Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Co zrobisz, gdy światłość zgaśnie, a dobro zmieni się w zło?
Tenebris, młoda, zadziorna i niezwykle utalentowana Łowczyni, całe życie była prześladowana zarówno przez rówieśników, jak i innych mieszkańców Derre. Świat ten, niegdyś przepełniony spokojem, teraz został odmieniony przez wojnę toczoną między aniołami i demonami. W tej niesprzyjającej rzeczywistości Tenebris będzie musiała na nowo odnaleźć swoje miejsce, gdy powróci przywódca demonicznej armii sprzed wieków. Żniwiarz, władający esencją mrocznego boga śmierci, Grimogoda, wciela się w młodego chłopaka zwanego „pierwiastkiem śmierci" i rozpoczyna na nowo swą misję zdobycia Derre. Naprzeciw niemu staje armia Pancernych Świętych, stworzona wieki temu przez anioły. Wkrótce nad całą krainą zapanuje chaos i zniszczenie, a pojęcia dobra i zła staną się mniej jasne niż kiedykolwiek przedtem…
Anioł rzucił się na niego, nim przeciwnik skończył zdanie. Raz. Muszę trafić tylko raz! – powtarzał sobie w myślach. Atakował wroga najlepiej, jak potrafił, a on blokował ciosy gołymi rękami. Zrozpaczony wojownik nieba nie wierzył w to, co się dzieje. Potęga Żniwiarza przekraczała jego oczekiwania po wielokroć. Wiele słyszał o sile demona od braci i sióstr, którzy mieli nieprzyjemność go spotkać, ale dziś po raz pierwszy osobiście przyszło mu się z nim mierzyć. Gniew i rozpacz ogarniały go coraz bardziej. Zalewały niczym fale, aby potem wciągnąć go w mroczną głębię. Widział opanowanie na twarzy demona i słyszał krzyki niewyobrażalnego cierpienia ludzi, których przywiódł tu ze sobą. Wszystko stracone.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 661
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Była przy nas od samego początku. Ta, która rządzi światem. Ona i jej wszechwładni bogowie. Jako sztylet ukryty w cieniu. Jako trucizna penetrująca żyły. Gdy ostrze wroga pruje demoniczne trzewia, on przybywa. Grimogod Kosiarz, co z półksiężycem dzierżonym w martwych szponach wyrusza na żniwa. Milczącymi ustami ostatni oddech łapie i gdy już nic poza skorupą rogatą się nie ostanie, dalej idzie. Wtedy w ziemię twe szczątki oddaje, gdzie trawić cię będą czerwie. Rotamoniusz dogląda gnicia twych mięśni i trzewi, aż nie zostanie po tobie choćby cień dawnej istoty. Zostawisz bliskich przez bezmyślną walkę, przez bój ze śmiercią przy pomocy śmierci. Nie zostawisz po sobie nic poza raniącym ciało oraz ducha bólem i żalem. Lament i tęsknota silniejsza niż chęć istnienia pchną twych bliskich w ramiona cierpienia. I trawić ich serca będzie Kirgotha okrutna, co istotą jest z niej zrodzoną. Nie oprą się zemście, nie odmówią gniewowi i prędzej czy później w śmierci objęcia ruszą.
Na wieki na swych tronach nad nami zasiadają i nie opuszczają nas nigdy. Czuwają od zmroku do brzasku i od zmierzchu do świtu. Nieść ją będą aż po kres istnienia. Tę, która liście z drzew strąca, co rogi wykrusza i włosy pobiela. Przed którą uciekamy, mimo iż przy każdym kroku czyha. Co kręgów przemijania i czasu jest napędzającym smarem. Przedwieczną i wieczną, wszechwładną i wszechogarniającą. Niezniszczalną. Potężną. Piękną jak mrok i gwiazdy na nieba tarczy. Ucz nas i prowadź przez życia mgliste stulecia, wołaj do siebie, by cel życia ziścić, ukierunkuj naszą bezcelowość i prowadź do spełnienia. Początku i końcu. My, wierni ci do końca, będziemy iść do ciebie, walczyć dla ciebie i czekać na twe przyjście. A gdy wszyscy i wszystko zniknie z tego świata, zostaniesz tylko ty. Spokojna i patrząca na nasz upadek. Nasze życie. Naszą śmierć. Na siebie…
Fragment Życia dla śmierci
Maranalaka Mroczny
Świat Derre, od niepamiętnych czasów pozbawiony waśni i niezgody, stworzony jako zacisze wśród niezliczonych światów przesyconych wojną, od zawsze był zamieszkiwany przez niemal tę samą liczbę żywych istot. Mniej lub bardziej rozumne dzieci Stworzenia starały się żyć w harmonii ze sobą i ziemią, na której przyszło im się urodzić. Ludzie, najliczniejsi spośród ras posługujących się mową, wierzyli, że świat ten został stworzony przez Boginię Matkę, Kochającą, niemającą imienia, które da się wymówić w jakimkolwiek z dialektów tego świata. Według nich wszystko, co robią, każdą ich decyzję, każdy czyn lub myśl zawdzięczają błogosławieństwu swej Bogini. To jej zamysł na los, jaki im przypada, jest tym jedynym, słusznym ponad wszelką wątpliwość. Oddanie nagradza spokojem ducha, przychodzi do nich nocą w snach, a jej ciepły matczyny dotyk sprowadza szczęście oraz poczucie bezpieczeństwa. Dopóki są jej wierni i nie przynoszą wstydu, bezczeszcząc świat, który stworzyła, dopóty będą żyli długo i szczęśliwie. Tak było i tak ma pozostać na wieki, póki wszystkie gwiazdy nie zgasną.
Derre było także domem wielu innych ras rozumnych, żyjących nieraz według doktryny ludzi, ale większość miała jednak własne poglądy na świat oraz genezę jego stworzenia. Elfy, wielbiące wszystko, co daje im ziemia i wzrasta pod słońcem, wierzyły w Pierwsze Ziarno. Według nich przed niezliczonymi mileniami na Derre spadło z niebios Ziarno, z którego zrodził się cały ogrom życia tej krainy. Dzięki niemu pojawili się także ludzie, dlatego, mimo ich odmiennych poglądów, Elfy uważały, że nie mają prawa krzywdzić ich w żaden sposób. Obserwowały, badały i broniły owoców Ziarna jako rasa protektorów wybranych przez Pierwotną Łąkę. Były pierwszymi stworzeniami, jakie się z niej wyłoniły, aby rozsiewać ziarno życia po całym Derre. Tak było i tak miało pozostać na wieki, póki wszystkie gwiazdy nie zgasną.
Krasnoludowie, niski i prostoduszny lud, żyjący w podziemnych królestwach przez setki pokoleń, nie znali światła słonecznego. Dzięki temu doskonale widzieli w ciemnościach oraz twardo stąpali po ziemi, nie patrząc w niebo w poszukiwaniu bóstw i sensu istnienia. Znali tylko ziemię, kamień oraz ogień. Krew Derre pozwalającą na tworzenie niezwykłych cudów, których nie znali mieszkańcy powierzchni. Mieli więc wiele dóbr, którymi przekonali do siebie ludzi i elfy, ci zaś uznali, że tak jak wszystko, co żyje, tak i oni korzystają z owoców Ziarna i cudów świata podarowanego im przez Boginię. Ich wynalazki, z entuzjazmem przyjęte przez pozostałe rasy, napędziły postęp technologii. Wciąż jednak to krasnoludowie byli mistrzami rzemiosła i tak miało pozostać na wieki, póki wszystkie gwiazdy nie zgasną.
Halki były najmniej liczną i co za tym idzie najbardziej tajemniczą rasą rozumną Derre. Pokryty futrem lud przypominający skrzyżowanie reniferów z ludźmi żył na trudno dostępnych, górskich szczytach, stroniąc od kontaktów z pozostałymi rasami tego świata. Niekiedy pojedyncze jednostki postanawiały żyć między innymi rasami, ale nawet wtedy niechętnie mówiły o swojej kulturze i wierzeniach. Zdradzały jednakże zamiłowanie do parzenia najróżniejszych wonnych naparów na każdą okazję, interesowały się modą pod każdą postacią, a także pieśniami, w układaniu i wykonaniu których nie była w stanie doścignąć ich żadna inna rasa. Mówi się, że halki, nawet gdy świat będzie się kończył, będą śpiewać, póki wszystkie gwiazdy nie zgasną.
Czas płynął w Derre, nie plącząc dróg losu ludzi, elfów, krasnoludów i halek przez niezliczoną liczbę pokoleń. Najstarsi pradziadowie od swych pradziadów słyszeli najwyżej o niesnaskach sąsiedzkich, kłótniach rodzinnych i uprzedzaniach do obcych ras, które jednak nigdy nie znajdowały odzwierciedlenia w agresywnych czynach. Mieszkańcy Derre nie znali wojen, zawistnych podbojów ani zbrodni ludobójstwa. Złodzieje, mordercy i gwałciciele byli usuwani ze społeczeństwa raz na zawsze poprzez wysłanie ich z powrotem do Bogini, aby ta ich osądziła. Zdarzało się to jednak stosunkowo rzadko, albowiem nikt, kto uznawał się za dziecko Matki, nie śmiał przynieść jej wstydu i narazić się na boski gniew. Niestety wszystko, co dobre, musi się prędzej czy później skończyć. Derre bardzo długo udawało się unikać widma zła goszczącego w sercach śmiertelników. Tym potężniejszy wstrząs ich czekał, gdy nieboskłon, na którym zasiadała Bogini, pękł niczym trzaśnięty kafarem i niebiosa zapłakały nad każdym, kto w nie patrzył.
