Dwudzieste siódme miasto - Jonathan Franzen - ebook + książka

Dwudzieste siódme miasto ebook

Jonathan Franzen

4,7
35,00 zł

-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

"Lata osiemdziesiąte. Saint Louis, wyimaginowane dwudzieste siódme pod względem wielkości miasto w USA, które w znacznej mierze przypomina to prawdziwe, leżące nad rzeką Missisipi. Miasto obciążone mitem amerykańskiego snu i powiązanych z nim wartości oraz problemów. Martin Probst, wzorowy obywatel, szanowany przedsiębiorca i budowniczy słynnego Gateway Arch, wraz z piękną żoną i piękną córką mieszka na uroczym przedmieściu. Jednak z chwilą gdy miasto decyduje się zatrudnić na stanowisku komendanta policji charyzmatyczną młodą kobietę z Indii o imieniu Dżammu, jego życie ulega drastycznym zmianom. Wraz z Dżammu w mieście pojawia się bowiem grupa wpływowych Hindusów o wielkich ambicjach politycznych, którzy zaczynają infiltrować miejskie urzędy. Nowa komendantka szybko zdobywa popularność, zatrudniając rekordową liczbę czarnoskórych w policji i doprowadzając do poprawienia statystyk policyjnej walki z przestępczością. Niezbędny do realizacji celów nowej komendantki Probst staje się obiektem jej intryg, a kiedy próbuje się temu przeciwstawić, zaczynają się brutalne naciski…"

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 771

Oceny
4,7 (6 ocen)
4
2
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Mikis78

Nie oderwiesz się od lektury

Wciągająca historia, która cały czas zadaje to podstawowe pytanie po co to wszystko.
00

Popularność




Nakładem Wydawnictwa Sonia Draga ukazały się

następujące powieści Jonathana Franzena:

Wolność

Korekty

Opowiedziana tu historia rozgrywa się około 1984 roku w miejscu bardzo przypominającym St. Louis. Wiele z rzeczywistych publicznych przedsięwzięć, przekonań politycznych i działań zostało przypisanych pojawiającym się w książce postaciom i grupom. Nie należy jednak mylić ich z rzeczywistymi osobami czy organizacjami. Losy i opinie bohaterów są całkowicie wymyślone.

Moim rodzicom

1.

Na początku czerwca komendant policji w St. Louis, William O’Connell, oświadczył, że przechodzi na emeryturę, a następnie miejska rada policji, pomijając kandydatów faworyzowanych przez polityczny establishment miasta, czarnoskórą społeczność, prasę, związek policjantów i gubernatora stanu Missouri, na pięcioletnią kadencję komendanta wybrała kobietę, uprzednio pracującą w policji w Indiach, w Bombaju. Miasto było zbulwersowane, natomiast nominowana kobieta – niejaka S. Dżammu – objęła stanowisko, zanim ktokolwiek zdążył ją powstrzymać.

Doszło do tego pierwszego sierpnia. Już czwartego sierpnia w mediach ponownie zrobiło się głośno o subkontynencie indyjskim, kiedy uważany za najlepszą partię w St. Louis kawaler poślubił księżniczkę z Bombaju. Narzeczonym był Sidney Hammaker, prezes Zakładów Browarniczych Hammaker, sztandarowej gałęzi przemysłu w mieście. O pannie młodej mówiono, że jest bajecznie bogata. Gazetowe relacje ze ślubu potwierdzały doniesienia o posiadanym przez nią diamentowym naszyjniku ubezpieczonym na jedenaście milionów dolarów i o tym, że przywiozła ze sobą świtę osiemnastu służących, którzy mieli zostać zatrudnieni w rezydencji Hammakerów w podmiejskiej dzielnicy Ladue. Deszcz rozżarzonych węgielków z weselnego pokazu sztucznych ogni pokrył trawniki w odległości półtora kilometra.

Tydzień później dało się zaobserwować osobliwe zjawiska. Widziano na przykład dziesięcioosobową hinduską rodzinę stojącą na wysepce ulicznej o jedną przecznicę na wschód od Centrum Kongresowego Cervantesa. Kobiety miały na sobie sari, mężczyźni ciemne garnitury, dzieci spodenki gimnastyczne i T-shirty. Na twarzach wszystkich malował się wyraz hamowanej irytacji.

Zanim zaczął się wrzesień, tego typu obrazki stały się elementem codziennego życia w mieście. Hindusów można było zobaczyć, jak kręcą się bez celu po krytym pasażu między budynkami domu towarowego Dillard’s i galerii handlowej St. Louis Centre. Widywano ich, jak rozkładają koce na parkingu przy muzeum sztuki i przygotowują ciepły obiad na prymusie, jak grają w karty na chodniku przy muzeum National Bowling Hall of Fame, oglądają domy wystawione na sprzedaż w Kirkwood i Sunset Hills, robią zdjęcia przed dworcem kolei Amtrak w centrum miasta czy gromadzą się na alei Forest Park wokół podniesionej maski oldsmobile’a delta 88 ze zgaszonym silnikiem. Ich dzieci niezmiennie sprawiały wrażenie dobrze wychowanych.

Wczesna jesień była również porą innego, bardziej znanego w St. Louis gościa ze Wschodu, Zakrytego Proroka z Chorasanu. Grupa przedsiębiorców wyczarowała Proroka w dziewiętnastym wieku, by zbierać fundusze na szlachetne cele. Każdego roku wcielał się w niego inny wybitny obywatel, którego tożsamość zawsze była pilnie strzeżoną tajemnicą, i wraz ze swą bezwyznaniową tajemniczością roztaczał w mieście żartobliwy urok. Napisano o nim:

Prorok Wielki Mokana zasiada na tronie,

Opuszczony welon zakrywa mu skronie,

Na szczyt wyniesiony milionów ślepą wiarą,

Wódz oblicze pod zasłoną srebrzystoszarą

Miłościwie ukrywa przed śmiertelnych wzrokiem,

By ich nie olśnić porażającej brwi widokiem.

We wrześniu padało tylko raz, w dzień parady Zakrytego Proroka. Woda spływała w tuby instrumentów maszerujących orkiestr i przysparzała trębaczom kłopotów z ustnikami. Pompony w rękach dziewcząt więdły, pozostawiając na ich dłoniach farbę, którą rozsmarowywały na czołach, poprawiając włosy. Na paradzie utonęło kilka platform.

W noc balu Zakrytego Proroka, głównego wydarzenia towarzyskiego w roku, wichura zerwała linie wysokiego napięcia w całym mieście. W sali Chorasan hotelu Chase-Park Plaza właśnie zakończono przedstawianie osób, które po raz pierwszy uczestniczyły w tej imprezie, gdy zgasły światła. Kelnerzy pospieszyli z kandelabrami i kiedy zapalono pierwsze z nich, przez salę balową przeszedł szmer zaskoczenia i konsternacji – tron proroka był pusty.

Po Kingshighway, obok supermarketów bez okien i warownych kościołów północnej strony miasta, mknęło czarne ferrari 275. Patrząc z boku, można by dostrzec śnieżnobiałą szatę za przednią szybą, koronę na fotelu pasażera. Prorok jechał na lotnisko. Zaparkowawszy na drodze pożarowej, wbiegł do holu hotelu Marriott.

– Ma pan jakiś problem? – zapytał boy hotelowy.

– Jestem Zakrytym Prorokiem, cymbale.

Zatrzymał się przed drzwiami na najwyższym piętrze hotelu i zapukał. Otworzyła mu wysoka, śniada kobieta ubrana w strój do biegania. Była bardzo piękna. Wybuchnęła śmiechem.

Kiedy niebo nad południowym Illinois zaczęło się rozjaśniać nisko na wschodzie, pierwsze zwiedziały się o tym ptaki. Wzdłuż nadbrzeża rzeki oraz we wszystkich śródmiejskich parkach i na placach drzewa rozświergotały się i zaszeleściły. Był pierwszy poniedziałkowy poranek października. W śródmieściu budziły się ptaki.

Na północ od dzielnicy biurowo-przemysłowej, w miejscu zamieszkanym przez najuboższych, wczesnoporanna bryza niosła woń wypitego alkoholu i nienaturalnego potu, która docierała z alejek, gdzie panował absolutny bezruch; kilka przecznic dalej słychać było zatrzaskiwanie drzwi. Na położonych w centralnej niecce miasta stacjach rozrządowych, pośród brzęczenia uszkodzonych ładowarek i upiornego dygotu siatek ogrodzeniowych, wystrzyżeni na jeża mężczyźni drzemali w wieżach z czworokątną głowicą, a pod nimi przegrupowywał się tabor kolejowy. Wyżej położony teren zajmowały trzygwiazdkowe hotele i prywatne szpitale z ograniczoną widocznością. Dalej na zachód teren stawał się pagórkowaty, a rzędy dorodniejszych drzew łączyły ze sobą osady; nie było to już jednak St. Louis, lecz przedmieścia miasta. Po południowej stronie stały jeden za drugim sześcienne ceglane domy, w których wdowcy i wdowy rzadko wstawali z łóżek. Przez cały dzień nikt nie podnosił tam opuszczonych w innej epoce okiennych żaluzji.

Ale żadna część miasta nie była tak martwa jak centrum. Tutaj, w samym sercu St. Louis, znajdowało się mnóstwo miejsc parkingowych, osłoniętych przed wyjącym huraganem całonocnego ruchu ulicznego na czterech autostradach. Tutaj kłóciły się wróble, a gołębie dziobały jedzenie. Tutaj budynek ratusza, kopia paryskiego Hôtel de Ville z czterospadowym dachem, wznosił się w dwuwymiarowej świetności nad płaskim, pustym kwartałem. Powietrze na głównej arterii, Market Street, było zdrowe. Po obu jej stronach słychać było ptaki, zarówno pojedyncze, jak i cały ich chór – niczym na łące lub w przydomowym ogródku.

Strażniczka tego całego spokoju przez całą noc nie zmrużyła oka. Czuwała na Clark Avenue, ulicy ciągnącej się na południe od ratusza. Na piątym piętrze kwatery głównej policji komendantka Dżammu otworzyła poranną gazetę i rozłożyła ją pod lampą na biurku. W gabinecie wciąż jeszcze było ciemno, a jej postać – zgarbione wąskie ramiona i kościste kolana wystające z podkolanówek oraz niespokojne stopy – przypominała sylwetkę zakuwającej po nocach uczennicy.

Tylko głowa kobiety wyglądała na starszą. Kiedy schylała się nad gazetą, światło lampy podkreślało siwe pasma w jedwabiście czarnych włosach nad lewym uchem. Jak Indira Gandhi, która w ten październikowy poranek wciąż jeszcze żyła i pełniła funkcję premiera Indii, Dżammu miała oznaki asymetrycznej siwizny. Pozwalała urosnąć włosom jedynie na tyle, żeby mogła upiąć je z tyłu. Miała duże czoło, zakrzywiony i wąski nos oraz szerokie wargi, jakby brakowało w nich krwi. Gdy była wypoczęta, w jej twarzy dominowały ciemne oczy, ale tego ranka były zamglone i zapuchnięte. Gładką skórę wokół ust przecinały zaś zmarszczki.

Przewróciwszy stronę dziennika „Post-Dispatch”, znalazła to, czego szukała – swoje zdjęcie, zrobione w jeden z jej dobrych dni. Uśmiechnięta, z ujmującymi oczami. Podpis pod fotografią – „Dżammu: osobiste zaangażowanie” – przywołał na jej twarz ten sam uśmiech. Towarzyszący zdjęciu artykuł autorstwa Josepha Feiga nosił tytuł Wskrzeszenie. Zaczęła czytać.

Choć niewiele osób obecnie o tym pamięta, nazwisko Dżammu po raz pierwszy pojawiło się w amerykańskiej prasie niemal dekadę temu, w 1975 roku. Na subkontynencie indyjskim wrzało po zawieszeniu swobód obywatelskich przez Indirę Gandhi i po tym, jak rozprawiła się z wrogami politycznymi.

Ze sprzecznych, mocno ocenzurowanych raportów publikowanych w zachodniej prasie zaczął wyłaniać się osobliwy obraz wydarzeń w Bombaju. Raporty dotyczyły operacji znanej jako Projekt Puri, przeprowadzanej przez funkcjonariuszkę o nazwisku Dżammu. Wyglądało na to, że policja w Bombaju zajęła się hurtową sprzedażą żywności.

Wówczas operacja ta wydawała się szaleństwem i również dziś sprawia podobne wrażenie. Jednak obecnie, kiedy zrządzeniem losu Dżammu znalazła się w St. Louis w roli komendanta policji, mieszkańcy naszego miasta stawiają sobie pytanie, czy rzeczywiście projekt Puri był aż tak szalony.

