Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Kiedy w 1997 roku zmarł Piotr Skrzynecki - animator i konferansjer Piwnicy pod Baranami, artystyczny Kraków próbował się z tym faktem uporać na różne sposoby. Jan Nowicki, przyjaciel Piotra i bywalec krakowskiego kabaretu, postanowił zignorować niebotyczną odległość pomiędzy dwoma światami, jakie zamieszkiwali. Otóż zaczął pisać do Skrzyneckiego listy. Jan Nowicki kontynuuje w tych listach rozmowę z Panem Piotrem, gdyż z racji wieloletniej przyjaźni w przedwojennym stylu, zwykł go w ten kurtuazyjny sposób tytułować. Panowie, których łączy m.in. słabość do kapeluszy, dyskutują o poezji, aktorstwie, spadku cen złota bądź nieustannie rosnących włosach Ani Szałapak. Wymieniają spostrzeżenia na temat przemijania, dzielą się wrażeniami ze spotkań towarzyskich na szczycie (Nowicki) czy też z odgórnie przeprowadzonej akcji siania nadziei (Skrzynecki). Faktycznie jednak Nowicki prowadzi rozmowę z samym sobą, w której Pan Piotr występuje jako alter ego autora.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 443
Grafika na okładce i projektAgnieszka Filipowska
Zdjęcia na okładceMarian Cholerek, Anna Włoch
Typografia okładkiMarcin Adamczyk
Redaktor prowadzącyMaria Magdalena Miłaszewska
RedakcjaAnna Kondratowicz
Redaktor technicznyBeata Jankowska
KorektaJolanta Karaś, Sylwia Kompanowska
© Copyright by Jan Nowicki, Warszawa 2015 © Copyright by Bellona Spółka Akcyjna, Warszawa 2015
Wszystkie prawa zastrzeżone. Żaden fragment książki nie może być w jakikolwiek sposób powielony albo włączony do jakiejkolwiek bazy odtwarzania elektronicznego oraz mechanicznego bez uzyskania wcześniejszej zgody właściciela praw autorskich.
Zapraszamy na strony: www.bellona.pl, www.ksiegarnia.bellona.pl, www.kulturalnysklep.pl
Bellona SA ul. Bema 87, 01–233 Warszawa Dział Wysyłki: tel. 22 457 03 02, 22 457 03 06, 22 457 03 78 faks 22 652 27 01 [email protected]
Książka wydana we współpracy z AGORA SA
ISBN 978-83-11-13883-4
Skład wersji elektronicznej [email protected]
Moim przyjaciołom
Eli i Jurkowi Pilchom
z Ustronia
W noc sylwestrową z 1984 na 1985 byłem uczestnikiem rytuału, którego źródła sięgały pewnie lat sześćdziesiątych lub siedemdziesiątych, a który polegał na dekorowaniu niewielkiego drzewka przy ulicy Pawlikowskiego. Przy tej samej ulicy mieszkali moi dziadkowie Turnauowie, u których bywałem od wczesnego dzieciństwa na kolacyjkach. Tym razem znalazłem się na Pawlikowskiego nad ranem, jako nietrzeźwy choć niespełna osiemnastoletni uczestnik balu w Piwnicy pod Baranami, dopuszczony do tajemnicy obrzędu. Żywiłem nadzieję, że dziadek Stefan śpi i nie zostanę zdemaskowany, w rodzinie miałem bowiem wtedy jeszcze opinię nieskazitelną. Dekoracje zostały przywleczone z Piwnicy przez grupkę wolontariuszy, a osobami dopuszczającymi i przewodnikami byli Piotr Skrzynecki i Jan Nowicki. Wlekliśmy girlandy, papierowe łańcuchy, serpentyny, anielskie włosy, sztuczne i prawdziwe jabłka, ocalałe bombki i pudełka z konfetti. Szewską, Karmelicką, Grabowskiego, aż pod słynne okno pani mecenas Ruth Buczyńskiej.