Pierzaste łzy nieba spadały na Derre w niezliczonej liczbie. Byli to aniołowie, piękni i wiecznie młodzi, skrzydlaci wojownicy niosący światłość wszędzie, gdzie tylko byli w stanie dotrzeć. W oczach ludzi niemal natychmiast stali się wysłannikami Bogini, mającymi naprawić wszystkie błędy, jakie popełniali mieszkańcy Derre, i nauczyć ich, jak jeszcze lepiej oddawać cześć i służyć ich Matce. Anioły, ciepło przyjęte przez ludzi i nielicznych wyznawców Bogini innych ras, sprawiały wrażenie, że osiedlają się w Derre na stałe. Uważani z początku za czyste, nieskalane jakimkolwiek zepsuciem dzieci Matki, stali się w oczach jej wyznawców wzorem ideału. Jednakże bardzo szybko skrzydlaci wojownicy ujawnili, że mają odmienne wierzenia niż ich wielbiciele. Byli bowiem dziećmi nie Bogini, ale jednego z najstarszych bogów władającego światłością i ładem – Devinitusa, Najwyższej Światłości. Z początku ludzie opierali się zmianom, ale nie trzeba było długo czekać na pojawienie się wieszczy i proroków głoszących, że sama Bogini zesłała im sny, w których ogłasza, że także ona pochodzi od Devinitusa. Aniołowie, nie chcąc tracić czasu na spory, zgodzili się na te słowa pod warunkiem, że ludzkość i inni wyznawcy Bogini Matki będą stawiać Najwyższą Światłość ponad wszystko inne. Znalazło się jednakże wielu, którzy nie ufali aniołom i nie wierzyli w ich słowa ani dobre intencje. Bezbożni krasnoludowie, neutralne halki, a tym bardziej elfy nie przyjmowali do wiadomości słów wojowników światłości. Odmawiali wchodzenia z nimi w interakcje, a nawet stawiali czynny opór. Niestety anioły nie podzielały pacyfistycznych poglądów mieszkańców Derre. Nie wierzyły w utrzymanie spokoju ducha poprzez bezczynność, czczenie ziemi, po której stąpają i szacunek do wszystkiego, co po niej chodzi bez względu na wyznanie. Najwyższa Światłość wymagała od swych wyznawców tylko jednego. Mieli zniszczyć wszelkie przejawy ciemności, zepsucia i chaosu. Żaden świat nie był nieskazitelny przed ich przybyciem, a Devinitus był JEDYNĄ odpowiedzią. WSZYSTKO miało zostać oczyszczone!
Wtedy stało się to, co stać się musiało. Świat nieznający wojen i masowego zniszczenia spłynął krwią. Anioły z fanatycznym zapałem i konsekwencją egzekwowały słowa swego boga. Tylko ci, którzy bezsprzecznie mu podlegali, byli bezpieczni. Cała reszta, nieważne, czy to człowiek, elf, krasnolud czy halka, była karana bez uprzedzenia czy sądu. Z aniołami nie można było dyskutować. Nie dało się ich ubłagać ani przekupić. Byli mieczem Światłości, który nie miał uczuć, nie odczuwał litości ani strachu. Ci, przeciw którym się skierowali, stworzyli zorganizowaną armię ruchu oporu, lecz skrzydlaci wojownicy nie pozostali im dłużni. Z wyznawców Bogini stworzyli zakon, który walczył po ich stronie z wszelkim przejawem herezji, innowierstwa i zepsucia. Pancerni Święci, bo tak ich nazwano, zostali nauczeni anielskiej magii, zarówno ofensywnej, jak i defensywnej, co dało im niezrównaną przewagę. Wynik wojny był już niemal przesądzony. Przeciwników aniołów, Bogini i Devinitusa czekała zagłada, a Derre miało się stać świątynią Światłości i ładu. Nikt jednak nie przewidział tego, co stało się później.
Od przybycia aniołów minęły przeszło dwa lata, gdy do Derre przybyły kolejne postacie mające wziąć udział w tym wielkim konflikcie. Ziemia pod nogami walczących drżała i rozdzierała się. Wyczuleni już na magię mieszkańcy Derre czuli nadciągającą potęgę, gdy niebiosa czerniały od mrocznej magii. Pierwszy raz ich oczom ukazał się widok niesłychany i napawający niemożliwą do okiełznania trwogą. Strach malujący się na twarzach aniołów, a zaraz po nim to, co go wywołało. Srogie rogate twarze ukazały się zszokowanym mieszkańcom Derre. Potężne istoty czystej magii przybyły do tego świata i na zawsze naznaczyły go swą demoniczną naturą. Natychmiast zaczęły walkę z aniołami w chaotycznym wirze magii, mieczy i pazurów. Nie tłumaczyły swych poczynań, nie próbowały przekonać do siebie mieszkańców Derre ani nie potrzebowały ich pomocy. Miały tylko jeden cel. Wyrżnąć anioły. Wszystkie. Powód takiego działania znały tylko anioły i demony. Skrzydlaci wojownicy nie opowiedzieli bowiem swym podwładnym całej swojej historii. O krainie, którą zaatakowali wieki temu. O Acheruzie i wojnie z demonami, którą niemal przegrali. Tam toczyli bitwy przez całe stulecia. Coś jednak zmusiło ich do ucieczki. Nie mogli wrócić do swojego domu, do Devinis, dlatego przybili tu, licząc na to, że demony nie podążą za nimi. Mylili się jednak, co potwierdziło ich najgorsze obawy. Jeden z demonów odwrócił bowiem bieg wojny tak diametralnie, że anioły zostały zmuszone do radykalnych działań. Dzieci Acheruzu, używając plugawej magii, powołały do życia pierwszego w historii demona z zaklętą w nim esencją boga śmierci Grimogoda, Pożeracza Dusz i Władcy Umarłych. Z ust aniołów zaczęło padać napawające grozą imię dowódcy armii demonów: Żniwiarz. Przez pierwsze stulecia swej egzystencji pełnił on funkcję generała sił chaosu i zła. Potęga demonów okazała się nie do pokonania i anioły postanowiły uciec. Przekroczona raz brama między światami pozostała jednak otwarta i życiodajna magia Acheruzu zaczęła ulatniać się do Derre, niszcząc tym samym powoli świat demonów. Istota umierania pozwoliła Wcielonemu przekraczać bariery między światami bez naruszania równowagi między nimi. Przybył więc za aniołami, ściągając ze sobą elitę demonów i skazując zarazem Derre na nieodwracalne zmiany.
Wojna między Pancernymi Świętymi a resztą świata zeszła na drugi plan, lecz oczywiście nie odeszła kompletnie w zapomnienie. Legiony demonów zaczęły polować na anioły, więc priorytetem Świętych stała się ich obrona przed istotami zrodzonymi z czystego zła. Wszystkie inne rasy razem wzięte były niczym w porównaniu z potęgą Żniwiarza i jego armii. Gdy Pancerni Święci starli się wreszcie z demonami, rozpoczęła się wojna, poza którą anioły i ich mroczni wrogowie nie znali niemal niczego. Wybuchła Pierwsza Wojna Sferyczna.
Cały dotychczasowy świat został bezpowrotnie odmieniony. Istoty takie jak elfy i halki okazały się niezwykle podatne na magię. Tę dobrą, jak i tę złą. Elfy, dotąd neutralni łowcy i zielarze, zyskały niebywałą więź z ich ukochanymi lasami, a nawet częściową władzę nad nimi. Doszły do wniosku, że anielska i demoniczna magia obudziła Ziarno, a one, jako jego obrońcy, mają obowiązek wykorzystać je w tej wojnie. Część z nich uległa jednak mrocznym mocom demonów. Czarna magia zmieniła je w istoty zwane potocznie mrocznymi elfami lub elfami nocy. One same nazywały siebie drołami. Magia, którą władały, była niemal identyczna, jak ich niezdeprawowanych krewnych. Zostały jednakże przez nie wyparte i obrzucone największą pogardą. Rytuały krwi i wypaczające naturę praktyki zostały uznane za zgniliznę toczącą Ziarno i musiały zostać natychmiast wyplenione. Elfy nie miały więc wrogów jedynie w ludziach, aniołach i demonach, ale także we własnych szeregach. Po ich dawnej sile miało zostać jedynie smutne wspomnienie.
Halki, jako niezwykle dobroduszny lud, nie uległy złemu wpływowi magii demonów. Odznaczyły się za to niezwykłą umiejętnością leczenia wszelkich ran. Anioły używały w tym celu specjalnych maści, a tylko niekiedy zaklęć, halkom zaś wystarczyła jedynie ich obserwacja i zaledwie jedna próbka leczącej substancji skrzydlatych. Pomógł im fakt, że substancja ta składała się w większości z górskich minerałów i ziół, a halki, jako rasa żyjąca w górach, znały się na nich lepiej niż ktokolwiek inny, dlatego też szybko zdołały sporządzić jej niemal idealną kopię.
Tak mijały miesiące nieustannych walk. Każda ze stron prześcigała się w wynajdowaniu nowych zaklęć i broni. Huśtawka sił była ciągle w ruchu i nic nie wskazywało na to, że kiedykolwiek będzie inaczej. Całe stworzenie toczyło ze sobą walkę jeszcze przez dziesięć lat. Każda ze stron ponosiła ogromne straty, a świat, jaki znali kiedyś mieszkańcy Derre, został na zawsze naznaczony magią. Trupy, magia i wrogowie nie dopuszczali snu do ich umysłów, a gdy już przychodził, mroczne wizje przyszłości i lament Bogini szybko ich z niego wyrywał. Jednakże walki były coraz rzadsze, coraz mniej było też aniołów i demonów. Wszyscy widzieli zbliżający się koniec wojny.