W niedawno udzielonym w przestronnym gabinecie przy Clark Avenue wywiadzie Dżammu mówiła o okolicznościach, które doprowadziły do realizacji projektu.

– Zanim pani Gandhi zdecydowała się pominąć drogę konstytucyjną, kraj wyglądał jak Dania rządzona przez Gertrudę, działo się tam naprawdę źle. Ale wraz z wprowadzeniem rządów prezydenckich osoby pracujące w służbach ochrony porządku publicznego, takie jak my, otrzymały szansę, żeby coś z tym zrobić. W samym Bombaju co tydzień zamykaliśmy tysiąc pięćset osób łamiących prawo i konfiskowaliśmy nielegalne towary i pieniądze o wartości trzydziestu milionów rupii. Kiedy po dwóch miesiącach przyszło nam ocenić nasze wysiłki, zdaliśmy sobie sprawę, że prawie nie ruszyliśmy z miejsca – wspominała Dżammu.

Rządy prezydenckie wywodzą się z zapisu w konstytucji indyjskiej pozwalającego w wyjątkowych sytuacjach na przekazanie szerokich uprawnień rządowi centralnemu. Z tego też względu dziewiętnaście miesięcy tych rządów było określanych mianem stanu wyjątkowego.

W 1975 roku jedna rupia stanowiła równowartość około dziesięciu centów amerykańskich.

– W tamtym czasie byłam zastępcą komendanta – powiedziała Dżammu. – Zaproponowałam inne podejście: skoro groźby i aresztowania nie skutkują, może warto spróbować pokonać korupcję jej własną bronią? Dlaczego nie spróbować samemu rozkręcić interes i wykorzystując nasze zasoby i wpływy, doprowadzić do uwolnienia rynku? Wybraliśmy podstawowy towar – jedzenie.

W ten sposób zrodził się projekt Puri. Placki puri to popularne w Indiach przaśne pieczywo smażone na oleju. Pod koniec 1975 roku Bombaj znany był wśród zachodnich dziennikarzy jako jedyne miasto w Indiach, w którym mnóstwo artykułów spożywczych było dostępnych w niezawyżonych cenach.

Nic dziwnego, że Dżammu ściągnęła na siebie uwagę. Szczegółowo opisany w dziennikach i w tygodnikach „Time” oraz „Newsweek” sposób, w jaki przeprowadziła tę operację, pobudził wyobraźnię policji w naszym kraju. Nikt jednak z pewnością by nie zgadł, że pewnego dnia kobieta ta pojawi się w St. Louis z odznaką komendanta na bluzie i z przydziałowym pistoletem na biodrze.

Dla rozpoczynającej trzeci miesiąc urzędowania pułkownik Dżammu mogłoby się to natomiast wydawać czymś najnormalniejszym na świecie.

– Dobry komendant kładzie nacisk na osobiste zaangażowanie na wszystkich szczeblach organizacji – stwierdziła. – Noszenie pistoletu jest jednym z symboli mojego oddania służbie. Jest to też oczywiście narzędzie śmiercionośnej siły – ciągnęła, rozsiadając się wygodnie w fotelu biurowym.

Otwarty, odważny styl kierowania służbami ochrony porządku publicznego zaskarbił Dżammu dosłownie światowe uznanie. Kiedy sprzeczne interesy różnych frakcji doprowadziły do impasu w poszukiwaniach zastępcy byłego komendanta Williama O’Connella, nazwisko Dżammu pojawiło się jako jedno z pierwszych wymienionych wśród kompromisowych kandydatów. I chociaż nie miała żadnego doświadczenia w zakresie ochrony porządku publicznego w USA, miejska rada policji potwierdziła jej nominację w niecały tydzień po przybyciu Dżammu do St. Louis na rozmowę kwalifikacyjną.

Wielu tutejszych mieszkańców zaskoczyło, że kobieta z Indii spełniła wymogi nabycia obywatelstwa, niezbędnego, żeby otrzymać tę pracę. Jednak Dżammu, która urodziła się w Los Angeles i której ojciec był Amerykaninem, mówi, że zadała sobie wiele trudu, aby zachować obywatelstwo amerykańskie, już od dzieciństwa bowiem marzyła o zamieszkaniu w Stanach Zjednoczonych.

– Jestem zagorzałą patriotką – powiedziała z uśmiechem. – To dosyć powszechne wśród nowo przybyłych, takich jak ja. Cieszę się na myśl o spędzeniu wielu lat w St. Louis. Zamierzam zadomowić się tu na dobre.

Dżammu wypowiada się z lekko brytyjskim akcentem i zdumiewająco jasno. Przy jej delikatnych rysach i wątłej budowie w niczym nie przypomina stereotypowego szorstkiego amerykańskiego komendanta policji. Ale przebieg jej służby robi zupełnie inne wrażenie.

W ciągu pięciu lat od wstąpienia do indyjskiej policji w 1969 roku awansowała na stanowisko zastępcy inspektora generalnego w prowincji Maharasztra. Pięć lat później, w zdumiewająco młodym wieku trzydziestu jeden lat, objęła stanowisko komendanta policji w Bombaju. W wieku trzydziestu pięciu lat jest zarówno najmłodszym we współczesnej historii komendantem policji St. Louis, jak i pierwszą kobietą na tym stanowisku.

Przed wstąpieniem do indyjskiej policji uzyskała licencjat na wydziale elektrotechniki uniwersytetu w Śrinagarze, w Kaszmirze. Zaliczyła też trzy semestry studiów magisterskich z ekonomii na Uniwersytecie Chicagowskim.

– Ciężko pracowałam – powiedziała. – Miałam też wiele szczęścia. Nie sądzę, żebym dostała tę pracę, gdyby nie dobra prasa, którą zyskałam po projekcie Puri. Oczywiście, zawsze głównym problemem było jednak to, że jestem kobietą. Niełatwo było przeciwstawić się pięciu tysiącleciom dyskryminacji płci.

– Dopóki nie zostałam komisarzem, stale ubierałam się jak mężczyzna – wspomniała Dżammu.

Najwyraźniej tego typu doświadczenia odegrały kluczową rolę przy jej wyborze. W mieście stale zmagającym się z łatką „miasta przegranych” niekonwencjonalny wybór miejskiej rady policji wydaje się rozsądny z punktu widzenia public relations. Obecnie to największe miasto w USA, w którym komendantem policji jest kobieta.

Nelson A. Nelson, przewodniczący miejskiej rady policji, uważa, że St. Louis powinno szczycić się wiodącą pozycją w zapewnieniu kobietom dostępu do wysokich stanowisk.

– Jest to akcja wspierania grup dyskryminowanych w pełnym tego słowa znaczeniu – powiedział.

Sama Dżammu zdaje się jednak nie brać pod uwagę tej kwestii.

– Tak, jestem kobietą, bez dwóch zdań – stwierdziła z uśmiechem.

Jako jeden ze swoich głównych celów wymienia zwiększenie poziomu bezpieczeństwa na ulicach. Nie chciała komentować działań poprzednich komendantów w tym zakresie, stwierdziła natomiast, że blisko współpracuje z Ratuszem w celu opracowania kompleksowego planu walki z przestępczością na ulicach.

– Miasto należy wskrzesić, potrzeba tu prawdziwej rewolucji u podstaw. Jeśli uda się nam uzyskać pomoc przedsiębiorców i różnych grup społecznych, jeśli uda się uświadomić ludziom, że jest to ich własny problem, jestem przekonana, że w bardzo krótkim czasie uda się nam przywrócić bezpieczeństwo na ulicach – powiedziała.

Komendantka Dżammu bez obaw ujawnia swoje ambicje. Można podejrzewać, że spotka się z zawistną opozycją we wszystkim, czego się podejmie. Jednak jej sukcesy w Indiach świadczą o tym, że jest potężną przeciwniczką oraz wpływowym politykiem, na którego zdecydowanie należy mieć baczenie.

– Projekt Puri stanowi dobry przykład – zauważyła. – Zastosowaliśmy nowe podejście do sytuacji, która zdawała się beznadziejna. Poustawialiśmy bazary obok wszystkich stacji kolejowych. Poprawiło to nasz wizerunek i podniosło morale. Po raz pierwszy od dziesięcioleci nie mieliśmy problemów z rekrutacją dobrze wykwalifikowanych funkcjonariuszy. Indyjska policja ma opinię skorumpowanej i brutalnej, a wynika to przede wszystkim z braku możliwości werbowania odpowiedzialnych, dobrze wykształconych posterunkowych. Wraz z projektem Puri wszystko zaczęło się zmieniać.

Niektórzy krytycy Dżammu wyrażali obawy, że komendantka policji, przyzwyczajona do bardziej autorytarnej atmosfery w Indiach, może być niewrażliwa na kwestie praw obywatelskich w St. Louis. Charles Grady, rzecznik lokalnej sekcji Amerykańskiej Unii Swobód Obywatelskich, w swych wypowiedziach poszedł nawet dalej, nakłaniając do zwolnienia Dżammu, zanim wydarzy się „katastrofa konstytucyjna”.

Dżammu zdecydowanie odrzuca te krytyczne głosy.

– Byłam niezwykle zaskoczona reakcjami tutejszych liberałów – powiedziała. – Podejrzewam, że te obawy wynikają z głęboko zakorzenionego i powszechnego braku zaufania do Trzeciego Świata. Ci ludzie nie zauważają faktu, że system rządowy w Indiach rozwinął się pod dużym wpływem zachodnich ideałów, oczywiście przede wszystkim brytyjskich. Nie dostrzegają różnicy między szeregowymi funkcjonariuszami policji indyjskiej i narodowym korpusem oficerskim, którego byłam członkiem.

– Szkolono nas w duchu tradycji brytyjskiej administracji państwowej. Stawiano nam niesamowicie wysokie wymagania. Stale byliśmy rozdarci między potrzebą wspierania naszych oddziałów i dochowaniem wierności naszym ideałom. Krytycy nie zauważyli, że właśnie dzięki temu konfliktowi stanowisko w Stanach Zjednoczonych stało się dla mnie atrakcyjne. Prawdę mówiąc, kiedy zastanawiam się teraz nad projektem Puri, uderza mnie to, jak bardzo amerykańskie było nasze podejście. Sparaliżowanej i zrujnowanej gospodarce daliśmy zastrzyk surowicy wolnej przedsiębiorczości. Gromadzący zapasy bardzo szybko zauważyli, że ich towary są warte połowę ceny, którą za nie zapłacili. Spekulanci zaczęli prosić się o klientów. Na niewielką skalę osiągnęliśmy autentyczny Wirtschaftswunder– wspomniała Dżammu, nawiązując do powojennego „cudu gospodarczego” w Niemczech.

Czy ta kobieta jest w stanie zdziałać podobne cuda w St. Louis? Obejmując w ostatnich czasach urząd, inni komendanci podkreślali znaczenie lojalności, wyszkolenia i stosowania najnowszej techniki. Według Dżammu kluczową rolę pełnią innowacje, ciężka praca i zaufanie.

– Zbyt długo – powiedziała – nasi policjanci godzili się z myślą, że ich misja polega jedynie na dopilnowaniu, by niszczenie St. Louis przebiegało w jak najbardziej uporządkowany sposób.

– To ogromnie podnosiło morale – dodała sarkastycznie.

Można się było oczywiście spodziewać, że wielu tutejszych policjantów, zwłaszcza tych starszej daty, sceptycznie podejdzie do nominacji Dżammu. Ale już teraz ich nastawienie zaczęło się zmieniać. W komisariatach chyba najczęściej mówi się o niej obecnie w ten sposób: „Ona jest w porządku”.

Po pięciu minutach wywiadu z Josephem Feigiem Dżammu wyczuła docierający spod jej pach zapach potu, zwierzęcy smród stęchlizny. Feig miał nos i nie potrzebował wykrywacza kłamstw.

– Czy Dżammu to przypadkiem nie jest nazwa miasta w Kaszmirze? – zapytał.

– W zimie jest nawet jego stolicą.

– Rozumiem. – Przez kilka długich sekund wpatrywał się w nią nieruchomym wzrokiem. Następnie zapytał: – Jak się pani czuje, zmieniając tak kraj w połowie życia?

