Wolność - Jonathan Franzen - ebook + książka

Wolność ebook

Jonathan Franzen

0,0
37,00 zł

-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

„Tołstoj żyje! W USA. Jonathan Franzen, tylko on ma ambicję tworzenia wielkich powieściowych fresków, w których «na gorąco» bada puls narodu”. Gazeta Wyborcza „Kapitalna”. Barack Obama Jedno z najważniejszych współczesnych wydarzeń literackich w USA! Wnikliwe i wciągające studium rozpadu uczuć Napisana z wielkim rozmachem, doskonała epopeja o miłości i małżeństwie, w sposób komiczny i tragiczny oddająca pokusy i udręki, jakie niesie ze sobą dzisiejszy świat Po kilkunastu latach małżeństwa życie Patty i Waltera zmienia się nie do poznania. On, niegdyś idealista, pracuje teraz dla przemysłu węglowego. Ona – z wiecznie uśmiechniętej matki, żony i sąsiadki stopniowo przeistacza się w głęboko rozgoryczoną kobietę, ogarniętą tęsknotą za innym mężczyzną. Ich nastoletni syn przeprowadza się do sąsiadów o radykalnie republikańskich poglądach, a córka bezowocnie poszukuje prawdziwej miłości. Czy wystarczy kilka pokus, by zniszczyć idealny amerykański obrazek? A może we współczesnym świecie, pośród miłości, pożądania i zdrady, targany emocjami i zagubiony człowiek z góry skazany jest na porażkę? „Wolność to dzieło prawdziwego geniusza”. New York Magazine „Czy można napisać powieść o wszystkim? Miłości, małżeństwie, rozczarowaniu, polityce, społeczeństwie XXI wieku, ekologii, prawdzie i kłamstwie…? Okazuje się, że gdy nosisz nazwisko Franzen, jest to możliwe”. Bluszcz

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 976

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
katrau

Dobrze spędzony czas

Patty i Walter Berglund stworzyli małżeństwo doskonałe – szanujące się i kochające. Wychowują dwójkę dzieci w niewielkim miasteczku. Patty nie pracuje, wszystkie siły kieruje na stworzenie idealnego domu – jest idealną mamą, idealną sąsiadką, na nikogo nie powie złego słowa. Walter – bardzo sympatyczny, zrównoważony człowiek - ratuje przyrodę, walczy z globalnym kryzysem klimatycznym i stara się nauczyć dzieci postępować właściwie. Brzmi pięknie, ale jak to zwykle bywa, pod lukrowaną powierzchnią znajdujemy zwątpienie, depresję i poczucie niesprawiedliwości. I skrywane przez długie lata pożądanie.   Rodzinę Berglundów poznajemy bardzo dogłębnie. Obserwujemy dorastanie dzieci, kształtowanie się ich poglądów i próbę życia na własną rękę. Przyglądamy się relacjom między ludźmi, ich próbom pozostania niezależną jednostką (nie zawsze udaną). Wiele tematów zostało tu poruszonych – globalne ocieplenie, przeludnienie planety, przytłaczająca miłość matki.   Nie jest to powierzchowna historia - ...
00

Popularność




Tytuł oryginału:

FREEDOM

Copyright © 2010 by Jonathan Franzen

Copyright © 2011 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga

Copyright © 2011 for the Polish translation by Wydawnictwo Sonia Draga

Projekt graficzny okładki: Mariusz Banachowicz

Redakcja: Bożena Sęk

Korekta: Magdalena Bargłowska, Joanna Rodkiewicz, Iwona Wyrwisz

ISBN: 978-83-7999-869-2

Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione i wiąże się z sankcjami karnymi.

Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Szanujmy cudzą własność i prawo!

Polska Izba Książki

Więcej o prawie autorskim na www.legalnakultura.pl

WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o.

Pl. Grunwaldzki 8-10, 40-127 Katowice

tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28

e-mail:[email protected]

www.soniadraga.pl

www.facebook.com/wydawnictwoSoniaDraga

E-wydanie 2016

Skład wersji elektronicznej:

konwersja.virtualo.pl

Dla Susan Golomb i Jonathana Galassiego

Odejdźcie razem, najdrożsi zwycięzcy,

Z każdym się dzieląc uniesieniem naszym.

A ja, turkawka stara, gdzieś odlecę

I na uschniętej gałęzi usiadłszy,

Będę małżonka mego opłakiwać

(Którego nigdy już się nie odnajdzie),

Póki nie umrę z żalu.

Zimowa opowieść

(przeł. M. Słomczyński)

Nowinki na temat Waltera Berglunda nie krążyły po okolicy – dwa lata wcześniej wraz z Patty przeprowadzili się do Waszyngtonu i obecnie nic nie znaczyli w St. Paul – jednak miejskie towarzystwo z Ramsey Hill nie było aż tak lojalne wobec swego miasta, żeby nie czytać „New York Timesa”. Zgodnie z długą i bardzo niepochlebną historią opisaną w „Timesie”, właśnie w stolicy kraju Walter nieźle spaprał swoją karierę zawodową. Dawni sąsiedzi z trudem mogli pogodzić pojawiające się w „Timesie” określenia („arogancki”, „pyszałkowaty”, „skompromitowany moralnie”) z wielkodusznym, zawsze uśmiechniętym, rumianym pracownikiem firmy 3M, którego pamiętano, jak na rowerze pedałuje do pracy przez lutowy śnieg w górę Summit Avenue; dziwne się wydawało, że Walter, człowiek bardziej zielony niż Greenpeace i sam pochodzący ze wsi, mógłby się znaleźć w tarapatach za udział w zmowie z przemysłem węglowym i za znęcanie się nad ludźmi ze wsi. Ale z drugiej strony z tymi Berglundami zawsze było coś nie tak.

Walter i Patty byli parą młodych osadników w Ramsey Hill – pierwsi absolwenci college’u, którzy kupili sobie dom przy Barrier Street po tym, jak trzydzieści lat wcześniej dawne serce St. Paul popadło w tarapaty finansowe. Za bezcen nabyli budynek z epoki wiktoriańskiej, a potem przez dziesięć lat wypruwali z siebie żyły, żeby go wyremontować. Na samym początku jakaś bardzo zdeterminowana osoba podpaliła im garaż, po czym dwa razy włamała się do samochodu, zanim zdążyli odbudować garaż. Na pustą parcelę po drugiej stronie alejki zjeżdżali opaleni na mahoń motocykliści, żeby w późnych godzinach nocnych popijać piwko Schlitz, piec na grillu kiełbaski i wyć silnikami na wysokich obrotach, dopóki Patty nie wyszła w dresie na dwór i nie powiedziała: „Cześć, faceci, macie jakąś sprawę?”. Nikt by się nie przeraził wyglądu Patty, ale w liceum i college’u była wyjątkowo wysportowana i odznaczała się typową dla sportowców odwagą. Już od pierwszego dnia po wprowadzeniu się rzucała się w oczy bezradnością. Wysoka, z końskim ogonem, absurdalnie młoda, pchała wózek dziecięcy obok porozbieranych samochodów, potłuczonych butelek po piwie i zarzyganego starego śniegu, a zwisające z wózka siatki wyglądały, jakby targała w nich cały swój dzień. Za sobą miała przerywane zajmowaniem się dzieckiem przygotowania do załatwienia porannych sprawunków przerywanych zajmowaniem się dzieckiem; przed sobą popołudnie z radiem publicznym, klasyczną książką kucharską „Silver Palate Cookbook”, tetrowymi pieluchami, gipsem budowlanym i lateksową farbą, potem czytanie dzieciom „Good Night, Moon” na dobranoc, a na koniec wino Zinfandel. Już teraz prezentowała sobą to wszystko, co miało spotkać resztę ulicy.

W początkowych latach, gdy wciąż jeszcze można było bez zażenowania jeździć volvem 240, wspólnym celem mieszkańców Ramsey Hill było posiąść znowu pewne umiejętności, chociaż właśnie nasi rodzice celowo uciekli na przedmieścia, aby się ich oduczyć, na przykład: w jaki sposób wzbudzić zainteresowanie lokalnych gliniarzy ich własną pracą, jak zabezpieczyć rower przed wysoce zmotywowanym złodziejem, kiedy zdecydować się zakłócić spokój pijaczkowi zajmującemu miejsce na naszych meblach ogrodowych, jak zachęcić zdziczałego kota, żeby nie walił kupy do piaskownicy naszych dzieci, tylko do innej, jak określić, czy szkoła publiczna jest już do tego stopnia do dupy, że nie ma sensu próbować jej naprawiać. Były też bardziej bieżące pytania, jak na przykład co z tymi tetrowymi pieluchami? Warto się tym przejmować? I czy to prawda, że można jeszcze zamówić mleko w szklanych butelkach? Czy politycznie skauci są w porządku? Czy naprawdę trzeba używać kaszy bulgur? Gdzie oddaje się zużyte baterie? Jak zareagować, gdy jakaś kolorowa biedaczka oskarża cię o zniszczenie jej dzielnicy? Czy to prawda, że glazura kolorowych naczyń Fiestaware zawiera niebezpieczne ilości ołowiu? Jak bardzo skomplikowany musi być porządny filtr wody w kuchni? Czy w twoim volvie 240 po włączeniu przycisku nadbiegu zdarza się, że ten się nie włącza? Czy lepiej jest dawać żebrakom jedzenie, czy nic? Czy pracując na pełnym etacie, można wychować wyjątkowo pewne siebie, szczęśliwe i błyskotliwe dzieci? Czy można mleć kawę dzień przed jej użyciem, czy należy zrobić to rano? Czy ktokolwiek w St. Paul miał pozytywne doświadczenia z dekarzem? Czy ktoś zna porządnego mechanika zajmującego się volvami? Czy w twoim volvie 240 też był problem z blokującą się linką hamulca ręcznego? A co to takiego ten enigmatycznie oznaczony przełącznik na desce rozdzielczej, który wydaje taki prawdziwie szwedzki trzask, ale chyba nie jest do niczego podłączony?