Archanioł Gabriel, ostatni ze swojego rodu, zebrał cały zakon Pancernych Świętych i ruszył na spotkanie ze Żniwiarzem, który przebywał akurat na świętej ziemi wszystkich wyznawców Bogini, Madelis. Niegdyś tropikalny raj pośrodku pustyni Kaleth, teraz zrujnowane połacie resztek budynków i śladów po bitwach. Po wielogodzinnym marszu Święci stanęli na obrzeżach pobojowiska. Stosy trupów i fragmentów zbroi ciągnęły się aż po horyzont. Srebrnowłosy anioł odziany w lśniącą zbroję ze złotymi wykończeniami stanął na czele swej armii i spojrzał przed siebie. Następnie odwrócił się i patrząc na nią, nie dostrzegł nawet cienia strachu, zwątpienia czy słabości. Wszyscy doskonale ukrywali emocje. Wtedy wydał im jeszcze ostatnie rozkazy, udzielił wskazówek i dodał nieco otuchy. Potem ponownie odwrócił się w stronę pola bitwy i wyjął długi, zdobiony złotymi runami miecz z osadzonym w rękojeści lśniącym różowym kryształem. Uniósł go ku niebu, by po chwili bez słowa opuścić, wskazując czarne chmury przed sobą. Zostawszy w tyle, wbił miecz w ziemię i ukląkł.
– Devinitus paptes, hedro careus towego humbolis servo – powiedział (co znaczyło: „Ojcze Devinitusie – ochraniaj, proszę, swe pokorne sługi”), jak to ludzie mają w zwyczaju, i w mgnieniu oka wzbił się w powietrze. Lecąc na spotkanie ze Żniwiarzem, wyglądał jak najjaśniejsza gwiazda świecąca w samo południe.
Dalej, za horyzontem, rozgrywał się istny karnawał okrucieństwa. Postać mroczna niczym gęsty las w bezksiężycową noc kroczyła po ziemi, która zdawała się umierać pod jej stopami. Blada twarz o martwym wyrazie odznaczała się od czarnej niczym smoła zbroi, a jej ruchy przypominały tkającego sieć pająka. Dokładne, precyzyjne, hipnotyzujące. Na polu walki, teraz już usianym trupami, pozostało niewiele demonów. Zaledwie trochę ponad tuzin, lecz była to elita sił zła, potężni dowódcy demonicznych legionów, budzący postrach wśród nawet najdzielniejszych Świętych. Dobijali rannych i szukali tych, którym udało się schować. Jednak dla ludzi bolesna śmierć nie była najgorszym sposobem na zakończenie życia. Cięcie miecza lub potężny czar były niczym w porównaniu z losem, jaki mógł im zgotować Żniwiarz. Był on bowiem w stanie użyć martwych ciał pokonanych jako nośników dla demonów. On sam musiał najpierw opętać człowieka, aby móc przybyć do Derre. Demony bowiem, w przeciwieństwie do aniołów, nie mogły samoistnie egzystować poza Acheruzem. To sprawiało, że walka z demonami była jeszcze bardziej przerażająca. Każdy zabity stawał się potencjalnym wzmocnieniem ich armii. Wielu ludzi prześladował widok bliskich, mężów, żon, a nawet dzieci, wstających z martwych, aby bez sprzeciwu dołączyć do armii Żniwiarza. Procesowi temu zawsze towarzyszył czarny dym przecinany co rusz szmaragdową błyskawicą. Wtedy, w Madelis, całe pole walki spowijały mroczne wyziewy magii.
– Lordzie, nadlatuje anioł. Jest z nim chyba cały zakon Pancernych Świętych – doniósł niewielki demon wysokim, skrzekliwym głosem, wybiegając z czarnej mgły.
– Wrrr… Czy to Gabriel? – spytał Żniwiarz, odrywając się od zwłok, które miał w ręku.
– Nie może być inaczej.
– Więc skończmy to raz na zawsze. – Wyprostował się, ale nie odwrócił do podwładnego. – Zbierz wszystkich. Ja idę się przywitać. I pożegnać – dodał, wyszczerzając zęby w diabolicznym uśmiechu, i ruszył na spotkanie ze Świętymi.
Tymczasem anioł, lecąc po niebie, wyczuł mobilizację wrogich sił. Odkryli nas. Już po ataku z zaskoczenia – pomyślał i zaklął pod nosem. Przełknął ślinę z ogromnym trudem, jakby serce, które podeszło mu do gardła, je zatkało. Postanowił się jednak nie wycofywać. Byłby to akt zdrady wobec Świętych, a także poległych braci i sióstr.
Nim zdążył się zastanowić nad konsekwencjami swej decyzji, runął na niego Żniwiarz. Posłał go na ziemię z taką siłą, że w miejscu upadku powstała ogromna dziura. Połowa Świętych otoczyła anioła, a druga część ich wojska zwróciła się w stronę demona. Nawet bez dowódcy doskonale wiedzieli, co robić. Żniwiarz stał i przyglądał się armii przed sobą. Widać było, jak puszczają im nerwy i ogarnia ich strach. Jak odczuwają potęgę demona, który czerpał ogromną satysfakcję z terroryzowania ich. Wiedział, że przybyli tu pełni odwagi oraz pewni siebie, ale z każdą chwilą ich postawa słabnie i niedługo dojdą do granicy stanu, w którym zechcą rzucić broń i zwiewać gdzie pieprz rośnie.
– Gabrielu! – ryknął wreszcie Żniwiarz. – Nie wygłupiaj się, Gabrielu! Przecież wiem, że nie pójdzie mi tak łatwo! – dodał, śmiejąc się.
Gabriel wstał z trudem, a armia między nim a demonem się rozstąpiła. Patrząc w oczy Żniwiarza, czuł, że zbliża się do otchłani, z której nie ma powrotu, a im bardziej się do niej zbliżał, tym większa rozpacz go ogarniała. Zebrał się jednak w sobie i zwrócił do wroga:
– Zabiliście moich braci, wyrżnęliście tylu ludzi i rozpoczęliście wojnę! Nie przynosicie nic prócz zniszczenia i zła wszędzie, gdzie się pojawicie! Zasługujecie tylko na śmierć!
– Bezczelny, świętoszkowaty, opierzony hipokryto! – odpowiedział demon z pogardą. – Masz się za lepszego, bo masz tu poparcie?! Sami nie byliście lepsi, kiedy próbowaliście nas wszystkich pozabijać, a gdy wam się nie udało, porzuciliście swą chwalebną misję, skazując Acheruz na zatracenie! Daliście ludziom magię, na którą nie byli gotowi, i co zrobiliście tutaj?! Próbowaliście wyrżnąć w pień całą populację tego świata, która nie zgadzała się na indoktrynację! Starasz się zgrywać stróża, podczas gdy jesteś katem! Ty i twoi pobratymcy! Szkoda, że nie potrafiliście ocenić swoich umiejętności! Ani tu, ani w Acheruzie! Mogliście to załatwić pokojowo! Poddać się bez przelewu krwi, opuścić nasz świat i nigdy nie wrócić, ale wybraliście ścieżkę wojny i śmierci! – Rozłożył ręce i wyszczerzył zęby zadowolony z siebie. – I tak oto sprowadziłeś śmierć we własnej osobie na cały swój ród, na siebie, na Acheruz i ten świat także.
– Co?! – wrzasnął anioł.
– Nie udawaj głupszego, niż jesteś. To już nie jest wojna między aniołami i demonami. Wciągnąłeś ich w to i teraz to także wojna o ludzkie dusze. Acheruz podjął już decyzję. Szczerze mówiąc… – Demon przerwał i w mgnieniu oka znalazł się przy Gabrielu, szepcząc mu coś do ucha.
Ten natychmiast go odrzucił, po czym zamarł. Wyraz twarzy anioła zaczął się zmieniać, jakby każdy mięsień żył własnym życiem. Strach. Złość. Zdziwienie. Wszystko naraz.
– Kłamiesz! Musisz kłamać! Nie pozwolę, żebyś sprowadził na ten świat to samo piekło, które zgotowaliście nam w Acheruzie. Słyszysz?! Nie pozwolę! Powstrzymam cię, choćbym miał paść trupem!
– Da się zrobić – odpowiedział spokojnie Żniwiarz.
Podniósł rękę do góry i wezwał do siebie swoich towarzyszy. Cały czas patrzył na armię przed sobą z żądzą śmierci w oczach. Z chmury za nim wyłoniło się piętnaście postaci. Na przód wystąpiła kobieta-demon odziana w czarną, doskonale przylegającą do ciała zbroję z czerwonymi elementami. Miała delikatne rysy twarzy i nieskazitelną, perłową cerę, z którą kontrastował czarny makijaż oczu i kuszących, delikatnych ust. Ciemne, nastroszone włosy sięgające do żuchwy miała ściągnięte do tyłu tak, że odsłaniały gładką szyję i obrożę z czarnej koronki z lśniącym rubinem pośrodku. Nie tylko jej twarz, ale i całe ciało było wręcz hipnotyzująco piękne. Długie nogi, zgrabna talia, idealnie wypełniające zbroję piersi, drobne, delikatne dłonie. To wszystko w połączeniu z chodem pełnym gracji sprawiało, że niejednemu żołnierzowi robiło się ciasno pod zbroją. Szybko jednak się opamiętywali. Przeklęte sukkubusy. Uosobienia pożądania. Jednak Bethrezelda była demonem gniewu. Niezrównanym, zaklętym w niezwykle urodziwą niewiastę i władającym wynaturzoną potęgą.
Podeszła do Żniwiarza, objęła jego ramię jedną ręką, a drugą pogłaskała przeciwny policzek.
– Co rozkażesz, mój władco? – spytała.
Jej głos brzmiał jak melodia łapiąca widownię za serca, zmuszająca do zamknięcia oczu i kusząca, by się w niej rozpłynąć.
Żniwiarz ściągnął jej rękę ze swojej twarzy jakby zirytowany i powiedział:
– Zajmij się tymi ludźmi. Gabriela zostawcie, jest mój. – Na te słowa demonica odsunęła się, radośnie robiąc obrót, i gdy już chciała zawołać resztę demonów, Żniwiarz dodał: – Tylko nie wkurzaj się za bardzo. Popsujesz innym zabawę.
Beth się uśmiechnęła, po czym spojrzała na Świętych gotowych do walki. Jej oczy, dotąd wyglądające jak dwa lśniące agaty z białą otoczką, zapłonęły czerwienią. Były niczym zalane krwią, wypełnione furią i zwiastujące rzeź, którą zaraz rozpęta ich właścicielka.