– Jestem zagorzałą patriotką – odpowiedziała z uśmiechem. Była zaskoczona, że nie pytał dalej o jej przeszłość. Takie charakterystyki postaci w lokalnej prasie stanowiły nieomal rytuał powitalny w St. Louis, a Feig, starszy redaktor, był powszechnie uznawany za mistrza w pisaniu obszernych artykułów na pierwszą stronę. Kiedy po raz pierwszy pojawił się w drzwiach – w pogniecionej tweedowej marynarce, z tygodniowym zarostem, siwy i zacięty – sprawiał wrażenie tak dociekliwego, że Dżammu aż się zarumieniła. Wyobraziła sobie, że gorzej już być nie może.

FEIG: Pani pułkownik Dżammu, twierdzi pani, że chciała uciec od przemocy indyjskiego społeczeństwa, konfliktów personalnych i kastowych, jest jednak faktem, że spędziła pani piętnaście lat w dowództwie sił słynących z brutalności. Nie jesteśmy dziećmi, pani pułkownik. Słyszeliśmy co nieco o Indiach. Miażdżone łokcie, wyrywane zęby, gwałty lufami karabinów. Świeczki, kwas, drewniane pałki lathi, ościenie...

DŻAMMU: To całe bagno zostało w zasadzie posprzątane, zanim jeszcze tam trafiłam.

FEIG: Pani pułkownik Dżammu, zważywszy na niemal obsesyjną nieufność pani Gandhi do podwładnych oraz biorąc pod uwagę pani centralną rolę w projekcie Puri, zastanawia mnie, czy jest pani spokrewniona z panią premier. Trudno mi wyobrazić sobie inną sytuację, w której kobieta mogłaby zostać komendantem policji, zwłaszcza jeśli jest córką Amerykanina...

DŻAMMU: Nie bardzo rozumiem, jakie znaczenie dla mieszkańców St. Louis może mieć moje ewentualne pokrewieństwo z pewnymi osobami w Indiach.

Artykuł został już jednak opublikowany, w wersji ostatecznej i nieodwołalnej. Okna gabinetu Dżammu zaczęły wypełniać się światłem. Wsparła podbródek na dłoni i biernie obserwowała, jak druk rozmywa się jej przed oczami. Z artykułu była zadowolona, ale martwiła ją postawa Feiga. Jak to możliwe, że tak inteligentny człowiek przepisuje banały? Wydawało się to niewiarygodne. Być może tylko popuszczał jej smycz, „ofiarowując” jej wywiad jak ostatniego papierosa o świcie, a tymczasem za jej plecami zbierał fakty w skuteczny pluton egzekucyjny...

Głowa opadła jej na biurko. Dżammu sięgnęła po wyłącznik lampy i z suchym plaśnięciem opadła na gazetę. Zamknęła oczy i natychmiast zaczęła śnić. We śnie Joseph Feig był jej ojcem. Przeprowadzał z nią wywiad. Uśmiechał się, kiedy mówiła o swoich sukcesach, rozkosznym posmaku kłamstw, na które ludzie dawali się nabierać, ucieczce z dusznych Indii. Po jego oczach widziała, że podziela tę smutną wiedzę na temat łatwowierności świata. „Jesteś zadziorną dziewczyną” – powiedział. Pochyliwszy się nad biurkiem, złożyła głowę na zgiętym łokciu, myśląc: zadziorna dziewczyna. Następnie usłyszała, że prowadzący wywiad na paluszkach obchodzi jej fotel. Sięgnęła za siebie, chcąc dotknąć jego nóg, ale jej ręka przecięła pustkę. Pokryta szczeciną twarz mężczyzny odsunęła jej włosy i otarła się o jej szyję. Z jego ust wysunął się język. Ciężki, ciepły, ciastowaty, spoczywał na jej skórze.

Przebudziła się z drżeniem.

Ojciec Dżammu zginął w 1974 roku, kiedy helikopter z zagranicznymi dziennikarzami i południowowietnamskimi wojskowymi został zestrzelony przez komunistyczną rakietę w pobliżu kambodżańskiej granicy. Zanim drugi helikopter uciekł do Sajgonu, zdążono z niego jeszcze utrwalić katastrofę na taśmie filmowej. O tym wydarzeniu Dżammu i jej matka dowiedziały się z paryskiego wydania „Herald Tribune”, stanowiącego jedyne ogniwo łączące je z tym mężczyzną. To właśnie ponad dziesięć lat temu, z numeru tej gazety sprzed tygodnia, Dżammu po raz pierwszy dowiedziała się, jak się nazywał. Odkąd tylko stała się na tyle duża, żeby zadawać pytania, matka zbywała ją milczeniem, opryskliwie lekceważąc temat, gdy tylko Dżammu próbowała go poruszyć. I nagle, wiosną przed wstąpieniem Dżammu na uniwersytet, matka przemówiła. Siedziały na werandzie przy stole śniadaniowym, maman z „Herald Tribune”, a Dżammu z książką do algebry. Matka pchnęła gazetę przez stół i długim paznokciem przesunęła po artykule u dołu pierwszej strony: ROŚNIE NAPIĘCIE NA GRANICY CHIŃSKO-INDYJSKIEJ. Peter B. Clancy.

Dżammu przeczytała kilka akapitów, ale nie wiedziała, dlaczego to robi. Podniosła wzrok, oczekując na wyjaśnienie.

– To twój ojciec.

Powiedziała to typowym dla siebie, obojętnym tonem. Maman z Dżammu rozmawiała wyłącznie po angielsku i zawsze z przekorną pogardą, jakby nie wierzyła w ani jedno słowo tego języka. Dżammu ponownie przejrzała artykuł. KONTRNATARCIE. SECESJONISTA. SMĘTNE PERSPEKTYWY. Peter B. Clancy.

– Był reporterem? – zapytała.

– Uhm.

Matka nie powiedziała jej, jaki był. Potwierdziwszy jego istnienie, dalej wyśmiewała ciekawość córki. Nie ma o czym opowiadać, stwierdziła. Spotkali się w Kaszmirze. Wyjechali z kraju i dwa lata spędzili w Los Angeles, gdzie Clancy coś studiował. Potem maman sama z dzieckiem wróciła do Bombaju, a nie do Śrinagaru, i odtąd tam mieszkała. W tej całej pośmiertnej relacji ani razu nie dała do zrozumienia, że Clancy znaczył dla niej coś więcej niż zapasowa walizka. Dżammu zrozumiała, w czym rzecz – nie ułożyło się im. W końcu to i tak nie miało znaczenia. W mieście pełno było bękartów, a maman zupełnie nie dbała o opinię publiczną. Gazety nazwały ją „chichoczącym szakalem nieruchomości”. Chodziło im o to, że śmieje się za każdym razem, gdy idzie do banku. Była spekulantką i właścicielką domów w slumsach, potrafiącą odnosić ogromne sukcesy w mieście spekulacji i ruder.

Dżammu wyjęła z górnej szuflady dwie tabletki tylenolu oraz dexedryny i połknęła je razem z fusami kawy. Swoją nocną lekturę skończyła wcześniej, niż zakładała. Było dopiero wpół do siódmej. W Bombaju była teraz piąta wieczorem – czas w Indiach był osobliwie przesunięty o pół godziny w stosunku do czasu obowiązującego w innych zakątkach świata – i prawdopodobnie teraz w domu, na piętrze, maman robiła sobie pierwszego drinka. Dżammu sięgnęła po telefon, połączyła się z centralą międzynarodową i podała numer.

Połączenie szumiało od trudów pokonywania połowy globu. Oczywiście w Indiach szumiało w słuchawce dokładnie tak samo nawet podczas rozmów lokalnych. Maman odebrała.

– To ja – odezwała się Dżammu.

– Och, cześć.

– Cześć. Masz jakieś wiadomości?

– Nie. Miasto bez twoich przyjaciół wydaje się puste. – Matka się roześmiała. – Tęsknisz za domem?

– Niespecjalnie.

– À propos, czy dzwoniła do ciebie Oświecona Despotka?

– Ha, ha.

– Mówię poważnie. Jest w Nowym Jorku. W ONZ. Otwarto sesję Zgromadzenia Ogólnego.

– To półtora tysiąca kilometrów stąd.

– Och, stać ją na to, żeby zadzwonić. To jej decyzja, jeśli tego nie robi. Tak. Po prostu tak decyduje. Czytałam o niej dzisiaj rano... Czytasz jeszcze gazety?

– Jeśli mam czas.

– Zgadza się. Jeśli masz czas. Czytałam o zorganizowanym przez nią miniszczycie z amerykańskimi intelektualistami, o tym miałam ci powiedzieć. Pierwsza strona, kolumna numer jeden. Asimov, Sagan, futuryści. Ona jest cudowna. Obserwuj ją, a wiele możesz się nauczyć. Co nie znaczy, że jest nieomylna. Zauważyłam, że na zamieszczonym zdjęciu Asimov jadł żeberka. Tak czy inaczej, jak tam w St. Louis?

– Umiarkowanie. Bardzo sucho.

– A ty z twoimi zatokami. Co słychać u Singha?

– Singh to Singh. Lada chwila powinien tu być.

– Tylko nie pozwól mu zajmować się twoimi rachunkami.

– Właśnie tym się zajmuje.

– Uparty dzieciak. Będę musiała pod koniec miesiąca przysłać ci Bhandariego, żeby wszystko posprawdzał. Singh nie jest...

– Tutaj? Chcesz tu przysłać Karama?

– Tylko na kilka dni. Możesz się go spodziewać mniej więcej dwudziestego dziewiątego.

– Nie przysyłaj Karama. Nie lubię go.

– A ja nie lubię Singha. – Rozległy się cichy dźwięk, w którym Dżammu rozpoznała grzechotanie lodu w szklaneczce. – Posłuchaj, kochana, jutro porozmawiamy.

– Dobrze. Do usłyszenia.

Maman i Indira były krewniaczkami, pochodziły z kaszmirskich braminów i miały wspólnego pradziadka ze strony Nehru. Nieprzypadkowo Dżammu przyjęto do służby w indyjskiej policji niecały rok po tym, jak Indira została premierem. Kiedy już znalazła się w siłach policyjnych, nikomu oczywiście nie rozkazano, żeby ją promować, ale dzwoniące od czasu do czasu telefony z ministerstwa uzmysławiały odpowiednim funkcjonariuszom, że rozwój jej kariery jest obserwowany „z zainteresowaniem”. Przez lata również ona sama odbierała setki podobnie ogólnikowych telefonów, chociaż bardziej konkretnych pod względem poruszanych w nich kwestii. Ustawodawca stanu Maharasztra mógł wyrażać zainteresowanie wniesieniem określonego oskarżenia, a szef Kongresu Narodowego mógł bardzo się martwić prowadzeniem działalności biznesowej przez określonego przeciwnika. Wyjątkowo rzadko dzwoniono z biura osoby postawionej wyżej niż gubernator; Indira bardzo pilnowała szczegółów, ale tylko w kwestiach dotyczących jej programu. Jak każdy przywódca o silnej pozycji dbała o to, żeby umieścić wiele zabezpieczeń między sobą a działaniami mogącymi budzić wątpliwości. A polityczne działania Dżammu w najlepszym razie budziły wątpliwości. W cztery oczy rozmawiały ze sobą tylko raz – zaraz po tym, jak Dżammu z matką obmyśliły projekt Puri. Dżammu poleciała do Delhi i spędziła siedemdziesiąt minut w ogrodzie rezydencji Madam przy Safdarjang Road. Siedząca na płóciennym krześle Madam bacznie przyglądała się Dżammu wytrzeszczonymi piwnymi oczami, z lekko zwróconą na bok głową i wargami wydętymi w uśmiechu, który od czasu do czasu powodował mlaskanie, uśmiechu, w którym Dżammu widziała wyłącznie automatyzm. Przeniósłszy wzrok o dziewięćdziesiąt stopni w stronę żywopłotu z krzewów różanych, za którym widać było przesuwające się lufy karabinów maszynowych, Madam powiedziała:

– Zrozum, proszę, ten projekt z hurtowniami nie wypali. Sama to rozumiesz, jesteś rozsądną młodą kobietą. Jednak i tak go sfinansujemy.

W sekretariacie Dżammu skrzypnął but. Wyprostowała się w fotelu.

– Kto... – Odchrząknęła. – Kto tam?

Wszedł Balwan Singh. Miał na sobie popielate spodnie z zaszewkami pod pasem, dopasowaną białą koszulę i błękitny krawat w drobne żółte prążki. Sprawiał wrażenie tak kompetentnego i godnego zaufania, że rzadko musiał pokazywać zezwolenie na wejście na górę.

– To ja – odezwał się. Postawił na biurku Dżammu białą papierową torbę.

– Podsłuchiwałeś.