Pomysłodawcą i mistrzem ceremonii był z pewnością wielbiciel Ruth, pan Piotr, ale to wtedy po raz pierwszy zdałem sobie sprawę z istnienia i dziwnej siły tego duetu – pana Piotra i pana Jana.
Rytuał zakładał przyjęcie nas w mieszkaniu przez panią mecenas noworocznym podkurkiem. Zapamiętałem, jak w prostokącie szarzejącego okna z majaczącym za szybą drzewkiem dwa cienie pochylone nad bigosem i wódką toczą niespieszny, pełen ironii, wzajemnych złośliwości, ale i czułości dialog, pozornie obliczony wyłącznie na olśnienie uprzejmej pani domu, w istocie jednak dziwnie samowystarczalny, osobny, przy całej swej teatralności – wręcz intymny.
Ta noc, a właściwie jej kres na Pawlikowskiego był – jak to dziś widzę – rzeczywistym początkiem mojego kilkunastoletniego „bycia” w Piwnicy. Pan Jan był w niej, wbrew pozorom, dość rzadkim gościem. Zawsze jednak jego przybycie wiązało się z osobą Piotra: a to go skądś do kabaretu przywoził, a to dokądś zabierał, miało się wrażenie, że cały ten sobotni jarmark go nuży i jedyne, co go interesuje, to podróż i rozmowa z panem Piotrem. Wykradał go więc dla siebie, by już bez widowni, a jeśli już, to pro forma – wobec widowni przypadkowej, takiej jak ja chociażby, toczyć dialog. W kuchni na Prądzyńskiego, w samochodzie z Łodzi, w mieszkaniu Janiny Garyckiej na Groblach. W istocie irytowały pana Jana te widownie, tak zarazem potrzebne panu Piotrowi, te orszaki, których czujność potrafił uśpić, najbardziej męczące jednostki zgładzić i pana Piotra tylko dla siebie wyłuskać. Niejeden bywał strącony w przepaść, z której wracał po latach, by móc się – nabrawszy już innych doświadczeń – znaleźć znów przypadkowo na widowni, a nawet czasem próbować odezwać. Ale to dla niekończącego się dialogu nie miało żadnego znaczenia.
Czy pan Jan i pan Piotr napisali sobie role, których uczyli się i które doskonalili do końca? Czy też improwizowali, bo byli sobie bardzo potrzebni, a ich dialogi budowały mosty między twierdzami ich samotności, smutków, marzeń? Nie mam pojęcia, ale kiedy czasem zastanie mnie szary świt, przypominam sobie o oknie na Pawlikowskiego, o tamtej nocy, kiedy dwóch panów wlokło przez Kraków girlandy, papierowe łańcuchy, serpentyny, anielskie włosy po to, by udekorować nimi drzewko, ale tak naprawdę po to, by ze sobą być. I rozmawiać – bez końca.
Grzegorz Turnau
Kiedy w 1956 roku grupa krakowskich studentów, we własnoręcznie odgruzowanej i oczyszczonej z resztek węgla piwnicy Pałacu pod Baranami przy Rynku, założyła Klub Młodzieżowy, pan Piotr miał 26 lat, a pan Jan 17. Jeden przyjechał do Krakowa z Łodzi, drugi przyjedzie za cztery lata z Kowala. Rzeczywistość była dość ponura, minęły trzy lata od śmierci Stalina i rok od ukończenia budowy Pałacu Kultury, władzę w Polsce przejmuje Władysław Gomułka, a Legia wygrywa z Wisłą 12:0. Po traumie II wojny przychodzi czas totalitarnej szarzyzny komunizmu. Piwnica staje się tratwą dla powojennych rozbitków, ludzi, którzy w bardzo młodym wieku stracili wszystko, a porządek ich świata kompletnie się zawalił. Wpadają tam przez zsyp na węgiel tak zwani bezeci, czyli zdegradowani ziemianie, ocaleni z Holokaustu Żydzi, uciekinierzy ze Lwowa, Wilna czy zrujnowanej Warszawy i wszyscy ci, którym ciasno w zgrzebnych realiach powojennego Krakowa. Spotykają się, żeby rozmawiać „o czym innym”, śmiać się ze spraw poważnych i z całkowitą powagą traktować te śmieszne. Jedni piszą muzykę, inni teksty, czasem ktoś przychodzi zaśpiewać, ale okazuje się, że jednak będzie tańczył, inny chce tylko posłuchać, a zostaje gwiazdą wieczoru. Wszystko jest prowizoryczne, obliczone na – raptem – kilka miesięcy, „najwyżej pięć lat”, ale trwa. Pod wodzą Piotra Skrzyneckiego w 1996 roku Piwnica obchodzi huczne 40. urodziny na Rynku, on sam dwa lata wcześniej odbiera honorowe obywatelstwo Krakowa.