I ruszyli, aby ciąć, palić i niszczyć ostatnich obrońców ludzkości, a Gabriel został sam na sam ze Żniwiarzem. Miał mierzyć się z wcieleniem boga, a taką siłą anioły nie dysponowały. Wiedział, że prawdopodobnie zginie. Czuł to w głębi ducha, ale był na to gotów. Chciał poświęcić wszystko, aby pozbyć się demonów. Nie dysponował siłą zdolną dokonać tego czynu, ale miał jeszcze ostatniego asa w rękawie. Zacisnął dłonie na rękojeści miecza, a klejnot w niej osadzony zalśnił.
– Czy to…? – zszokował się Żniwiarz.
Anioł rzucił się na niego, nim przeciwnik skończył zdanie. Raz. Muszę trafić tylko raz! – powtarzał sobie w myślach. Atakował wroga najlepiej, jak potrafił, a on blokował ciosy gołymi rękami. Zrozpaczony wojownik nieba nie wierzył w to, co się dzieje. Potęga Żniwiarza przekraczała jego oczekiwania po wielokroć. Wiele słyszał o sile demona od braci i sióstr, którzy mieli nieprzyjemność go spotkać, ale dziś po raz pierwszy osobiście przyszło mu się z nim mierzyć. Gniew i rozpacz ogarniały go coraz bardziej. Zalewały niczym fale, aby potem wciągnąć go w mroczną głębię. Widział opanowanie na twarzy demona i słyszał krzyki niewyobrażalnego cierpienia ludzi, których przywiódł tu ze sobą. Wszystko stracone.
Wymienili jeszcze kilka ciosów i zanim Gabriel zdążył zareagować, Żniwiarz wykonał miażdżący kontratak. Nawet przez zbroję anioł poczuł, jak pękają mu żebra i przemieszczają się narządy wewnętrzne. Padł na kolana, a z ust trysnęła mu krew. Ledwie oddychał i z trudem utrzymywał przytomność, ale demon nie dał mu ani chwili wytchnienia. Chwycił go za gardło i podniósł do góry tak, że ich oczy były na równi, a nogi anioła zwisały bezwładnie nad ziemią. Spojrzał mu prosto w pełną rozpaczy twarz wykrzywioną z bólu i przeszył go swoim martwym spojrzeniem, jakby chciał przemówić prosto do jego duszy.
– Czemu walczysz z takim ślepym zaangażowaniem? Po co zbratałeś się z tymi… ludźmi? Wszyscy twoi przyjaciele zostali zabici przez wasz głupi upór. Teraz my to wszystko naprawimy. Stworzę tu nowy, lepszy świat.
– Świat demonów – wykrztusił Gabriel.
– A co czyni cię lepszym od nas?! Co o nas wiecie?! Widzieliście nasze miasta i życie w nich?! Nasze dzieci i kobiety?! – wykrzyczał demon, machnąwszy ręką w stronę Bethrezeldy trzymającej w ręku ludzkie serce. – Niech zgadnę. Nie pomyśleliście nawet o darowaniu życia istotom zamieszkującym Derre? Posłuszeństwo albo śmierć, co?
Gabriel chciał coś powiedzieć, ale nie wydał z siebie ani jednego dźwięku. Może przez miażdżący uścisk Żniwiarza, a może przez to gorzkie ziarno prawdy w jego słowach. Aniołowie popełnili wiele grzechów, a Święci wcale nie byli tacy święci. Niemal wyrzekli się swojej Bogini i po raz pierwszy w dziejach wzięli udział w wojnie, mordując, zamiast pielęgnować życie. Jednak demony to krwiożercze bestie bez serca. Okrutne i nieczyste na duchu i umyśle. O wiele gorsze od nich.
Korzystając z chwili uniesienia Żniwiarza, Gabriel zdołał przysunąć mu miecz do boku. Teraz albo nigdy!
Mimo że demon był szybki, nie zdołał umknąć przed ciosem. Padł na ziemię raniony anielskim, runicznym ostrzem i pociągnął Gabriela ze sobą. Bez chwili namysłu anioł wyciągnął miecz i wbił z powrotem w bestię. Tym razem prosto w serce. Skuteczne przeciwko każdej innej istocie, ale nie demonowi czystej krwi. Ich ciała są zazwyczaj od dawna martwe i podtrzymywane czystą magią. Wystarczyło to jednak do przygwożdżenia demona do ziemi.
– Wiele gadasz, bestio, ale sam wyrządziłeś tu więcej szkód niż ja przez całe życie. Nie ujdziesz stąd żywy! – powiedział, pocierając kamień w rękojeści. – Wiesz, co to jest, prawda?
– Nie ośmielisz się.
– Odejdziemy stąd obaj i ten świat wróci z czasem do normy. Bez aniołów i demonów, tak jak miało być od wieków. Zadbam o to. Przepadniesz i odejdziesz w zapomnienie. – Anioł wyjął kryształ z rękojeści i przystawił do czoła Żniwiarza. – Zniewalam twą duszę i wiążę ją swoją własną. Będziesz na wieczność uwięziony bez mocy i szans na powrót. Twe sługi upadną w nicość, a ty staniesz się tylko przykrym przypisem do historii tego świata.
Żniwiarz starał się go z siebie strącić, ale runiczna magia miecza anioła już krążyła w jego ciele, skutecznie go osłabiając. Gdy Gabriel wypowiedział zaklęcie i umieścił kamień z powrotem w mieczu, rozległ się mrożący krew w żyłach śmiech. Kiedy ich dusze były wyrywane z ciał, Żniwiarz zdobył się na wypowiedzenie swoich ostatnich słów:
– To się tu nie skończy. Odwlekasz to, co nieuniknione. Będę wolny i zrobię to, co zamierzam. – Spojrzał aniołowi w oczy z uśmiechem. – Na twoim miejscu uważałbym na to, co zostawiam w spuściźnie ludziom i jak bardzo ten świat jest teraz na nas podatny.
Gabriel zrobił niepewną minę, po czym nagle zamarł i spojrzał w przestrzeń. Coś do niego dotarło. Wykrzywił twarz z wściekłości, bezsilności i wstydu. Gdy zniknęli w eksplozji światła, dało się słyszeć tylko rozpaczliwy wrzask anioła oraz opętańczy śmiech Żniwiarza.
Blask znikł, a ich ciała rozwiały się na wietrze tak samo jak ciała sług demona. Pozostał tylko miecz anioła wbity w ziemię i garstka niedobitków, która przez kolejne lata odzyskiwała siły. Ten dzień przeszedł do historii jako triumf życia w Derre oraz wyznacznik nowej ery. Nastała era magii. Jednak tak jak przepowiedział anioł, świat szybko wrócił do normy. Do wojen, podziałów i uprzedzeń. Taka jest teraz natura ludzka…
Dla Świętych wieki mijały w magicznym przepychu, podczas gdy reszcie świata zostały nędzne resztki. Wiele praktyk zapomniano, a jeszcze więcej okazało się dla kolejnych pokoleń zbyt trudne do przyswojenia. Bez swoich świętych protektorów zakon osłabł, ale wciąż górował siłą nad zwykłymi ludźmi. Obrońcy światłości nieoficjalnie postawili się ponad resztą ludzi i innymi rasami. Jako najbliżsi słudzy boskich wysłanników uznali się za jedynych godnych korzystania z ich darów. Było ich jednak zbyt mało, a bez wsparcia aniołów byli także za słabi, aby prowadzić ogólnoświatowe wojny. Z biegiem lat i rozwojem cywilizacji dawne konflikty odeszły w zapomnienie. Zawierano sojusze oraz ugody i w Derre zapanował względny pokój. Jego mieszkańcy stali się bardziej oświeceni, rozwinęła się sztuka, filozofia, a królów zamieniono na rady i rządy, gdzie wola ogółu była stawiana ponad jednostki. Bogowie, chociaż nie zapomniani, stracili swój niegdysiejszy posłuch, a o wojnie z demonami przestano wspominać. Jednakże magia aniołów z Devinis oraz demonów z Acheruzu zdążyła przesiąknąć już ziemię, wodę i powietrze. Naturalnym tego następstwem były coraz częstsze narodziny istot, których los od samego początku spleciony był z magią. Ich odkrycie, ponad sześćset lat temu, przyciągnęło zainteresowanie Pancernych. Istoty te pojawiały się głównie wśród elfów i halek, jako że z natury były to rasy wyjątkowo podatne na magię. Trudno było to jednak wykryć, gdyż żyły one tak daleko od człowieka, jak to tylko możliwe. Święci skupili się więc na rasie ludzkiej. Głównym powodem zainteresowania zakonu był fakt, że owe „dzieci magii” wykazywały swego rodzaju podobieństwo do demonów. Tak jak one miały pewne wrodzone zdolności, jak np. szybkość, siła, wyostrzone zmysły oraz inne, znacznie bardziej unikalne talenty – telekineza, władza nad ogniem i polimorfia to tylko kilka z nich. Nic więc dziwnego, że Święci gwałtownie na nich reagowali. Obserwowali, werbowali lub więzili, jeśli zaszła taka potrzeba. Wielu z tych nieszczęśników musiało się ukrywać. Wyklęci przez społeczeństwo i rodziny poszukiwali schronienia na całym świecie. Niektóre z tych miejsc były większe i szerzej znane, inne zaś dostępne tylko dla tych, którzy wiedzieli, gdzie ich szukać.