– Ja? Miałbym podsłuchiwać? – Singh podszedł do okien. Był wysoki, szeroki w barach, a jego jasna skóra była dodatkowo jakby rozświetlona światłem słonecznym, co było cechą odziedziczoną po przodku z Bliskiego Wschodu. Tylko stara przyjaciółka i była kochanka jak Dżammu mogła dostrzec te momenty, kiedy gracja jego ruchów przechodziła w efekciarstwo. Nadal podziwiała go jako dekorację. Jak na mężczyznę, który jeszcze do lipca mieszkał w brudzie i nędzy Dharavi, mógłby wyglądać niezwykle – podejrzanie – wytwornie, gdyby dokładnie tak samo nie ubierał się w Bombaju, wśród swoich tak zwanych towarzyszy, którzy gustowali w welurze, dakronie i nędznej dzianinie. Singh był marksistą o zacięciu estetycznym; idea eksportowanej do innych krajów rewolucji pociągała go przynajmniej częściowo dlatego, że wraz z nią eksportowana była kontynentalna elegancja. W Bombaju odzież kupował w sklepie przy bulwarze Marine Drive. Dżammu od dawna podejrzewała, że zarzucił za młodu sikhizm, ponieważ uważał, że broda go oszpeca.

Singh skinął głową w stronę papierowej torby na biurku.

– Masz tu śniadanie, jeśli chcesz.

Położyła torbę na kolanach i otworzyła ją. Wewnątrz znalazła dwa pączki z czekoladą i kubek z kawą.

– Przesłuchiwałam taśmy – powiedziała. – Kto założył mikrofony w toaletach St. Louis Club?

– Ja.

– Tak myślałam. Mikrofony Baxtiego brzmią, jakby były pozawijane w gumę do żucia. Twoje spisują się świetnie. Usłyszałam kilka ciekawych rozmów. Generał Norris. Buzz Wismer...

– Jego żona to straszna suka – odezwał się Singh w zamyśleniu.

– Wismera?

– Tak. Ma na imię Bev. Z wszystkich tutejszych kobiet, które nigdy nie wybaczą Ashy, że wyszła za Sidneya Hammakera, czy też Hammakerowi poślubienia Ashy – a jest ich mnóstwo – Bev jest najwredniejsza.

– To samo słyszałam na wszystkich taśmach – stwierdziła Dżammu. – Przynajmniej ze strony kobiet. Mężczyźni mówią raczej, że mają do Ashy stosunek „ambiwalentny”. Stale nawiązują do jej inteligencji.

– Czyli do jej urzekającej urody.

– I jej bajecznego bogactwa.

– W każdym razie Wismer jest jednym z tych ambiwalentnych. A Bev nie może tego znieść. Nieustannie sobie z niego pokpiwa.

Dżammu wyrzuciła pokrywkę kubka do kosza na śmieci.

– Dlaczego on na to pozwala?

– To dziwny człowiek. Taki skromny geniusz. – Singh zmarszczył brew i usiadł na parapecie. – O odrzutowcach Wismera po raz pierwszy usłyszałem dwadzieścia lat temu. Nikt nie zrobił lepszych.

– I co z tego?

– To z tego, że jest innym człowiekiem, niż się spodziewałem. Zupełnie nie pasuje mi jego głos.

– Sporo się nasłuchałeś.

– Będzie ze sto pięćdziesiąt godzin. A jak myślisz, co ja przez cały dzień robię?

Dżammu wzruszyła ramionami. Mogła być pewna, że Singh nie przesadzał, mówiąc o ilości czasu spędzanego przy pracy. Dbał o to, żeby być bez zarzutu. Żadnych rozrywek (z wyjątkiem blond chłopaczka raz na jakiś czas) i żadnych obowiązków (z wyjątkiem tych wobec niej), miał więc czas, by prowadzić uporządkowane życie. Wartościowe życie. Ona, działając na dwóch frontach i poświęcając obu po sześćdziesiąt godzin tygodniowo, nie mogła się równać z Singhiem w kwestii szczegółów. Zaczęła automatycznie wystukiwać jakiś rytm stopą, co oznaczało, że dexedryna działa.

– Zabieram ci sprawę Wismera – powiedziała.

– Naprawdę?

– Zajmiesz się Martinem Probstem.

– Dobra.

– Będziesz musiał zacząć wszystko od początku. Możesz zapomnieć o Wismerze, zapomnieć o swoich stu pięćdziesięciu godzinach.

– To były same taśmy. Było ich raczej z trzysta.

– Baxti przekazał akta Probsta. Zaczynasz od razu.

– Właśnie teraz o tym zdecydowałaś?

– Nie. Rozmawiałam z Baxtim, on już przekazał akta i jesteś tu właśnie po to, żeby je przejąć.

– W porządku.

– W takim razie bierz je. – Głową wskazała na leżącą obok lampy na jej biurku poplamioną herbatą teczkę.

Singh podszedł do biurka i podniósł ją.

– Coś jeszcze?

– Tak. Odłóż akta.

Odłożył teczkę.

– Przynieś mi szklankę wody i podkręć tu ogrzewanie.

Wyszedł z pokoju.

Martin Probst był przedsiębiorcą budowlanym, którego firma postawiła Gateway Arch, wielki Łuk Wjazdowy symbolizujący rolę St. Louis w ekspansji na zachód. Probst był ponadto prezesem stowarzyszenia Miejski Rozwój, organizacji dobroczynnej składającej się z dyrektorów naczelnych głównych korporacji i instytucji finansowych regionu St. Louis. Miejski Rozwój stanowił wzór skutecznego działania i przedmiot niemal powszechnego szacunku. Jeśli potrzebni byli sponsorzy do projektu rewitalizacji miasta, Miejski Rozwój znajdował kogo trzeba. Jeśli jakiś sąsiad sprzeciwiał się budowie autostrady, Miejski Rozwój opłacał wykonanie oceny jej oddziaływania na środowisko. Jeśli Dżammu chciała zmienić układ sił w aglomeracji St. Louis, musiała stawić czoła Miejskiemu Rozwojowi.

Singh wrócił z papierowym kubkiem.

– Czyżby Baxti zajmował się poszukiwaniem nowych światów do podbicia?

– Weź krzesło i usiądź.

Spełnił polecenie.

– Sam wiesz, że kompetencje Baxtiego są bardzo ograniczone, więc dlaczego robisz z tego sprawę?

Z paczki w karmelowym kolorze wytrząsnął goździkowego papierosa i zapalił zapałkę, osłaniając ją przed hipotetycznym wiatrem.

– Bo nie rozumiem, dlaczego się zamieniamy.

– Chyba będziesz musiał mi zaufać.

– Chyba tak.

– Zakładam, że podstawowe informacje już znasz: urocza żona Probsta Barbara, ich urocza osiemnastoletnia córka Luisa. Mieszkają w Webster Groves, co jest dosyć ciekawe. To bogate, ale z pewnością nie najbogatsze przedmieście. Jest tam ogrodnik, który mieszka na terenie posiadłości, chociaż... Baxti określa ich życie rodzinne jako „bardzo spokojne”.

– Podsłuch?

– W kuchni i jadalni.

– Z sypialni więcej byśmy się dowiedzieli.

– Nie mamy aż tak wielu częstotliwości. A w sypialni jest telewizor.

– Dobra. Co jeszcze?

Dżammu otworzyła teczkę Probsta. Aż zamrugała na widok gryzmołów Baxtiego w języku hindi.

– Po pierwsze, zatrudnia tylko pracowników niezrzeszonych w związkach zawodowych. W latach sześćdziesiątych doszło do wielkiego sporu prawnego. Głównym adwokatem Probsta był Charles Wilson, ojciec Barbary, obecnie jego teść. W ten sposób się spotkali. Pracownicy Probsta nigdy nie strajkowali. Minimum związkowe płace albo lepsze. Ubezpieczenie w przedsiębiorstwie, programy ubezpieczeń od inwalidztwa, bezrobocia i emerytalne, niektóre wyjątkowe w branży. To paternalizm w najlepszym wydaniu. Probst to nie jest Vashni Lal. W rzeczywistości cieszy się, że zacytuję, reputacją człowieka osobiście działającego na wszystkich poziomach biznesu.

– Osobiste zaangażowanie.

– Ha, ha. Aktualnie jest prezesem Miejskiego Rozwoju, a jego kadencja kończy się w czerwcu przyszłego roku. To ważne. A poza tym to członek zarządu ogrodu zoologicznego od roku 1976 do dziś. Członek zarządu ogrodów botanicznych, rady planowania transportu East-West Gateway. Stały sponsor edukacyjnego programu Channel 9. Ale to już nie jest tak ważne. Działa na dwa fronty, jak to mówią. Baxti wykonał dosyć ciekawą pracę w terenie. Przejrzał stare gazety, rozmawiał z ludźmi na ulicach...

– Szkoda, że tego nie widziałem.

– Coraz lepiej mówi po angielsku. Wygląda na to, że gazeta „Globe-Democrat” widzi w Probście ikonę amerykańskiego mitu, od pucybuta do milionera, w 1950 roku był nikim, w latach sześćdziesiątych postawił Gateway Arch oraz konstrukcję stadionu, a potem sporo innych rzeczy. To też jest bardzo istotne.

– Rozmienia się na drobne.

– Czyż my wszyscy tak nie robimy?

Singh ziewnął.

– I naprawdę jest taki ważny?

– Tak. – Dżammu zmrużyła oczy od goździkowego dymu. – Nie ziewaj na mnie. Jest pierwszy wśród równych sobie w Miejskim Rozwoju, a to są ludzie, nad którymi pracujemy, chcąc, żeby kapitał przenosił się do śródmieścia. Jest bezstronny i nieprzekupny jak Chrystus. Jest symbolem. Zauważyłeś, jak bardzo to miasto uwielbia symbole?

– Masz na myśli Gateway Arch?

– Gateway Arch, Zakrytego Proroka, całą mitologię Ducha St. Louis. I najwyraźniej też Probsta. Jest nam potrzebny, choćby tylko ze względu na głosy, które dzięki niemu możemy zdobyć.

– Kiedy o tym wszystkim zdecydowałaś?

Dżammu wzruszyła ramionami.

– Nie zastanawiałam się nad nim specjalnie, dopóki w zeszłym tygodniu nie porozmawiałam z Baxtim. To było zaraz po tym, jak zlikwidował psa Probsta, robiąc pierwszy krok na drodze do umieszczenia Probsta w Państwie...

– W Państwie, tak.

– ...chociaż w tym wypadku niewiele różni się to od brutalnego terroryzmu. Operacja była starannie przeprowadzona, cokolwiek to znaczy.

– Tak? – Singh zdjął z języka drobinę bibułki papierosowej, obejrzał ją i strzepnął.

– Probst wyprowadzał psa. Baxti przejechał obok furgonetką, a pies za nią pognał. Baxti znalazł firmę dostarczającą artykuły medyczne, która sprzedała mu zapach suki w okresie rui. Namoczył w tym szmatę, którą następnie przywiązał przed tylną osią.

– Probst niczego nie podejrzewał?

– Najwyraźniej nie.

– A dlaczego nie kupi nowego psa?

– Prawdopodobnie Baxti następnym też by się zajął. Musisz zrewidować tę teorię. Jednym z powodów, dla których masz się wziąć za Probsta, jest to, że najwyraźniej nie zareagował na ten wypadek.

Zadzwonił telefon. Randy Fitch, dyrektor ekonomiczny odpowiedzialny za budżet burmistrza, dzwonił z informacją, że spóźni się na spotkanie o ósmej, ponieważ zaspał. Słodkim, cierpliwym tonem Dżammu zapewniła go, że nie sprawia jej tym żadnego kłopotu. Odłożywszy słuchawkę, powiedziała:

– Wolałabym, żebyś tu tego nie palił.

Singh podszedł do okna, otworzył je i wyrzucił niedopałek w próżnię. Do pokoju dotarł słaby zapach rzeki, a w dole, na bulwarze Tuckera, autobus z wyciem silnika wjechał na skrzyżowanie ze Spruce Street.

W słonecznym świetle Singh nabrał pomarańczowej barwy. Wyglądał, jakby ze spokojem oglądał gigantyczną eksplozję.

– Wiesz co – powiedział – niemal polubiłem pracę z Buzzym i Bev.

– Nie wątpię.

– Buzz uważa Probsta i jego żonę za swoich dobrych przyjaciół.

– Tak?

– Probstowie tolerują Bev. Mam wrażenie, że to tacy „mili” ludzie. Lojalni.

– To dobrze. Będzie to dla ciebie pewne wyzwanie. – Dżammu włożyła teczkę w dłonie Singha. – Tylko bez szaleństw, rozumiesz?

Singh skinął głową.

– Rozumiem.

2.