Pewnie kiedy byłam dzieckiem, wydawało mi się to zupełnie normalne: to, że każdy tatuś w sobotnie wieczory idzie do Piwnicy, żeby śpiewać piosenki, że w ogóle wszyscy dookoła grają i śpiewają albo przynajmniej są aktorami – jak pan Jan. Dzisiaj myślę, że w dzieciństwie było mi dane (co jakiś czas) przechodzić na drugą stronę lustra czy może raczej wpadać do króliczej nory: do świata, w którym niepodzielnie królował pan w kapeluszu – prawdziwy czarodziej – Pan Piotr. Trudno opisać, na czym polegał jego niezwykły talent, nie był aktorem ani typowym konferansjerem, nie był pisarzem ani poetą, ale potrafił w innych ludziach – zazwyczaj ku ich zdziwieniu – odkrywać wielkie talenty, jakby ich nagle zaczarował.
Kiedy, w 2000 roku pan Jan zadzwonił do moich rodziców z pytaniem, czy nadawałabym się do przeczytania na scenie kilku listów wysyłanych „z Nieba na Ziemię”, a rodzice nieostrożnie powiedzieli, że może tak, miałam 12 lat. Przez dwa tygodnie chodziłam do pana Jana na próby. Szło mi chyba opornie, z przejęcia przekręcałam słowa i czytałam za szybko, raz tylko wprawiłam pana Jana w zachwyt, kiedy niewinne „w cudzysłowie” przerobiłam na „w cudzołóstwie”… Pierwsza i ostatnia prezentacja efektów naszych mozolnych przygotowań miała miejsce w Szczecinie, w Teatrze Polskim. Scenograf Sebastian Kudas usadził mnie na wysokim podeście za powieszonym na żyłkach oknem, które miałam otwierać, kiedy zaczynałam czytać i zamykać po skończeniu swoich partii. Jak tylko się zaczęło, zamknęłam okno z przerażeniem i do dziś go nie otworzyłam.
Antosia Turnau
Pan Piotr Skrzynecki Niebo
Kraków, listopad 1997
Kochany Panie Piotrze,
moim zdaniem, w naszym odchodzeniu na tak zwane „zawsze” trudno dopatrzyć się czegoś naprawdę dramatycznego. Oryginalne to też nie jest, skoro tylu przed nami i tylu po nas. Fakt ten powiela się od tak dawna, że pochylenie się nad sensem początku i końca rozmywa się w bliżej nieokreślonym błękicie, interesuje, a potem męczy.
Znając Pańską wyśmienitą pamięć, nie muszę chyba przypominać wszystkich szczegółów dotyczących mego uczestnictwa w czterokonnokarej imprezie, w której trudno było nadążyć, bo tempo w tym momencie Panu raczej obojętne, dla biegnących za Panem było zawrotne. Do dziś zresztą trudno ustalić dlaczego, bo ksiądz Tischner obarcza winą konie, a konie – księdza.