Na wszystkie pytania zawsze odpowiedź miała Patty Berg­lund, życzliwa pszczółka, bardzo pogodna roznosicielka społeczno-kulturalnego pyłku kwiatowego. Jedna z niewielu w Ramsey Hill mam stale przesiadujących w domu, znana z tego, że nigdy nie wyrażała się o sobie dobrze ani o innych źle. Spodziewała się, że pewnego dnia jedno z tych otwieranych pionowo okien, w których wymieniała zawieszenie, z pewnością „utnie jej głowę”. Jej dzieci „prawdopodobnie” umierały na włośnicę po zjedzeniu niedogotowanego przez nią mięsa. Zastanawiała się, czy jej „uzależnienie” od oparów roztworu do usuwania farby ma jakiś związek z decyzją, żeby „już nigdy” nie czytać książek. Zwierzała się, że po tym, co się zdarzyło „ostatnim razem”, „zakazano” jej nawozić kwiaty Waltera. Niektórym nie podobało się to jej pomniejszanie własnych zasług – wyczuwali w tym jakąś protekcjonalność, jakby Patty, wyolbrzymiając swoje drobne wady, nazbyt wyraźnie starała się nie wyrządzać przykrości mniej doskonałym gospodyniom domowym. Jednak większość uznawała jej skromność za szczerą albo przynajmniej zabawną, a poza tym trudno żywić niechęć do kobiety, którą tak bardzo lubią nasze dzieci i która nie tylko zawsze pamięta o ich urodzinach, ale także o naszych, i przychodzi do tylnych drzwi naszego domu z talerzem ciasteczek, kartką czy też konwaliami we flakoniku ze sklepu z artykułami używanymi, mówiąc, że nie musimy go oddawać.

Powszechnie wiedziano, że Patty dorastała na wschodzie, na przedmieściach Nowego Jorku, i jako jedna z pierwszych kobiet otrzymała pełne stypendium koszykarskie w Minnesocie, gdzie – jak można było przeczytać na tabliczce na ścianie domowego gabinetu Waltera – będąc na drugim roku, zakwalifikowała się do drugiej drużyny Stanów Zjednoczonych. Jedyne, co mogło dziwić, zważywszy na silną prorodzinną orientację Patty, to brak powiązań z własnymi korzeniami. Mijały kolejne pory roku, a ona nie ruszała się z St. Paul i chyba nikt także nie zauważył, żeby z wizytą przyjeżdżał ktoś ze wschodu, nawet jej rodzice. Jeśli pytano ją wprost o nich, odpowiadała, że oboje robią dużo dobrego dla wielu ludzi, tato ma kancelarię prawną w White Plains, mama jest politykiem, tak, jest w Zgromadzeniu Ustawodawczym Stanu Nowy Jork. Następnie kiwała zdecydowanie głową i mówiła: „Tak, tak, tym właśnie się zajmują”, jakby temat został wyczerpany.

Można było robić zakłady, w jaki sposób skłonić Patty, by uznała czyjeś zachowanie za „złe”. Kiedy powiedziano jej, że Seth i Merrie Paulsenowie organizują dla swoich bliźniaków wielkie przyjęcie na Halloween i celowo zaprosili wszystkie dzieciaki z okolicznych domów z wyjątkiem Connie Monaghan, Patty stwierdziła tylko, że to naprawdę „niesamowite”. Przy następnym spotkaniu na ulicy Paulsenowie wyjaśniali jej, że przez całe lato starali się przekonać matkę Connie, Carol Monaghan, żeby przestała wyrzucać niedopałki papierosów z okna sypialni do małego basenu ich bliźniaków. „To naprawdę niesamowite – zgodziła się Patty, kręcąc głową – ale wiecie, to nie wina Connie”. Jednak samo stwierdzenie „niesamowite” nie usatysfakcjonowało Paulsenów. Chcieli usłyszeć „socjopatologiczne”, chcieli usłyszeć „bierno-agresywne”, chcieli usłyszeć „złe”. Pragnęli, by Patty wybrała jeden z tych epitetów i wraz z nimi przypisała go Carol Monaghan, lecz Patty nie była w stanie wykroczyć poza „niesamowite”, a z kolei Paulsenowie nie zgodzili się wciągnąć Connie na listę gości. Patty do tego stopnia zezłościła się na tę niesprawiedliwość, że w dzień przyjęcia zabrała po południu swoje dzieci, a wraz z nimi Connie i jeszcze jedną koleżankę ze szkoły, na farmę dyń i na przejażdżkę wozem z sianem, mimo to najgorsze, co mogła na głos powiedzieć o Paulsenach, to to, że ich podłość wobec siedmiolatki jest naprawdę niesamowita.

Carol Monaghan była jedyną matką na Barrier Street, która mieszkała tu równie długo jak Patty. Pojawiła się w Ramsey Hill w ramach swoistego programu wymiany rodziców: była sekretarką jakiegoś ważnego oficjela w hrabstwie Hennepin, który po zrobieniu jej dziecka usunął ją ze swojego okręgu. Utrzymywanie matki nieślubnego dziecka z poborów otrzymywanych za sprawowany urząd: pod koniec lat siedemdziesiątych nie było już tak wielu sędziów w Dwumieście, jak nazywano Minneapolis i St. Paul, którzy by uważali to za zgodne z zasadami sprawowania władzy. Carol stała się jedną ze zrozpaczonych, co chwila biorących zwolnienia urzędniczek w miejskim biurze zezwoleń, a tymczasem ktoś równie dobrze ustosunkowany w St. Paul został zatrudniony po drugiej stronie rzeki. Najprawdopodobniej układ obejmował też wynajęty dom przy Barrier Street, zaraz obok domu Berglundów; w przeciwnym razie trudno byłoby zrozumieć, dlaczego Carol zgodziła się zamieszkać w czymś, co w owym czasie było praktycznie slumsem. Latem, raz na tydzień o zmierzchu, w nieoznakowanym samochodzie z napędem na cztery koła, zjawiał się patrzący nieobecnym wzrokiem chłopak w kombinezonie z wydziału zieleni i przejeżdżał kosiarką po jej trawniku, w zimie ten sam chłopak przyjeżdżał, żeby odśnieżyć jej chodnik.

Pod koniec lat osiemdziesiątych Carol była w kwartale jedyną osobą, która nie awansowała do klasy średniej. Paliła parlamenty, tleniła włosy, paznokcie przekształcała w jaskrawe szpony, karmiła córkę wysoko przetworzonym jedzeniem, a w czwartkowe wieczory bardzo późno wracała („Dzisiaj mamuśka ma wychodne”, tłumaczyła, jakby każda mamuśka z czegoś takiego korzystała), po cichu otwierała drzwi domu Berglundów za pomocą użyczonego jej klucza i zabierała śpiącą Connie z sofy, na której Patty ją ułożyła opatuloną w koce. Patty była niezmiennie uczynna i zawsze proponowała, że zajmie się Connie, kiedy Carol wychodziła do pracy, na zakupy czy też w swoich sprawach w czwartkowe wieczory, a Carol uzależniła się od niej, namiętnie korzystając z nieprzebranych zasobów darmowej opieki nad dzieckiem. Patty nie mogła nie zauważyć, że za tę wspaniałomyślność Carol w rewanżu zupełnie ignorowała córkę Patty, Jessicę, niestosownie hołubiła jej syna Joeya („Może jeszcze jeden uścisk od pożeracza serc niewieścich?”), ustawiała się bardzo blisko Waltera na sąsiedzkich przyjęciach i ubrana w przezroczystą bluzeczkę oraz buty na obcasach kelnerki koktajlowej zachwalała jego zręczność w domowych usprawnieniach, a cokolwiek powiedział, śmiała się piskliwie; ale i tak przez wiele lat Patty nie powiedziała o Carol nic gorszego ponad to, że ta samotna matka miała ciężkie życie i jeśli Carol czasami bywa dla niej niesamowita, prawdopodobnie wynika to z potrzeby zachowania dumy.

Zdaniem Setha Paulsena, jak na gust żony zbyt często mówiącego o Patty, Berglundowie należeli do przepełnionych poczuciem winy liberałów, którzy musieli wybaczać wszystkim, by z kolei im wybaczono szczęście, jakiego zaznają; którzy nie potrafili odważnie stać przy swoich przywilejach. W tej całej teorii Setha był jeden szkopuł, bowiem Berglundowie wcale nie byli uprzywilejowani; jedynym ich majątkiem był dom, który odbudowali własnymi rękami. Ponadto, na co wskazała Merrie Paulsen, Patty nie wyglądała na specjalnie postępową i z pewnością nie była feministką (w końcu siedziała w domu i prowadziła kalendarz z urodzinami, piekła te cholerne urodzinowe ciasteczka), a do tego zdawała się wyraźnie uczulona na politykę. Jeśli poruszyło się przy niej temat wyborów czy jakiegoś kandydata, widać było, jak bezskutecznie stara się zachować swoją typową pogodę – jak się emocjonuje i za często kiwa głową, za często potakuje. Merrie, o dziesięć lat starsza od Patty, co nietrudno było zauważyć, w przeszłości aktywnie działała w Madison w organizacji Studenci dla Demokratycznego Społeczeństwa, a obecnie bardzo aktywnie uczestniczyła w szaleństwie Beaujolais nouveau. Kiedy podczas uroczystej kolacji Seth po raz trzeci czy czwarty wspomniał o Patty, Merrie zrobiła się na twarzy czerwona jak nouveau i oświadczyła, że w tym całym rzekomym dobrosąsiedztwie Patty Berglund nie ma bynajmniej żadnej większej świadomości, żadnej solidarności, żadnej politycznej głębi, żadnej zamiennej struktury, żadnego autentycznego komunitarianizmu, to tylko uwsteczniające bzdury kury domowej i szczerze mówiąc, zdaniem Merrie wystarczyłoby tylko zajrzeć pod tę milusieńką powierzchnię, a można by się zdziwić, ile jest w Patty raczej jakiejś nieustępliwości, egoizmu, skłonności do rywalizacji i proreaganowskiego nastawienia; od razu widać, że dla niej liczą się tylko dzieci i dom – nie sąsiedzi, nie ubodzy, nie kraj, nie rodzice, nawet nie jej własny mąż.