W 1870 roku St. Louis było czwartym miastem Ameryki. Było rozwijającym się centrum kolejnictwa, głównym portem śródlądowym w kraju oraz hurtowym dostawcą towarów dla połowy kontynentu. Więcej mieszkańców żyło tylko w Nowym Jorku, Filadelfii i Brooklynie. Co prawda w Chicago, znajdującym się na piątym miejscu, gazety stwierdziły, że spis z 1870 roku naliczył aż dziewięćdziesiąt tysięcy nieistniejących mieszkańców St. Louis – prawdą jest też, że się nie myliły. Ale w końcu wszystkie miasta są ideami. Same się tworzą, a reszta świata wedle własnej woli albo je uznaje, albo ignoruje.

W 1875 roku, kiedy lokalni prorocy wyznaczali mu rolę naturalnej stolicy narodu, ostatecznego Pierwszego Miasta, St. Louis przystąpiło do usuwania głównej przeszkody ze swojej drogi. Przeszkodą tą był powiat St. Louis, część stanu Missouri, do którego miasto formalnie należało. Bez miasta powiat St. Louis był niczym – jedynie szeroką połacią ziemi uprawnej i lasów w zakolach dwóch rzek. Ale w ciągu dziesięcioleci archaiczny organ administracyjny o nazwie Sąd Powiatowy doprowadził do tego, że powiat zdominował sprawy miasta. Siedmiu tak zwanych sędziów Sądu było znanych z korupcji i zupełnej niewrażliwości na miejskie potrzeby. Jeśli rolnik z powiatu chciał, żeby wybudowano nową drogę do jego gospodarstwa, mógł ją kupić tanio za gotówkę lub za głosy. Ale gdy miasto potrzebowało parków lub latarni ulicznych dla dobra ogółu obywateli, Sąd nie miał nic do zaproponowania. Dla młodego miasta z pogranicza prowincjonalizm był czymś frustrującym, ale dla czwartego miasta kraju był czymś niedopuszczalnym.

Grupa prominentnych lokalnych biznesmenów i prawników przekonała twórców nowej konstytucji stanu Missouri do włączenia do niej zapisów o reformie społecznej. Mimo że była nękana przez Sąd Powiatowy, grupa ta sporządziła następnie projekt rozdzielenia St. Louis i powiatu St. Louis, który w sierpniu 1876 miał być przegłosowany przez wszystkich mieszkańców powiatu.

Przedwyborcza krytyka koncentrowała się głównie na jednym elemencie tego projektu: realizowanym w formie rzekomej rekompensaty powiększeniu obszaru gruntów miejskich z pięćdziesięciu czterech kilometrów kwadratowych do stu pięćdziesięciu ośmiu kilometrów kwadratowych. Zwolennicy powiatu protestowali przeciw forsowanej przez miasto „kradzieży” powiatowej własności. „Globe-Democrat” potępiał niesprawiedliwość, jaką było anektowanie „rozmaitych i różnorodnych pól kukurydzianych oraz melonowych zagonów i obłożenie ich takim samym podatkiem jak nieruchomości miejskich”. Jednak rzecznicy projektu stanowczo twierdzili, że miasto potrzebuje dodatkowej przestrzeni na przyszłe parki i rozwój przemysłu.

W przeprowadzonych przez Sąd Powiatowy wyborach głosujący odrzucili niewielką liczbą głosów plan rozdziału miasta od powiatu. Zaczęto krzyczeć o oszustwie. Działacze bez problemów przekonali sędziego Sądu Okręgowego (niejakiego Louisa Gottschalka, który osobiście sporządził projekt zapisów reformatorskich do konstytucji 1875 roku) do powołania komisji, która miała zbadać, czy głosowanie przebiegło prawidłowo.

Pod koniec grudnia członkowie komisji przedstawili wyniki dochodzenia. Ostatecznie projekt został przyjęty większością tysiąc dwustu pięćdziesięciu trzech głosów. Miasto natychmiast upomniało się o nowe tereny i przyjęło nowy statut, a pięć miesięcy później Sąd Powiatowy, wyczerpawszy możliwości apelacji, sam się rozwiązał.

Mijał czas. Wkrótce okazało się, że sto pięćdziesiąt osiem kilometrów kwadratowych to jednak nie tak dużo, jak wydawało się zwolennikom secesji. Już w 1900 roku miastu zaczęło brakować miejsca, a powiat nie zgadzał się przekazać mu więcej terenów. Stary przemysł wyniósł się z miasta, pozostawiając za sobą bałagan. Nowy przemysł osiadł więc w powiecie. W latach trzydziestych napływ biednych murzyńskich rodzin z rolniczego Południa przyspieszył migrację białych na przedmieścia. W 1940 roku gwałtownie zaczęła spadać populacja miasta i kurczyć się jego podstawa opodatkowania. Okazałe stare dzielnice stały się już tylko stare. Budowane w latach pięćdziesiątych nowe osiedla mieszkaniowe, jak Pruit-Igoe, w latach sześćdziesiątych spektakularnie splajtowały. Dzięki staraniom o rewitalizację zabudowy miejskiej udało się przyciągnąć zamożnych mieszkańców powiatu do kilku wybranych stref, lecz niewiele to pomogło na bolączki miasta. Wszyscy trapili się sytuacją miejskich szkół, choć była to tylko lekcja biadolenia. Lata siedemdziesiąte to epoka parkingów, kiedy w miejsce na wpół opustoszałych biurowców w śródmieściu pojawiły się całe hektary asfaltu.

Oczywiście, w tym momencie większość amerykańskich miast miała kłopoty. W porównaniu do St. Louis nawet Detroit wyglądało jednak jak tętniąca życiem metropolia, Cleveland natomiast jak bezpieczne miejsce na wychowanie rodziny. Inne miasta miały jakieś możliwości, dobrych sąsiadów i spore szanse, gdyby tylko dołożyły starań. Filadelfia posiadała tereny do wykorzystania. Pittsburgh mógł liczyć na pomoc ze strony powiatu Allegheny. Odizolowane i ograniczone St. Louis do 1980 roku skurczyło się do rangi dwudziestego siódmego miasta Ameryki. Zamieszkiwało je czterysta pięćdziesiąt tysięcy ludzi, dwa razy mniej niż w roku 1930.

Lokalni prorocy byli w defensywie. Jeśli kiedyś spodziewali się dominacji, teraz znajdowali otuchę w najmniejszych oznakach przetrwania. Przez czterdzieści lat śpiewali „St. Louis sobie poradzi”. Wskazywali na Gateway Arch (miał sto dziewięćdziesiąt dwa metry, nie dało się go nie zauważyć), na nowe centrum konferencyjne, na trzy nowe wysokie budynki i dwa potężne kompleksy handlowe, na projekty uporządkowania slumsów, na programy porządkowania przestrzeni miejskiej, na plany stworzenia z Gateway Mall konkurenta dla centrum handlowego w Waszyngtonie.

Ale miasta to idee. Wyobraźmy sobie czytelników „New York Timesa” w 1984 roku, próbujących na odległość zrozumieć sytuację St. Louis. Być może zwrócili uwagę na artykuł o nowym rozporządzeniu władz miejskich, zakazującym grzebania w śmietnikach w dzielnicach mieszkalnych. Albo na relację o rychłym upadku „Globe-Democrat” czy o złodziejach rozbierających jeden stary budynek dziennie i sprzedających odzyskane cegły budowlańcom z innych stanów.

Dlaczego to właśnie my?

Prorocy nie mieli ochoty przyznawać się do porażki i nigdy nie zadali takiego pytania. Podobnie jak niegdysiejsi inspiratorzy, których dobre chęci ściągnęły na miasto nieszczęście; dawno temu przenieśli swoje domy i działalność do powiatu. To pytanie, jeśli w ogóle się pojawiało, rozbrzmiewało w ciszy; w ciszy pustych ulic miasta i – bardziej uporczywie – w ciszy stulecia, które dzieliło młode St. Louis od tego martwego. Co się stanie z miastem, którego nie pamięta żadna żywa osoba, i z epoką, której przemijania nie przetrwa nikt, kto mógłby jej żałować? Tylko St. Louis to wiedziało. Jego przeznaczenie było w nim zapieczętowane, jego wyjątkowa tragedia nigdzie indziej nie była wyjątkowa.

Po spotkaniu z Dżammu Singh zabrał ciężką teczkę Probsta do swojego mieszkania na West Endzie, przeczytał jej zawartość, osiem razy zadzwonił po wyjaśnienia do Baxtiego, a następnego dnia rano pojechał do Webster Groves, by odwiedzić miejsce przyszłych zbrodni.

Probstowie mieszkali w trzykondygnacyjnym, ozdobionym stiukami domu przy długiej, szerokiej ulicy o nazwie Sherwood Drive. Barbara Probst wyjechała z domu punktualnie. We wtorki i czwartki pracowała w dziale zakupów biblioteki Uniwersytetu St. Louis i wracała do domu o wpół do szóstej po południu. Wtorek był też dniem wolnym ogrodnika. Kiedy sygnał w słuchawce zanikł (Baxti wyposażył bmw Barbary w nadajnik o zasięgu jednego kilometra), Singh sprawdził dwa kanały mikrofonów ulokowanych wewnątrz domu i stwierdziwszy, że wszędzie jest cicho, na nogach zbliżył się do budynku. W porze zajęć lekcyjnych pieszych na Sherwood Drive było mało jak na cmentarzu.

Singh ubrany był jak inkasent z gazowni. Niósł czarną skórzaną torbę na ramię. W kieszeni miał przygotowane lateksowe rękawiczki chirurgiczne, żeby nie zostawić odcisków palców. Zszedł po tylnych schodach i korzystając z otrzymanego od Baxtiego klucza, dostał się do piwnicy. Rozejrzał się i aż zdumiał ilością rupieci, zwłaszcza mnóstwem łysych opon, plastikowych doniczek oraz puszek po kawie. Wszedł na górę do kuchni. Tutaj w powietrzu czuło się niedawny remont, złożoną woń nowych tapet, nowych tkanin, nowego szczeliwa i świeżej farby. Zmywarka terkotała w trybie suszenia. Singh zdjął pokrywę z kratki ogrzewania nad kuchenką, wymienił baterię w nadajniku, wyregulował poziom mikrofonu (Baxti nie robił tego systematycznie), ponownie założył pokrywę, a następnie powtórzył procedurę z nadajnikiem w jadalni.

Baxti już wcześniej zdążył przejrzeć gabinet Probsta, biurko i szafy Barbary, notes z adresami, anulowane czeki i starą korespondencję, więc Singh skupił się na pokoju dziewczyny – Luisy. Wypstrykał prawie dwa metry mikrofilmu, rejestrując każdy interesujący dokument. Kiedy skończył, było już południe. Wytarł czoło rękawem koszuli i otworzył paczkę M&M-sów (nie pozostawiają okruchów). Właśnie przeżuwał ostatnie drażetki, obie żółte, kiedy usłyszał znajomy głos przed domem.

Podszedł do okna od ulicy. Na podjeździe była Luisa z koleżanką. Singh wszedł do najbliższego wolnego pokoju, wcisnął torbę pod łóżko i wsunął się w ślad za nią, przytrzymując zwisającą falbanę. Dokładnie w tej chwili dziewczyny pojawiły się w kuchni na dole. Przełączył kanały w odbiorniku i nasłuchiwał ich ruchów. W milczeniu otworzyły lodówkę i szafki kuchenne, napełniły czymś szklanki i zaczęły przekładać plastikowe woreczki.

– Nie jedz tego – odezwała się Luisa.

– Dlaczego?

– Mama zauważy.

– A to?

– Lepiej nie.

Weszły na górę, minęły wolny pokój i rozsiadły się w pokoju Luisy. Singh leżał zupełnie nieruchomo. Po trzech godzinach dziewczyny znudziły się telewizją i zabrawszy ze sobą lornetkę, wyszły z domu. Singh powrócił do okna od ulicy i odprowadził je wzrokiem, aż doszły do następnej przecznicy. Dopiero wtedy wrócił do piwnicy i wyszedł po zewnętrznych schodach, robiąc notatki na bloczku inkasenta.

W Brentwood, w swoim drugim mieszkaniu, wywołał film i zrobił odbitki. Nie wychodził z mieszkania przez trzy noce i dwa dni, czytając dokumenty i przedzierając się przez część z dotychczas nagranych mniej więcej stu godzin rozmów Probsta. Podgrzewał gotowe mrożone obiady. Pił wodę z kranu i od czasu do czasu drzemał.