Panie Kochany, pamięta Pan przecież, jak na ostatniej prostej ktoś nadepnął mi do krwi na bezbronną, pozbawioną skarpety piętę, co w połączeniu z podejrzeniem, że pędzę jak idiota za pustą trumną, rozwścieczyło mnie do końca. Gdzie Pan wtedy był? Pozwoli Pan, że zaproponuję Mu miejsce w okolicach naszych serc. Niepewne, wiem, nie do końca bezpieczne, wstrętnie zapominalskie, ale mimo to o jedno oczko stawiam je wyżej od Pańskiego kołysanego monotonnym rytmem resorów…
W Krakowie rozpadało się, jak to w listopadzie. Bar „Vis- à-Vis” majaczy we mgle papierosów i tylko uśmiechy Zosi i Krysi zdają się świadczyć o normalności. Niektóre ptaki zamiast odlecieć, zostały, inne zaś wracają za wcześnie – czyli, jak to u nas, permanentny bałagan. W polityce dobrze, bo przestałem się nią interesować. W teatrze niepokój, który trudno nazwać twórczym, w moim domu za to – dużo pulsującego szczęścia, bo Pan już chyba wie, czym żona podnieca męża po dwudziestu latach małżeństwa? Każdym słowem, Drogi Panie! Każdym słowem!!!
Tinie, o której Pan powiedział, że jest potwornie brzydka, sprawiłem zgodnie z Pana ostatnią wolą trzy komplety ubrań, w których pies wygląda wprawdzie jak idiota, ale czego nie robi się dla irytującej skądinąd satysfakcji przyjaciela. Dawno nie widziałem Ani Szałapak, ale mówią, że dalej rosną jej włosy. Zniknął także Zbyszek Preisner – może praca, a może – zważywszy, że z zimą coś nie tak – dziwnie odmłodniał. Tu na Ziemi biją się często i zabijają czasem. O chorobie wściekłych krów jeszcze Pan słyszał, ale po Pana wyjeździe docierają już wieści o wściekłej kurzej grypie.
Ściskam i czekam na wiadomości
Pański Jan Nowicki
Pan Jan Nowicki Ziemia
Niebo, sublokatorka, listopad 1997
Drogi Panie Janie,
parę słów o moim zniknięciu. Prawda, był taki moment, kiedy poczułem, że dzieje się ze mną coś nadzwyczajnego – ale żeby do tego stopnia?
W stanie ocenianym przez stosownych fachowców jako krytyczny zobaczyłem nagle pochyloną nad sobą, szepcącą coś białą postać. Zupełnie, ale to zupełnie nie wiedziałem, o co chodzi. Miałem takie wrażenie, że ten biały sprzedaje nade mną lody. No nie – myślę sobie! Teraz minął jakiś czas i jestem świadomy pomyłki, ale wtedy, tamtego przedpołudnia, przysiągłbym, że słyszę – „malinowe, truskawkowe, pistacjowe”.
Było, minęło, Drogi Panie.
Tu, gdzie teraz jestem, jest bardzo zabawnie. Krakowskie ploteczki poznajemy za pośrednictwem Waszych Patronów. O tym, na przykład, że Ani Szałapak wciąż rosną włosy, usłyszałem wcześniej z ust świętej Anny, że to za Jej sprawą. Pańskimi krokami z urzędu zajmuje się natomiast Chrzciciel, który nie wszystko u Pana aprobuje, ale mój Boże!
Zacząłem Nowy Rok w ciszy, którą przyjmuję od pewnego czasu z upodobaniem, pochylam się nad lurą ziołowej herbaty i topiąc w niej łzę zazdrości, życzę Panu – Panie Janie – wszystkiego najgłębszego, schłodzonego z sokiem albo lepiej bez.
Wieczory spędzam czasem z moim imiennikiem, który jest tutaj ważną figurą. Nie przesadzę chyba, jeśli powiem, że cieszę się u Niego specjalnymi względami – w niebieskich proporcjach, ma się rozumieć. Bo gdy kiedyś poprosiłem, żeby mi pozwolił potrząsnąć kluczami, to najpierw spojrzał na mnie karcąco, a potem powiedział, że dosyć się w życiu nadzwoniłem. Kapelusz pozwalają mi nosić, odebrano mi za to prawo do „szkaradek”. Ukrywam się trochę przed Aniołami, które mimo grupowej urody i absolutnego słuchu, zdradzają nieprzyjemną skłonność do plotkowania. Przywara ta bywa odgórnie karcona, ale chyba bez większego przekonania, z odcieniem ojcowskiego pobłażania.