A Patty niewątpliwie hołubiła swojego syna. Chociaż Jessica stanowiła bardziej oczywisty powód do chluby rodziców – zakochana w książkach, oddana przyrodzie, utalentowana w grze na flecie, zaangażowana na boisku piłkarskim, chętnie widziana jako opiekunka do dzieci, nie na tyle piękna, żeby być przez to moralnie skrzywiona, podziwiana nawet przez Merrie Paulsen – Joey był tym jej dzieckiem, o którym Patty mogła gadać bez końca. W ten swój chichoczący, autoironiczny sposób, mówiąc, jakby ujawniała tajemnicę, wylewała kolejne kubły niefiltrowanych szczegółów o tym, jakie ona i Walter mają z nim kłopoty. Chociaż zazwyczaj jej opowieści przybierały formę skargi, i tak nikt nie miał wątpliwości, że Patty uwielbia syna. Zachowywała się jak kobieta lamentująca nad swoim wspaniałym, acz głupim narzeczonym. Jakby dumą napawało ją, że zdeptał jej uczucia; jakby jej gotowość na to zdeptanie miała być czymś najważniejszym, może jedynym, o czym świat jej zdaniem powinien się dowiedzieć.

– Z niego jest taki dupek – opowiadała innym matkom podczas długiej zimy, kiedy toczyła wojnę o spanie, bo Joey się domagał, by wolno mu było chodzić spać nie wcześniej niż Patty i Walter.

– Ma napady złości? Płacze? – pytały inne matki.

– Chyba żartujecie? – mówiła Patty. – Chciałabym, żeby płakał. Płacz byłby czymś normalnym i ostatecznie by się skończył.

– W takim razie co robi?

– Kwestionuje nasz autorytet. Każemy mu zgasić światło, a on uważa, że nie powinien iść spać, dopóki my też nie zgasimy światła, ponieważ niczym się od nas nie różni. I jak Boga kocham, co piętnaście minut, dokładnie jak w zegarku, przysięgam, leży, wpatruje się w budzik i co piętnaście minut krzyczy: „Nie śpię! Jeszcze nie śpię!”. I to z taką pogardą, może z sarkazmem, to niesamowite. Błagam Waltera, żeby nie dał się sprowokować, ale nie, jest za kwadrans północ, a Walter znowu stoi w ciemnościach w pokoju Joeya i znowu się kłócą o różnice między dorosłymi i dziećmi, o to, czy w rodzinie panuje demokracja, czy dyktatura oświecona, aż w końcu to ja się załamuję, wiecie, tylko leżę w łóżku i zawodzę: „Proszę, przestańcie, przestańcie, proszę”.

Merrie Paulsen nie bawiły opowieści Patty. Późnym wieczorem, wkładając do zmywarki naczynia po przyjęciu, podzieliła się z Sethem uwagą, że nie widzi nic dziwnego w tym, że Joey nie potrafił odróżnić dzieci od dorosłych – w końcu jego własnej matce najwyraźniej podobnie się miesza, kim z nich dwojga sama jest. Czy Seth zwrócił uwagę, że w opowieściach Patty zawsze Walter jest źródłem dyscypliny, jakby Patty była tylko nieodpowiedzialnym biernym widzem, którego jedynym zadaniem jest być miłym?

– Ciekaw jestem, czy ona tak naprawdę kocha Waltera, czy nie – optymistycznie rozmyślał na głos Seth, otwierając ostatnią butelkę. – To znaczy fizycznie.

– Zawsze ten sam podtekst: „Mój syn jest wyjątkowy” – zauważyła Merrie. – Stale się skarży, jak to on długo potrafi zachować koncentrację.

– Cóż, szczerze mówiąc – odezwał się Seth – Patty wspomina o tym, mówiąc o jego uporze. O nieograniczonej cierpliwości w odrzucaniu autorytetu Waltera.

– Jedyne, co Patty o nim mówi, to same dwuznaczne przechwałki.

– A ty nigdy się nie przechwalasz? – przekomarzał się z nią Seth.

– Możliwe – odrzekła Merrie – ale przynajmniej w minimalnym stopniu zdaję sobie sprawę, jak inni to odbierają. A moje poczucie własnej wartości nie jest zdominowane przez przeświadczenie o wyjątkowości naszych dzieci.

– Ty jesteś doskonałą mamą – przekomarzał się Seth.

– Nie, doskonałą mamą jest Patty – stwierdziła Merrie, przyjmując dolewkę wina. – Ja jestem tylko bardzo dobrą mamą.

Jak skarżyła się Patty, Joeyowi wszystko przychodziło zbyt łatwo. Był ładny, złotowłosy i niejako instynktownie potrafił udzielać prawidłowych odpowiedzi we wszystkich szkolnych sprawdzianach, jakby zawarte w testach wielokrotnego wyboru sekwencje A, B, C i D były zakodowane w jego DNA. Zadziwiająco swobodnie czuł się w towarzystwie sąsiadów pięć razy od niego starszych. Gdy chłopcy z jego szkoły czy drużyny skautów zmuszali go, żeby chodził od drzwi do drzwi i sprzedawał batoniki albo losy na loterię, nawet nie próbował kryć „przekrętu”, w jakim uczestniczy. Do perfekcji doprowadził wysoce irytujący pogardliwy uśmiech na widok posiadanych przez innych chłopaków zabawek lub gier, których jemu Patty i Walter nie chcieli kupić. Chcąc zmazać ten uśmiech z jego twarzy, koledzy nad wyraz chętnie dzielili się z nim swoimi skarbami, tak że stał się w końcu mistrzem gier wideo, chociaż rodzice ich nie uznawali, i nabrał wręcz encyklopedycznej wiedzy o urban music, mimo że rodzice dokładali wszelkich starań, żeby uchronić przed nią uszy kilkulatka. Miał najwyżej jedenaście lub dwanaście lat, jak opowiadała Patty, kiedy przy kolacji przez przypadek bądź celowo powiedział do ojca „człowieku”.

– A to niezbyt się spodobało Walterowi – zwierzyła się innym matkom.

– Nastolatkowie tak teraz do siebie mówią – stwierdziły matki. – Tak się rapuje.

– To samo powiedział Joey – odrzekła Patty. – Stwierdził, że to tylko słowo, i wcale nie jest brzydkie. I oczywiście Walter uznał, że powinien mieć inne zdanie. A ja tylko siedzę i myślę: „Wal-terze, Wal-terze, nie dys-ku-tuj, nie ma sen-su”, ale nie, on musiał wytłumaczyć, jak to jest, że chociaż na przykład samo słowo „czarny” nie jest brzydkie, nie można używać go, zwracając się do osoby dorosłej, zwłaszcza czarnoskórej, jednak cały problem z Joeyem polega oczywiście na tym, że on uparcie nie chce zauważyć różnicy między dziećmi i dorosłymi, więc ostatecznie Walter mówi, że Joey nie dostanie deseru, na co on oświadcza, że wcale nie chce i że tak naprawdę wcale nie lubi deserów, a ja tylko siedzę i myślę: „Wal-terze, Wal-terze, nie dys-ku-tuj”, ale Walter nie może się powstrzymać, musi udowodnić Joeyowi, że w rzeczywistości uwielbia desery. Tyle że Joey nie przyjmuje żadnych dowodów Waltera. Oczywiście kłamie w żywe oczy, gdy utrzymuje, że dokładkę deseru bierze tylko dlatego, że tak jest przyjęte, a nie dlatego, że lubi, na co biedny Walter, który nie znosi, jak się go okłamuje, mówi: „W porządku, skoro nie lubisz, to może przez miesiąc nie będziesz jadł deserów?”, a ja tylko myślę: „Och, Wal-terze, Wal-terze, to do ni-cze-go do-bre-go nie do-pro-wa-dzi”, bo już Joey odpowiada: „Mogę nawet przez rok nie jeść deseru, już nigdy nie zjem deseru, jedynie w gościach, żeby być uprzejmym”, i co ciekawe, ta groźba jest bardzo realna, jest tak uparty, że pewnie gotów to zrobić. No to mówię: „Dobra, chłopaki, przerwa, desery to ważna część posiłków, nie podniecajcie się”, natychmiast podważając autorytet Waltera, a ponieważ cały spór dotyczył jego autorytetu, udało mi się zniweczyć wszystko dobre, co on osiągnął.

Kolejną osobą kochającą Joeya nad życie była Connie, córka Carol Monaghan. Poważna i cicha osóbka potrafiąca w irytujący sposób bez mrugnięcia okiem wytrzymać spojrzenie rozmówcy, jakby był jej zupełnie obojętny. Popołudniami tkwiła w kuchni Patty i mozolnie formowała ciasto w idealnie okrągłe kule, robiąc to z taką starannością, że masło się rozpuszczało i nadawało ciastu ciemny połysk. Na jedną kuleczkę Connie przypadało jedenaście zrobionych przez Patty, a kiedy wyciągały ciasteczka z piekarnika, Patty zawsze pamiętała, żeby zapytać, czy może zjeść to jedno „naprawdę wyjątkowe” (mniejsze, bardziej płaskie, twardsze). Jessica, o rok starsza od Connie, najwyraźniej się cieszyła, że może scedować obowiązki w kuchni na dziewczynkę z sąsiedztwa, dzięki czemu ona wtedy czytała książki lub bawiła się swoimi terrariami. Dla kogoś, kto uczył się tak dobrze jak Jessica, Connie nie stanowiła żadnego zagrożenia. Connie nie miała pojęcia, co znaczy wielowymiarowość – dla niej istniała tylko głębia, szerokość nie miała żadnego znaczenia. Kiedy kolorowała, zatracała się w nasycaniu mazakiem jednego czy dwóch obszarów, pozostałą część pozostawiając czystą i nie zważając na radosne zachęty Patty, żeby użyła też innych kolorów.

Głębokie zainteresowanie, jakim Connie darzyła Joeya, dosyć szybko zauważały wszystkie tutejsze mamy, choć najwidoczniej z wyjątkiem samej Patty, być może dlatego, że sama tak bardzo się nim interesowała. Patty czasami organizowała dzieciom zajęcia sportowe w parku Longwood, a wówczas Connie siadała z boku na trawie i wiła sobie a muzom pierścionki z kwiatków koniczyny, nie zważając na upływające minuty, dopóki Joey nie chwycił za kij bejsbolowy albo nie pobiegł z futbolówką po boisku, natychmiast rozbudzając jej zainteresowanie. Niczym wymyślony przyjaciel nagle stawała się widzialna. Nad wiek opanowany Joey rzadko uznawał za niezbędne traktować ją podle przy kolegach, Connie natomiast, gdy tylko zauważała, że chłopcy, jak to chłopcy, zaczynają się nieodpowiednio zachowywać, wiedziała, że należy się wycofać i zniknąć bez słowa wyrzutu czy błagania. Przecież zawsze jest jutro. I przez długi czas zawsze też była Patty, na kolanach pośród warzyw czy w poplamionej wełnianej koszuli na drabinie wykonująca syzyfową pracę przy odświeżaniu wiktoriańskiej farby. Skoro Connie nie mogła być z Joeyem, mogła przynajmniej mu pomóc, towarzysząc jego matce, kiedy go nie było.

