjna: Urszula Pieczek
Redaktor inicjujący: Michał Michalski
Współpraca: Szczepan Kulpa
Projekt okładki: Ula Pągowska
Projekt układu typograficznego: Mimi Wasilewska
© Hanser Berlin im Carl Hanser Verlag GmbH & Co. KG, München 2020
© Copyright for the Polish translation by Małgorzata Gralińska, 2022
© Copyright for the Polish edition by ArtRage & Książkowe Klimaty, 2022
The translation of this work was supported by a grant from the Goethe-Institut
ISBN 978-83-66505-42-1
Książkowe Klimaty
www.ksiazkoweklimaty.pl
Redakcja: [email protected]
Promocja: [email protected]
Sprzedaż: [email protected]
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotowała Katarzyna Rek