Podziemia zrujnowanego już kościoła św. Marianny w Dijon w kraju Ferque należały do tego typu schronów. Chociaż czasy świetności świątyni minęły, to jej widok wciąż zapierał dech w piersiach. Strzeliste wieże, wysokie mury i przepiękne witraże w oknach były pokryte sadzą, mchem i różnego rodzaju roślinnością. Niczym nawiedzony zamek z horrorów owiany był on grozą i wiązała się z nim niejedna przerażająca historia. Nikt ze zwykłych śmiertelników, posiadający chociażby resztki zdrowego rozsądku, nie odważył się zbadać tego, co skrywają zamszone mury. Tym bardziej nikomu nie przyszło do głowy zaglądać pod ołtarz w poszukiwaniu Bogini wie czego i zagłębiać się w skryte pod nim korytarze.
Tam zaś, na samym dnie, mieściła się Mogiła Diabła. Miejsce pełniące funkcję schronienia dla naznaczonych magią, a zarazem gospoda, w której można było nie tylko dobrze zjeść, ale nawet wynająć pokój. Jej założycielem i kierownikiem był niemłody już mężczyzna zwany przez swoich gości po prostu Karczmarzem. Proste przezwisko dla kogoś, kto z wiadomych powodów ceni sobie prywatność. Jego goście także mieli się czym pochwalić. Przedstawiali się niekiedy tak wymyślnymi imionami i tytułami, że niejeden doprowadził zebranych w Mogile do salw śmiechu i rychłego spotkania z podłogą po spadnięciu ze stołka. Przykład? Horacy Wielce Piękny albo Wimiko Zaklinaczka Wiewiórek zwana również Chomiczą Damą. W jej przypadku żarty nie trwały zbyt długo. Każdy facet traci bowiem wigor, kiedy do jego nogawki dostanie się niezrównoważony psychicznie gryzoń zwany Viki. Pojawiali się tu przedstawiciele narodów niemal całego Derre i mimo różnic kulturowych i językowych było to jedno z niewielu miejsc, gdzie uciśnieni mogli poczuć przynależność do wspólnoty.
Był już późny wieczór, słońce dawno złożyło się do snu za horyzontem, gdy do kościoła św. Marianny zbliżył się potężny mężczyzna w ciemnej, popielatej skórzanej kurtce nałożonej na bluzę, w wytartych płóciennych spodniach i ciężkich, wojskowych butach oraz z długimi czarnymi włosami sięgającymi ramion. Vincent Piego stał przez chwilę w cieniu pobliskich drzew i przyglądał się świątyni skąpanej teraz w blasku księżyca. Po chwili zrobił pierwszy krok i pewnie ruszył w stronę wejścia.
Szybko znalazł się przy ogromnych, ciężkich wrotach skrywających za sobą tajemnice tego mrocznego miejsca. Oparł się o jedno ze skrzydeł i je pchnął. Dla mężczyzny o jego posturze było to niczym przesunięcie wersalki. Wrota otworzyły się, wydając z siebie długi, donośny lament, a gdy tylko przybysz je puścił, niezwłocznie wróciły na swoje dawne miejsce i zatrzasnęły się z potężnym hukiem. Echo odbiło się od poczerniałych cegieł tworzących ściany i sklepienia. Gdy już ucichło, mężczyzna rozejrzał się po wciąż pięknym wnętrzu. Przechadzał się pomiędzy ławkami, wpatrując się w podłogę w milczeniu. Przez dziesiątki lat tysiące ludzi wznosiło tu swoje modły do Bogini, a teraz panowała tu tylko głucha cisza, przerywana odbijającym się echem kroków przybysza. Poruszał się powoli i uważnie przyglądał każdemu elementowi architektury. Poczerniałe ściany, powybijane witraże, próchniejące ławki i ciężki zapach stęchłej deszczówki kapiącej przez pęknięte sklepienie składały się na ponury, odpychający obraz zdawałoby się martwej od lat kaplicy. Gdy dotarł do ołtarza, oparł się o niego i uważnie zbadał go wzrokiem. Był wilgotny i zimny, pokryty mchem i brudem, który został mu na rękach. Kucnął i położył rękę na niewielkim, niepozornie wyglądającym kamieniu, który zagłębił się w ołtarz pod naciskiem jego ręki. Ciężki marmur drgnął i przesunął się, wydając wysoki odgłos ocierających się o siebie kamiennych płyt. Oczom przybysza ukazały się skryte w ciemności schody, a w twarz buchnął mu zapach stęchlizny. Mimo że zejście było stare i podniszczone, to w drodze na dół Vincent nie natrafił na choćby ślad pleśni, mchu czy pajęczyn. Ktoś ewidentnie często tutaj sprzątał. Bez wahania pokonywał kolejne stopnie, oświetlając sobie drogę jedynie małą sferą światła wyczarowaną przed sobą.
Bóg jeden wie, jak głęboko się znalazł, ale po kilku chwilach dotarł do końca schodów. Zatrzymał się przed ścianą z litej skały z wgłębieniem w kształcie dłoni. Dopasował do niego dłoń i po zaledwie kilku sekundach ściana drgnęła. Od razu korytarz wypełniły najrozmaitsze odgłosy tętniącego życiem baru.
Vincent złapał za klamkę i, dla odmiany, bez problemu otworzył proste, drewniane drzwi, po czym wszedł do środka. Uderzyła go woń wielu potraw mieszająca się z kadzidłem i tytoniem. Pełna ludzi knajpa urządzona była w przestarzałym już stylu. Proste krzesła przy drewnianych, okrągłych stołach, ściany z kamieni i liche karnisze przymocowane byle jak, stanowczo za rzadko, by dobrze oświetlić całą izbę, poza tym stary, zakurzony żyrandol na samym środku osmolonego od wiecznie palących się świec sufitu; oto Mogiła Diabła.
Na pierwszy rzut oka niemożliwe było ogarnąć wszystko, co działo się w izbie. Jedni goście pili w najlepsze i śmiali się do rozpuku, inni starali się skupić na swoich książkach i notatkach przy kubku gorącej herbaty. Przy jednym ze stołów odbywał się swego rodzaju pokaz możliwości magicznych. Ktoś lewitował nad blatem, a ktoś inny zakładał się z kolegami, czy zdołają dźgnąć go nożem w rękę, która okazywała się twarda jak ze stali.
Vincent podszedł do lady, wciąż rozglądając się po przybytku Karczmarza. Bacznie obserwował wszystkich i wszystko, co się wokół niego działo. Po chwili podszedł do niego starszy mężczyzna z zaniedbaną siwą brodą i poczochranymi włosami. Twarz zdobiły mu głębokie zmarszczki oraz gburowata podkowa na ustach. Odziany był w brudną, szarą koszulę oraz upstrzony sosami i olejem biały fartuch. Podszedł do przybysza i zmierzył go wzrokiem, by natychmiast spojrzeć mu energicznie przez ramię.
– Ej! – krzyknął ze złością w głosie na młodzieńca próbującego się wymknąć ukradkiem z lokalu. – Myślisz, że cię nie widzę?! Płać albo to ostatni raz, gdy daję ci pokój, wypierdku!
– Dziadku, miej litość. Nie mogę jeszcze wrócić, wiesz przecież – skamlał z żałosną miną chłopak. Vincentowi wydało się jednak, że to tylko gra. – Jak za szybko pokażę się w okolicy, na pewno mnie złapią.
– A czy ja ci wyglądam jak pieprzona organizacja charytatywna? Płacisz albo nie pokazuj się tu więcej, a twoje problemy to mi latają koło dupy. Jak dla mnie to możesz iść i wykopać sobie norę w ziemi, i tam spać, byle z dala ode mnie. Ostatni raz proszę grzecznie. Płać.
– Nie mam tyle – westchnął chłopak i rozłożył ręce, czekając na reakcję Karczmarza.
– Tak? – odpowiedział z rosnącą irytacją starzec. – Tak ci się tu podoba i nie chcesz wychodzić? To teraz wszystko odpracujesz! Zapraszam na zaplecze.
– Ale…
– NA ZAPLECZE! – powtórzył właściciel i wyciągnął rękę w kierunku niesfornego klienta. Ten, niczym przyciągnięty magnesem, przejechał po podłodze obcasami i uderzył o bar. Na zaplecze, z niepocieszoną miną, udał się już o własnych siłach. Karczmarz prychnął i spojrzał znów na Vincenta.
– Zamawiasz czy podziwiasz mój wspaniały bar? – spytał oschle.
– Piwo. Duże – odpowiedział Vincent, jak gdyby nic niezwykłego się przed chwilą nie stało.
– Z herbą?
– Nie. Żadnych dopalaczy.
Karczmarz oddalił się, bełkocząc coś pod nosem, i już po chwili przed Vincentem stał litrowy kufel piwa, z którego wystawała gruba warstwa piany. Mężczyzna wziął solidny łyk, po czym westchnął jakby z ulgą. Piwo było idealnie schłodzone i aromatyczne. Wiele można było zarzucić Karczmarzowi, ale z pewnością był człowiekiem uczciwym i nigdy nie dolewał wody do piwa ani nie oszukiwał na porcjach. Vincent odwrócił się tyłem do lady i ponownie zaczął rozglądać się po Mogile. W końcu zatrzymał wzrok na grupce młodych ludzi. Nie odznaczali się niczym szczególnym. Dwie dziewczyny i trzech młodych mężczyzn siedziało przy okrągłym stole, sącząc swoje napitki, rozmawiając i śmiejąc się do siebie nawzajem. Nie chwalili się magią ani innymi szczególnymi zdolnościami, a mimo to zwrócili uwagę Vincenta, zwłaszcza jedna osoba. Chłopak ubrany w czarny płaszcz z wystającym spod niego kapturem, naciągniętym na głowę i zasłaniającym połowę jego twarzy. Siedział cicho z założonymi na pierś rękami, nie udzielając się specjalnie w rozmowie. Można było nawet pomyśleć, że śpi. Tylko raz Vincent zauważył ruch jego warg podczas wypowiadania dwóch, może trzech słów i następujący po nich szybki uśmiech sygnalizowany uniesieniem jednego kącika ust. Natomiast jego czerwonowłosa kompanka nie milkła nawet na minutę. Gadała non stop do wszystkich i o wszystkim tak głośno, że Vincent słyszał ją nawet przy barze po drugiej stronie karczmy.