Kiedy w piątkowy wieczór Luisa wyszła z domu, czekał na Lockwood Avenue w wynajętym dwa miesiące wcześniej zielonym dwudrzwiowym leSabre. Wymyślił sobie, żeby nazywać go z francuska: leSob. Luisa zabrała z czterech domów czwórkę kolegów i koleżanek i wszyscy pojechali do Forest Park, gdzie usiedli na wzgórzu – z którego też się staczali, na które wbiegali i na którym tratowali trawę – zwanym Art Hill. Na jego szczycie górowało muzeum. Gdy zapadły ciemności, młodzież pojechała piętnaście kilometrów na południowy zachód pograć w minigolfa przy drodze 366, na polu zwanym Mini-Links. Singh zaparkował leSoba po drugiej stronie drogi i korzystając z lornetki, obserwował młodzież przebijającą kolorowe piłki przez podstawę totemu. Delikatne i pokryte meszkiem twarze dwóch chłopców niczym nie różniły się od twarzy trzech dziewcząt. Wszyscy chichotali i poruszali się dumnie, pełni tego budzącego odrazę w każdym kraju radosnego poczucia wyższości pewnych swego nastolatków.

Następnego wieczoru, w sobotę, Luisa i jej często wagarująca koleżanka Stacy wypaliły w ciemnym parku marihuanę, po czym poszły do kina na film z gatunku soft porno, ale z tej przyjemności Singh zdecydował się już zrezygnować. W niedzielny poranek Luisa wraz z inną dziewczyną zapakowały do bmw sprzęt do podglądania ptaków i ruszyły w kierunku zachodnim. Singh jechał za nimi tylko do granic miasta. Dość dużo już widział.

Na ziemi niczyjej, ograniczonej krętymi wjazdami na autostradę w East St. Louis w stanie Illinois, stał skład magazynowy, w którym Singh miał swój trzeci i ulubiony lokal, mieszkanie na poddaszu. Znalazła mu je księżniczka Asha – budynek zaliczał się do portfela nieruchomości korporacji Hammaker – i ona też zapłaciła za zieloną wykładzinę w trzech pokojach, wyposażenie kuchni i zainstalowany w łazience prysznic. W mieszkaniu na poddaszu nie było okien, tylko świetliki z matowego szkła. Drzwi były stalowe. Wysokie na ponad trzy metry ściany były ognioodporne i dźwiękoszczelne. Kiedy Singh zamykał się w środkowym pokoju, mógł znajdować się w dowolnym miejscu na ziemi. Mówiąc inaczej, nie w St. Louis. I właśnie dzięki temu to miejsce było tak atrakcyjne.

Na świetlik padł niewyraźny cień gołębia, a po chwili dołączył do niego drugi cień. Singh otworzył leżące obok na podłodze akta Probsta. Dżammu dzwoniła do niego przez cały tydzień i naciskała, żeby wdrożył plan przyciągnięcia Probsta do jej obozu. Okropnie jej się spieszyło. Już teraz, z pomocą burmistrza i skorumpowanej rady miejskiej, planowała zmiany w miejskim prawie podatkowym; były to zmiany, których miasto nie mogłoby wcielić w życie bez zwabienia na wschód części mieszkańców i bogactwa z powiatu. Jednak powiat zazdrośnie strzegł swoich zasobów. Do pomocy miastu mogłoby skłonić go tylko ponowne z nim zjednoczenie. A ponieważ tamtejsi wyborcy byli stanowczo przeciwni jakiejkolwiek formie współpracy, Singh i Dżammu doszli do wniosku, że jedynym sposobem mogącym przyspieszyć ponowne zjednoczenie było skoncentrowanie się na osobach prywatnych, jednostkach kształtujących politykę w regionie, które określały lokalizację i warunki nowych inwestycji. Zdaniem Dżammu wystarczyłby tuzin takich ludzi – o ile tylko udałoby się skłonić ich do bezwiednego współdziałania. I jeśli ufać zebranym przez nią informacjom, zidentyfikowała już wszystkich dwunastu. Jak można się było spodziewać, wszyscy byli mężczyznami, wszyscy uczestniczyli w zebraniach Miejskiego Rozwoju i większość z nich była dyrektorami naczelnymi z ogromnym wpływem na akcjonariuszy swoich firm. To byli ludzie, których „musiała mieć”.

Co zamierzała zrobić, kiedy już będzie ich „miała”, kiedy wyleczy miasto z nękających je chorób i sama wzniesie się ponad swoją rolę w policji, stając się Panią Miasta Kopców, jak zwano St. Louis, tego nie chciała zdradzić. Obecnie interesowały ją jedynie środki prowadzące do celu.

Walcząc z wrogami w Bombaju i dbając o interesy swoich krewnych, Dżammu opracowała koncepcję „Państwa”, w którym codzienna świadomość obywatela podlegała poważnym ograniczeniom. Najłagodniejsza wersja Państwa, ta, którą najłatwiej można było wdrożyć w Bombaju, wykorzystywała obawę przed podatkiem dochodowym. Do wpływania na życie dziesiątków obywateli, których mentalność chciała zmienić, Dżammu wykorzystywała urząd skarbowy, przeprowadzając ciągnące się w nieskończoność kontrole podatkowe. A kiedy obiekt jej działań osiągał stan, kiedy żył, oddychał i śnił już tylko o podatkach, wkraczała po swoją zdobycz. Prosiła o przysługę, o jakiej w normalnych warunkach taki człowiek nawet by nie pomyślał, wymuszała błąd, jakiego pół roku wcześniej by nie popełnił, zdobywała inwestycję, jakiej za żadne skarby wcześniej by nie zrobił... Oczywiście, ta metoda nie mogła zdziałać cudów. Dżammu potrzebowała na początek jakiejś dźwigni. Ale za dźwignię często wystarczyła podatność obiektu na jej urok.

Państwo miało dwie przewagi nad bardziej konwencjonalnymi formami przymusu. Po pierwsze, było zawoalowane. Pojawiało się w rejonach życia obiektu niezwiązanych ani z Dżammu, ani z policją, a często też w ogóle ze sferą publiczną. Po drugie, było elastyczne. Można było wykorzystać każdą sytuację, każdą słabość obiektu. Dżammu potrafiła przeobrazić niebezpiecznego Dżehengira Kumara, mężczyznę, który lubił wypić, w niepoprawnego alkoholika. Kiedy pan Vashni Lal, człowiek stale borykający się z problemami ze swoimi źle opłacanymi spawaczami w Pune, spróbował pozbawić Dżammu stanowiska komendanta, załatwiła mu kryzys pracowniczy, krwawy bunt, do stłumienia którego musiano zawezwać jej służby. Z liberałów robiła ludzi nękanych poczuciem winy, z dogmatyków paranoików. Potrafiła wykorzystywać najgorsze obawy pełnych energii biznesmenów, nie pozwalając im spać, i żarłoczność jednego z rywalizujących z nią inspektorów, podsyłając mu oddanego bengalskiego szefa kuchni, który zgotował mu operację woreczka żółciowego i wczesne przejście na emeryturę. Singh osobiście wkroczył w życie pewnego kobieciarza, zmarłego wkrótce po tym milionera z Suratu, czyniąc go bezużytecznym w służbie realizowanego przez Dżammu projektu Puri.

Zważywszy na wymienność pracowników szczebla kierowniczego w korporacjach, Dżammu nalegała, żeby obiekty jej działań w St. Louis nadawały się do użytku. Ci ludzie mieli pozostać u władzy, ale z osłabionymi zdolnościami. I właśnie tutaj – szukając odpowiedniej drogi do Państwa, sposobów na osłabienie obiektu – Singh napotkał problem Martina Probsta.

Probst nie miał słabego punktu.

Był człowiekiem bez skazy, uczciwym, kompetentnym, a jego opanowanie graniczyło z absolutną pewnością siebie. Jak na przedsiębiorcę budowlanego miał niewiarygodnie nieskazitelną historię prowadzonych interesów. Uczestniczył tylko w przetargach na projekty, które były wyraźnie potrzebne. Zatrudniał niezależnych konsultantów do nadzoru swoich prac. Zawsze w lipcu przedstawiał pracownikom szczegółową kalkulację wydatków firmy. Jedynymi wrogami, jakich obecnie miał, były związki zawodowe, którym pokrzyżował szyki w 1962 roku – a związki nie odgrywały już roli w polityce St. Louis.

Również życie rodzinne Probsta wyglądało na uporządkowane. Singh podsłuchał kilka domowych sprzeczek, ale były one niczym więcej jak słabo zakorzenionymi chwastami wyrastającymi spomiędzy płyt litego chodnika. To właśnie spokojny wizerunek rodziny Probsta był najwyraźniej tym, co St. Louis w nim podziwiało. Singh zebrał rozmaite cytaty z taśm skatalogowanych dla Dżammu przez R. Gopala. Na jednej z nich burmistrz Pete Wesley rozmawiał ze skarbnikiem rady planowania transportu East-West Gateway.

WESLEY (+ R. Crawford, sob. 10.9, 10:15, Ratusz)

PW: Nie, jeszcze z nim nie rozmawiałem. Ale rzeczywiście widziałem Barbarę na meczu baseballowym w czwartek i zapytałem, czy on się nad tym zastanawiał.

RC: Na meczu baseballowym.

PW: Ciekawe, prawda? Gdybym jej nie znał, pomyślałbym, że jest szurnięta.

RC: Bo poszła sama, tak?

PW: Nie wiem, jak ona to robi. Każda inna... Czy wyobrażasz sobie, że taka Betty Norris siedzi sama na trybunie honorowej?

RC: I co ci Barbara powiedziała?

PW: Rozmawialiśmy przez dłuższą chwilę. Nie udało mi się ustalić, co myśli Martin, ale ona z pewnością ma określone zdanie.

RC: W którą stronę?

PW: Och, jest za. Zdecydowanie jest za. To wspaniała damulka. I wiesz, to przecież taka mała rodzina, czy to nie jest zaskakujące, jak często się ich spotyka?

Ripley (Rolf, Audrey, Pon. 5.9, 22:15)

AR: Czyż Luisa nie sprawia wrażenia jednego z tych dzieci, którym mogłoby się coś przydarzyć? Dzisiaj była taka słodka. Wszystko w niej jest takie doskonałe, aż trudno sobie nie pomyśleć, że stanie się coś strasznego. (Pauza) Jak laleczka, którą można uszkodzić. (Pauza) Nie sądzisz?

RR: Nie.

Meisner (Chuck, Bea, Sob. 10.9, 01:30)

CM: To był Martin. Chciał się upewnić, że bez problemów dotarliśmy do domu. (Pauza) Jestem pewien, że nie zasnąłby, gdyby nie zadzwonił. (Pauza) Czy ja rzeczywiście wyglądałem na aż tak pijanego?

BM: Wszyscy tak wyglądaliśmy, Chuck.

CM: To zabawne, jak w ich towarzystwie tego nie zauważasz. To znaczy, dzięki nim czujesz się swobodnie.

BM: To wyjątkowa para.

CM: To prawda. Są wyjątkowi.

Wielka szkoda, pomyślał Singh, że R. Gopal nie miał więcej czasu na uporządkowanie tych nagranych rozmów i poskładanie ich w tak użytecznej formie.

– Uważam, że ten etap mamy za sobą – stwierdziła Dżammu. – Dla Gopala mam coś innego.

Murphy (Chester, Jane, Alvin, 19.9, 18:45)

JANE: Wiesz, Alvin, kogo dzisiaj widziałam? Luisę Probst. Pamiętasz ją?

ALVN: (żując) Tak jakby.

JANE: Zrobiła się z niej śliczna dziewczyna.

ALVN: (żując)

JANE: Pomyślałam, że miło byłoby, gdybyś kiedyś do niej zadzwonił. Jestem pewna, że będzie zachwycona, jeśli się do niej odezwiesz.

ALVN: (żując)

JANE: Mówię tylko, że to byłoby miłe.

ALVN: (żując)

JANE: Pamiętam, że kiedyś była dosyć pulchna. Nie widziałam jej, och, ze trzy lata. Już nie jeżdżę do Webster Groves. Ale stale widuję jej matkę. (Pauza) Sadzę, że byłoby bardzo, bardzo miło, gdybyś do niej zadzwonił.

CHES: Jane, daj spokój.

Śliczna dziewczyna. Wyjątkowa para. Singh nie był skłonny do zbyt pochopnego wyciągania stąd wniosku, że przynajmniej w części dzięki wspaniałej rodzinie Probst osiągnął taką pozycję w mieście, ale bez wątpienia rodzina była dla niego źródłem wyjątkowej siły. A taka siła może być równoznaczna ze słabością. Dostrzegł to nawet Baxti. W swoim podsumowaniu napisał:

NieSkorumpowany w 72 i jeszcze gorzej.