Zresztą, Panie, one się jakoś tak przesadnie obrażają i zamiast śpiewać, zaczynają zaraz trzepotać skrzydłami jak stado gołębic.
À propos ptaków, ktoś mi tu doniósł – czy nie święta Krystyna? – że w czasie przejażdżki wokół Rynku, którą mi ofiarowaliście w dzień pogrzebu, miałem według czyjegoś pomysłu wpaść na moment do kościoła Franciszkanów, z którego patronem rzekomo łączą mnie więzy wspólnej miłości do wróbelków. To nieporozumienie! Donoszę Panu, że ze świętym Franciszkiem pozostaję tu w znakomitych stosunkach, ale bardziej ze względu na Jego wczesną młodość oraz Asyż i wspólny zachwyt dla pana Giotta. Ale z całą stanowczością podkreślam, że nigdy nie podzielałem i nie podzielam Jego miłości do ptactwa (a tak na marginesie – gratuluję ubranek dla Pańskiego, pożal się Boże, teriera).
Powinienem kończyć, bo ten Pański pomysł, żeby dzielić się naszą korespondencją z czytelnikami, wymusza pewną dyscyplinę. Nie jestem przekonany do Pańskiej koncepcji, ale spotkany na wczorajszym spacerze Marian Eile, gdy się o tym dowiedział, spojrzał na mnie znudzony i tylko machnął ręką.
Serdecznie kłaniam się Panu
Pański Piotr Skrzynecki
Pan Piotr Skrzynecki Niebo
Kraków, grudzień 1997
Kochany Panie Piotrze,
może Pan nie lubić ptaków, ale proszę przynajmniej docenić ich przydatność. Przecież Pański list przyleciał do mnie ptakiem!
Jakie to miłe, że Pan się odezwał, i jakie dziwne, że teraz pisze Pan wyraźniej. Więcej czasu – myślę. Kiedyś bywało inaczej, pamiętam kartkę od Pana otrzymaną w Helsinkach. Treści czterech zdań, jakimi mnie Pan wtedy obdarował, dochodziłem przez cały fiński miesiąc, który nigdzie na świecie nie bywa dłuższy.
Wyjechał Pan, a mimo to ciągle jest wśród nas Obecny – coraz większy i większy. Pamięta Pan, jak kiedyś mówiliśmy, że artysta najlepiej egzystuje w ludzkiej pamięci? – Teraz się to potwierdza.
Panie, korekty jakieś Pan pod swą nieobecność wprowadza. Ostatnia dotyczy czasu – nazwanego przez kogoś najlepszym lekarzem. Nieprawda – jest coraz gorzej – upływający czas pozbawia nas złudzeń i twardo potwierdza nieodwracalność zdarzeń. Cholera, dzisiaj idzie mi jakoś patetycznie, ale w końcu dlaczego by nie?
Panie Piotrze Drogi, nawet Pan nie przypuszcza, jak wielka tajemnica oddziela nas od zrozumienia zadziwiającego faktu, że Pan, nie robiąc prawie nic, brał na swoje plecy ryzyko większości naszych marzeń i oczekiwań. Jak Pan to robił?
Wczoraj w „Vis-à-Vis” spotkałem Marka Pacułę, który podzielił się ze mną pomysłami dotyczącymi także Pana. Piwniczni przyjaciele wpadli na pomysł, żeby w dzień Pana urodzin cały zespół kabaretu wystąpił na scenie Teatru Słowackiego. Pańskie imieniny natomiast uświetnić ma spotkanie, które – już nie pamiętam – czy nazwał Piotrową Nocą, czy Nocą Piotra.
Jak zwał, tak zwał. Powiedziałem mu, że wszystkie inicjatywy zmierzające do tego, by się zabawić, uważam za słuszne, nie mówiąc o tych, których pomysłodawcą pozostanie na zawsze Pan. Potańczymy sobie, powygłupiamy się, a bardziej od innych rozgarnięci strzelą po dwa toasty. Pierwszy nazwałbym kielichem zadumy, drugi – Drogi Panie… – rąbną po prostu na drugą nóżkę.