– Nie wiem, o co ci chodzi, Wera – powiedziała czerwonowłosa.
– Po prostu nie wiem, jak ty z nim wytrzymujesz. Popatrz tylko. Jakby nie żył, zombiak jeden.
– Śmieszne – zareagował zakapturzony chłopak i po raz kolejny pokazał grupie swój charakterystyczny uśmiech.
Esmeralda była żywą dziewczyną o temperamencie ognistym niczym jej włosy i delikatnych rysach niewiniątka. Na każdy temat miała własne zdanie, z którego niełatwo rezygnowała i o które była gotowa zaciekle walczyć na słowa z każdym, kto ośmielił się je podważyć. Ze swoim cichym kolegą znała się od lat; odkąd uratował ją przed zbiorowym gwałtem. Na początku nie trzymali się razem, ale Esmeralda, jak każdy z zebranych, odznaczała się pewnymi nadzwyczajnymi zdolnościami. Niczym wprawiony tropiciel zapamiętywała charakter magiczny każdej napotkanej osoby z wrodzonym darem i niemal bezbłędnie potrafiła ją odnaleźć. Podążanie za swoim wybawcą nie było więc dla niej problemem i nie minęło dużo czasu, nim przekonała go, że lepiej podróżować z nią, niż non stop mieć ogon.
Czerwonowłosa piękność wywoływała ogromną zazdrość u szarej myszki, jaką była Weronika Zurali. Zarówno ona, jak i jej brat bliźniak Birmo byli półelfami, dlatego mieli wiele charakterystycznych cech upodabniających ich do swojego nieludzkiego ojca. Duże, zielone oczy, jasną cerę, delikatnie szpiczaste uszy i smukłe kształty. Zawsze chodzili w podobnych szaro-burych ubraniach i ze spiętymi czarnymi włosami. Weronice ciężko było patrzeć na idealnie kobiecą Esmeraldę. Zawsze więc starała się zabłysnąć inteligencją i wiedzą na temat sztuk tajemnych. Posiadała bowiem zadziwiającą zdolność poznawania i zapamiętywania faktów, tak samo jak jej brat. Mało spektakularna umiejętność, ale za to jaka przydatna! Nie wiadomo, czym była ona spowodowana – czy była to jakaś magia, czy po prostu oboje mieli to we krwi. Nawet jeśli była to cecha naturalna, to magiczna, elfia krew pozwalała im ominąć zabezpieczenia Mogiły. Mimo częstych kłótni Weronika i Esmeralda pozostawały najlepszymi przyjaciółkami.
Temat rozmowy szybko się zmienił, co nie oznaczało końca sprzeczek.
– Czemu mi wreszcie nie opowiesz, jak tropisz magię?! – spytała Weronika.
– Ile razy mam ci powtórzyć, że to nie twoja sprawa? Mam swoje sposoby i wolę, żeby pozostały tajemnicą.
– Ależ ty jesteś uparta! Nie pojmujesz, że to może nam pomóc i to bardzo?!
– Właśnie! – dołączył się Birmo. – Samolubna jesteś i tyle. Studia nad magią to przyszłość, a my nadajemy się do tego lepiej niż ktokolwiek inny.
– Tak? Może jak się wysilę i znajdę cię w jednej z księgarni, czytającego po kryjomu erotyczne książki z obrazkami, tak jak to często robisz, to przekonasz się, że swoje zdolności znam dostatecznie dobrze? – zadrwiła Esmeralda.
– Yhy, hy, hy – zaśmiał się ostatni członek grupy, olbrzym o imieniu Tamur, gdy Birmo oblał się rumieńcem.
Osiłka wszyscy podejrzewali o pokrewieństwo z mitycznymi orkami, pomimo że on sam się do tego nie przyznawał. Miał szarawą, zniszczoną skórę, łysą głowę i wystający łuk brwiowy oraz żuchwę. Poza tym mierzył ponad dwa metry wzrostu i był zbudowany jak zaprawiony w bojach z drzewami drwal. Przy przedstawicielkach płci pięknej wyglądał jak szpetny troll albo ork. Był jednak prostoduszny i nie przejmował się swoim wyglądem.
Po uszczypliwościach ze strony Esmeraldy Birmo jedynie nerwowo zasyczał. Zawsze tak robił pod wpływem stresu, stąd jego przydomek — Wąż. Chciał, aby go nazywać Żmiją lub Kobrą, ale najwyraźniej to nie do niego należała ta decyzja. Łatwo mu było dopiec, nazywając go Padalcem, co Esmeralda często wykorzystywała.
Przez jakiś czas zmieniali tematy, raz się sprzeczając, a innym zaś śmiejąc. Wspominali stare przygody i planowali kolejne wypady do dawno zapomnianych miejsc, by poznać sekrety tego świata. Vincent stał spokojnie przy barze i nasłuchiwał. W końcu ruszył w ich kierunku. Stanął przy ich stole ze świeżo nalanym piwem i uśmiechnął się nieudolnie.
– Tak? – spytała z wyrzutem Esmeralda. – Chcesz coś? Bo jeśli nie, to jesteśmy tu w środku rozmowy.
– W rzeczy samej, chcę. Przysiąść się, jeśli wolno.
– Nie wolno – odpowiedziała dziewczyna chłodno.
– Czekaj – wyrwało się Weronice. – Skądś znam twoją twarz, chłopie. Nie przyszedłeś tu na pogaduchy, co?
– Celne spostrzeżenie, piękny elfie.
– O! – ponownie uruchomiła się czerwonowłosa. – Na podryw cię przywiało. Wybacz, ale tu nie ma chętnych.
– Od razu widać, kto jest bardziej spostrzegawczy – uśmiechnął się Vincent do Weroniki.
– Co to niby miało znaczyć?
– Po prostu stwierdzam, że twoja koleżanka lepiej odgadła moje motywy, to wszystko.
– Bez przesady, nic jeszcze nie powiedziałam – zaczerwieniła się półelfka.
– Dobra! Dość tych głupot. Gadaj, czego chcesz i spadaj – wybuchła Esmeralda.
– Spokojnie. Chyba źle zaczęliśmy naszą znajomość. Pozwólcie więc, że się przedstawię. Nazywam się Vincent Piego i jestem swego rodzaju znawcą historii magicznej.
– Wiedziałam, że cię kojarzę! – podekscytowała się Weronika, po czym zwróciła się do swoich towarzyszy. – On jest autorem wielu bezcennych opisów dawno zamierzchłych zdarzeń, które, jak się okazywało, były kluczowe dla rozwoju magii w Derre! To genialny pisarz i historyk. Bohater!
– Bardzo mi pochlebiasz, panienko, ale bez przesady. Żaden ze mnie bohater, raczej oddany sługa w służbie większego dobra.
– A jakież to dobro, jeśli można spytać? – zaciekawiła się Esmeralda.
– Zwrócenie magii ludziom, oczywiście! Święci za długo dają nam po łapach i odmawiają przywilejów, które samolubnie uważają za swoją własność. Widzę po waszych minach, że również dostrzegacie ten problem.
– Dość ukrywania się, dyskryminacji i „polowań na wiedźmy” – rozmarzył się pod nosem Birmo. – Kto by tego nie chciał?
– Nikt – wypalił chłopak w czerni.
– O! Myślałem już, że nigdy się nie odezwiesz. – Vincent uśmiechnął się do niego, choć w zamian dostał jedynie połowę uśmiechu. – To jak? Mam stać czy dacie mi krzesło?
Na te słowa, w geście zaproszenia, Esmeralda kopnęła nogę krzesła, które wysunęło się spod stołu.
– Dziękuję – powiedział mężczyzna i dosiadł się do przyjaciół. – Skoro wy już mnie znacie, to może rozważycie podanie mi swoich imion? Lub chociażby sposobu, w jaki się do was zwracać, skoro to takie modne w dzisiejszych czasach.
– Jestem Weronika Zurali. – Dziewczyna poderwała się od razu z krzesła i wyciągnęła do niego rękę, która natychmiast została pocałowana. – A to Birmo, mój brat.
– No, no, no. Półelfy bliźniaki. Jesteście doprawdy dziećmi nowej ery. Ogniwem między dwiema rasami.
– Ta. Powiedz to naszej ludzkiej matce – rzucił Birmo ze złością w głosie.
– Nie wszyscy są gotowi na taką odpowiedzialność. A ty, czerwonowłosa? Jak cię zwą?
– Esmeralda. I nie łudź się, że to moje prawdziwe imię.
– Mnie jest wszystko jedno – uśmiechnął się do niej Vincent.
– Tamur. – Olbrzym poderwał się i uścisnął rękę mężczyźnie, po czym usiadł, dodając: – Kurto.
– A ty, mroczny chłopcze?
Zapadła cisza. Wszyscy spojrzeli na kolegę i oczekiwali jego reakcji. Po krótkiej chwili Weronika nie wytrzymała.
– Nazywa się Omen – powiedziała ze zdenerwowaniem w głosie. – I jest zombie.
– Nie jestem – odpowiedział krótko chłopak. – A teraz powiedz łaskawie, gdzie się chcesz z nami wybrać?
– Co? Skąd wiesz, że chce was o to poprosić? – zdumiał się Vincent.
– Mam swoje metody.
Weronika przysunęła się do wciąż zszokowanego mężczyzny i powiedziała szeptem:
– On gada z trupami.
– CO?! – wyrwało się Vincentowi.
– Po prostu – odpowiedział spokojnie Omen.
– No ale jak to możliwe? Jesteś pewien?
– Wiesz, co robił twój świętej pamięci wuj, dokładnie osiemnastego września tysiąc dwieście czterdziestego dziewiątego roku magicznej ery?
– To było dwadzieścia lat temu, więc skąd mam wiedzieć?
– Ode mnie.
Vincent nawet nie odpowiedział. Zamiast tego otworzył jedynie szerzej oczy i czekał na to, co Omen powie.