(W 1972 roku pewna osoba w Komitecie Likwidacji Slumsów zażądała łapówki, a Probst opisał tę historię w prasie).

On nie ma grzechów tylko umoralność. On umrze: każdy człowiek jest umoralny. Na tym polega klucz do tej sprawy. Śmierć w powietrzu. Krok pierwszy: piesa. Krok drugi: curka. Krok trzeci: żona. Modelka straty. I zostaje samemu. On ukochuje swój piessek. Woła go pieszczotliwym przezwiskiem. A bez piesa...?

Tak wyglądał natchniony styl Baxtiego. Jego styl informacyjny, w języku hindi, był nieco łatwiejszy do zrozumienia.

Singh zamknął akta i spojrzał na rozmyte sylwetki gołębi na świetliku. Baxti był nieco niezdarny, ale nie głupi. Poczynił pierwsze kroki w dobrym kierunku. Jako obywatel Zachodu Probst był a priori sentymentalny. Aby zasiać w nim ideę Państwa, wystarczyłoby być może tylko przyspieszyć pewne nieszczęścia, skondensować w trzy lub cztery miesiące straty, do których dochodzi zwykle na przestrzeni dwudziestu lat. Zdarzenia składałyby się na niepowiązane wypadki, „fatalną passę”, jak to w innym miejscu określił Baxti. I ten proces mógłby stopniowo narastać i trwać jedynie do momentu, gdy Probst publicznie nie poprze Dżammu i nie poleci Miejskiemu Rozwojowi zrobić podobnie.

Niech będzie. Następny krok to córka. Uzupełniając ostatnią lukę w zebranych przez Baxtiego informacjach, Singh przeczytał listy, dzienniki i zeszyty Luisy, dowiedział się, co mówią o dziewczynie jej rzeczy, i chociaż niespecjalnie się znał na amerykańskiej młodzieży, ocenił ją jako dość typową nastolatkę. Zęby miała korygowane ortodontycznie. Nie miała żadnych chorób ani pasożytów. Była blondynką, przynajmniej mniej więcej, miała metr sześćdziesiąt pięć wzrostu, a jej wygląd świadczył o zamożności. Chłopcy lgnęli do niej, a ostatniego niedawno rzuciła. Posiadała wieżę stereo firmy TEAC, sto siedemdziesiąt pięć płyt gramofonowych, nie miała samochodu, komputera, miała siatkę na owady i słoiczek cyjanku, krążek maciczny w oryginalnym opakowaniu z malutką tubką środka antykoncepcyjnego Gynol II, mały telewizor, ponad czterdzieści swetrów i więcej niż dwadzieścia par butów. Na osobistym koncie oszczędnościowym miała trzy tysiące siedemset dolarów i – chociaż nie miało to większego znaczenia – prawie dwieście pięćdziesiąt tysięcy dolarów na wspólnych rachunkach bankowych i w funduszach powierniczych. Ten stosunek – 2500:37 – w sposób matematyczny wyrażał dystans dzielący ją od wieku dojrzałego. Urywała się ze szkoły i używała środków odurzających – była cwaniarą.

Singh miał podjąć decyzję, w jaki sposób oddzielić ją od rodziny.

– Nic szalonego – nalegała Dżammu. Najmniej wyrafinowanym sposobem było użycie przemocy. Jednak zupełnie czymś innym było zabicie psa Probsta przez Baxtiego, a zupełnie innym uciekanie się od razu do fundowania rodzinie koszmaru. Koszmar wywoływał żal, katartyczne drgawki. Wszystko bardzo piękne. Ale nie prowadził do Państwa.

Niewiele też spośród innych standardowych metod pasowało do Luisy. Singh nie mógł jej uprowadzić – wiązało się to ze zbyt wielkim przerażeniem i żalem. Nie mógł uciekać się do pochlebstw, nie mógł jej przekonać, że jest obdarzona wielkim talentem w jakiejś dziedzinie, bo tak nie było, a dziewczyna była zbyt sarkastyczna, żeby dać się na to nabrać. W rachubę nie wchodziło również przekupstwo. Dżammu miała bankiera z Talstrasse, który z radością otworzyłby konto, ale Luisa nie poznała jeszcze wartości pieniędzy. Była też zbyt młoda, żeby ją przekonać, jak to miało miejsce w filmie Mission Impossible, że ktoś jej bliski czy jakiś krewny spiskuje przeciw niej. Oczywiście nie była za młoda na narkotyki, a Singh był doskonałym dealerem, tyle że narkotyki stanowiły jedynie inną postać traumy. Szansę powodzenia mogłaby mieć polityczna indoktrynacja, ale zajmowała zbyt wiele czasu.

Miał więc niewielki wybór i pozostało mu uwieść dziewczynę. Choć była to metoda dosyć wyszukana, uwiedzenie świetnie sprawdzało się w wypadku pełnych wigoru młodych obiektów, będących w wieku, w którym ludzie są przebiegli i szukają albo zabawy, albo kłopotów. Jedynym problemem była kwestia nawiązania kontaktu. Luisa sama była tylko w domu, w samochodzie, w sklepach, podglądając ptaki albo w bibliotece (a Singh już dobrze wiedział, że w amerykańskich bibliotekach publicznych nie należy zawierać znajomości). Gdzie obcy mężczyzna miał szukać sposobności, żeby ją poznać?

Oczywiście, tym mężczyzną musiał być Singh. Nie było nikogo innego. Wyobraźmy sobie Baxtiego – już prędzej zrobiłaby to z aligatorem. Ale Singh był estetyczny. W ciężkich czasach pracował jako model prezentujący krawaty. Stanowił wzór estetyczności. Ludzie mówili, że to przez jego zęby. Może i tak. W każdym razie był estetyczny. Estetyczny, a do tego – żeby nie przesadzić – nie można było mu się oprzeć. Był starym wyjadaczem, jeśli chodzi o Amerykanów. W końcu właśnie w zeszłym tygodniu...

Problemem było nawiązanie kontaktu. Niezależnie od tego, ile by jej nie wysłał darmowych kart wstępu do baru, darmowych biletów na koncert, ona i tak przyszłaby z koleżanką. Co prawda czasami wybierała się samotnie obserwować ptaki, ale Singh nie miał pojęcia o ptakach. Poznanie arkanów tej wiedzy zajęłoby mu całe tygodnie, a sam pomysł tracenia czasu na dobrowolne poddawanie się prysznicom płynnych ekskrementów (Singh nie był wielbicielem matki natury) napawał go absolutną odrazą. Jaka szkoda, że Luisa nie interesowała się białą bronią. Dysponował kilkoma okazami, za które wytrawni zbieracze oddaliby własne siostry. Taki birmański nóż do obdzierania ze skóry...

Problemem było nawiązanie kontaktu. Wystarczyłaby jedna godzina sam na sam z dziewczyną. Resztę załatwiłaby mistyczna aura Wschodu. Jadeitowe figurki, Moët & Chandon, tuzin róż. A potem sprowadzi ją na złą drogę – wyjedzie z nią do Nowego Orleanu, naszprycuje kokainą.

Singh ułożył się w pozycji półleżącej na miękkiej zielonej wykładzinie.

1. Nieoczekiwanie do miasta przyjeżdża znajomy z innego stanu, na przykład korespondencyjny przyjaciel. Dzwoni do Luisy, zaprasza ją do baru. Znika jeszcze przed przyjściem Luisy. Ona spotyka uprzejmego nieznajomego.

2. Dzwoni do niej przedstawiciel popularnego czasopisma dla młodzieży, intrygujący mężczyzna z pięknymi zębami. Chciałby przeprowadzić z nią obszerny wywiad. Chciałby, żeby została regionalną korespondentką tego czasopisma. Zaprasza ją na organizowane za zamkniętymi drzwiami posiedzenia redakcji.

3. Miłośnik przyrody o bardzo pociągającej powierzchowności spotyka ją pewnego dnia samą w terenie. Po kilku niewinnych żartach udają się na spacer w gęsty las.

Singh leżał samotnie na podłodze, w pokoju, który przywrócił mu świadomość. W brzuchu delikatnie mu burczało, jak jakaś głodna ścieżka dźwiękowa dla niemych gołębich cieni na świetliku. Spośród ludzi, z którymi osiągał pełnoletniość, jego towarzyszy ze Śrinagaru, z Ludowej Grupy Czytelniczej, przynajmniej dziesięciu było w więzieniu, tuzin nie żyło, a kolejnych dziesięciu działało w Madrasie, Sri Lance i Bombaju. Kilku wiodło wygodne życie w Bengalu Zachodnim. Jeden był w Angoli, trzech w RPA, jeden w Etiopii, pół tuzina wciąż w Moskwie, a co najmniej dwóch w Ameryce Środkowej, podczas gdy Balwan Singh, najtęższy umysł w całej grupie, chłopak, który przebił bagnetem wicegubernatora, zaszedł najdalej. Aż do East St. Louis, w Illinois, gdzie obecnie, leżąc na plecach, knuł najbardziej dekadencką działalność wywrotową. Z całej dawnej kadry do USA trafiła jeszcze jedynie Dżammu. Dżammuji, górski kwiat o niezwykłej woni. I ona nie musiała zajmować się knuciem. Zdobywała władzę, a brudne szczegóły pozostawiała podwładnym, dbając, żeby jej godność pozostała niezbrukana. Singh pragnął wreszcie zacząć działać, w działaniu zapominał o tym całym planowaniu. I pragnął też Luisy Probst, z nieoczekiwaną przestępczą mocą. Chciał ją złamać. Zdjął but i cisnął nim z wściekłością w świetlik. Cienie się rozproszyły.

*

Martin Probst dorastał w samym sercu St. Louis, w starej niemieckiej dzielnicy na południu. Kiedy miał osiemnaście lat, założył firmę prowadzącą prace rozbiórkowe, a po dwóch latach zaczął rozszerzać zakres jej działalności na aktywność ogólnobudowlaną. W wieku dwudziestu siedmiu lat wstrząsnął lokalnym kręgiem wpływowych firm budowlanych, uzyskując zlecenie na wybudowanie Gateway Arch. Wkrótce potem stał się najbardziej zapracowanym przedsiębiorcą budowlanym w St. Louis, jego niskie oferty były preferowane przez lokalne władze, a wysoka fachowość bardzo ceniona przez grupy prywatnych inwestorów. Gazety często wymieniały go jako potencjalnego kandydata na urzędy stanowe i lokalne – bynajmniej nie dlatego, żeby kiedykolwiek zdradzał ambicje w tym kierunku, ale ponieważ obserwatorzy nie potrafili go sobie wyobrazić pracującego przez całe życie w granicach, jakkolwiek by było, nędznego światka robót budowlanych. W przeciwieństwie do wielu przedsiębiorców budowlanych nie był „oryginałem” – nie był ani kościstym, mówiącym z akcentem śmiałkiem, ani rumianym, palącym cygara biznesmenem. Miał metr osiemdziesiąt trzy wzrostu, był dobrym mówcą, a jego twarz pochodzącego z Missouri kierownika była niezapomniana tylko dlatego, że przez trzydzieści lat pojawiała się w całym mieście. Jak średniowieczny murarz, niezbędny, ale zdystansowany, pojawiał się tam, gdzie trzeba było coś wybudować.

A obecnie budowano głównie w West County, w pozamiejskiej części powiatu St. Louis, za opasującą miasto autostradą międzystanową. Przez ostatnich pięć lat Probst zbudował szpital St. Luke’s West, budynek gimnazjum w okręgu szkolnym Parkway West oraz kompleks biurowo-rozrywkowo-hotelowo-handlowy o nazwie West Port. Zbudował bloki z mieszkaniami własnościowymi Ardmore West, zachodnie przedłużenie pięciu powiatowych dróg, a także dodatkowe pasy ruchu na trasie nr 40 w stronę zachodnich granic powiatu. Ostatnio zaczął prace przy przedsięwzięciu o nazwie Westhaven, „kompleksowym środowisku pracy i wypoczynku”, którego ponad trzysta siedemdziesiąt tysięcy metrów kwadratowych powierzchni do wynajęcia zaplanowano z takim rozmachem, że West Port mogło się przy nim schować.

W trzecią sobotę października, tydzień po tym, jak Singh skonkretyzował plany wobec Luisy, Probst wracał z zebrania Miejskiego Rozwoju do domu małym lincolnem, słuchając wieczornego programu jazzowego radia KSLX. Grał Benny Goodman. Kiedy pięć godzin wcześniej Probst wyjeżdżał z domu, wschodził księżyc w pełni, ale przez ten czas pogoda się popsuła. Będąc na Lockwood Avenue, widział krople deszczu stukające w przednią szybę. Jechał szybko, starając się nadążyć za ostrym tempem klarnetu Goodmana.