Szlachetnie kombinują Pańscy koleżkowie z kabaretu, ale, Drogi Panie, należy też myśleć o nowym Piotrze, młodym i tak nieudolnym na starcie, że ryczałby Pan ze śmiechu – wiem – ale po otarciu łez wziąłby się Pan zaraz do doradzania i do podpowiadania.
A kiedy – powiedzmy – za trzy albo za sześć lat ten ktoś stałby się piękniejszy od Pana, cóż za problem skrzyknąć Anioły i niebieskim autobusem przyjechać „Pod Barany”?
Znam takich, którzy gubiąc beztrosko świadomość biologicznego końca, żyją jeszcze wprawdzie, ale cóż to za życie – karmione niechęcią do innych. Sprowadza się ono do tego, żeby jak najwięcej innych wciągnąć za sobą do grobu. Ludzkie – to prawda, ciekawe – prawda, ale że paskudne – także prawda.
Panie Drogi, im piękniejsi będą nasi następcy, tym piękniejszymi byliśmy kiedyś my.
Kończę, pozdrawiam i przypominam, że do Pańskiego numeru 21–13–81 telekomunikacja dodała 4.
Kłaniam się Panu
Jan Nowicki
Pan Jan Nowicki Ziemia
Niebo, Hacjenda, grudzień 1997
Drogi Panie Janie,
tu w Niebie jest mi tak dobrze, że aż nie mam własnego zdania – nie muszę mieć. Panie, ja nic nie robię, tylko cały czas jestem szczęśliwy.
Nie muszę na przykład wciągać skarpet. Chodzę sobie boso po zielonej trawie i nie zważam na robaczki, bo moje stopy unoszą się parę centymetrów nad ziemią. Spytałem jednego takiego, jak to jest, a on: „Nie wiesz? Ty fruwasz”. Nawet jak siedzę i jem ziemniaki z koperkiem, to też się unoszę. Mój widelec też się unosi, ale ja zaraz przyduszam nim fruwającego nad talerzem kartofelka i… hop! W żołądku niech kretyn polata! Fruwają też książki, obrazy, kałamarze. Tuż obok mojej hacjendy jest postój latających taksówek, z których nikt nie korzysta, bo wystarczy odepchnąć się lewą nogą i… leeeciiisz…, potem prawą i… leeeciiisz, tak że w końcu tam, gdzie chcesz dolecieć, dolecisz.
W pierwszych dniach mojego tu pobytu sięgnąłem do mojego ukochanego Montaigne’a, odwracam pierwszą kartę, a tu zaraz literki z chichotem odrywają się i jedna po drugiej znikają w chmurach. Patrzysz – biała strona, otwierasz następną – biała strona. Byłem tak rozbawiony, że przekartkowałem cały tom Prób. Leży teraz nienapisany, biały od początku do końca, nikomu niepotrzebny. Panie, zaczęło się!
Muszę przyznać, że opuszczałem Kraków w nie najlepszej kondycji, a że Szczawnica w tej sytuacji odpada, pomyślałem, że zaraz po przyjeździe do Nieba rozejrzę się za jakimś kurorcikiem, żeby, jak to mówią, oderwać się na chwilę od świata i ludzi. O, święta naiwności!
Ledwie zdążyłem odespać moje przez trzydzieści lat zarywane noce, a już zaczęły się wizyty rodziny i znajomych. Matka (poznał ją Pan) zachowała się przynajmniej z klasą, wpadła na pięć minut, uściskaliśmy się, pośmialiśmy się z faktu, że mnie też dopadło, i poszła. Ale potem przyszedł brat, przysiadł na plecionym zydelku i milczał. Milczał tylko i milczał. I patrzył na mnie tymi niebieskimi oczyma tak długo, że w końcu nie wytrzymałem i warknąłem coś o człowieku, który chyba zwariował, żeby spadać ze schodów z takim skutkiem.