– Jak tam zadanie domowe? – pytała Patty z drabiny. – Potrzebujesz pomocy?

– Mama mi pomoże, jak wróci do domu.

– Będzie późno i przyjdzie zmęczona. Możesz zrobić jej niespodziankę i teraz odrobić zadanie. Chcesz?

– Nie, zaczekam.

Nikt dokładnie nie wiedział, kiedy Connie i Joey zaczęli się pieprzyć. Seth Paulsen, który nie dysponował żadnymi dowodami, a chciał jedynie zdenerwować innych, często wyrażał opinię, że Joey miał jedenaście lat, Connie zaś dwanaście. Podstawę do spekulacji Setha stanowiło zacisze, jakie zapewniał domek na drzewie, który Walter pomógł zbudować Joeyowi wśród gałęzi wiekowej dzikiej jabłoni na pustej parceli. Kiedy Joey skończył ósmą klasę, właśnie jego imię wymieniali chłopcy z sąsiedztwa, odpowiadając na pozornie rzucane mimochodem, a w rzeczywistości z trudem wyduszane z siebie pytania rodziców o seksualne zachowania szkolnych kolegów, później natomiast można było się domyślić, że pod koniec lata Jessica o czymś już wiedziała – nagle, nie mówiąc dlaczego, zaczęła z wyjątkową pogardą odnosić się zarówno do Connie, jak i do swojego brata. Ale nikt nigdy nie widział ich razem aż do następnej zimy, kiedy we dwójkę otworzyli wspólny interes.

Zgodnie z tym, co mówiła Patty, nieustanne kłótnie z Walterem nauczyły Joeya, że dzieci muszą słuchać rodziców, bo rodzice dysponują pieniędzmi. Miał to być jeszcze jeden przykład na wyjątkowość Joeya: kiedy inne matki lamentowały nad tym, że ich dzieci domagają się pieniędzy, jakby miały do tego prawo, Patty ze śmiechem parodiowała rozgoryczenie Joeya, że musi błagać Waltera o fundusze. Sąsiedzi zlecający mu drobne prace uważali, że zaskakująco pracowicie odgarnia śnieg i grabi liście, lecz Patty stwierdziła, że Joey w skrytości ducha nienawidzi marnych stawek i uważa, że odgarnianie śniegu z podjazdu osoby dorosłej stawia go wobec niej w niekorzystnej pozycji. Opisywane w skautowskich publikacjach śmieszne pomysły na zarabianie pieniędzy – sprzedaż po domach prenumeraty czasopism, nauka sztuczek magicznych, a potem pobieranie opłaty za pokazy iluzjonistyczne, zdobycie narzędzi do wypychania zwierząt i preparowanie sąsiadom nagrodzonych szczupaków – wszystko podobnie cuchnęło mu, albo wasalstwem („Jestem wypychaczem zwierząt klasy panującej”) albo, co gorsza, działalnością dobroczynną. Dlatego też, co było do przewidzenia, w swym dążeniu do uwolnienia się od Waltera skłonił się ku przedsiębiorczości.

Ktoś, może nawet sama Carol Monaghan, opłacał naukę Connie w małej katolickiej szkole Świętej Katarzyny, w której dziewczynki chodziły w mundurkach i nie mogły nosić żadnej biżuterii z wyjątkiem jednego pierścionka („prosty, tylko z metalu”), zegarka („prosty, bez ozdób”) i pary kolczyków („proste, tylko z metalu, najwyżej centymetrowe”). Przypadek chciał, że w szkole Joeya, liceum Central High, jedna z bardziej lubianych uczennic dziewiątej klasy przywiozła sobie z rodzinnej wycieczki do Nowego Jorku tani, powszechnie podziwiany podczas przerwy na lunch zegarek z przypominającym gumę do żucia żółtym paskiem, na którym handlarz z Cannal Street za pomocą prasy termotransferowej umieścił na życzenie dziewczyny cukierkoworóżowe plastikowe literki z fragmentem tekstu Pearl Jam „DON’T CALL ME DAUGHTER”. Jak później Joey sam wspominał w liście dołączonym do papierów składanych do college’u, natychmiast przedsięwziął zbadanie hurtowego źródła zegarka i ceny prasy termotransferowej. Zainwestował czterysta dolarów własnych oszczędności w urządzenie, wykonał próbny egzemplarz plastikowego paska dla Connie (z cytatem z U2 „READY FOR THE PUSH”), żeby mogła zaszpanować w szkole Świętej Katarzyny, a później, korzystając z usług Connie jako kuriera, sprzedał wykonane na indywidualne zamówienie zegarki jednej czwartej uczennic z jej szkoły w cenie trzydziestu dolarów za sztukę, zanim siostry się połapały i wprowadziły poprawkę do regulaminu, w myśl której zabronione były także paski do zegarków z wytłoczonymi tekstami. Co Joey oczywiście – jak opowiadała Patty innym matkom – uznał za skandal.

– To nie jest żaden skandal – powiedział mu Walter. – Czerpałeś korzyści ze sztucznych ograniczeń handlowych. Nie zauważyłem, żebyś skarżył się na przepisy, gdy działały na twoją korzyść.

– Zainwestowałem. Podjąłem ryzyko.

– Wykorzystywałeś lukę w przepisach, a zakonnice ją zlikwidowały. Nie mogłeś tego przewidzieć?

– Dlaczego mnie nie ostrzegłeś?

– Ostrzegałem cię.

– Mówiłeś tylko, że mogę stracić pieniądze.

– Przecież nie straciłeś pieniędzy. Po prostu nie zarobiłeś tyle, na ile liczyłeś.

– Ale powinienem zarobić.

– Joey, zarabianie nie jest jakimś przynależnym ci prawem. Sprzedajesz tandetę, której te dziewczyny tak naprawdę wcale nie potrzebują, a części z nich pewnie nawet na to nie stać. Dlatego w szkole Connie jest obowiązkowy strój uczniowski. Żeby było sprawiedliwie dla wszystkich.

– Jasne, dla wszystkich, tylko nie dla mnie.

Sposób, w jaki Patty relacjonowała tę rozmowę, śmiejąc się z naiwnego oburzenia Joeya, zdaniem Merrie Paulsen wyraźnie świadczył o tym, że Patty nie ma najmniejszego pojęcia, co jej syn robi z Connie Monaghan. Chcąc się upewnić, Merrie próbowała ją nieco wysondować. Jak Patty sądzi, co Connie dostawała za swoją fatygę? Czy była na prowizji?

– O tak, powiedzieliśmy mu, że powinien jej oddać połowę zysków – stwierdziła Patty. – Ale on i bez tego tak by zrobił. Zawsze jest wobec niej opiekuńczy, chociaż jest młodszy.

– Jest dla niej jak brat...

– Prawdę mówiąc, nie – zażartowała Patty. – Jest dużo milszy. Możesz zapytać Jessicę, jak to jest być jego siostrą.

– Ha! Jasne, ha, ha! – odparła Merrie.

Jeszcze tego samego dnia Merrie poinformowała Setha:

– To niewiarygodne, ale ona naprawdę nic nie wie.

– Wydaje mi się niestosowne, żeby czerpać przyjemność z niewiedzy innego rodzica – odparł Seth. – To kuszenie losu, nie sądzisz?

– Przepraszam, dla mnie to jest naprawdę rozkoszne i zabawne. Będziesz musiał za nas dwoje poskromić złośliwą satysfakcję i zadbać o nasz los.

– Przykro mi z jej powodu.

– Wybacz, moim zdaniem to jest prześmieszne.

Pod koniec zimy mieszkająca w Grand Rapids matka Waltera dostała zatoru tętnicy płucnej i przewróciła się na posadzkę sklepu z damską garderobą, w którym pracowała. Cała Barrier Street znała panią Berglund z jej wizyt na Boże Narodzenie, na urodziny dzieci i na swoje urodziny, na które Patty zawsze zabierała teściową do miejscowej masażystki i raczyła jej ulubionymi smakołykami: cukierkami z lukrecją, orzechami makadamii i białą czekoladą. Merrie Paulsen bez żadnej złośliwości mówiła na nią „Panna Bianca” po noszącej okulary mysiej matronie z książek dla dzieci autorstwa Margery Sharp. Jej niegdyś piękna twarz wyglądała teraz jak z kreponu, drżały jej broda oraz ręce, z których jedna była uschnięta po młodzieńczym zapaleniu stawów. Chociaż wymęczona i fizycznie zrujnowana, jak z goryczą mówił Walter, życiem i ciężką pracą na męża pijaka w przydrożnym motelu, który prowadzili w okolicy Hibbing, zdecydowana była w latach wdowieństwa pozostać osobą niezależną i wyglądać elegancko, w związku z czym do sklepu z garderobą nadal jeździła starym chevroletem cavalierem. Na wieść o jej wypadku Patty i Walter pospieszyli na północ, pozostawiając Joeya pod opieką traktującej go z pogardą starszej siostry. Następnie Joey na złość Jessice zorganizował w swoim pokoju festiwal pieprzenia nastolatków, któremu kres położyła dopiero nagła śmierć i pogrzeb starszej pani Berglund, i właśnie wtedy Patty zmieniła się w zupełnie inną sąsiadkę, sąsiadkę dużo bardziej sarkastyczną.

– Och, Connie, tak – teraz przeszła na taką nutę – to taka milutka dziewczynka, taka cicha niewinna dziewczynka, i ma idealną mamę. Podobno Carol ma nowego chłopaka, naprawdę prawdziwego ogiera, chyba dwa razy od niej młodszego. Straszne by było, gdyby wyprowadziły się teraz, po tym wszystkim, co Carol zrobiła, żeby umilić nam życie, nieprawdaż? A Connie, och, z pewnością będzie mi jej brakowało. Ha, ha. Taka cicha, miła i wdzięczna.

Niewyspana, niedożywiona, z poszarzałą twarzą Patty prezentowała się okropnie. Potwornie długo trwało, zanim zaczęła wyglądać na swój wiek, lecz Merrie Paulsen nareszcie się doczekała nagrody za cierpliwe wypatrywanie tego.

– Można śmiało stwierdzić, że w końcu się domyśliła – powiedziała do Setha.