– Siedział na strychu, przeglądając swoje pamiątki z podróży. Wtedy ty wszedłeś. Pytałeś o każdą rzecz, którą wyjmował z wielkiego, drewnianego kufra, a on opowiadał ci o nich. Poza jedną. Srebrnym amuletem w kształcie dwóch nachodzących na siebie półksiężyców. Stworzonym przez halki. Powiedział, że możesz go wziąć, ale pod jednym warunkiem. Pamiętasz jakim?
Vincent wyciągnął spod bluzy wspomniany amulet i pogładził jego lśniącą powierzchnię, wciąż nie mogąc wyjść ze zdumienia.
– Miałem poznać jego historię. Tak też zrobiłem. Nigdy mu jednak się tym nie pochwaliłem. Zmarł przed moim powrotem. Guz, o którym wiedział od dawna. To było moje pierwsze odkrycie, po którym postanowiłem zajmować się tym na stałe. Bez niego byłbym nikim, a nigdy mu za to nie podziękowałem.
– Właśnie to zrobiłeś – powiadomił go Omen z satysfakcją i uśmiechem, po raz kolejny tylko prawego kącika ust.
Zapadła cisza. Sytuacja stała się nieco niezręczna, więc ktoś musiał zmienić temat. Nie trzeba było długo czekać, zrobiła to bowiem osoba najbardziej się do tego nadająca.
– Ech, Omen, Omen – westchnęła Esmeralda i zwróciła się do Vincenta. – Jakbyś się kiedykolwiek zastanawiał, czemu nie przeszkadza nam jego milczenie, to przypomnij sobie ten moment. Właśnie dlatego go nie nakręcamy i tobie też nie radzę tego robić.
– Żartujesz?! To fascynujące! Co jeszcze umiesz?
– Zwierzątka z drewna – zadrwił Omen.
– Wybacz. Czasem mnie ponosi, ale musisz mnie zrozumieć! Twoje umiejętności są wręcz unikatowe!
– Tak, tak. Niech będzie.
– Przejdziesz wreszcie do rzeczy? – dopytała się Esmeralda.
Vincent nagle spoważniał. Zamilkł na chwilę, przyglądając się siedzącym przy stole.
– Szykuję wyprawę – zaczął ostrożnie. – Być może najbardziej niezwykłą i zarazem najistotniejszą dla całej ludzkości.
Wszyscy spojrzeli na niego z niedowierzaniem.
– Omen, wiesz, o co chodzi? – spytała Weronika.
– Nie.
– To dobrze. Cieszy mnie, że i ciebie zdołam zaintrygować. Otóż odkryłem miejsce pochowania pewnego artefaktu sprzed ponad tysiąca lat. Powiedzcie mi, moi przyjaciele, co wiecie o Żniwiarzu?
Wszyscy poczuli niepokój. Nikt się nie odezwał. Choć minęło tyle czasu od pokonania go przez Gabriela, to jego imię wciąż było w stanie zasiać trwogę w ludzkich sercach.
– Żniwiarz – wypalił nagle Omen. – Niedoszła zagłada ludzkiej rasy, generał piekielnych legionów, wcielony demoniczny bóg śmierci i siewca nieszczęścia. Nie wspominaj o nim tak otwarcie, i to dla własnego dobra. Wiele starych duchów wciąż wyje na sam dźwięk jego imienia.
– Przeproś je więc ode mnie i powiedz, że spotka je wkrótce zadośćuczynienie.
– Niby jak? – wtrąciła Esmeralda.
– Jak? Czy to nieoczywiste? Znajdziemy miecz Gabriela i użyjemy go, aby dać magię ich prawowitym właścicielom.
– Zwariowałeś?! Chcesz igrać z tak wielkimi siłami? Rozumiem, że życie ci niemiłe, ale nie mieszaj w to całego świata!
– Muszę się z nią zgodzić – powiedziała Weronika. – Wiesz chyba, że magia miecza jest co najmniej w połowie demonicznego pochodzenia? A poza tym pogódźmy się z tym, że tak naprawdę prawowitymi właścicielami magii są anioły i demony. Ci drudzy może nawet bardziej. To zbyt wiele jak na jednego faceta. Nie zostaliśmy stworzeni do władania taką potęgą!
– Dlatego poszukuję pomocy.
– Wydaje ci się, że tu ją znajdziesz? – spytał Birmo.
– Tak. Przy odpowiedniej motywacji. I cenie oczywiście. – Vincent się uśmiechnął.
– A jakaż by to była cena?
– I motywacja – dodał Omen.
– To może zacznijmy od ceny. Tak na dobry początek.
Vincent wyciągnął z wewnętrznej kieszeni kurtki swój notes oraz rysik, naskrobał proponowaną kwotę, po czym wyrwał kartkę i położył na środku stołu tak, aby każdy mógł ją zobaczyć. Wszyscy nachylili się, po czym spojrzeli na niego z niedowierzaniem.
– Na głowę – dodał tylko mężczyzna, co wywołało serię uśmiechów wśród wszystkich zainteresowanych. W sumie cztery i pół uśmiechu.
– No, no – zaczęła Esmeralda – obyś motywację miał równie przekonującą.
– A mnie taka wystarczy – oznajmił niespodziewanie Tamur.
– Tobie to akurat zawsze niewiele do szczęścia potrzeba. Zdajesz sobie sprawę, jakie to ryzykowne? Jak bardzo niebezpieczne?!
– Weroniko, daj spokój – uspokoił siostrę Birmo. – Pan Piego na pewno ma jeszcze wiele do powiedzenia. Tak?
– Rzecz jasna – odpowiedział bez namysłu. – Cały plan, od początku do końca, jest już gotowy.
– W takim razie przybliż go nam – powiedział Omen w imieniu wszystkich.
– Zapewne wiecie już, gdzie znajduje się grobowiec, w którym spoczywa miecz. Ty, Omenie, na pewno to wiesz.
– Wiem – odpowiedział. – Pozostali również.
– To dobrze. Nie każdy jednak wie, że Święci, o dziwo, nie poświęcają temu miejscu należytej uwagi. Są zbyt pewni swoich zabezpieczeń i mają do tego pełne prawo. Wielu ludzi próbowało już go zdobyć, ale nikt jeszcze go nie widział, odkąd został w nim uwięziony demon. Nawet sami Święci.
– Dlaczego?
– Ówcześni czarodzieje stworzyli barierę, której żaden człowiek, elf czy inne żywe stworzenie nie zdoła pokonać. Można użyć najsilniejszych znanych nam materiałów wybuchowych, aby zburzyć grobowiec, ale na czterech ścianach otaczających miecz nie pojawi się nawet rysa. Wszystko po to, aby nikt nigdy nie był w stanie nawet rzucić okiem na przeklętą klingę. Jej moc jest bowiem nie do opisania. Nikt jej nie sprawdził, więc jedynym źródłem pseudoinformacji dających jakiekolwiek pojęcie o tym, jak jest ogromna, są legendy.
– Podobno samo spojrzenie na niego prowadzi do obłędu – przytoczył jedną z nich Birmo.
– Albo że ten, kto go posiądzie, nie będzie w stanie zapanować nad jego mocą i zginie w strasznych męczarniach – dodała Weronika.
– O tym właśnie mówię. O steku bzdur mającym na celu odstraszenie kogokolwiek, kto zechce go odnaleźć. I wszystko wymyślone przez Świętych.
– I jakim cudem ty wiesz, jak się tam dostać? – spytała Esmeralda.
– Mam przyjaciela wśród Świętych. Opowiedział mi o wszystkim.
– Zdrajca wśród Świętych?! – zszokował się Birmo.
– Nie widzę nic złego w pomaganiu ludzkości.
– Uwalniając demona?!
– A kto mówi o uwalnianiu? Słyszałem, że kamienia aniołów, w którym jest zamknięty Żniwiarz, nie da się zniszczyć żadną ludzką siłą. Nie grozi nam więc przypadkowe jego uwolnienie.
– Czyli jak się tam dostaniemy?
– Wybaczcie, ale to jedyna rzecz, jakiej nie mogę wam powiedzieć aż do ostatniej chwili. Rozumiecie chyba, prawda? Nie mogę rozpowiadać szczegółów mojego planu każdemu napotkanemu człowiekowi. Jeszcze zaczniecie chwalić się tym, co już usłyszeliście, czym ściągnęlibyście na siebie Świętych w mgnieniu oka, wierzcie mi. Ufam jednak, że nasza współpraca zaowocuje również wzajemnym zaufaniem, gdy zobaczycie już na własne oczy, że wszystko, co wam mówię, jest w stu procentach prawdziwe i szczere. Weźmiecie udział w wiekopomnej wyprawie i zapiszecie się na zawsze na kartach historii, wzbogacając się przy okazji. Zastanówcie się nad tym.
– Wiesz co, wszystko, co mówisz, brzmi zachęcająco i generalnie irracjonalnie, przez co podejrzewam, że jesteś kompletnym wariatem, ale jedno nie daje mi spokoju – oznajmiła Esmeralda. – Dlaczego my?
– Ciężko mi odpowiedzieć, jeśli mam być szczery. Nazwanie tego przeczuciem byłoby skrajnie idiotyczne, ale upraszczając, do tego właśnie się to sprowadza. Poza tym usłyszałem, jak planujecie jakąś wyprawę, więc stwierdziłem, że to dobry czas i miejsce, aby znaleźć sobie kompanów. Mam nadzieję, że takie wyjaśnienie, chociaż prostackie, satysfakcjonuje was?
– No niech ci będzie, ale to, co chcesz zrobić, jest skrajnym szaleństwem.
– Ujmę to tak: decyzja należy tylko do was. Jeśli odmówicie, to znajdę kogoś innego i spełnię swoje marzenie. Oferuję wam światową sławę i nieograniczone magiczne perspektywy. Oczywiście nie będziemy się obnosić z naszym sukcesem na forum publicznym, ale wszyscy będą wiedzieli, komu zawdzięczają wszystkie następujące po naszym sukcesie dobrodziejstwa. Pomyślcie tylko. Święci padną na kolana i skończy się ich terror nad ludźmi. Znów zapanuje równość i sprawiedliwość. Nie chcecie tego?