Zebranie Miejskiego Rozwoju przekształciło się w popijawę. W nadziei, że uda mu się zbudować esprit de corps, Probst wpadł na pomysł zorganizowania zebrania w sobotni wieczór – spotkanie przy kolacji, polędwica w cieście francuskim dla dwudziestu pięciu osób w prywatnej sali restauracji Gwiazda Baseballu. Pomysł okazał się katastrofą. Nie było nawet quorum, dopóki Probst nie zadzwonił do Ricka Crawforda i nie przekonał go do zrezygnowania z wieczornego wyjścia do teatru. W oczekiwaniu na przyjazd Crawforda wszyscy pili na potęgę. Wieczorna dyskusja na temat opieki medycznej w miejskim szpitalu była bezładna i ciągnęła się bez końca. A kiedy w końcu Probst postanowił podjąć decyzję o przełożeniu sesji, podniósł się Generał Norris, który następnie mówił przez pełne czterdzieści minut.

Generał Norris był dyrektorem naczelnym w General Synthetics, jednej z największych firm chemicznych w kraju, która była zarazem filarem branży przemysłowej w powiecie St. Louis. Skala jego osobistego bogactwa i skrajnych poglądów politycznych była niemal legendarna. Dzisiejszego wieczoru chciał przedyskutować sprawę spisku. Stwierdził, że jego zdaniem jest niepokojące i ważne, że w ciągu jednego sierpniowego tygodnia dwie pochodzące z Indii kobiety objęły dominujące stanowiska w St. Louis. Zwrócił uwagę na to, że Indie były zasadniczo krajem satelickim Związku Radzieckiego, i poprosił członków Miejskiego Rozwoju o zastanowienie się, co może wydarzyć się teraz, kiedy Dżammu sprawuje kontrolę nad policją miejską, a Księżniczka nad mężczyzną zarządzającym firmą Hammaker Brewing i posiadającym wiele jej aktywów (na szczęście dla wszystkich zainteresowanych tego wieczoru Sidney Hammaker był wśród nieobecnych). Norris dodał, że istnieją wyraźne poszlaki, że Dżammu z pomocą Księżniczki zaangażowała się w spisek mający na celu obalenie władz St. Louis. Nakłaniał członków Miejskiego Rozwoju do utworzenia specjalnej komisji kontrolującej ich działalność w mieście. Mówił o FBI...

Probst wtrącił, że FBI ma na pewno ważniejsze sprawy niż sprawdzanie komendanta policji czy żony Sidneya Hammakera.

Generał Norris stwierdził, że jeszcze nie skończył mówić.

Probst odparł na to, że już dość usłyszał, podobnie jak i pozostali zebrani. Oświadczył, że jego zdaniem Dżammu sprawdza się jako komendantka policji, a fakt, że ona i Księżniczka pojawiły się w tym samym momencie, to jedynie zbieg okoliczności. Ponadto ze strategicznego punktu widzenia Miejski Rozwój powinien unikać podejmowania jakichkolwiek działań, które mogłyby zagrozić skuteczności stowarzyszenia wskutek polaryzacji stanowisk jego członków i ściągania na niego uwagi jako czegoś innego niż wyłącznie organizacji dobroczynnej.

Generał Norris bębnił palcami w stół.

Probst zauważył, że to właśnie Norris stał za kandydaturą Ricka Jergensena na komendanta policji. Zwrócił też uwagę, że kandydatura Jergensena – a raczej siła jego zwolenników – przyczyniła się w przeważającej mierze do impasu, a ten impas doprowadził bezpośrednio do wyboru Dżammu...

– Protestuję! – Generał Norris zerwał się na równe nogi, wskazując na Probsta. – Protestuję! Protestuję przeciwko takim sugestiom!

Probst zakończył zebranie. Zdawał sobie sprawę, że obraził Generała i jego kumpli, ale nie był tu od tego, żeby załagodzić sytuację. Co istotne, Generał już zdążył wyjść przed nim.

Kiedy dojechał do domu, rozpadało się na dobre. Z ociąganiem opuścił ciepłe i wypełnione jazzem zacisze samochodu, zamknął drzwi garażu i pospieszył przez trawnik do domu. W powietrzu wisiał wilgotny zapach zwiędłych liści.

Na górze zastał Barbarę śpiącą w łóżku, z leżącym na jej brzuchu najnowszym numerem „New Yorkera”. Telewizor był włączony, ale dźwięk ściszony. Chodząc, unikał znanych mu skrzypiących desek pod wykładziną.

Myjąc zęby w łazience, zauważył siwe włosy nad swą prawą skronią, była ich cała kępka. Nie mógł oderwać od nich wzroku, jak od otwartej rany. Dlaczego, zastanawiał się, miałby nagle tak posiwieć? Wyprzedzał harmonogram prac w projekcie Westhaven, może brakowało mu nieco ludzi, do pewnego stopnia obawiał się też pogody, ale zdecydowanie miał zapas czasu i tak naprawdę niczym się nie martwił.

Ale z drugiej strony, miał prawie pięćdziesiąt lat.

Uspokoił się i energicznie czyścił zęby, starając się sięgnąć za wszystkie cztery zęby mądrości, strefy zagrożone ubytkami. Przypomniawszy sobie, że Luisa jeszcze nie wróciła do domu, po cichu przeszedł przez korytarz do jej pokoju, który zdawał się zimniejszy od reszty domu, włączył lampę na nocnym stoliku i odwinął narzutę na łóżku. Po cichu wyszedł na korytarz i zszedł po schodach. Otworzył zamek w drzwiach głównych i włączył lampę na dworze.

– To ty, kochanie? – zawołała Barbara z sypialni.

Probst cierpliwie wszedł po schodach, zanim odpowiedział.

– Tak.

Barbara podgłośniła telewizor za pomocą pilota.

– To ty, człowiek, do którego mówię „kochanie”?

Czterdziesta druga ulica może nie jest środkiem wszechświata, ale...

– Jak się udało zebranie? – zapytała.

– Jedna wielka popijawa.

I opowiedziałbym ci całą historię, ale mamy cenzurę...

Obraz zmarszczył się i zniknął, kiedy Probst wyłączył telewizor. Barbara zrobiła marsową minę, przez moment zirytowana, i podniosła czasopismo. Miała założone okulary do czytania i bladoniebieską koszulę nocną, przez którą dostrzegał jej piersi, ich styczne krzywizny, ich zwarte brązowe aureole. Jej włosy, którym ostatnio pozwalała nieco bardziej urosnąć, opadały przez prawą część twarzy szeroką krzywą esową, osłaniając oczy przed światłem lampki do czytania.

Kiedy kładł się do łóżka, przesunęła się na środek materaca, nie odrywając oczu od przeglądanej strony. Nie wierzył, że jest aż tak bardzo skoncentrowana. Czyż nie spała jeszcze dwie minuty temu? Rozsunął w wachlarz stos czasopism leżący na nocnym stoliczku i wybrał nieprzeczytany numer „National Geographic”. Na okładce widniał uśmiechnięty kamienny Budda z niewidzącymi kamiennymi oczami.

– Na zebraniu nie było twojego szwagra – powiedział do Barbary. – Naprawdę zacząłem cieszyć się z tego typu uprzejmości.

Barbara wzruszyła ramionami. Jej starsza siostra Audrey wyszła za Rolfa Ripleya, jednego z bardziej prominentnych przemysłowców St. Louis. Ani Probst, ani Barbara nie przepadali (mówiąc delikatnie) za towarzystwem Rolfa, ale Barbara czuła się odpowiedzialna wobec Audrey, która była podatna na emocjonalne katastrofy, więc i Probst musiał być uprzejmy wobec Rolfa. Raz na tydzień grywali w tenisa w starym Racquet Club. Grali też dzisiejszego ranka i Rolf go rozgromił. Probst zmarszczył brwi. Skoro Rolf miał czas na tenisa, dlaczego nie miał go na zebranie Miejskiego Rozwoju?

– Wiesz może, gdzie mógł być? Rozmawiałaś dzisiaj z Audrey?

– Wczoraj.

– I?

– I co?

– Mieli jakieś plany na dzisiejszy wieczór?

Barbara zdjęła okulary i obróciła się w jego stronę.

– Rolf spotyka się z inną kobietą. Znowu. Nie zadawaj mi więcej pytań.

Probst odwrócił wzrok. Jakoś dziwnie nie czuł oburzenia. Barbara zawsze wściekała się na Rolfa za nich oboje i przestał się tym przejmować. Rolf zarządzał imperium urządzeń elektrycznych Ripleycorp (tylko Wismer Aeronautics zatrudniał więcej ludzi) i był uznawany za wielkiego speca od finansów w St. Louis, ale miał zwyczaje leniwego playboya i odpowiednią do tego chorobliwie szczupłą sylwetkę. Mniej więcej dziesięć lat temu zaczął mówić z brytyjskim akcentem. Ten jego akcent stawał się coraz silniejszy, jakby nabierał mocy wraz z każdym kolejnym romansem Rolfa. Był zbyt dziwacznym człowiekiem, żeby móc rzeczywiście obrazić Probsta.

– A myśmy dzisiaj rano grali w tenisa, jak gdyby nigdy nic – stwierdził. – Gdzie jest Lu?

– Sama jestem zdziwiona, że jej nie ma. Mówiłam jej, żeby wcześniej wróciła. Jest coraz bardziej przeziębiona.

– Wyszła z Alanem?

– Dobry Boże, Martin.

– Jasne, jasne, jasne – odparł. Luisa przestała się spotykać z Alanem. – W takim razie gdzie jest?

– Nie mam pojęcia.

– Co to znaczy, że nie masz pojęcia?

– Właśnie to. Nie mam pojęcia.

– To co, nie pytałaś?

– Byłam tu na górze, kiedy wychodziła. Powiedziała, że niedługo wróci.

– Kiedy to było?

– Koło siódmej. Niedługo po twoim wyjściu.

– Dochodzi północ.

Przerzucenie strony. Deszcz bębnił po szybach i lał się po rynnach.

– Wydawało mi się, że naszą zasadą jest wiedzieć, gdzie ona jest.

– Martinie, przepraszam. Nie pomyślałam. Daj mi przez chwilę poczytać, dobrze?

– Dobrze. Dobrze. Mam po uszy zasad. Przepraszam.

Właściwie pozornie, w związku z potwierdzalnym faktem, że nigdy zbytnio nie zgrzeszył, Probst miał bezsprzeczne prawo do moralnej wyższości nad Rolfem Ripleyem. Od samego początku ambicje napędzały go tak, że poruszał się jak pociąg towarowy, szybki i pewnie toczący się po torach. Zanim skończył dwadzieścia lat, jego żonaci koledzy musieli się starać, żeby choć raz w miesiącu wychodził gdzieś na kolację. Wśród tych dawnych kolegów najbliższy był mu Jack DuChamp, sąsiad Probsta, dzielący z nim samotność w liceum McKinley. Jack był jednym z tych chłopaków, którzy po osiągnięciu dojrzałości płciowej marzą już tylko o tym, żeby stać się starszymi i mądrymi ludźmi, jak ich ojcowie. W małżeństwo i dojrzałość Jack wierzył jak w ewangelię, a Probst, co zrozumiałe, był jednym z pierwszych dzikusów, których starał się nawrócić. To nawracanie zaczęło się na dobre pewnej parnej piątkowej nocy w lipcu w malutkim domu wynajmowanym przez Jacka i jego żonę Elaine. Pierś Jacka wciąż jeszcze była nabrzmiała od małżeńskiej dumy. Przez całą kolację uśmiechał się do Probsta, jakby czekał na dalsze gratulacje.

Kiedy Elaine zaczęła sprzątać ze stołu, Jack otworzył butelki chłodnego falstaffa i poprowadził Probsta na ganek za domem. Słońce zachodziło za oparami wznoszącymi się nad stacją rozrządową położoną za tylnym ogrodzeniem posiadłości DuChampów. Z zielska wzlatywały owady. Jack cmoknął z zadowoleniem i odezwał się:

– Czasami potrafi tu być naprawdę pięknie.

Probst nic nie odpowiedział.

– Bywasz tu i tam, stary, ja to widzę – ciągnął Jack głosem opisującym wielkie wydarzenia historyczne. – Życie toczy się szybko i nawet trochę podoba mi się to, jak to wszystko wygląda. Mam tylko nadzieję, że raz na jakiś czas uda się nam cię zobaczyć.

– O czym ty mówisz?