– Kradzież szczenięcia... największa zbrodnia.

– Kradzież, a jakże – odparła Merrie. – Biedny naiwny aniołek Joey skradziony przez intelektualny wulkanik z sąsiedztwa.

– W końcu jest starsza od niego o półtora roku.

– Kalendarzowo.

– Mów, co chcesz – stwierdził Seth – ale Patty naprawdę kochała mamę Waltera. Musi jej być ciężko.

– Ach, wiem, wiem, Seth, wiem o tym. I teraz mogę szczerze ubolewać nad jej losem.

Sąsiedzi znający Berglundów bliżej niż Paulsenowie relacjonowali, że Panna Bianca zostawiła swój mysi domek nad niewielkim jeziorem w pobliżu Grand Rapids wyłącznie Walterowi z pominięciem jego dwóch braci. Mówiono, że między Walterem i Patty wynikła różnica zdań, co z tym zrobić, Walter chciał sprzedać dom i uzyskanymi pieniędzmi podzielić się z braćmi, Patty się upierała, żeby spełnił życzenie matki, która pragnęła nagrodzić go za to, że był dobrym synem. Młodszy brat Waltera był zawodowym wojskowym i mieszkał w Mojave, w tamtejszej bazie sił powietrznych, a starszy poświęcił dorosłe życie na rozwijanie ojcowskiego planu picia bez umiaru, wykorzystując matkę finansowo, a pod każdym innym względem ją zaniedbując. Walter i Patty co roku latem zabierali dzieci na tydzień lub dwa do babci, często w towarzystwie jednej lub dwóch koleżanek Jessiki z sąsiedztwa, które opisywały posiadłość jako sielską, leśną i nawet nie tak strasznie zarobaczoną. Prawdopodobnie chcąc sprawić przyjemność Patty, która jak się zdawało, sama nadmiernie popijała – kiedy rankiem wychodziła podnieść ze ścieżki przed domem zawinięty w niebieski papier „New York Times” i w zielony „Star-Tribune”, jej cera wyglądała jak jedna wielka plama po chardonnay – Walter ostatecznie zgodził się zatrzymać domek na wyjazdy wakacyjne i w czerwcu, zaraz po zakończeniu roku szkolnego, Patty zabrała Joeya na północ, żeby pomógł jej opróżnić szuflady, posprzątać i pomalować, a Jessica została z Walterem w domu i chodziła na dodatkowe zajęcia z poezji.

Tego lata kilkoro sąsiadów, wśród których nie było Paulsenów, wybrało się z synami z wizytą do domku nad jeziorem. Zastali Patty w dużo lepszym nastroju. Jeden z ojców w prywatnej rozmowie roztoczył później przed Sethem Paulsenem wizję Patty opalonej i bosonogiej w czarnym jednoczęściowym kostiumie kąpielowym i dżinsach bez paska, a ten obraz bardzo odpowiadał gustowi Setha. Publicznie wszyscy podkreślali, że Joey jest bardzo dbały i wcale nie ponury i że najwyraźniej Patty i on świetnie się bawią. We dwójkę wciągali wszystkich gości w skomplikowaną grę towarzyską, którą nazywali „Skojarzenia”. Patty do późnych godzin przesiadywała przed telewizorem teściowej, sprawiając Joeyowi wiele radości swoją dogłębną znajomością sitcomów z lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych sprzedawanych do niezależnych stacji. Kiedy Joey odkrył, że na lokalnych mapach ich jezioro nie jest zidentyfikowane – w rzeczywistości było dużym stawem, nad którym stał jeszcze tylko jeden dom – ochrzcił je mianem Bezimiennego, a Patty czule, z sentymentem wymawiała tę nazwę: „nasze Jezioro Bezimienne”. Seth Paulsen, dowiedziawszy się po powrocie od jednego z ojców, że Joey całymi godzinami czyści rynny, przycina krzewy i zdrapuje starą farbę, zaczął się zastanawiać, czy Patty nie płaci synowi porządnej stawki za jego usługi, czy przypadkiem nie na tym opiera się ten układ. Jednak nikt o niczym takim nie wiedział.

A jeśli chodzi o Connie, wystarczyło, że Paulsenowie popatrzyli w okno wychodzące na dom Monaghanów, żeby prawie zawsze zobaczyć tam jej wyczekującą postać. Rzeczywiście była wyjątkowo cierpliwą dziewczyną z metabolizmem ryby w okresie zimowym. Wieczorami pracowała jako pomoc kelnera w restauracji W. A. Frost, w dni powszednie każdego popołudnia przesiadywała na ganku przed domem, obojętna na przejeżdżające obok furgonetki lodziarzy i na zabawy młodszych dzieci, natomiast w weekendy zajmowała miejsce w krzesełku ogrodowym za domem, raz na jakiś czas rzucając spojrzenie w stronę hałaśliwych odgłosów brutalnego i losowo dokonywanego wyrębu drzew oraz prowadzonych prac budowlanych, do których przystąpił nowy chłopak matki, Blake, ze swoimi niezrzeszonymi w związkach kumplami z budowy. Przez większość czasu jednak po prostu czekała.

– Jak tam, Connie, co u ciebie słychać? – zapytał ją kiedyś Seth z alejki.

– To znaczy poza Blakiem?

– Tak, poza Blakiem.

Connie zastanowiła się moment i pokręciła głową.

– Nic – odrzekła.

– Nudzisz się?

– Niespecjalnie.

– Chodzisz do kina? Czytasz książki?

Connie utkwiła w nim spokojny wzrok, jakby mówiła: „Nie mamy ze sobą nic wspólnego”.

– Widziałam „Batmana”.

– A co z Joeyem? Byliście chyba bardzo blisko. Pewnie tęsknisz za nim.

– Wróci.

Gdy już kwestia wyrzucanych niedopałków została rozwiązana – Seth i Merrie przyznali, że prawdopodobnie przesadzili w lecie z pretensjami co do liczby niedopałków w brodziku, że może zarea­gowali zbyt impulsywnie – Paulsenowie odkryli, że Carol Monaghan jest skarbnicą wiedzy na temat lokalnej polityki demokratów, w którą Merrie coraz bardziej się angażowała. Carol rzeczowym tonem opowiadała jeżące włosy na głowie historie o machlojkach, pieniądzach wędrujących pod stołem, ustawionych przetargach, przepuszczalnych ścianach przeciwpożarowych czy wielce interesujących rachunkach, niemal zrywając boki z uciechy na widok przerażenia Merrie. Merrie zaczęła hołubić Carol jako uosobienie korupcji obywatelskiej, z którą zamierzała walczyć. Carol miała wspaniałą cechę, mianowicie w ogóle się nie zmieniała – rok po roku w czwartkowe wieczory sztafirowała się dla kogoś tam, przestrzegając patriarchalnej tradycji miejskiej polityki.

Ale pewnego dnia nagle się zmieniła. Wówczas już sporo się działo. Burmistrz, Norm Coleman, przefarbował się na republikanina, a były zawodowy zapaśnik zmierzał w kierunku posiadłości gubernatora. Dla Carol katalizatorem okazał się jej nowy chłopak, Blake, noszący kozią bródkę młody operator koparki, którego spotkała w okienku biura zezwoleń i dla którego radykalnie zmieniła wygląd. W kąt poszły ułożone fryzury i sukienki niczym z agencji towarzyskiej, pojawiły się zaś obcisłe spodnie, prosta wystrzępiona fryzura i delikatniejszy makijaż. Carol, jakiej nikt wcześniej nie widział, naprawdę szczęśliwa Carol, wyskakiwała lekko z pikapa Blake’a, forda F-250, za nią na ulicę wylewały się dudniące dźwięki rocka stadionowego, po czym z impetem zamykała drzwi pasażera. Wkrótce Blake zaczął zostawać u niej na noc, kręcił się po domu, szurając nogami w rozsznurowanych roboczych butach i w koszulce drużyny Wikingów, z puszką piwa w garści, a nie minęło wiele czasu, jak już ścinał piłą łańcuchową wszystkie drzewa na podwórzu za jej domem i szalał po nim wynajętą koparką. Na zderzaku jego pikapa widniał napis: „JESTEM BIAŁY I GŁOSUJĘ”.

Paulsenowie, którzy niedawno sami zakończyli ciągnący się w nieskończoność remont, nie kwapili się do składania skarg na hałas i bałagan, a mieszkający z drugiej strony Walter był na to zbyt grzeczny i zbyt zajęty, lecz kiedy Patty wróciła wreszcie pod koniec sierpnia do domu, po miesiącach spędzonych na wsi z Joeyem, niemal oszalała z przerażenia i od razu zaczęła z obłędem w oczach biegać po całej ulicy od drzwi do drzwi, rzucając oszczerstwa na Carol Monaghan.

– Przepraszam – mówiła – ale do czego tu doszło? Czy ktoś może mi powiedzieć, co tu się stało? Czy ktoś wydał wojnę drzewom, nie informując mnie o tym? Co to za Paul Bunyan z pikapem? O co tu chodzi? Czy ona już nie wynajmuje tego domu? Czy wolno unicestwiać drzewa, kiedy jest się tylko najemcą? Jak można burzyć tylną ścianę domu, nie będąc jego właścicielem? Czy może wykupiła tę nieruchomość za naszymi plecami? Jak mogła coś takiego zrobić? Nawet do zmiany żarówki zawsze woła mojego męża! „Przepraszam, Walterze, że przeszkadzam przy kolacji, ale kiedy naciskam przełącznik światła, nic się nie dzieje. Czy mógłbyś teraz przyjść do mnie? A skoro już jesteś, czy pomógłbyś mi, kochany, przy podatkach? Trzeba je jutro zapłacić, a ja mam mokre paznokcie”. Jak taka osoba mogła załatwić kredyt hipoteczny? Czy ona nie musi zapłacić zaległych rachunków za bieliznę z Victoria’s Secret? Czy ona w ogóle może mieć chłopaka? Co się stało z grubasem z Minneapolis? Może ktoś szepnąłby słówko temu grubasowi?

Dopiero gdy dotarła do drzwi ostatnich na jej liście sąsiadów do odwiedzenia, Paulsenów, udało jej się czegoś dowiedzieć. Merrie wyjaśniła, że Carol Monaghan rzeczywiście już nie wynajmuje domu. Dom Carol był jednym z kilkuset, które w latach, gdy budynki niszczały puste, przeszły pod miejski zarząd gospodarki mieszkaniowej, a teraz je wyprzedawano po okazyjnych cenach.