Józef rozłożył bezradnie ręce, westchnął, ciężko wstał z zydla i wycofał się w kierunku drzwi ze słynnym c’est la vie na ustach. Puściłem za nim „szkaradkę”, z której jutro będę się musiał tłumaczyć. Dopadła mnie też wiadomość, że zapowiada się z wizytą Janinka. Wspomina przy okazji, że chętnie ugotuje mi krupnik, za którym Pan tak przepadał (cha! cha! cha!!!).
Jakiś czas temu, spacerując po cyprysowej alei, mijałem nieznajomego Anioła, który nucił pod nosem o… okularnikach. Widomy znak, że i Agnieszka zaczyna powoli się zbierać. Kto wie, może i czas na mnie? Na początek trzeba by złapać kontakt z Wieśkiem Dymnym, mimo że boję się go nawet tutaj.
Pięknie tu, to prawda, wielce pouczająco, ale czegoś mi brakuje. Po całodziennym fruwaniu człowiek ma chyba prawo do tego, żeby nocą, gdy większość śpi, stanąć w końcu na zielonej ziemi Nieba z grzesznym poczuciem w sercu, że biduli daleko do urody brudnych i zadymionych ulic Krakowa. Do najpiękniejszego na świecie Rynku. Do pewnej piwnicy, którą jakiejś nocy pozbawiliśmy raz na zawsze szansy na kontakt z węglem i kartoflami.
Proszę o mnie pamiętać, Panie Janie,
Pański Piotr Skrzynecki
Pan Piotr Skrzynecki Niebo
Kraków, grudzień 1997
Kochany Panie Piotrze,
w końcówce Pańskiego ostatniego listu pojawił się ton niebezpiecznej nostalgii. Posługując się ziemską miarą, łatwo obliczyć, że od Pana wyjazdu minęło dziewięć długich miesięcy. U nas dziewięć miesięcy to czas, jaki musi przebyć dziecko od poczęcia do chwili urodzenia.
Kogo w Niebie może obchodzić rozbity na okruchy gwiazd i pył komet – czas? Niepotrzebne nikomu zegary leżą, jak myślę, zapomniane i spalone słońcem, strasząc zardzewiałymi trybami albo martwotą wskazówek, których cień od wieków służy tylko do wprowadzania nowo przybyłych w błąd.
Nie minął nawet rok, a Pan chciałby już odwiedzić Kraków? Z tego, co pamiętam, nawet w czasach najdłuższych rozmów nigdy nie potrafiliśmy się zdobyć na dyskutowanie o Wieczności. A jeśli próbowaliśmy pisać o tym, kończyło się to zawsze ucieczką w znaki zapytania i wielokropki.
Teraz, gdy jednego zabrakło do tanga, przypuszczam, że tuż po wprowadzeniu się do Nieba wziął Pan udział w jakimś zebraniu, na którym ktoś ważny przedstawił Wam podstawowe zasady nowego bytowania. Regulamin, przepustki i tym podobne rzeczy, bez których nie wyobrażam sobie żadnego życia – także po śmierci.
Musiało odbyć się takie zebranie, tylko że Pan już wtedy… odsypiał. Myślę, że stąd właśnie wzięła się Pańska przedwczesna tęsknota do miasta, którą rozumiem, ale proszę wybaczyć, nie do końca.
Nas, którzy kochamy i którzy skazani jesteśmy na Kraków, najbardziej drażnią momenty bądź sytuacje zmuszające nas do definiowania tych uczuć. Dopóki rzecz obraca się jeszcze w rejonach dowcipu albo sformułowań koniecznie niekonsekwentnych – pół biedy. Ale Panie Drogi… dokonania, a więc: obrazy, kompozycje, wiersze czy filmy odsłaniają tylko bezradność naszych serc wobec fenomenu miasta, które nas na początku zainteresowało, potem zachwyciło, a w końcu zdeprawowało.
A co do ludzi, którzy nie wiadomo, skąd się tu wzięli (może ten kamień na Wawelu), to jedno jest pewne, że po latach stają się dziwnymi „wampirami” Krakowa, który na szczęście odwzajemnia się im tą samą skłonnością.