Wszyscy pokiwali tylko niepewnie głowami. Mimo że jak każdy człowiek, oni także marzyli o takim obrocie spraw, obawy ustępowały niechętnie.
– Mam dosyć ukrywania się – odezwał się nagle Birmo ze złością. – Całe życie w podziemiach jako sierota wytykana palcami. Jeśli to, co mówisz, jest prawdą, to możesz liczyć, że pójdę z tobą. Weronika też.
– To prawda? – spytała Esmeralda.
– Tak. Mam dość takiego życia. Czytałam niemal wszystkie książki Vincenta i wiem, że jeszcze nigdy trop, który podjął, go nie zawiódł. Wierzę mu.
– Dziękuję – powiedział Vincent, uśmiechając się do niej życzliwie. – A wy?
Esmeralda zawahała się przed odpowiedzią. Jak można podjąć taką decyzję w jednej chwili? Już miała odmówić, gdy poczuła w sobie przytłaczające uczucie odrazy. Przypomniała sobie, jak okrutnie i niesprawiedliwie traktował ją los i jak wiele razy krzyczała ile sił w płucach w swoją poduszkę, aby wyładować nieznośne poczucie niemocy. Ileż razy chciała się mścić na ludziach przepełnionych ignorancją. Uciekała i walczyła desperacko o każdy dzień spędzony w spokoju. Niemal każdego dnia zaciskała zęby z wściekłości tak jak teraz, siedząc w gronie przyjaciół i z nieznajomym chcącym odmienić jej przyszłość. W końcu zdobyła się na wyznanie, którego oczekiwał Vincent.
– Przyłączę się, jeśli to ma odmienić sytuację, w której się od lat znajdujemy.
– Ja też chcę! – wypalił nagle Tamur. – Skoro Esmeralda idzie, to ja też idę.
Na chwilę zapadła cisza, a Tamur uśmiechnął się nieśmiało, gdy zdał sobie sprawę, że chyba za bardzo się podekscytował. Esmeralda przerwała milczenie.
– Wiesz, uznałabym, że to słodkie, jeśli jeszcze przed chwilą nie poleciałbyś wyłącznie na jego pieniądze.
Olbrzym poczerwieniał ze wstydu.
– Ale ja…
– Dobrze, już się nie tłumacz. Przecież się nie gniewam – uspokoiła go dziewczyna, gładząc energicznie jego ramię.
– W takim razie została nam jeszcze jedna osoba – zauważył Vincent i wraz z pozostałymi skupił wzrok na Omenie.
– A mam jakiś wybór? – odpowiedział spokojnie chłopak, podnosząc powoli głowę.
– Możesz nie iść.
– Gdybyś znał tę czerwonowłosą babę tak dobrze, jak ja, tobyś tak nie gadał, wierz mi – poinformował go Omen, obdarzając ich tym razem pełnym uśmiechem. – Wierciłaby mi dziurę w brzuchu, póki bym się nie zgodził.
– Świetnie! – ucieszył się Vincent. – Skoro mamy komplet, to przejdźmy od razu do rzeczy, co wy na to?
Nie czekając na jakąkolwiek odpowiedź, wyjął z wewnętrznej kieszeni kurtki pękaty mieszek pełen monet i położył go na środku stołu.
– Mała zaliczka na dowód mojej szczerości.
Esmeralda rozwiązała złocisty sznurek, zajrzała do środka i wytrzeszczyła oczy na widok złota.
– No to słuchamy dalej… Szefie – powiedziała z przekąsem.
– Zrobimy tak: za trzy dni spotkamy się w zajeździe, tu w Dijon. Odjedziemy stamtąd na koniach prosto do Kaleth, gdzie przesiądziemy się na wielbłądy i skierujemy do miasta Serjia. Resztę powiem wam w drodze. Wszelki sprzęt zapewnię ja. Wy zabierzcie tylko to, co będzie wam niezbędne. I nie mówię o wygodnej pościeli czy szkicowniku, żeby malować pejzaże, ale o piciu, jedzeniu i tym podobnych rzeczach.
– I uważasz, że nikt nas nie złapie? – dopytała Weronika.
– Oczywiście, że nie.
– Skąd ta pewność?
– Mówiłem wam przecież. Mam przyjaciela wśród Świętych.
Nikt nie spytał go już o szczegóły wydobycia miecza ani o jego tajemniczego sprzymierzeńca w szeregach zakonu. Zamiast tego spędzili jeszcze trochę czasu na rozmowie o innych wyprawach Vincenta, a potem każdy ruszył w swoją stronę, aby przygotować się do drogi.
Przez ten czas żadne z nich nie zaznało spokoju. Wątpliwości się piętrzyły, ale nikt nie pomyślał, aby zrezygnować. Każdy chciał zmienić nie tylko swoje życie, ale także los wszystkich wokół. Mieli już dość ciągłego ukrywania się i dyskryminacji.
Trzy dni później wszyscy wsiedli na konie podstawione przez ludzi nazwanych przez Vincenta „wspólnikami” i ruszyli na południe ku pustyni Kaleth. Wyprawa nie była może trudna, ale dłużyła się podróżnikom niemiłosiernie. Uciążliwy był zwłaszcza fakt, że nie mogli podróżować otwartymi drogami i gościńcem. Pierwszy patrol Świętych, jaki by napotkali, sprawiłby im niemały kłopot. Wszyscy wiedzieli, co robi się z takimi jak oni. Włóczęgami, ukrywającymi się i kwestionującymi ich boskie słowo. Na szczęście Vincent z niezwykłą dokładnością potrafił stwierdzić, kiedy drogi są czyste, a kiedy trzeba omijać patrole i niepożądanych gapiów szerokim łukiem. Spytany o to, jak to robi, zbył tylko Weronikę krótkim: „Mam do tego talent”.
Przewodnik stawał się z dnia na dzień coraz bardziej małomówny. Im bliżej byli celu, tym większe poczucie grozy chwytało ich za serca. Milczenie i nuda dawały się we znaki coraz bardziej. Nawet Esmeralda przestała zwracać wszystkim uwagę i zadawać pytania. Miała wątpliwości, które nie opuszczały jej nawet na chwilę. Mogło się zdawać, że to Omen zgodził się pojechać ze względu na nią, ale prawda była taka, że gdyby odmówił, nie zastanawiałaby się nawet chwili i została z nim. Pozostała trójka była pewna tego, co robi, lub przynajmniej takie sprawiali wrażenie. Omen zaś milczał niemal cały czas. Jak zwykle zresztą. Wiedziała jednak, że może z nim porozmawiać, a on uspokoi ją tak, jak zwykle – jak nikt inny. Którejś nocy, nie mogąc zasnąć przez natłok myśli, położyła się obok niego na posłaniu. W środku niewielkiego lasu ciszę przerywały tylko ledwo słyszalne szmery i śpiew ptaków, a rozgwieżdżone niebo wisiało nad nimi, przynosząc ucztę ich oczom. Chciała z nim tylko porozmawiać, żeby oderwać myśli od Żniwiarza i napiętej atmosfery.
– Opowiedz mi coś – powiedziała spokojnie proszącym głosem.
– Co?
– Nie wiem. Cokolwiek. Proszę.
– Jeśli ktoś zechce opowiedzieć swoją historię przeze mnie, to w sumie… czemu nie.
Omen po chwili zaczął opowiadać historię pary, która zgubiła się w tym lesie. Zakochani postanowili uciec od rodziny, która nie godziła się na ich związek, i zgubili drogę, co zmusiło ich do noclegu w tym miejscu. Nie zdołał nawet powiedzieć, w jaki sposób zginęli, gdy zauważył, że Esmeralda usnęła mu na ramieniu z uśmiechem. Nazajutrz było jej głupio i wszystko obróciła w żart. Zanudził ją bodajże swoją historią i dlatego zasnęła. Wstyd jej jednak było jedynie przed pozostałymi członkami wyprawy. Gdy podróżowała tylko z Omenem, przez lata wspólnej znajomości zdarzyło jej się coś takiego już nie raz. Nie było jednak czasu na wstyd i rozmowy o rzeczach nieważnych. Tego dnia mieli ujrzeć krajobraz, który był ostatnim, co widział Żniwiarz i anioł, z którym walczył. Tego dnia zmierzali ku rozwiązaniu swych problemów raz na zawsze. Ta perspektywa dała wszystkim jeszcze więcej do myślenia i uciszyła ich po raz kolejny. Jedynie Vincent myślał na głos, opisując, co zamierza zrobić, gdy już wykradną miecz. Wyrwało mu się nawet coś o obaleniu Świętych, ale szybko sprostował, że chodzi o ich wpływ na ludzi, a nie zniszczenie całej organizacji.
Oto stanęła przed nimi otworem pustynia Kaleth oraz Madelis, która po tysiącu dwustu latach czekała na odkrycie swych mrocznych sekretów, a w niej wcielenie demonicznego boga śmierci wyczekującego pierwszej pary oczu, która na niego spojrzy.
Dusze z Ciemności i Światła Tom 1 – Śmierć Żyje
Wydanie pierwsze, ISBN: 978-83-8219-115-8
© Hubert Oleksak i Wydawnictwo Novae Res 2021
Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu wymaga pisemnej zgody wydawnictwa Novae Res.
REDAKCJA: Dominik Leszczyński
KOREKTA: Emilia Kapłan
OKŁADKA: Krystian Żelazo
KONWERSJA DO EPUB/MOBI:Inkpad.pl
WYDAWNICTWO NOVAE RES
Świętojańska 9 /4, 81-368 Gdynia
tel.: 58 716 78 59, e-mail: [email protected]
http://novaeres.pl
Publikacja dostępna jest w księgarni internetowej zaczytani.pl.