– Dlaczego nic o tym nie wiedziałam? – pytała Patty.

– Nigdy nie pytałaś – odparła Merrie. I nie mogąc się powstrzymać, dodała: – Nigdy specjalnie się nie interesowałaś polityką.

– I mówicie, że dostała to tanio?

– Bardzo tanio. Warto znać odpowiednich ludzi.

– A co wy o tym myślicie?

– Uważam, że to do dupy, zarówno pod względem fiskalnym, jak i filozoficznym – stwierdziła Merrie. – Między innymi z tego powodu pracuję z Jimem Scheibelem.

– Dobrze wiesz, że zawsze kochałam tę okolicę – powiedziała Patty. – Kochałam mieszkanie tutaj od samego początku. I nagle wszystko zrobiło się takie brudne i brzydkie.

– Nie wpadaj w przygnębienie, tylko zaangażuj się – powiedziała Merrie i wręczyła jej odpowiednią literaturę.

– Nie chciałbym być teraz na miejscu Waltera – zauważył Seth zaraz po wyjściu Patty.

– Naprawdę miło to słyszeć – odrzekła Merrie.

– Czy mi się tylko wydawało, czy ty też usłyszałaś nutkę małżeńskich pretensji, jak mówiła o pomaganiu Carol przy podatkach? Wiesz coś o tym? Bardzo mnie to zaciekawiło. Nigdy o tym nie słyszałem. A tu okazało się, że Walter nie potrafił uratować ich pięknego widoku na drzewa Carol.

– To wszystko jest takie regresywne, takie reaganowskie – oświadczyła Merrie. – Wydawało się jej, że może sobie żyć we własnej małej banieczce, stworzyć sobie swój światek. Swój domek dla lalek.

Przybudówka, która przez następnych dziewięć miesięcy tydzień po tygodniu wyrastała z błotnistej jamy na podwórzu Carol, przypominała gigantyczny prosty hangar na łodzie z trzema zwyczajnymi oknami rozdzielającymi powierzchnię winylowego sidingu. Carol i Blake mówili na to „wielki salon”, choć jak dotąd ta koncepcja nie była znana w Ramsey Hill. Po kontrowersjach z niedopałkami Paulsenowie postawili wysoki płot i zasadzili rząd ozdobnych świerków, które zdążyły już dostatecznie urosnąć, żeby osłonić ich przed tym spektaklem. Jedynie widok z domu Berglundów pozostał niczym nieprzesłonięty i wkrótce sąsiedzi zaczęli unikać rozmów z Patty, czego nigdy wcześniej nie robili, w związku z jej obsesją na punkcie tego hangaru, jak go nazywała. Machali do niej z ulicy i głośno się witali, ale starannie uważali, żeby nie zwolnić i nie dać się wciągnąć w rozmowę. Wśród pracujących matek panowało zgodne przekonanie, że Patty ma za dużo wolnego czasu. Przed laty doskonale zajmowała się małymi dziećmi, prowadząc z nimi zajęcia sportowe i ucząc je prac domowych, lecz obecnie większość dzieci z ich ulicy była już nastolatkami. Jakkolwiek wypełniała swój dzień, zawsze była na tyle blisko, żeby widzieć lub słyszeć pracę u sąsiadów. Co kilka godzin wychodziła za dom na podwórze i krążyła po nim, spoglądając na wielki salon jak zwierzę, któremu naruszono gniazdo, a czasami wieczorem kierowała się pod prowizoryczne sklejkowe drzwi do wielkiego salonu i pukała w nie.

– Cześć, Blake, jak idzie?

– W porządku.

– Nawet słychać! Hej, mam sprawę, ta twoja piła jest dosyć głośna jak na ósmą trzydzieści wieczorem. Może byś tak dał sobie na dzisiaj spokój?

– Szczerze mówiąc, nie za bardzo mogę.

– A jakbym cię o to poprosiła?

– Sam nie wiem. A może ty pozwoliłabyś mi dokończyć robotę?

– Niezbyt mi się to podoba, bo ten hałas naprawdę nam przeszkadza.

– Wiesz, co ci powiem? Masz pecha.

Patty roześmiała się głośno, mimowolnie, jakby zarżała.

– Ha-ha-ha! Mam pecha?

– Tak, posłuchaj, przykro mi z powodu tego hałasu. Ale Carol mówiła, że kiedy wy remontowaliście dom, przez pięć lat dochodziły od was hałasy.

– Ha-ha-ha. Nie pamiętam, żeby się skarżyła.

– Robiłaś, co musiałaś. A teraz ja robię, co muszę.

– Tylko że to, co ty robisz, jest naprawdę brzydkie. Przepraszam cię, jest normalnie szkaradne. Po prostu okropne i szkaradne. Mówię szczerze. To zwykłe stwierdzenie faktu. Ale nie o to chodzi. Chodzi mi o piłę.

– Jesteś na terenie prywatnym i musisz go natychmiast opuścić.

– W porządku, w takim razie chyba zadzwonię po policję.

– Nie ma sprawy, proszę bardzo.

Można ją było później zobaczyć, jak idzie ścieżką, trzęsąc się z frustracji. Rzeczywiście wielokrotnie dzwoniła na policję w sprawie hałasu, policjanci nawet kilka razy przyjechali i porozmawiali sobie z Blakiem, lecz szybko znudziło im się wysłuchiwanie Patty i wrócili dopiero w lutym następnego roku, kiedy ktoś poprzecinał wszystkie cztery piękne, nowiutkie zimowe opony w F-250 Blake’a, a Blake i Carol skierowali policjantów do najbliższych sąsiadów, którzy tak często dzwonili ze skargami. Po wizycie policji Patty znowu zaczęła chodzić tam i z powrotem po ulicy, głośno wyrzekając.

– Pierwsi podejrzani, tak? Mamuśka z parą nastoletnich dzieciaków. Jestem niepoprawną kryminalistką, tak? Jestem wariatką! On ma największy, najbrzydszy pojazd na ulicy, na zderzaku nalepkę obrażającą wszystkich, którzy nie są zwolennikami supremacji białych, ale oczywiście powszechnie wiadomo, że nikt inny tylko ja chciałabym poprzecinać mu opony, tak?

Merrie Paulsen była przekonana, że naprawdę Patty je przecięła.

– Nie rozumiem tego – stwierdził Seth. – To jasne, że ona cierpi, ale przecież nie jest kłamczuchą.

– Zgadza się, przy czym nigdy też nie powiedziała, że tego nie zrobiła. Trzeba mieć tylko nadzieję, że ktoś ją dobrze leczy. Z pewnością coś takiego by się jej przydało. I to, i praca na pełnym etacie.

– Zastanawia mnie, gdzie jest Walter.

– Walter zarabia pieniądze, harując jak wół, żeby mogła siedzieć cały dzień w domu i zostać szaloną gospodynią domową. Jest dobrym tatą dla Jessiki, a dla Joeya stanowi przykład zasady rzeczywistości. Powiedziałabym, że ma ręce pełne roboty.

Poza miłością do Patty najistotniejszą cechą Waltera była jego uprzejmość. Należał do osób, które potrafią słuchać, jakby uważał wszystkich za ciekawszych i godniejszych podziwu niż on. Cherubinkowo kędzierzawy na czubku głowy, miał nienaturalnie jasną skórę, cofnięty podbródek i zawsze nosił te same okulary w drucianych oprawkach. Swoją karierę w 3M zaczął jako adwokat w kancelarii prawniczej, lecz nie udało mu się rozwinąć tam skrzydeł, został więc przeniesiony do działu zajmującego się pomocą potrzebującym i dobroczynnością, korporacyjnego ślepego zaułka, gdzie uprzejmość była zaletą. Na Barrier Street często rozdawał atrakcyjne darmowe bilety do teatru Guthriego czy na koncerty Orkiestry Kameralnej St. Paul i opowiadał sąsiadom o spotkaniach z lokalnymi znakomitościami, na przykład z radiowcem i pisarzem Garrisonem Keillorem, bejsbolistą Kirbym Puckettem, a raz nawet z samym Prince’em. Zupełnie niedawno i równie niespodziewanie rozstał się z 3M i podjął pracę w Radzie Ochrony Przyrody, gdzie zajął się pozyskiwaniem sponsorów. Nikt z wyjątkiem Paulsenów nie podejrzewał go o tak wielkie pokłady niezadowolenia, ale Walter z równym entuzjazmem podchodził do przyrody i do kultury, a jedyną zauważalną zmianą w jego życiu było to, że rzadko teraz bywał w weekendy w domu.

I właśnie ta nieobecność w domu mogła spowodować, że nie zainterweniował, czego należało się po nim spodziewać, w walkę Patty z Carol Monaghan. Gdy pytano go o to wprost, tylko nerwowo chichotał. „W tej sprawie jestem neutralnym obserwatorem” – mówił. I takim neutralnym obserwatorem pozostawał też przez całą wiosnę i lato, gdy Joey chodził do drugiej klasy, aż do jesieni, kiedy Jessica wyjechała do college’u na wschodzie, a Joey wyprowadził się z rodzinnego domu i zamieszkał z Carol, Blakiem i Connie.

Wyprowadzka stanowiła szokujący przejaw buntu i zarazem sztylet wbity w serce Patty – początek końca jej życia w Ramsey Hill. Lipiec i sierpień Joey spędził w Montanie, gdzie pracował na położonym w górzystym terenie ranczu jednego z poważniejszych ofiarodawców na rzecz ochrony przyrody i skąd wrócił po męsku barczysty i pięć centymetrów wyższy. Walter, który nie miał zwyczaju się przechwalać, podczas sierpniowego pikniku zapewniał Paulsenów, że donator wezwał go i opowiadał, jak wręcz „poraziły” go nieustraszoność i niezmordowanie Joeya w obalaniu na ziemię cielaków i odkażaniu owiec. Ale na tym samym pikniku Patty patrzyła już wzrokiem oszalałym z bólu. W czerwcu, przed wyjazdem Joeya do Montany, ponownie zabrała go nad Jezioro Bezimienne, żeby pomógł jej w remoncie domku, a jedyny mieszkający tam sąsiad opowiadał, jak to pewnego okropnego popołudnia matka i syn, na widoku, bezustannie zadawali sobie nawzajem bolesne rany, Joey mianowicie naigrywał się z dziwactw Patty, na koniec w twarz nazwał ją „głupią”, na co Patty krzyknęła: „Ha-ha-ha! Głupia! Brawo, Joey! Nie mogę wprost wyjść z podziwu, jaki jesteś dorosły! Wyzywać własną matkę od głupich przed obcymi ludźmi! To właśnie jest tak pociągające w facecie! Jesteś prawdziwym wielkim, twardym i niezależnym facetem!”.