Można by tak dalej i dalej… Bo my tu najbardziej lubimy właśnie tak, ale trzeba zaprzestać, bo sensu w tym niewiele, więcej może przykrego dla Pana usiłowania. A tak w ogóle, to w naszym mieście najbardziej lubię tych ludzi, którzy podążają ciągle za głosem milczącego dzwonka.
Ja miałbym zapomnieć – to o kim pamiętać?
Pański Jan Nowicki
Pan Jan Nowicki Ziemia
Niebo, Hacjenda, luty 1998
Drogi Panie Janie,
wczoraj w wewnętrznej kieszeni marynarki znalazłem stary ziemski kalendarzyk, zabazgrany numerami telefonów, adresami i nieczytelnymi notatkami. Przejrzałem go pobieżnie i bez okularów, bo muszę Panu powiedzieć, że w Niebie bardzo poprawił mi się wzrok. Justyna – żeński Anioł – pomagająca mi w utrzymaniu porządku w hacjendzie, z uwagą obejrzała kalendarz i nie mogła wyjść ze zdumienia. Każdy gość po przyjeździe do Nieba zobowiązany jest przecież do pozostawienia na Piotrowej portierni wszystkich drobiazgów, które celowo lub przez roztargnienie zabrał ze sobą z Ziemi.
I ciekawostka – wychodząc z założenia, że ostatecznych aktów nikt tu nie powiela – pozwalają zatrzymać przy sobie paski i sznurowadła. Justyna ma smukłe białe palce zakończone niebieskimi paznokciami. Tymi palcami przerzucała luźne kartki i tylko się uśmiechała. Jej nie do końca dorosły cień przyleciał w te strony pod koniec XVIII wieku. Któregoś popołudnia, w czasie wolnym od zajęć, czyli od przeżywania permanentnego szczęścia, kiedy to pierwsze lody uznaliśmy za przełamane, zwierzyła mi się, że mając piętnaście lat – wtedy niemiecka księżniczka czystej krwi – spadła w pełnym galopie z bezrasowego kuca i… trach! Co za pech!
Spadła, Panie, a w chwilę potem – zeszła.
Pamięta Pan, jak często śmialiśmy się z faktu, że w Zakopanem się – siedzi, a do Kanady się – ściąga? Teraz możemy dodać do tego, że ze świata się – schodzi. Nawet w przypadkach pełnych dramatyzmu, kiedy to tempo ostatnich chwil ustala się według rytmu silnika pędzącego w przepaść samochodu albo świstu skrytobójczej kuli, człowiek po fakcie nie kłusuje na tamten świat (przepraszam – na ten), nie biegnie, nie pędzi, tylko oglądając się za siebie – wolno schodzi.
Panie Janie Drogi, może zainteresuje Pana, jak my się tu między sobą porozumiewamy. Różnią nas przecież kraje pochodzenia, kolor skóry, języki, daty zejścia itd., itp. Otóż porozumiewamy się bez problemu, mówiąc po prostu swoimi ojczystymi językami. Kiedy po raz pierwszy przekraczałem Niebieską Bramę, czułem, że wypada coś powiedzieć, ale byłem tak speszony, że zdobyłem się tylko na konwencjonalne – co słychać? A tu zaraz skośnooki Anioł w najczystszej chińszczyźnie – „Jakoś leci”.
W momencie przekroczenia Niebieskiej Bramy wszyscy automatycznie stają się poliglotami – w jedną stronę. Na przykład takiego, za przeproszeniem, Araba rozumiem, mimo że arabskiego nie znam, a on rozumie mnie. Polskie zwroty o międzynarodowej renomie typu: „Na zdrowie!” z oczywistych powodów nie budzą większych emocji. Bezpowrotnie wycofano także swojskie zawołanie: „Jak żyjesz?”.
Tyle na dziś.
Pański Piotr Skrzynecki
PS Panie Janie, siadając do pisania, miałem zamiar ustosunkować się do Pańskiej opinii na temat Krakowa, która wydała mi się miejscami nieco dyletancka, ale po drodze zniosło mnie w jakieś ble, ble.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.