Z końcem lata Blake prawie ukończył pracę przy wielkim salonie i wyposażał go w typowe dla siebie sprzęty, takie jak PlayStation, futbol stołowy, beczułka z chłodzonym piwem, telewizor wielkoekranowy, stół do hokeja, żyrandol Wikingów z kolorowych szkiełek i rozkładany fotel mechaniczny. Sąsiedzi mogli sobie tylko wyobrażać, z jakim sarkazmem Patty przy kolacji komentuje te udogodnienia oraz uwagi Joeya, że jest głupia i niesprawiedliwa, i następujące po tym gniewne żądania Waltera, żeby Joey przeprosił matkę, ale nikt nie musiał wyobrażać sobie tego wieczoru, gdy Joey zbiegł do domu sąsiadów, ponieważ Carol Monaghan bardzo chętnie to opisywała, głosem podniesionym i nieco chełpliwym, wszystkim sąsiadom dostatecznie nielojalnym wobec Berglundów, żeby tego słuchać.

– Joey był taki spokojny, taki spokojny – mówiła. – Jak Boga kocham, wyglądał jak prawdziwe niewiniątko. Poszłam tam z Connie, żeby go wesprzeć i żeby im wszystkim dać do zrozumienia, że ja całkowicie zgadzam się na ten układ, znacie przecież Waltera, on jest taki taktowny, martwiłby się, że to będzie dla mnie ciężar. A Joey jak zawsze zachowywał się odpowiedzialnie. Po prostu chciał podobnie podejść do tego i dopilnować, żeby wszystkie karty zostały wyłożone na stół. Wyjaśnił, jak wraz z Connie wszystko ze mną omówili, a ja powiedziałam Walterowi, bo zdawałam sobie sprawę, że będzie się tym martwić, powiedziałam, że nie ma problemu z zakupami spożywczymi. Blake i ja tworzymy teraz rodzinę i z radością wykarmimy jeszcze jedną osobę, a przecież Joey jest taki porządny, jeśli idzie o naczynia, śmieci i schludność, dodatkowo powiedziałam Walterowi, że on i Patty byli tak wspaniałomyślni dla Connie, dawali jej jeść i w ogóle. Chciałam o tym wspomnieć, bo rzeczywiście byli bardzo wspaniałomyślni, kiedy ja nie potrafiłam sobie poukładać życia, zawsze byłam im za to wdzięczna. A Joey jest taki odpowiedzialny i spokojny. Wyjaśnia, że skoro Patty nie chce Connie nawet za próg wpuścić, on nie ma wyboru, jeśli chce z nią spędzać czas, na co ja dorzucam, że absolutnie popieram ich związek, bo gdyby tylko wszyscy młodzi byli tak odpowiedzialni jak ta para, świat byłby dużo lepszy, i że dużo lepiej będzie dla nich mieszkać w moim domu, gdzie jest bezpiecznie i odpowiedzialnie, zamiast się gdzieś pałętać i wpaść w kłopoty. Jestem tak wdzięczna Joeyowi, drzwi mojego domu zawsze stoją dla niego otworem. Tak im powiedziałam. A wiem, że Patty mnie nie lubi, zawsze patrzyła na mnie z góry i pogardliwie traktowała Connie. Wiem o tym. Wiem też coś tam o tym, do czego Patty jest zdolna. I wiedziałam, że za chwilę dostanie jakiegoś napadu. Wykrzywiła się i powiedziała: „Myślisz, że on kocha twoją córkę? Myślisz, że się w niej zakochał?”. Tym swoim piskliwym głosikiem. Jakby ktoś taki jak Joey nie mógł się zakochać w Connie, bo ja nie chodziłam do college’u czy gdzie tam albo dlatego że nie mam tak dużego domu ani nie przyjechałam z Nowego Jorku czy skąd tam, albo dlatego że ja, w przeciwieństwie do niej, muszę pracować jak Bóg przykazał w pełnym wymiarze czterdziestu godzin tygodniowo. Patty zupełnie mnie nie szanuje, to wręcz niewiarygodne. Ale myślałam, że z Walterem da się porozmawiać. On jest taki kochany. Z twarzą czerwoną jak burak, pewnie z zakłopotania, mówi: „Carol, ty i Connie powinnyście wyjść, żebyśmy porozmawiali z Joeyem na osobności”. A ja się z tym zgadzam. Nie przyszłam robić kłopotów, ja nie lubię sprawiać kłopotów. I tu Joey się nie zgadza. Mówi, że on nie pyta ich o zgodę, tylko informuje o tym, co zamierza zrobić, i nie ma o czym rozmawiać. No i wtedy Walterowi odwala. Zupełnie. Jest taki zdenerwowany, że łzy płyną mu po twarzy; ja to rozumiem, w końcu Joey jest ich najmłodszym dzieckiem i przecież to nie wina Waltera, bo tylko Patty jest taka niemądra i podła wobec Connie, że Joey nie jest w stanie już dłużej z nimi mieszkać. A tu Walter zaczyna wrzeszczeć na całe gardło: „MASZ DOPIERO SZESNAŚCIE LAT I DOPÓKI NIE SKOŃCZYSZ SZKOŁY ŚREDNIEJ, NIGDZIE SIĘ NIE WYPROWADZISZ”. A Joey tylko się uśmiecha, prawdziwe niewiniątko. Mówi, że to nie jest sprzeczne z prawem, żeby się wyprowadził, a poza tym przenosi się raptem do sąsiadów. Bardzo rozsądnie. Szkoda, że sama nie byłam choć trochę taka mądra i spokojna, jak miałam szesnaście lat. Mówię wam, to wspaniały dzieciak. Zrobiło mi się żal Waltera, bo on zaczyna wykrzykiwać, że nie będzie płacił za college Joeya, że Joey następnego lata nie pojedzie już do Montany i że on tylko prosi, żeby Joey przychodził na kolację, spał we własnym łóżku i dalej był członkiem rodziny. Na to Joey: „Wciąż jestem członkiem rodziny”, bo nawiasem mówiąc, nigdy nie powiedział, że nie jest. Walter ciężkim krokiem chodzi po kuchni i przez kilka sekund nawet myślę, że uderzy Joeya, ale jemu zupełnie odwaliło, tylko krzyczy: „WYNOŚ SIĘ, WYNOŚ SIĘ, MAM TEGO DOŚĆ, WYNOŚ SIĘ”, a potem gdzieś znika, słychać, jak w pokoju Joe­ya na górze otwiera szuflady czy co tam, zaraz Patty biegnie na górę i zaczynają na siebie krzyczeć, a ja i Connie obejmujemy Joeya, bo w tej całej rodzinie on jest jedyną rozsądną osobą i żal nam go, a ja już nie mam wątpliwości, że powinien się do nas przeprowadzić. Walter schodzi ciężkim krokiem z powrotem na dół, a Patty wydziera się jak wariatka, zupełnie jej odwaliło, i Walter znowu zaczyna krzyczeć: „WIDZISZ, DO CZEGO DOPROWADZIŁEŚ WŁASNĄ MATKĘ?”. Bo zawsze chodzi o Patty, wiecie, to ona zawsze musi być ofiarą. A Joey tylko stoi i kręci głową, bo to przecież takie oczywiste. Dlaczego miałby chcieć mieszkać w takim miejscu?

Niektórzy sąsiedzi bez wątpienia odczuli satysfakcję, widząc, jak Patty zbiera burzę wyjątkowości Joeya, jednak nie zmieniło to faktu, że Carol Monaghan nigdy nie była specjalnie lubiana na Barrier Street, do Blake’a odnoszono się z dezaprobatą, a Connie uważano za dziwaczną i nikt nigdy nie darzył zaufaniem Joeya. Gdy tylko rozeszła się informacja o jego buncie, wśród towarzystwa w Ramsey Hill dominowało współczucie wobec Waltera, niepokój o zdrowie psychiczne Patty i wszechogarniające poczucie ulgi i wdzięczności, jak bardzo normalne każdy ma własne dzieci – z jaką radością przyjmują rodzicielską hojność, jak są niewinne w swoich żądaniach pomocy przy zadaniach domowych czy składaniu podań na studia, jak są posłuszne, dzwoniąc i informując o tym, co robią po lekcjach, jak chętnie ujawniają swoje codzienne siniaki, jak są uspokajająco przewidywalne w starciach z seksem, trawką i alkoholem. Emanujący z domu Berglundów ból był sui generis uczuciem. Walter – nieświadom, jak należało mieć nadzieję, paplania Carol o tym wieczorze, kiedy mu „odwaliło” – z zakłopotaniem przyznawał się różnym sąsiadom do tego, że on i Patty zostali „zwolnieni” z roli rodziców, lecz starali się nie brać tego zbytnio do siebie. „Przyjdzie czas, kiedy zabierze się do nauki – mówił Walter – ale wygląda na to, że teraz lepiej się czuje, spędzając noce u Carol. Zobaczymy, jak długo to potrwa”.

– Jak Patty sobie z tym radzi? – zapytał go Seth Paulsen.

– Nie za dobrze.

– Chcielibyśmy zaprosić was na kolację któregoś wieczoru.

– Świetny pomysł – odrzekł Walter – z tym że Patty chyba na jakiś czas pojedzie do domku po mojej mamie. Remontuje go, jak wiecie.

– Martwię się o nią – stwierdził Seth łamiącym się głosem.

– Ja trochę też. Ale widziałem ją, jak mimo bólu potrafi dalej grać. Kiedy była na przedostatnim roku, rozbiła sobie kolano, a i tak rozegrała jeszcze dwa mecze.

– Czy potem nie miała... hm, zabiegu chirurgicznego, który zakończył jej karierę?

– Raczej chodziło o to, że jest twarda, Seth. O to, że grała mimo bólu.

– Jasne.

Walter i Patty nigdy się nie wybrali na kolację do Paulsenów. Patty zniknęła z Barrier Street, przez długie okresy zimy i wiosny, która po niej nastąpiła, skrywała się nad Jeziorem Bezimiennym, a nawet jeśli jej samochód stał na podjeździe – na przykład w czasie świąt Bożego Narodzenia, kiedy Jessica wróciła z college’u i jak opowiadały jej koleżanki, doszło między nią i Joeyem do „ostrego spięcia”, w wyniku czego Joey ponad tydzień spędził w swoim dawnym pokoju, zapewniając domagającej się szacunku siostrze takie ferie, jakich sobie życzyła – Patty zrezygnowała z sąsiedzkich spotkań, na których wcześniej tak mile były widziane jej wypieki i życzliwość. Czasami widywano, jak odwiedzają ją kobiety po czterdziestce, sądząc po fryzurach i nalepkach na zderzakach ich su­baru, prawdopodobnie dawne koleżanki z drużyny koszykarskiej, mówiono również, że znowu zaczęła pić, ale były to głównie domysły, ponieważ mimo całej swojej serdeczności nigdy nie zawarła prawdziwych przyjaźni w Ramsey Hill.

Po Nowym Roku Joey z powrotem znalazł się u Carol i Blake’a. Powszechnie sądzono, że w sporej części urok tego domu opierał się na dzieleniu łóżka z Connie. Wśród kolegów znano jego osobliwy i zawzięty sprzeciw wobec masturbacji, sama wzmianka na ten temat wywoływała na jego twarzy protekcjonalny uśmiech; utrzymywał, że jego ambicją jest przejść przez życie, nigdy nie uciekając się do tego. Co bystrzejsi sąsiedzi, a wśród nich Paulsenowie, podejrzewali, że Joey cieszył się też opinią najmądrzejszej osoby w domu. Stał się księciem wielkiego salonu, otwierając jego rozkosze przed wszystkimi, których darzył przyjaźnią (doprowadził do tego, że niestrzeżona baryłka z piwem stała się kością niezgody przy rodzinnych kolacjach w całej okolicy). Jego stosunek do Carol niepokojąco graniczył z flirtowaniem, a Blake’a oczarował, okazując uwielbienie dla wszystkich jego ukochanych rzeczy, zwłaszcza dla elektronarzędzi i pikapa, za którego kierownicą uczył się prowadzić. Irytujący uśmiech, jakim reagował na entuzjazm szkolnych kolegów wobec Ala Gore’a i senatora Wellstone’a, jakby liberalizm był słabością równą samogwałtowi, mógł świadczyć o tym, że przejął nawet część poglądów politycznych Blake’a. Następnego lata, zamiast znów pojechać do Montany, pracował na budowie.

I wszyscy mieli wrażenie, słusznie lub nie, że to Walter – przez tę swoją uprzejmość – jest wszystkiemu winny. Zamiast zaciągnąć Joeya za włosy do domu i zmusić go, żeby się jakoś zachowywał, zamiast przyłożyć Patty kamieniem w głowę i zmusić ją, żeby się jakoś zachowywała, on skrył się w swojej pracy w Ochronie Przyrody, gdzie dosyć szybko awansował na dyrektora naczelnego sekcji stanowej, i w kolejne wieczory zostawiał dom opuszczony, zapuścił klomby tak, że rośliny wytworzyły nasiona, żywopłot był nieprzycięty, a okna nieumyte, dopuścił, żeby brudny miejski śnieg zasypał wciąż tkwiący na podwórzu przed domem wypaczony znak GORE LIEBERMAN. Nawet Paulsenowie przestali się interesować Berglundami, bo obecnie Merrie starała się o miejsce w radzie miejskiej. Patty całe następne lato spędziła nad Jeziorem Bezimiennym, a wkrótce po jej powrocie – miesiąc po wyjeździe Joeya na Uniwersytet Stanu Wirginia w ramach nieznanego nikomu w Ramsey Hill finansowania i dwa tygodnie po wielkiej narodowej tragedii – przed wiktoriańskim domem, w który ona i Walter włożyli pełną połowę własnego życia, pojawił się napis NA SPRZEDAŻ. Walter zaczął już dojeżdżać do nowej pracy w Waszyngtonie. Chociaż ceny domów miały wkrótce się odbić i sięgnąć bezprecedensowego poziomu, lokalny rynek wciąż był na dnie po gwałtownym spadku, jaki miał miejsce po 11 września. Transakcję nadzorowała Patty: za nędzną cenę sprzedali dom parze poważnych wykształconych czarnoskórych z trzyletnimi bliźniakami. W lutym państwo Berglundowie po raz ostatni obeszli wszystkie domy na ulicy, żegnając się oficjalnie, ale grzecznie. Walter wypytywał sąsiadów o dzieci, przekazując najlepsze życzenia dla każdego z nich, Patty mówiła niewiele, lecz wyglądała dziwnie młodo, jak tamta dziewczyna pchająca ulicą wózek, zanim jeszcze ta dzielnica stała się dzielnicą.

– Zdumiewające – zauważył później Seth Paulsen, mówiąc do Merrie – że oni w ogóle są jeszcze razem.

Merrie pokręciła głową.

– Wydaje mi się, że wciąż jeszcze nie doszli do tego, jak dalej żyć.

POPEŁNIONO BŁĘDY

Autobiografia Patty Berglundautorstwa Patty Berglund(spisana za radą jej terapeuty)

Rozdział 1Uległa

Gdyby Patty nie była ateistką, dziękowałaby Panu Bogu za szkolne zajęcia sportowe, bo to one w zasadzie uratowały jej życie i dały szansę zrealizowania się jako człowiek. Jest szczególnie wdzięczna Sandrze Mosher z gimnazjum w Chappaqua, Elaine Carver i Jane Nagel z liceum imienia Horace’a Greeleya, Erniemu i Rose Salvatore z obozu dziewczęcej koszykówki w Gettysburgu i Irene Treadwell z Uniwersytetu Stanu Minnesota. Właśnie od tych cudownych nauczycieli i trenerów Patty nauczyła się zdyscyplinowania, cierpliwości, koncentracji, pracy zespołowej i ideałów odpowiedniej sportowej postawy, które pomogły jej zrekompensować niedoskonałości wynikające z chorobliwego ducha rywalizacji i niskiego poczucia własnej wartości.

Patty dorastała w hrabstwie Westchester w stanie Nowy Jork. Była najstarszą z czwórki dzieci, przy czym pozostała trójka bardziej odpowiadała nadziejom, jakie rodzice w nich pokładali. Była wyraźnie Większa od innych, ponadto Mniej Wyjątkowa, a także znacznie bardziej Tępa. Nie tak zupełnie tępa, ale względnie tępa. Osiągnęła sto siedemdziesiąt sześć centymetrów wzrostu, czyli prawie tyle samo co jej brat i dużo więcej niż pozostali członkowie rodziny, i czasami żałowała, że zatrzymała się i nie dorosła do pełnego metra osiemdziesięciu, bo i tak nigdy by się nie dopasowała do rodziny. Gdyby lepiej widziała kosz – potrafiła grać tyłem do niego i swobodniej obracać się w obronie – może złagodziłoby to jej bezwzględną chęć rywalizacji i doprowadziło do szczęśliwszego życia po ukończeniu college’u; prawdopodobnie tak by się nie stało, lecz ciekawie było to rozważać. Gdy dotarła na poziom uniwersytecki, zazwyczaj była jedną z najniższych zawodniczek na parkiecie, co w zabawny sposób przypominało jej o pozycji w rodzinie i pomagało utrzymać wysoki poziom adrenaliny.

Pierwsze wspomnienie Patty związane z udziałem w grze zespołowej pod okiem matki było jednocześnie ostatnim. Uczęszczała na półkolonie sportowe dla przeciętnych dzieci w tym samym kompleksie, w którym jej siostry uczestniczyły w półkoloniach artystycznych dla dzieci wybitnych, i pewnego dnia matka i siostry pojawiły się na końcowych rundach meczu softballowego. Patty była sfrustrowana, musiała bowiem grać na lewym polu zewnętrznym, podczas gdy mniej utalentowane dziewczynki popełniały błędy, strzegąc bazy, i tylko czekała, aż ktoś pośle daleką piłkę. Zaczęła się skradać coraz bliżej i właśnie dzięki temu gra się zakończyła. Zawodniczki na pierwszej i drugiej bazie. Odbijająca posłała kozłującą przed nią piłkę do niesamowicie niezgrabnej zawodniczki, przed którą między drugą a trzecią bazą wybiegła Patty, przechwyciła piłkę w polu gry, pobiegła i wyeliminowała z gry zawodniczkę na drugiej bazie, a następnie zaczęła gonić zawodniczkę z pierwszej bazy, milutką dziewczynkę, która prawdopodobnie dotarła tam przez błąd przeciwniczek. Patty runęła prosto na nią, a dziewczynka z piskiem uciekła na zapole, czyli opuściła tor, po którym poruszają się biegacze, i automatycznie wyeliminowała się z gry, ale Patty biegła dalej i dotknęła jej, kiedy dziewczynka upadała, co wywołało jej wrzask, jakby lekkie dotknięcie rękawicą spowodowało niesamowity ból.

Patty zdawała sobie sprawę, że nie wykazała się zbyt sportową postawą. Coś się z nią stało, bo patrzyła na nią rodzina. W rodzinnym kombi matka głosem jeszcze bardziej drżącym niż zazwyczaj zapytała ją, czy musiała być aż tak... agresywna. Czy rzeczywiście trzeba było zachowywać się... jak by to powiedzieć... tak agresywnie. Czy coś by się Patty stało, gdyby podzieliła się piłką z koleżankami z drużyny? Patty odpowiedziała, że na lewym polu zewnętrznym nie dostawała ŻADNYCH piłek. Na to matka oświadczyła: „Nie mam nic przeciwko temu, żebyś zajmowała się sportem, dopóki to uczy cię współpracy i społecznej postawy”. A Patty odparła: „W takim razie wyślij mnie na prawdziwy OBÓZ, gdzie nie będę jedyną dobrą zawodniczką! Nie umiem współpracować z ludźmi, którzy nie potrafią chwycić piłki!”. Wówczas matka rzekła: „Wydaje mi się, że nakłanianie do takiej agresji i rywalizacji to niezbyt dobry pomysł. Nie jestem wielbicielką sportu, jak sądzę, ale nie widzę nic zabawnego w pokonywaniu kogoś tylko po to, żeby go pokonać. Czy nie byłoby przyjemniej współpracować i wspólnie coś stworzyć?”.